Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Minuty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Minuty - ebook

Kiedy pojawia się myśl, że nadchodzi starość? I czy w ogóle się pojawia – czy to bardziej proces, który zdarza się przeoczyć? Albo ignorować?

Dziewięćdziesięciotrzyletnia aktorka Halina Kwiatkowska powiedziała, że była tak bardzo zajęta pracą, że do osiemdziesiątki nie zdążyła zauważyć, że się starzeje. Czym więc jest owo starzenie się, kiedy głowa wciąż pcha do działania i kiedy chciałoby się zrobić jeszcze tak wiele – podróżować, zbudować dom, założyć nowy biznes, zakochać się – a należy liczyć się z ograniczeniami wieku?

Bohaterowie Minut przyglądają się tym momentom z dużą uważnością i zaskoczeniem. Głębsze zmarszczki, ulgi w komunikacji miejskiej czy coraz większa bateria leków. Starość zwykle zbiega się też z brakiem zainteresowania młodych, z którymi coraz trudniej znaleźć wspólny język. Iza Klementowska towarzyszy seniorom na spacerze, w kawiarni, na potańcówkach, odwiedza ich w pustych ogromnych domach i w maleńkich pokojach wykrojonych z mieszkań ich dzieci lub współdzielonych z pensjonariuszami domu spokojnej starości. Słucha o tęsknocie za miłością utraconą zbyt wcześnie, ale też o miłości odnalezionej w jesieni życia.

Ta książka pomaga oswoić starość, ale pokazuje też, że wbrew pozorom może tętnić życiem bardziej niż za młodu. I że właśnie wtedy można poczuć wolność.

Iza Klementowska – reporterka i dziennikarka, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, „Wysokich Obcasach Extra”, „Newsweeku”, „Kontynentach”, „Machinie”, „Sukcesie”, „Bluszczu” i „Nowym Dzienniku” (Nowy Jork). Jej teksty ukazały się również w antologiach Swoją drogą, Pytania, których się nie zadaje, Odwaga jest kobietą. Autorka książek Samotność Portugalczyka (nominacja do Nagrody im. Teresy Torańskiej), Szkielet białego słonia (nominacja do Nagrody Travelery, nominacja do Nagrody Radia Wrocław Emocje), Skóra. Witamy uchodźców (Nominacja do Nagrody im. Beaty Pawlak), Zapach trawy. Opowieści o dzieciach hipisów.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67262-88-0
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Dzie­ci z ple­mie­nia Tson­ga od trze­cie­go do czter­na­ste­go roku ży­cia miesz­ka­ły z dziad­ka­mi. Im były star­sze, tym częściej pod­bie­ra­ły im por­cje ży­wie­nio­we. Kie­dy star­szy Tson­ga nie znaj­do­wał nic na swo­im ta­le­rzu, dzie­ci wy­bu­cha­ły śmie­chem.

U Lep­czów te­ściów na­zy­wa się bab­cią i dziad­kiem. Sta­rzy są ta­li­zma­na­mi, któ­rych na­le­ży ob­da­ro­wać pre­zen­ta­mi, by w przy­szło­ści prze­jąć ich za­le­ty. Jed­nak bez­dziet­ni star­cy mu­szą ra­dzić so­bie sami. Pew­ne­mu scho­ro­wa­ne­mu sta­rusz­ko­wi za­da­no py­ta­nie: „Cze­mu, dziad­ku, nie umrze­cie, póki są tu Eu­ro­pej­czy­cy, żeby ktoś był na wa­szym po­grze­bie?”.

.

Mi­nu­ty

– To już nie mój dom – po­wie­dzia­ła gło­śno, za­my­ka­jąc furt­kę. I roz­pła­ka­ła się.

Mia­ła sie­dem­dzie­si­ąt czte­ry lata, kie­dy po­że­gna­ła się z do­mem. Wzgó­rze, na któ­re wdra­py­wa­ła się przez ostat­nie pi­ęćdzie­si­ąt lat, jak­by na­gle, z dnia na dzień, uma­rło. Z lipy opa­dły li­ście, za­wias w drew­nia­nych drzwiach we­jścio­wych w ko­ńcu pękł na pół, a wiatr prze­stał prze­my­kać po ko­ry­ta­rzach. Daw­niej lu­bi­ła nocą wsłu­chi­wać się w lek­ki szmer języcz­ków po­wie­trza, któ­rym uda­wa­ło się prze­do­stać przez nie­szczel­ne fra­mu­gi sta­rych okien. I za­sy­pia­ła ko­jo­na przez nie­mra­we po­dmu­chy.

– To tyl­ko bu­dy­nek, mamo. Czte­ry ścia­ny i dach. – Cór­ka pró­bo­wa­ła ją ja­koś po­cie­szyć. W dro­dze do sa­mo­cho­du obej­mo­wa­ła ją jak naj­de­li­kat­niej­szą por­ce­la­nę. – Wa­żniej­sze są wspo­mnie­nia. Po­my­śl, ile pi­ęk­nych chwil prze­ży­łaś w tym domu, i za­bierz tyl­ko je. Mury zo­staw, niech słu­żą te­raz ko­muś in­ne­mu.

Bro­da jej drża­ła, nie po­tra­fi­ła wy­do­być z sie­bie sło­wa, dla­te­go w my­ślach po­wta­rza­ła so­bie: „Tak, wspo­mnie­nia, tego będę się trzy­mać”.

– U nas po­czu­jesz się le­piej, będziesz z ro­dzi­ną, wśród swo­ich lu­dzi, przy mnie, przy wnu­kach. Już ni­g­dy nie będziesz sama. – Cór­ka nie prze­sta­wa­ła mó­wić. – Sko­ńczy się wresz­cie to no­sze­nie ci­ężkich wia­der z wodą, rąba­nie drew­na, ko­pa­nie ogród­ka. Prze­cież ty już sił nie masz na to wszyst­ko. Sama tak nie­daw­no po­wie­dzia­łaś, pa­mi­ętasz? My też nie mo­że­my przy­je­żdżać do cie­bie co­dzien­nie, cho­ćby­śmy nie wiem, jak bar­dzo tego chcie­li. Dwie go­dzi­ny w jed­ną stro­nę to na­praw­dę zbyt dużo. A ja mar­twię się, że je­steś tak da­le­ko i w ra­zie ja­kie­goś wy­pad­ku nikt ci nie po­mo­że.

– Moje zwie­rzęta – szep­nęła w ko­ńcu, choć łzy dła­wi­ły jej gar­dło. Mu­ćka, Kary, kacz­ki, kury, gęsi. Gdy za­bie­ra­li je sąsie­dzi, mia­ła wra­że­nie, że je wszyst­kie zdra­dza. Tak pa­trzy­ły! Wy­cie Mu­ćki i rże­nie Ka­re­go wci­ąż sły­szy, od nowa i od nowa. Ci­ągle. Ten wy­rzut, ten żal.

– Nie bój się o nie, są w do­brych rękach, prze­cież znasz tych lu­dzi od lat. – Cór­ka wzi­ęła jej dło­nie w swo­je i chu­cha­ła w nie. Było lato, nie było zim­no, ale ręce mia­ła jak kost­ki lodu. – U nas też są zwie­rzęta. Na pew­no za­przy­ja­źnisz się z pie­skiem Mo­ni­ki. To miły szcze­niak.

Pies. Kie­dyś też mia­ła psa, znaj­dę, któ­ry przy­plątał się do jej męża, gdy wra­cał pew­ne­go dnia ze skle­pu. Ulu­bie­niec Stasz­ka, tyl­ko jemu po­zwa­lał na wszyst­ko – dra­pa­nie po brzu­chu, czo­chra­nie mi­ędzy usza­mi, za­kręca­nie ogo­na. Ona mo­gła go tyl­ko gła­skać. No i kar­mić. Ale też bar­dziej niż mąż go ga­ni­ła, kie­dy bie­gał za ku­ra­mi, wzbu­dza­jąc w nich po­płoch i być może, jak u czło­wie­ka, pal­pi­ta­cje ser­ca. W za­bru­dzo­nych frędz­lach z za­pląta­nej sie­rści wy­glądał jak umo­ru­sa­ny py­łem anioł na po­lo­wa­niu. Albo na­wet dia­beł. Pry­chał za­baw­nie na wy­rwa­ne pió­ra za­bi­te­go dro­biu la­ta­jące wo­kół jego nosa. I to jego mla­ska­nie, gdy od­dzie­la­ła skór­ki z reszt­ką po­kar­mu od ku­rze­go żo­łąd­ka. Drep­tał w miej­scu i wąchał kisz­ki, miau­cząc jak kot. Gdy prze­je­chał go trak­tor, prze­pła­ka­ła całą noc. Te­raz leży po­cho­wa­ny pod zwa­lo­nym ko­na­rem i już nikt do nie­go ni­g­dy nie zaj­rzy. Sta­szek uma­rł dwa lata temu, ona sprze­da­ła dom. Z tam­te­go świa­ta nie zo­sta­ło nic. Oprócz bu­dyn­ku.

„Będę wśród swo­ich, będę wśród swo­ich, będę wśród swo­ich” – po­wta­rza­ła, sie­dząc na tyl­nym sie­dze­niu sa­mo­cho­du cór­ki. Ale w mie­ście nie będzie już pło­tu, gdzie­nie­gdzie nie­rów­ne­go i po­ła­ma­ne­go, zu­pe­łnie jak ona. Nie będzie tej po­chy­lo­nej to­po­li, o któ­rą nie­raz się opie­ra­ła, ani szu­wa­rów przy sta­wie. Nie będzie ni­cze­go, co przez lata uko­cha­ła. W mie­ście nie będzie też ci­szy.

Nowy po­kój, naj­wi­ęk­szy w miesz­ka­niu, znaj­do­wał się od stro­ny ogro­du. Trzy cze­re­śnie, dwa krza­ki ma­lin i resz­ta same po­rzecz­ki – czer­wo­ne i czar­ne, jej ulu­bio­ne. Po­środ­ku traw­nik, na nim że­la­zny okrągły stół i czte­ry krze­sła, któ­rych nó­żki za­pad­ni­ęte nie­rów­no w zie­mi nie wy­gląda­ły na zbyt sta­bil­ne. Mo­gła wy­jść na po­wie­trze, kie­dy tyl­ko mia­ła ocho­tę, ale drzwi bal­ko­no­we otwie­ra­ły się z lek­kim stęk­ni­ęciem, więc wo­la­ła po­cze­kać, aż wszy­scy wsta­ną. Nie chcia­ła ni­ko­go obu­dzić.

– Będzie­my z bab­cią sąsiad­ka­mi – cie­szy­ła się szes­na­sto­let­nia wnucz­ka Mo­ni­ka w dniu jej prze­pro­wadz­ki. Ale próg bab­ci­ne­go po­ko­ju prze­kra­cza­ła raz czy dwa razy w mie­si­ącu. Na wi­ęcej nie znaj­do­wa­ła cza­su – jak nie szko­ła, to od­ra­bia­nie lek­cji. Jak nie od­ra­bia­nie lek­cji, to do­dat­ko­we za­jęcia: ko­re­pe­ty­cje, kó­łko te­atral­ne i pły­wa­nie. Jak nie za­jęcia po­za­lek­cyj­ne, to ko­le­żan­ki. A po­tem spać.

Mia­ła swo­je łó­żko, swo­ją sza­fę, mały sto­lik, lamp­kę noc­ną i duże lu­stro. Co rusz w nie spo­gląda­ła i kie­dy wi­dzia­ła się smut­ną, zmu­sza­ła mi­ęśnie twa­rzy do uśmie­chu. To było trud­ne – jak­by w kąci­kach mia­ła uwi­ąza­ne małe ci­ężar­ki.

– Jak się czu­jesz, mamo? – py­ta­ła cór­ka co­dzien­nie przy śnia­da­niu.

„Tro­ska czy po­czu­cie od­po­wie­dzial­no­ści?” – za­sta­na­wia­ła się, pa­trząc jej w oczy.

– Od wczo­raj nic się nie zmie­ni­ło – od­po­wia­da­ła jej na od­czep­ne­go, bo ile razy mo­żna mó­wić to samo. A czy ma lek­ki ka­tar, czy lek­ką chryp­kę, to co za ró­żni­ca. I tak zaj­mie się sobą sama. De­ner­wo­wa­ła ją ta tro­ska wrzu­co­na po­mi­ędzy chleb z twa­ro­giem a jaj­ka na mi­ęk­ko. Cza­sem mia­ła wra­że­nie, że cór­ka w ogó­le jej nie słu­cha. Dla­te­go raz od­po­wie­dzia­ła:

– Przez noc wy­ro­sła mi trze­cia ręka.

Cór­ka po­ki­wa­ła tyl­ko gło­wą, prze­ły­ka­jąc łyk kawy z mle­kiem. Je­dy­nie mały jesz­cze wte­dy Ku­buś za­re­ago­wał śmie­chem:

– Trze­cia ręka?! Mamo, mamo, bab­ci wy­ro­sła trze­cia ręka. Gdzie ona jest?

– Co, gdzie, co ty mó­wisz? – Cór­ka zbu­dzo­na na­gle z le­tar­gu oprzy­tom­nia­ła. – Mamo, cze­mu opo­wia­dasz dziec­ku ta­kie głup­stwa?

I tyle, je­śli cho­dzi o co­dzien­ną ro­dzin­ną tro­skę. Tak było osiem lat temu.

Te­raz cza­sa­mi opusz­cza na­wet wspól­ne śnia­da­nia, bo de­ner­wu­je ją, że lek­ko nie do­sły­szy i nie po­tra­fi sku­pić się na wi­ęcej niż jed­nej oso­bie. Pa­nu­je taki har­mi­der, że nie nadąża za sło­wa­mi naj­bli­ższych. A cała ro­dzi­na też jak­by jej nie do­strze­ga­ła. Prze­cho­dzą obok, cza­sa­mi kła­dą dłoń na jej ra­mie­niu i uśmie­cha­ją się, pa­trząc na nią prze­lot­nie. Szyb­ki po­si­łek, szast-prast my­cie zębów, ubie­ra­nie na­pręd­ce i już. Głu­chy od­głos za­my­ka­nych drzwi. Dom pu­sto­sze­je na kil­ka go­dzin. A jej wy­da­je się, że sama zmie­nia się w je­den z tych nie­ru­cho­mych, ale trzesz­czących ze sta­ro­ści me­bli, któ­re są w miesz­ka­niu. Zna je wszyst­kie na wy­lot – ka­żde pęk­ni­ęcie w drew­nie, ka­żdy słój, ka­żde za­ry­so­wa­nie. Po dwóch ty­go­dniach od prze­pro­wadz­ki za­częła mó­wić do sta­re­go ze­ga­ra z ku­ku­łką, ko­biet na re­pro­duk­cjach ob­ra­zów wi­szących na ścia­nach po­koi, do plu­szo­wych za­ba­wek Kuby i Mo­ni­ki. Nie prze­szka­dza­ło jej, że nie od­po­wia­da­ją. Wa­żne było, że mo­gła otwo­rzyć usta do cze­go­kol­wiek. Po­wie­dzieć coś.

Wie­czo­rem cór­ka przy­cho­dzi zmie­rzyć jej ci­śnie­nie, spy­tać, czy zja­dła obiad i ko­la­cję, a po­tem idzie do sie­bie. Jest tak zmęczo­na, że nie ma sił ga­dać. Trze­ba cze­kać z roz­mo­wą do nie­dzie­li. Bo wte­dy za­czy­na­ją się od­wie­dzi­ny. Ubie­ra się odświ­ęt­nie, w naj­lep­szą su­kien­kę i we­łnia­ny swe­ter, za­wie­sza sztucz­ne per­ły od wnucz­ki, przy­pi­na brosz­kę z bursz­ty­nu przy­wie­zio­ną znad mo­rza przez syna, za­miast kap­ci wsu­wa sto­py w pan­to­fle, któ­re gnio­tą jej pal­ce. Chce wy­glądać ele­ganc­ko. Ni­g­dzie nie wy­cho­dzi, więc od­ci­sków się nie na­ba­wi. Na­słu­cha się wte­dy kom­ple­men­tów, któ­re star­cza­ją na cały ty­dzień. Naj­star­szy wnuk Ja­siek przy­cho­dzi z żoną i bo­ba­sem, wnucz­ka Mo­ni­ka z na­rze­czo­nym, naj­młod­szy Kuba jesz­cze sam, za wcze­śnie na dziew­czy­ny. Po­sie­dzą po pół go­dzi­ny, opo­wie­dzą, co ro­bi­li przez cały ty­dzień, po­ki­wa­ją gło­wa­mi. Uśmie­cha­ją się, kie­dy mówi im, że też chcia­ła­by być tak za­jęta jak oni. Za­wsze jej od­po­wia­da­ją:

– Bab­ciu, bab­cia nie wie, o czym mówi. Te­raz wszy­scy za­bi­ja­ją się o byle jaką pra­cę, żeby tyl­ko ją mieć. Te­raz świat pędzi do przo­du, a o tych, co zo­sta­ją w tyle, za­po­mi­na. Te­raz nie ma cza­su na ży­cie. Nic, tyl­ko pra­ca.

Pra­wnu­czek roz­rzu­ca ser­wet­ki, kar­ty do pa­sjan­sa, ga­ze­ty i bi­be­lo­ty, któ­re po­usta­wia­ła na dol­nej pó­łecz­ce lu­stra. Po ka­żdej wi­zy­cie ma przy­naj­mniej co ro­bić, sprząta­nie ba­ła­ga­nu zaj­mu­je nie­kie­dy na­wet pół go­dzi­ny. Raz w mie­si­ącu ka­żde z wnu­ków do­sta­je od pi­ęćdzie­si­ęciu do stu zło­tych. Ale chce wie­rzyć, że nie tyl­ko dla­te­go do niej przy­cho­dzą. Pro­te­stu­ją wte­dy, że nie chcą, lecz bio­rą. A ona przy­naj­mniej czu­je, że ja­koś im po­ma­ga.

Naj­trud­niej­szy był pierw­szy ty­dzień. Gu­bi­ła się w miesz­ka­niu, choć to tyl­ko pięć po­koi. Wy­cho­dząc ze swo­je­go, nie mo­gła na po­cząt­ku sko­ja­rzyć, że drzwi z ma­łym szkla­nym okien­kiem są nie od ła­zien­ki, ale od kuch­ni. Ła­zien­ka znaj­do­wa­ła się po dru­giej stro­nie dłu­gie­go ko­ry­ta­rza, jak lu­strza­ne od­bi­cie kuch­ni. Tak samo duża, tak samo z oknem.

Dro­ga z jej po­ko­ju była tak dłu­ga, że cza­sem mia­ła wra­że­nie, że nie wy­trzy­ma, nie doj­dzie na czas. Raz się nie uda­ło i po­pu­ści­ła na świe­żo wy­pa­sto­wa­ną podło­gę. Po­łącze­nie smro­du mo­czu z za­pa­chem pa­sty wy­bu­dzi­ło ją z resz­tek snu. To była noc. Nikt nic nie za­uwa­żył. Ście­recz­kę, któ­rą wy­ta­rła podło­gę, scho­wa­ła u sie­bie za łó­żko. Wy­rzu­ci­ła ją do ko­sza do­pie­ro rano, kie­dy wszy­scy już wy­szli. A śmie­ci, gdy sama wy­szła się prze­jść.

My­li­ła ga­bi­net Zbysz­ka, męża cór­ki, z po­ko­jem Ku­bu­sia. Dłu­go za­jęło jej, za­nim po­zna­ła, kto cho­wa się za za­mkni­ęty­mi drzwia­mi. Tyl­ko swój po­kój od­naj­dy­wa­ła bez pro­ble­mu – był na ko­ńcu ko­ry­ta­rza, ostat­ni. Obok nie­go nie było nic prócz du­że­go fi­ku­sa.

Klu­czy­ła po miesz­ka­niu, jak­by to był la­bi­rynt za­kręco­nych i śle­pych ko­ry­ta­rzy. Jej sta­ry dwu­pi­ętro­wy dom z dzie­wi­ęcio­ma po­ko­ja­mi po­wi­nien na­stręczać jej wi­ęk­szych pro­ble­mów, ale nie. Od po­cząt­ku wie­dzia­ła, gdzie kuch­nia, sy­pial­nia, spi­żar­nia i po­kój go­ścin­ny z te­le­wi­zo­rem. Tam­te ście­żki zna­ła na pa­mi­ęć. Te były ta­jem­ni­cą, któ­ra wci­ąż zło­śli­wie się przed nią za­my­ka­ła. Do cza­su.

– Je­stem tu jak ja­kiś in­truz – po­wie­dzia­ła cór­ce pi­ąte­go dnia po prze­pro­wadz­ce. – Ci­ągle wcho­dzę ko­muś w dro­gę, mu­si­cie mnie omi­jać. Wszy­scy cmo­ka­cie na mnie, gdy na­gle za­miast tor­by znaj­du­je­cie moją dłoń. A ja chcę tyl­ko po­dać wam tę tor­bę. Chcę być uży­tecz­na.

– Mamo, no co ty opo­wia­dasz! – ob­ru­szy­ła się cór­ka. – Nikt się na cie­bie nie zło­ści za to, że z nami miesz­kasz. Ko­cha­my cię prze­cież. Chce­my, że­byś tu była.

Ona jed­nak czu­ła co in­ne­go i po śnia­da­niu szyb­ko wra­ca­ła do swo­je­go po­ko­ju. Cze­ka­ła, aż zro­bi się ci­cho, i do­pie­ro wte­dy wy­cho­dzi­ła. I tak ma do dziś.

„Czło­wiek ode­rwa­ny od ży­cia, do ja­kie­go przy­wy­kł, czu­je się, jak­by go już nie było” – nie po­tra­fi­ła ode­rwać się od tej my­śli. Po­wra­ca­ła do niej jak bu­me­rang. A po­tem przy­szło otępie­nie. Na­gle wszy­scy za­częli wszyst­ko za nią ro­bić, a ra­czej ona nie mu­sia­ła ro­bić nic poza my­ciem się, ubie­ra­niem, spa­niem i je­dze­niem. Jak­by tyl­ko to li­czy­ło się w ży­ciu. Jak­by tyl­ko to mia­ło jej wy­star­czyć. „To taki mój ko­niec?” – my­śla­ła przed za­śni­ęciem, ale bała się po­roz­ma­wiać o tym z cór­ką. Nie chcia­ła ro­bić pro­ble­mów: obo­je mie­li ich w pra­cy do­sta­tecz­nie dużo. Poza tym nie bar­dzo wie­dzia­ła, jak to po­wie­dzieć, żeby ich nie ura­zić. Bo prze­cież nie dzia­ła jej się tu krzyw­da. A jed­nak cier­pia­ła.

– Mamo, ja zro­bię to szyb­ciej. – Cór­ka za­bie­ra­ła jej z ręki obie­racz­kę do wa­rzyw, gdy chcia­ła ob­rać ziem­nia­ki.

– Mamo, niech mama zo­sta­wi to zmy­wa­nie – nie­cier­pli­wił się zięć. – Mamy prze­cież zmy­war­kę. Zro­bi to do­kład­niej i ta­niej.

– Bab­ciu, zo­staw od­ku­rzacz. Ja od­ku­rzę przed­po­kój, nie mu­sisz tego ro­bić. – Wnucz­ka wy­łącza­ła sprzęt za ka­żdym ra­zem, gdy tyl­ko wci­ska­ła gu­zik z na­pi­sem „start”.

– Bab­ciu, my wy­nie­sie­my ta­le­rze, nie dźwi­gaj – mó­wi­li, kie­dy chcia­ła od­nie­ść po obie­dzie cho­ciaż swo­je.

– Mamo, nie mu­sisz iść do skle­pu. Zby­szek wszyst­ko kupi w su­per­mar­ke­cie – sły­sza­ła, gdy chcia­ła pó­jść i cho­ciaż obej­rzeć skle­po­we pó­łki.

– A do ko­ścio­ła mogę pó­jść?! – krzyk­nęła pew­ne­go razu, bo nie wy­trzy­ma­ła tego ci­ągłe­go od­ma­wia­nia jej wszyst­kie­go.

– Oczy­wi­ście. Za­wio­zę cię.

– Nie, nie chcę! Chcę iść, sama. Pó­jść, wy­jść, prze­wie­trzyć się, zo­ba­czyć mia­sto, in­nych lu­dzi.

– Zgu­bisz się, na Boga! Mamo, to jest duże mia­sto, to nie wieś.

Ale po­szła. Nie było jej pra­wie czte­ry go­dzi­ny, bo rze­czy­wi­ście nie po­tra­fi­ła zna­le­źć dro­gi do domu. Nie przy­zna­ła się cór­ce. A ta ob­ra­zi­ła się na na­stęp­ne trzy dni.

Ko­ściół ją oszo­ło­mił. Był wiel­ki pod ka­żdym względem. Wy­so­ki jak kil­ka wiej­skich ko­śció­łków, któ­re przy nim zda­wa­ły się mi­nia­tur­ka­mi. Sze­ro­ki na łąkę przed jej by­łym do­mem. Tak na­praw­dę to mó­głby się śmia­ło w nim zmie­ścić ra­zem ze sto­do­łą, kur­ni­kiem i staj­nią. Ogrom­ne ko­lo­ro­we wi­tra­że tro­chę prze­ra­ża­ły po­tęgą i roz­mia­rem. Tu anioł z roz­ło­żo­ny­mi skrzy­dła­mi, tam dwóch apo­sto­łów na klęcz­kach przed Je­zu­sem. Tu Ma­ry­ja z Dzie­ci­ąt­kiem uśmiech­ni­ętym od ucha do ucha, a tam już Je­zus na krzy­żu. Wszyst­kie po­sta­ci były od niej wi­ęk­sze na pew­no z pięć razy. „Je­śli tyl­ko” – my­śla­ła.

Żeby przy­jąć ko­mu­nię świ­ętą, mu­sia­ła się na­cze­kać kil­ka ład­nych mi­nut. U niej na wsi po pro­stu wy­cho­dzi­ła z ław­ki, pod­cho­dzi­ła do schod­ka pro­wa­dzące­go do ołta­rza, klęka­ła i ksi­ądz już przy niej był. Tu cze­ka­ła znacz­nie dłu­żej. I kie­dy tak sta­ła, po­czu­ła na­gle jed­no­ść ze wszyst­ki­mi, któ­rzy cze­ka­li tak samo, wraz z nią, na sa­kra­ment. I to ją po­krze­pi­ło. W do­dat­ku były to oso­by w jej wie­ku. Jed­ne tro­chę star­sze, inne młod­sze, ale wszyst­kie z wi­docz­ny­mi zmarszcz­ka­mi na twa­rzach i ta­kim sa­mym smut­kiem w oczach. Od tam­tej pory cho­dzi­ła do ko­ścio­ła co ty­dzień.

– Tyl­ko żeby nie sta­ła się za­raz mo­he­ro­wym be­re­tem – pod­słu­cha­ła sło­wa zi­ęcia. – Fa­na­ty­czek w domu nie po­trze­bu­ję.

– Nie mów tak. To jej na­praw­dę do­brze robi – bro­ni­ła jej cór­ka. – Świet­nie, że zna­la­zła so­bie w ko­ńcu coś, co ją cie­szy. Mar­twi­łam się, że cho­dzi z no­sem na kwin­tę, że nie po­świ­ęca­my jej tyle cza­su, ile po­win­ni­śmy.

Otóż to. Była cór­ce wdzi­ęcz­na, że zro­zu­mia­ła. Bo cho­dzi­ło tu nie tyl­ko o re­li­gię, ale też przede wszyst­kim o coś, co mo­gła­by wresz­cie na­zwać wy­łącz­nie swo­im wła­snym. Co­ty­go­dnio­wy ry­tu­ał, dzi­ęki któ­re­mu do­brze za­czy­na­ła ko­lej­ny ty­dzień. Dzi­ęki nie­mu ja­koś się jesz­cze trzy­ma­ła.

Kie­dyś jej dzień wy­glądał tak: wsta­wa­ła z łó­żka tro­chę wcze­śniej niż jej mąż. Szła na­kar­mić wszyst­kie zwie­rzęta. Podśpie­wu­jąc pod no­sem Czar­ną Ma­don­nę, szyb­ciut­ko myła się w mi­sce. Gdy Sta­szek jesz­cze żył, sma­ży­ła ja­jecz­ni­cę, któ­rą obo­je je­dli z pa­tel­ni. Wy­grze­bu­jąc krom­ka­mi chle­ba reszt­ki ja­jek przy brze­gach na­czy­nia, spo­gląda­li przez okno. Bo ze wzgó­rza roz­po­ście­rał się wi­dok na całą oko­li­cę. Po le­wej stro­nie, na dole, za­raz za stru­my­kiem, miesz­ka­li Cie­śla­ko­wie, po pra­wej – Kra­ko­wia­ki. A hen w od­da­li, za szo­są i je­dy­nym skle­pi­kiem w wio­sce, były tory ko­le­jo­we, po któ­rych po­ci­ąg prze­je­żdżał czte­ry razy na dobę. Dwa razy w jed­ną i dwa razy w dru­gą stro­nę. Za dwor­cem był las, któ­ry si­ęgał aż Je­le­niej Góry. Raz na ja­kiś czas prze­je­chał dro­gą sa­mo­chód, raz na ja­kiś czas fur­man­ka z sia­nem lub zbo­żem. Zimą na­tu­ra ni­ko­mu nie po­zwa­la­ła się po­ru­szać. Uwiel­bia­ła po­dzi­wiać o świ­cie ma­lo­wi­dła, ja­kie na szy­bach zo­sta­wiał mróz.

Po śnia­da­niu szła wy­do­ić kro­wę, a mąż wy­pro­wa­dzał ze staj­ni ko­nia i je­chał albo po za­ku­py, albo tak so­bie, w pole, w las, byle za­bić czas. Do obia­du.

Nie roz­ma­wia­li ze sobą pra­wie w ogó­le. Ale nie szczędzi­li so­bie ca­łu­sów, ta­kich znie­nac­ka – w usta, po­li­czek, kark czy ra­mię. Tego bra­ku­je jej te­raz naj­bar­dziej. Ona mó­wi­ła na nie­go „sta­ry”, on na nią „mat­ka”. I ni­g­dy ani jed­no, ani dru­gie nie po­wie­dzia­ło na ma­łżon­ka złe­go sło­wa.

Po obie­dzie znów krząta­nie się po za­gro­dzie – znów zwie­rzęta, znów ogród, znów go­to­wa­nie. Po­tem ko­la­cja, wie­czo­ry przy kar­tach, krzy­żów­ce lub te­le­wi­zo­rze. To ostat­nie naj­częściej. A na ko­niec krót­ki pa­cierz i spać. Niby nic, a jed­nak dzia­ło się tak wie­le. Co dzień to samo, ale mimo to ży­cie mia­ło smak. Usta­lo­ne we­dług jej za­sad, w zgo­dzie z jej świa­tem. Te­raz tego świa­ta już nie ma. Od­pły­nął wraz z la­ta­mi.

Te­raz też dzień w dzień to samo, a jaka ró­żni­ca. Też wsta­je, też je śnia­da­nie, ma obok sie­bie bli­skich, ale nie czu­je już sma­ku. Na­wet go­ry­czy. Schu­dła, choć wy­da­je jej się, że je za trzech.

– Mamo, nie po­cho­wam cię ra­zem z oj­cem! Prędzej spro­wa­dzi­my jego trum­nę tu­taj, na nasz cmen­tarz. – Cór­ka żach­nęła się, kie­dy pew­ne­go dnia wspo­mnia­ła o wła­snym po­grze­bie. – Bo kto to będzie je­ździł po­tem na cmen­tarz tak da­le­ko.

– Ale obie­ca­li­śmy so­bie ze Stasz­kiem, two­im oj­cem, że będzie­my le­żeć obo­je na na­szym wiej­skim cmen­ta­rzy­ku, na wzgó­rzu, wśród wrzo­sów. Obo­je lu­bi­li­śmy te kwia­ty, dla­te­go tak bar­dzo o nie dba­łam. Te­raz pew­nie mar­nie­ją. Wci­ąż tyl­ko obie­cu­jesz, że po­je­dzie­my po­sprzątać po­mnik ojca. Nie po to wy­ku­pi­łam gro­bo­wiec na nas obo­je, żeby Sta­szek le­żał tam sam. Chcę być przy nim.

– Mamo, a czy ty zda­jesz so­bie spra­wę z tego, jaki będzie­my mieć kło­pot w przy­szło­ści? My­ślisz, że będzie­my mie­li tyle cza­su i zdro­wia, żeby pil­no­wać, czy wszyst­ko na cmen­ta­rzu jest tak jak po­win­no? Czy nikt ni­cze­go nie ukra­dł? Może jed­nak prze­nie­sie­my ojca, a po­mnik i miej­sce ko­muś od­sprze­da­my?

Skrzy­wi­ła się na sam dźwi­ęk pro­po­zy­cji.

– Tu na pew­no po­cho­wa­li­by nas osob­no. Prze­cież nie wy­ku­pi­łaś miej­sca na żad­nym cmen­ta­rzu, praw­da?

– A kto to te­raz my­śli o śmier­ci i po­grze­bach? Póki co ży­je­my, więc za­po­mnij, pro­szę, o swo­im po­my­śle, do­brze? Zresz­tą co to za ró­żni­ca, gdzie będzie­my le­żeć, jak umrze­my? Po śmier­ci ni­cze­go nie ma.

– Ja o tym my­ślę. Dla mnie śmie­rć i po­grzeb to wa­żne rze­czy. Nie blu­źnij.

Wi­ęcej do te­ma­tu po­grze­bu nie wra­ca­ły, ale spra­wę roz­wi­ąza­ła ina­czej. W ostat­niej woli na­pi­sa­ła, że chce zo­stać po­grze­ba­na obok męża, po­śród wrzo­sów. Ni­cze­go wi­ęcej nie po­trze­bu­je, a cały ma­jątek, nad któ­rym cór­ka spra­wo­wa­ła pie­czę, i tak zo­sta­wia wła­śnie jej. Sy­no­wi po­da­ru­je pie­ni­ądze, któ­re ma na kon­cie. Jej zo­sta­ły mi­nu­ty do śmier­ci.

Od ósmej rano pa­trzy co chwi­lę na ze­gar. Ósma pięć, ósma sie­dem, ósma dzie­si­ęć, ósma trzy­na­ście.

„Nie, to nie do znie­sie­nia – my­śli ka­żde­go dnia. – Tak się nie da żyć. Mi­nu­ty ci­ągną się jak go­dzi­ny. Mu­szę coś ro­bić! Trze­ba coś ro­bić, ina­czej prze­pad­nę”.

Po­wo­li ście­li łó­żko, trze­pie po­dusz­kę kil­ka razy, wol­no na­kła­da czer­wo­ną kapę, któ­rą za­bra­ła ze sta­re­go domu, czu­le wy­gła­dza ka­żdą zmarszcz­kę na niej. Do­sta­ła ją od męża. Gdy jej do­ty­ka, czu­je się tak, jak­by gła­ska­ła jego. „A te­raz gni­je w zie­mi sam. Po co to wszyst­ko?” – wzdy­cha. Jest ósma trzy­dzie­ści sie­dem.

Znów wzdy­cha. Idzie do kuch­ni. Robi so­bie dru­gą już tego dnia her­ba­tę, sta­ra się nie na­roz­le­wać, cór­kę zło­ści wi­dok na­wet naj­mniej­szej pla­my. Kie­dy raz zo­sta­wi­ła cy­try­nę na bla­cie, ten lek­ko się znisz­czył od kwa­su.

– Mamo, tyle razy mó­wi­łam ci, że­byś nie kła­dła owo­ców bez­po­śred­nio na bla­cie, bo fo­lia się łusz­czy. Mamy masę spodków i ta­le­rzy­ków, wy­bierz któ­ryś z nich, do­brze? – Cór­ka po­pa­trzy­ła na nią ta­kim wzro­kiem, jak­by kar­ci­ła małe dziec­ko.

Pije her­ba­tę, wy­gląda przez okno. Na szczęście to ku­chen­ne wy­cho­dzi na uli­cę, więc wi­dać praw­dzi­wy ruch, a nie tyl­ko po­ru­sza­jące się nie­me ga­łęzie drzew. Bo ile mo­żna pa­trzeć na fur­ko­czące li­ście?!

Pan ze spa­nie­lem wra­ca ze spa­ce­ru. Psu bar­dziej spiesz­no, bo smycz na­ci­ągni­ęta jest do gra­nic mo­żli­wo­ści. Z na­prze­ciw­ka zbli­ża się ko­bie­ta, chy­ba w jej wie­ku, nie­sie dwie tor­by z za­ku­pa­mi. Obo­je za­trzy­mu­ją się i o czy­mś roz­ma­wia­ją. Pies ob­wąchu­je siat­ki. „Och, ja­kże i ja chcia­ła­bym tak na­gle, niby przy­pad­kiem, spo­tkać ko­goś zna­jo­me­go na uli­cy i po pro­stu za­mie­nić dwa sło­wa”. Myśl o wy­jściu ją cie­szy. Jest dzie­wi­ąta sie­dem­na­ście. Wkła­da najład­niej­szy płaszcz, opró­sza twarz pu­drem na­le­żącym do cór­ki, skra­pia jej per­fu­ma­mi. W lu­strze wi­dzi błysz­czące oczy. To jej oczy, co dzi­wi ją nie­co. Daw­no nie były tak żywe.

Uli­ca, przy któ­rej stoi dom, jest dłu­ga. Prze­cho­dzi ją w tę i z po­wro­tem kil­ka razy, ale ni­ko­go nie spo­ty­ka. En­tu­zjazm tro­chę w niej ga­śnie. Kie­ru­je się do ma­łe­go skle­pu spo­żyw­cze­go, cza­sem kupi tam ja­kiś dro­biazg, o któ­rym za­po­mni jej cór­ka. Eks­pe­dient­ka ją zna, lubi mó­wić, zej­dzie tro­chę cza­su. Jest tak, jak się spo­dzie­wa­ła – w skle­pie ni­ko­go nie ma.

– Dzień do­bry, pani Anno.

– Pani He­le­no! – Skle­po­wa się cie­szy. – Jak do­brze pa­nią wi­dzieć. Już daw­no pani u mnie nie było, my­śla­łam na­wet, że sta­ło się pani coś nie­do­bre­go. Mar­twi­łam się, ale ba­łam się py­tać.

„O Boże, ktoś się o mnie mar­twi” – po­my­śla­ła i żeby szyb­ko za­trzy­mać łzy przy­cup­ni­ęte tuż na brze­gu oka, mówi:

– Nie, nie, wszyst­ko do­brze, dzi­ęku­ję. Po pro­stu ni­cze­go nie po­trze­bo­wa­łam, cór­ka ku­pu­je mi wszyst­ko, a i deszcz nie na­stra­jał zbyt­nio do spa­ce­rów. I ten wiatr, tak nie lu­bię, gdy dmie w uszy, po­tem cho­re, wie pani, jak to jest. W do­dat­ku szu­mi mi w gło­wie. Ale dziś sło­ńce, więc po­my­śla­łam, że pa­nią od­wie­dzę. Wszyst­ko u pani do­brze?

– Oj, jak to w du­żej ro­dzi­nie, cały czas coś się dzie­je. Na pew­no ma pani to na co dzień. U was prze­cież też duża ro­dzi­na. Ostat­nio mąż miał stłucz­kę, więc je­ste­śmy bez auta. A bez auta tu­taj to jak bez nogi, do cen­trum mia­sta da­le­ko, a to­war trze­ba ja­koś do­wie­źć. Star­szy syn, za­miast uczyć się do ma­tu­ry, ga­nia za jed­ną dziew­czy­ną, młod­szy...

Nie do ko­ńca chcia­ło jej się słu­chać. Chcia­ła roz­ma­wiać. Mó­wić. Żywa oso­ba nie po­win­na być te­le­wi­zo­rem. Pa­trzy eks­pe­dient­ce na usta, po­ta­ku­je gło­wą ze zro­zu­mie­niem i uśmie­cha się. „Dam się jej wy­ga­dać, może po­tem i mnie wy­słu­cha”.

Ale gdy tak słu­cha, do­cho­dzi do wnio­sku, że ro­dzi­na eks­pe­dient­ki jest inna. Nikt nie sie­dzi ca­ły­mi po­po­łud­nia­mi za za­mkni­ęty­mi drzwia­mi, dzie­ci zwie­rza­ją się ro­dzi­com, ro­dzi­ce po­ma­ga­ją dzie­ciom. Ka­żdy jest dla ka­żde­go. Na­gle za­zdro­ści skle­po­wej, że kłó­ci się z mężem, dro­czy ze star­szym sy­nem, że od rana do wie­czo­ra nie ma cza­su dla sie­bie. Bo tu pra­ca, tu go­to­wa­nie, tu sprząta­nie, tu dzie­ci. I od razu spać.

Za­nim ona po­ło­ży się do snu, ma wra­że­nie, że dzień trwał cały ty­dzień. I w do­dat­ku nie wy­da­rzy­ło się nic, co mo­gła­by za­pa­mi­ętać.

– Pani Aniu, prze­pra­szam, ale nie pa­mi­ętam, czy wy­łączy­łam że­laz­ko – prze­ry­wa eks­pe­dient­ce i szyb­ko wy­cho­dzi, bo robi jej się na­gle tak smut­no, że z tru­dem po­wstrzy­mu­je drże­nie ust.

Jest je­de­na­sta. Sia­da na so­fie w du­żym po­ko­ju i cze­ka.

Po po­wro­cie cór­ki z pra­cy wy­bu­cha, nie cze­ka­jąc, aż tam­ta zdej­mie ko­za­ki i kurt­kę:

– Nie mogę tak dłu­żej, nie wy­trzy­mam! – krzy­czy, a cór­ka pa­trzy na nią zdzi­wio­na.

– Ale o co cho­dzi? Coś się sta­ło? – pyta.

– Je­stem u was do­pie­ro pół roku, a czu­ję się, jak­bym spędzi­ła w tym domu całą wiecz­no­ść. Jak w wi­ęzie­niu! Ni­cze­go mi nie wol­no: tego nie rób, tam­te­go nie do­ty­kaj, nie idź, nie bierz, nie prze­szka­dzaj. Nic tyl­ko sie­dzę, ro­zu­miesz? To nie jest ży­cie! Taka sta­ro­ść to udręka.

– Mamo, na­wet nie zda­jesz so­bie spra­wy, jak bar­dzo za­zdro­ści­my ci tej wol­no­ści, spo­ko­ju...

– Ja o so­bie, a ty o so­bie, jak zwy­kle! Po­my­śl, dziec­ko, cza­sa­mi o kimś in­nym niż ty, do­brze?

– Mamo...

– Wy­da­je ci się, że sko­ro wzi­ęłaś mnie do sie­bie, to już nic nie mu­sisz ro­bić? Że obo­wi­ązek cór­ki wy­pe­łni­łaś wy­śmie­ni­cie? Ja ki­cham na ta­kie ży­cie! Mam ci może być wdzi­ęcz­na, że mnie przy­gar­nęłaś? Wiesz, jak się czu­ję? Jak jesz­cze je­den me­bel wrzu­co­ny do two­jej ja­dal­ni!

– Mamo, boli mnie to, co mó­wisz...

– To niech boli, nic mnie to nie ob­cho­dzi, szcze­ro­ść za­wsze boli.

– Wy­da­wa­ło mi się po pro­stu, że jest ci u nas do­brze, że masz wszyst­ko, cze­go po­trze­bu­jesz: spo­kój, cie­pło, brak obo­wi­ąz­ków...

– Nie dziec­ko, czło­wiek po­trze­bu­je przede wszyst­kim uwa­gi, a tu­taj je­dy­nie pani Ania ze skle­pu za­mie­ni ze mną cza­sem parę słów. Na wa­szą uwa­gę mu­szę cze­kać do so­bo­ty, a na­wet nie­dzie­li. – Wie, że tro­chę prze­sa­dza, ale nie po­tra­fi się po­wstrzy­mać. Wie, że obo­je – cór­ka i jej mąż – ci­ężko pra­cu­ją.

– Je­śli chcesz – mówi ci­cho cór­ka – to mo­że­my za­wie­źć cię w so­bo­tę do Ada­ma. Spędzisz tro­chę cza­su nad mo­rzem. – Ma łzy w oczach, przez co bu­dzi w niej ocho­tę, by przy­gar­nąć swo­je młod­sze dziec­ko, ale po­wstrzy­mu­je się. To by­ło­by przy­zna­nie ra­cji cór­ce, pod­da­nie się, kom­plet­na po­ra­żka.

– Twój brat mnie nie za­pra­szał – mówi tyl­ko.

– Prze­cież nie po­trze­bu­jesz żad­ne­go za­pro­sze­nia, żeby po­je­chać do wła­sne­go syna, mamo! – Cór­ka tra­ci cier­pli­wo­ść, chwy­ta za te­le­fon ko­mór­ko­wy. – Adam? W so­bo­tę przy­wo­zi­my ci mamę. Co? Na ty­dzień. – I roz­łącza się. – Za­do­wo­lo­na?

Nie, nie jest za­do­wo­lo­na. Jest wstrząśni­ęta, bo czu­je się na­gle jak pa­ku­nek, któ­ry mo­żna pod­rzu­cić ko­mu­kol­wiek, kie­dy­kol­wiek i byle gdzie. Bez py­ta­nia jej o zda­nie i zgo­dę. Do­cho­dzi do niej, że cór­ka też jest nią zmęczo­na, że ina­czej wy­obra­ża­ły so­bie wspól­ne miesz­ka­nie. Za­my­ka się w swo­im po­ko­ju, nie wy­cho­dzi na ko­la­cję, o dwu­dzie­stej kła­dzie się spać i prze­sy­pia do rana. Cze­ka, aż dom znów będzie pu­sty. Spo­dzie­wa się, że może w kuch­ni znaj­dzie małą kart­kę z jed­nym sło­wem od cór­ki: „Prze­pra­szam”, ale nic tam nie ma. Sie­dzi przez trzy go­dzi­ny przy te­le­fo­nie, bo my­śli, że może cór­ka za­dzwo­ni z wy­ra­za­mi żalu – nic z tych rze­czy. Dla­te­go pa­ku­je swo­je ubra­nia do wa­liz­ki. Kie­dy cór­ka wra­ca z pra­cy, nie za­sta­je jej w domu. Wi­dzi pu­ste wie­sza­ki w sza­fie i wpa­da w po­płoch.

Po­wie jej o tym do­pie­ro po pi­ęciu go­dzi­nach. Tyle zaj­mu­ją po­szu­ki­wa­nia. Po­li­cja nie chce się w nie włączyć, od znik­ni­ęcia nie mi­nęły dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny. To, że cho­dzi o oso­bę pra­wie osiem­dzie­si­ęcio­let­nią, nie po­ma­ga.

– Za­gi­ni­ęcie to za­gi­ni­ęcie – mó­wią po­li­cjan­ci. – Musi mi­nąć doba.

Ale ona o tym nie wie. Sie­dzi naj­pierw na ław­ce kil­ka ulic od domu, a po­tem w par­ku koło ko­ścio­ła. Mało lu­dzi, jest zim­no, wszy­scy sie­dzą w do­mach w cie­płych kap­ciach. Też my­śli o kap­ciach i go­rącej her­ba­cie z ma­li­na­mi. Gdy­by te­raz wró­ci­ła, to na­wet nie za­uwa­ży­li­by, że znik­nęła. Ni­cze­go by się nie do­my­śli­li. Uda­wa­ła­by, że cały dzień ogląda­ła te­le­wi­zję. Tyl­ko że wró­ci i co? Zno­wu dzień w dzień będzie to samo. Ma­razm. Nie, nie wró­ci, niech się dzie­je, co chce. Wsta­je szyb­ko z ław­ki, prze­no­si się do ko­ścio­ła, klęka i sta­ra się nie przej­mo­wać spoj­rze­nia­mi osób, któ­re sie­dzą w po­bli­żu. Bo duża wa­liz­ka jed­nak dzi­wi. W ko­ście­le? Pró­bu­je się mo­dlić, li­czy na pod­po­wie­dź od naj­wy­ższe­go, co po­win­na zro­bić. Ale ci­sza, nikt nic do niej nie mówi, nie prze­ma­wia ża­den głos z nie­ba, nie po­ja­wia się ża­den znak. Jest czter­na­sta. Znie­cier­pli­wio­na, że nie po­tra­fi pod­jąć pro­stej de­cy­zji, pod­no­si się z ko­lan, bły­ska­wicz­nie jak na nią, i już wie – po­win­na wsi­ąść w au­to­bus i po­je­chać do swo­jej wsi, do daw­ne­go domu, nowi wła­ści­cie­le na pew­no nie od­wa­żą się od­mó­wić jej noc­le­gu. A co zro­bi pó­źniej, za­sta­no­wi się ju­tro.

Na dwo­rzec PKS nie jest da­le­ko, po­win­na do­jść w pół go­dzi­ny. „Tro­chę ci­ężka ta wa­liz­ka” – my­śli, bo ra­mię w bar­ku chrzęści z ka­żdym kro­kiem co­raz bar­dziej. „Doj­dę, mu­szę do­jść” – mówi do sie­bie. Na dwor­cu oka­zu­je się, że naj­bli­ższy au­to­bus prze­je­żdża­jący przez jej miej­sco­wo­ść będzie za dwie go­dzi­ny. Zdąży coś zje­ść w dwor­co­wym ba­rze, na­pić się cze­goś cie­płe­go. Czu­je się, jak­by znów mia­ła osiem­na­ście lat i je­cha­ła na naj­wa­żniej­szą wy­ciecz­kę ży­cia, jak­by za­czy­na­ła je na nowo. Emo­cje są tak duże, że za­czy­na się trząść.

– Źle się pani czu­je? Chce pani jesz­cze coś go­rące­go do pi­cia? Strasz­nie pani dy­go­ce – mówi bu­fe­to­wa.

– Dzi­ęku­ję, to miłe z pani stro­ny, ale nie. Po pro­stu je­stem tro­chę zmęczo­na. Mój au­to­bus od­je­żdża do­pie­ro o sie­dem­na­stej trzy­dzie­ści.

– Może chcia­ła­by pani usi­ąść wy­god­niej, na tym ba­ro­wym sto­łku nie­zbyt do­brze dla kręgo­słu­pa i nóg.

Bu­fe­to­wa nie cze­ka na od­po­wie­dź, tyl­ko przy­no­si duże krze­sło z mi­ęk­kim sie­dze­niem i sta­wia przed nią. Te­raz już wszy­scy klien­ci pa­trzą na nią. Ta­kiej uwa­gi ze stro­ny lu­dzi nie mia­ła już daw­no. To miłe, ale jed­no­cze­śnie nie­co de­ner­wu­jące są wszyst­kie spoj­rze­nia i szep­ty, któ­rych nie sły­szy. Za­my­ka oczy, żeby nie wi­dzieć tych lu­dzi. I za­sy­pia. Kie­dy się bu­dzi, mija osiem­na­sta trzy­dzie­ści. Jest przy­kry­ta wła­snym płasz­czem, ale nie pa­mi­ęta, żeby to zro­bi­ła. Chce jej się pła­kać.

– Prze­cież mó­wi­łam pani, o któ­rej mam au­to­bus, dla­cze­go mnie pani nie obu­dzi­ła?! – krzy­czy do bu­fe­to­wej.

– Prze­pra­szam bar­dzo, ale ja nie je­stem ani od bu­dze­nia pa­sa­że­rów, ani od do­gląda­nia ko­go­kol­wiek! Wi­dzi pani, ile jest tu osób. My­śla­łam, że spo­gląda pani cza­sa­mi na ze­ga­rek. Ja mu­szę baru pil­no­wać!

Wy­cho­dzi z bu­dyn­ku i do­pa­da ją taki ziąb, że od razu wra­ca. „Dla­cze­go wszyst­ko jest nie tak, jak trze­ba? Dla­cze­go wszyst­ko jest źle?”

– Nie je­dzie pani? – pyta bu­fe­to­wa.

– Za dwie go­dzi­ny. Na­stęp­ne po­łącze­nie mam do­pie­ro za dwie go­dzi­ny – od­po­wia­da, ale nie jest już tak pew­na, czy po­win­na je­chać. Za­nim do­trze na miej­sce, będzie po dzie­si­ątej wie­czór. Za­nim wdra­pie się na wzgó­rze, będzie je­de­na­sta. Czy wol­no pu­kać do czy­ich­kol­wiek drzwi o tej go­dzi­nie? Pro­sić o po­moc? To jak ja­łmu­żna, jak że­bry. Co ma te­raz zro­bić?

Pada z po­wro­tem na krze­sło i za­czy­na chli­pać. Na­wet nie czu­je łez, tyl­ko bar­dziej sły­szy, jak spły­wa­ją po su­chej skó­rze po­licz­ków. Już nie ob­cho­dzi jej, że lu­dzie pa­trzą. „Niech pa­trzą – my­śli. Tak wy­gląda sta­ry czło­wiek, któ­ry nie ma do­kąd pó­jść”. Prze­sie­dzi tak jesz­cze dwie go­dzi­ny, za­nim cór­ka znaj­dzie ją uśpio­ną i ści­ska­jącą obie­ma ręka­mi wa­liz­kę jak skarb.

– Mamo, Boże, jak do­brze, że cię zna­la­złam. – Przy­tu­la się do niej, tak jak kie­dyś w dzie­ci­ństwie, moc­no i z ca­łej siły. – Na­wet nie wiesz, co czu­łam przez te kil­ka go­dzin.

Mil­czy, po­zwa­la cór­ce mó­wić, bo sama nie ma jej nic do po­wie­dze­nia. Jest zbyt zmęczo­na.

– Tak się o cie­bie mar­twi­li­śmy. Mo­ni­ka wci­ąż bie­ga po osie­dlu i cię szu­ka. Tyl­ko Kuba zo­stał w domu na wy­pa­dek, gdy­byś wró­ci­ła. Boże, co ci przy­szło do gło­wy?! Chcia­łaś od nas uciec? Dla­cze­go?

Wci­ąż mil­czy. Bie­rze tyl­ko cór­kę pod rękę i wy­cho­dzą. Kie­dy do­cie­ra­ją do domu, zięć mówi:

– Mamo, mam wiel­ką pro­śbę, niech mama nam ni­g­dy wi­ęcej tego nie robi.

Ale zro­bi to jesz­cze czte­ry razy, bo po­czu­cia, że ktoś cię szu­ka, nie da się z ni­czym po­rów­nać. Tyl­ko wte­dy ma pew­no­ść, że ro­dzi­na mar­twi się o nią i my­śli wy­łącz­nie o niej. Ucie­ka zwy­kle po kłót­ni lub ci­chych dniach, kie­dy cór­ka, na­wet mie­rząc jej wie­czo­rem ci­śnie­nie, nie po­wie ani sło­wa. To ma być kara – te kil­ka go­dzin nie­wie­dzy i nie­po­ko­ju. Do­tkli­wa. Wie, że nie po­win­no się tak ro­bić. Ale nie może się po­wstrzy­mać.

– To je­dy­na mo­żli­wo­ść, by zwró­ci­ła na mnie uwa­gę – tłu­ma­czy eks­pe­dient­ce. – Może ktoś na­zwie mnie zło­śli­wą sta­rą ko­bie­tą, ale nie ob­cho­dzi mnie to. Będę to ro­bić, do­pó­ki nie zro­zu­mie, że czło­wie­ka w moim wie­ku, a szcze­gól­nie wła­snej mat­ki, nie zo­sta­wia się sa­mej so­bie przez cały dzień w pu­stym domu.

Ale do pi­ątej uciecz­ki nie do­cho­dzi. Po czwar­tej cór­ka tra­fia do szpi­ta­la z po­dej­rze­niem za­wa­łu. A ona w ko­ńcu ro­zu­mie, że ten dom jest je­dy­nym, jaki będzie mia­ła do ko­ńca swych dni. Tak jak nie­zmien­ne po­zo­sta­ną dłu­gie mi­nu­ty, któ­re będzie ob­ser­wo­wać na ścien­nym ze­ga­rze tego dnia i na­stęp­ne­go, i na­stęp­ne­go. Mi­nu­ty będą pły­nąć do­pó­ty, do­pó­ki i ona będzie na świe­cie. Kie­dy jej za­brak­nie, mi­nu­ty będą bić dla in­nych.

Ta myśl tro­chę ją koi.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: