Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miraż - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
9,99

Miraż - ebook

Historia Polski minionego stulecia opowiedziana przez pryzmat migawkowych historii poszczególnych bohaterów. Jest tu księgowy z okresu kryzysu ekonomicznego lat 30., są ludzie, którzy szukają enklawy normalności w mieście okupowanym przez hitlerowców, są niepokoje komunizmu, ułuda socrealizmu, a wreszcie wzajemna podejrzliwość i zakłamywanie własnej przeszłości w wolnej Polsce. Wszystkie te opowieści spina tytułowy "Miraż" - kino, w którym granica między rzeczywistością a fikcyjnością wyświetlanych filmów wyraźnie się rozmyła. Pełna napięcia lektura dla miłośników historii alternatywnych konstruowanych przez Jacka Dukaja czy Andrzeja Pilipiuka.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-284-1876-5
Rozmiar pliku: 725 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDARTY BILET

„Jakże się oni cudnie kochają,

Ten mój Mozżuchin z tą Mią Mają!

By gładko wziąść życiowy _virage_

Nabąć płatne kszesło w kinie Miraż!”.

Ten reklamowy nadruk umieszczano na tzw. billetach, tłoczonych dla kina Miraż w drukarni B-ci Arendt na przełomie lat 20. i 30. zeszłego wieku. Zachowana jest oryginalna pisownia. W tekście wykorzystano fragment piosenki Hanki Ordonówny. (Albo też – jako że nie ustalono daty rocznej powstania czterowiersza – autor tekstu do popularnej piosenki Ordonki posłużył się cytatem z powyższego hasła reklamowego).PLAKAT Z RITĄ

Jednooka Margarita Carmen Cansino, _alias_ Rita Hayworth, uśmiecha się w półzbliżeniu. Drapieżnie lub kusząco... Ta dwoistość, niekiedy wręcz dwuznaczność, jest zaletą jej podobizny. Na pozór wabi widza, ale zarazem ostrzega go przed pochopną śmiałością. Zalotnie skłonione czoło przybrało pozę przyzwalającą, za to uniesione ramię wzbrania dostępu do wilgotnych ust i figlarnej geometrii podbródka. Ustawienie profilem demonstruje idealną linię pleców, natomiast za sprawą skrętu szyi twarz, znana fanom jak własna, jest uwidoczniona _en face_.

Piękna twarz o uwydatnionych kościach policzkowych ma w sobie egzotyczny rys po przodkach z męskiej linii. Trzydzieści dwa śnieżnobiałe zęby rzucają się patrzącemu do oczu. Nie wszystkie naraz – te, które mieszczą się w trapezie rozchylonych warg, szkarłatnych od szminki. Oko patrzy spod oka. Uwodzicielsko. Kocie, trójkątne, ocienione opuszczonymi rzęsami. Woalem rzęs, jak się mówiło. Wyżej jaskółczy łuk – tak też się mówiło – wyskubanej brwi podkreślonej henną.

Ale co z drugim okiem, do diaska? Bez obaw, i ono jest pod kontrolą. Nieprzypadkowo za-krył je gorejący rudy pukiel, opadający z czoła. Zatrzymano go w pół szaleńczego piruetu. Wraz z kształtną głową tancerki zaklęto go w poligraficznym bursztynie na wieczną rzeczy pamiątkę. Jedno oko wystarczy, wbite w patrzącego jak sztylet po gardę. Dwoje takich mogłoby zabić.

Rita jest naga. Oczywiście, ma na sobie kruczoczarną dopasowaną suknię bez ramiączek, gładką jak tafla czarnego lodu, ma cienki sznur białych pereł i słynne długie rękawiczki. Szklistość atłasu kryje łabędzi kształt ręki, podkreślając jednocześnie toczoną bilę obnażonego ramienia i śmiały błysk biustu w wyzywającym dekolcie. To jednak, co sztampowo dekoracyjne, pozostawiono domyślności widza – i dlatego skąpy ornament garderoby odcina się od tła bez ostentacji. Z czernią kontrastuje bladoróżowa karnacja nagiego ciała o charakterystycznym glansie, jakiego w świetle świec nabierają rodowe srebra.

Jeszcze znak firmowy – burza ognistych włosów... Kogo te słowa nie opętały dreszczem iluzji! Powtórzmy z uczuciem – burza ognistych włosów.

Oto samotna Rita w ikebanie z aksamitu i krwi. Lub, na dwoje babka wróżyła, na monidle skopiowanym z fotosu. Czego trzeba więcej? Glenn Ford, King Vidor to tylko szaroniebieski popiół czcionek, ślad całopalnej ofiary u stóp bożyszcza. Prawda, jeszcze litery tytułu. Miodowosłodka GILDA z żądłem w pamięci. Plama jarmarcznej barwy w szlachetnym dwuchromie. Żółty kolor, jak wiadomo, symbolizuje fałsz i zdradę. Tak trzeba. Stygmat dwuznaczności nie jest byle tatuażem, wykłutym pod pępkiem w miejscowym znieczuleniu. Boli jak jątrząca się rana.

Taka Rita Hayworth, hollywoodzki wamp, patrzy nam w oczy z otchłani naszych snów. Jak można nie zakochać się w niej na zabój, zanim spostrzeżemy się, że nie ma dla nas ratunku.ZWIASTUN

Mężczyzna unosi się trzy, cztery metry nad nawierzchnią zdewastowanej uliczki, podobny do niesamowitego ptaka o czarno-żółtym upierzeniu. Jego ciało układa się w poziomie, twarzą do nas. Palce prawej ręki tworzą kółko. „Jest OK”. Z tyłu za nim trzy podobne ptaki. Może więcej. Trudno je policzyć, bo dalsze rozmazują się w zielonkawym półmroku. Gdyby nie miecze blasku, tnące przestrzeń przed nimi, zniknęłyby z oczu w szpalerze widmowych drzew, pod którymi wyłamują się zapiaszczone chodniki. Mężczyzna najbliższy nas, ten, który zrobił kółko z kciuka i palca wskazującego, porusza z wolna nogami, jakby chciał odfrunąć – i rzeczywiście wznosi się ponad przerdzewiałą, pozbawioną bagażnika połowę poloneza, niegdyś żółtego, wrośniętą kołem bez opony w okorowany pień. A potem jeszcze wyżej, na wysokość neonu nad parterowym budynkiem. Litery z giętych kolorowych rurek rozsypały się ze starości. Pozostał górny fragment wielkiego Ż, za nim puste miejsce w drucianym stelażu, dalej wyszczerbione, malejące w perspektywie litery R, I (ta co prawda bez koniecznej kropki), na koniec M.

Przesłaniając je, pojawia się tuż przed naszymi oczami inna dłoń w rękawicy, złożona w iden-tyczne kółko. Zaraz cofa się za kamerę i obraz przesuwa się o 90 stopni w prawo – wraz z operatorem, który jest dla nas niewidoczny. To te pęcherzyki powietrza na skraju kadru. Słychać charakterystyczny szmer oddechu, monotonny bulgot. Nurkowie na drugim planie, ci w żółto-czarnych skafandrach z neoprenowej pianki i w maskach, znikają z pola widzenia. W gęstniejących wraz z odległością mrokach majaczą pozieleniałe furtki z resztkami ogrodzeń, pryzmy omszałego gruzu, rozsypujące się schody do-nikąd. W dziurawych domach bez okien i drzwi pływają ryby jak w upiornych akwariach. Kożuch ro-ślinnych i zwierzęcych organizmów tonuje krawędzie oraz barwy. W górze pełzają po żywych na-grobkach refrakcyjne refleksy, niżej przestrzeń martwieje, jakby zapadała się w ciszę, która tajemnym sposobem stała się widzialna.

Rusztowanie, zawadzone promieniem wodoszczelnej latarki, okazuje się kolumnadą me-talowych framug, pozbawionych szyb. Od ulicy, gdzie w słoneczne dni dociera resztka światła znad powierzchni, porastają je moczarki. Natomiast we wnętrzu zatopionego budynku panują ciemności, mimo że widoczność jest niezła. W dobrych miejscach sięga pięciu metrów i tylko z rzadka psuje ją kaszka unoszących się zanieczyszczeń.

Samotny nurek z kamerą wpływa w ciemność. Przed nami przesuwa się widok z jego oczu. Początkowo to taniec drobin w nicości, jakby w czarnej wodzie unosiły się rozmoczone okruchy chleba. Obraz traci kolory, choć światło latarki przesuwa się po cementowej podłodze, zaśmieconej barwnymi niegdyś afiszami. Część wciąż wisi na stojakach. Coś sypie się, nieostrożnie zahaczone ra-mieniem. Ściana, na niej resztka przedartego po skosie plakatu. Spełzła od wody burza włosów i sa-motne, zmrużone zalotnie oko, pod którym jak monstrualne rzęsy falują białe strzępy papieru. Rita Hayworth na pół pożarta przez czas.

Tu kończy się obszerny hol.

Jeszcze jeden obrót kamery. Na wyciągnięcie ręki w kadr wsuwa się kosmaty pysk roz-wścieczonej małpy. Mimo wszystko ciarki idą po grzbiecie! Nie do wiary, że zdołała się tutaj uchować nieuszkodzona. Rozwarta paszcza zbliża się, jakby chciała nas pochłonąć, między fosforyzującymi siekaczami falujące plechy glonów. ...INGKON... Remake z siedemdziesiątego szóstego. ...OHNGUILLER... ...SSICALAN... ...FFBRIDG... Litery przesuwają się w bok, nikną w mroku, na pierwszy rzut oka niemożliwe do rozszyfrowania – jak hieroglify w odkopywanych katakumbach.

Po lewej jaśnieje przez moment uliczny tunel w cienistym prześwicie framug. Drogę zastawia kilka leżących foteli z podnoszonymi siedzeniami, spiętych we fragment dawnej całości. Jeszcze raz wyłania się ręka zza kamery. Próbuje zepchnąć z drogi przeszkodę. Przeciągły, zdeformowany skrzyp. Nieudana pierwsza próba, druga, obraz traci stabilność. Łoskot jest własnym echem. Spod po-ruszonych foteli bucha chmura pyłu. Jak dym po eksplozji. Pojawia się znikąd kwadratowa, płaska jak listek meduza, z białym brzuchem i szarym lśniącym grzbietem. Przepływa obok w ślizgowym locie, sycząc piskliwie. Wzbija się, za chwilę jest z powrotem, odbita od sufitu. Obraca się wokół osi, podwijając majestatycznie jeden róg, drugi. Po jej grzbiecie ślizga się blik latarki. Teraz widać lepiej. Tęga, budząca zaufanie twarz Jeana Gabina rotuje, skręcając się ku dołowi jak spirala DNA. W roli meduzy – filmowy fotos. Razem z nim na podłogę spływają meduzy Claudii Cardinale i Zbyszka Cybulskiego, ale musi być jeszcze jedna, najbardziej agresywna. Może meduza Klausa Kinsky’ego? Ta atakuje oko kamery. Przesłonięty obraz najpierw niknie, potem staje się nieczytelny.

Wreszcie widać znowu. Wielka pusta podłoga pokryta jest panelami o strukturze wiklinowych koszy. Suną pod nami, tuż przed okiem kamery, jakby nie miały końca. Przeplecione witki zamieniają się w niesamowity labirynt, wyłazi spod nich kłębiasta substancja. Chyba szklana wełna. Następna barykada z przodu. Stroma, bezkresna. Blok cementu, na którym ruszone dłonią falują sfilcowane resztki chodnikowej tkaniny.

Złudzenie perspektywy. Trafiliśmy na podłogę.

Obraz obraca się i widać, że do tej pory nurek spływał wzdłuż akustycznej ściany. Pojawiają się w kadrze jego czarne płetwy z żółtymi pasami. Ostra barwa fosforyzuje w świetlnym promieniu. To, co widzimy, nabiera kształtów, widoczność jest tu lepsza, przed obiektywem nie fruwają strzę-piaste męty. Górą srebrzy się majak, omam albo lustrzane odbicie, bo nic tu nie może emitować smugi bladego blasku. A jednak dzięki niej widać kontury tam, gdzie nie sięga światło latarki.

Jesteśmy na przestronnej widowni. Rzędy foteli nikną w ćmie, która skrywa przeciwległą ścianę. Nie ma okien, prześwitów, więc mimo przejrzystości wody większej niż w holu, widoczność jest ograniczona. Jakby w głębinach trwał jeszcze seans. Specyficzny kinowy mrok. Niewytłumaczalna poświata, sącząca się z okolic kabiny operatora, spod oberwanych paneli podwieszanego sufitu, potę-guje złudzenie.

Przemieszczamy się nad fotelami ku przodowi, gdzie znajdował się ekran.

Niekiedy dłoń w rękawicy łapie za oparcie, żeby przeciągnąć ciało do przodu. W wąwozie, wycinanym z mroku przez światło latarki, widać puste fotele z podniesionymi siedzeniami. Na pozór niezniszczone, tyle że sterczą z nich wyprute nitki dratwy, spilśnione frędzle nie wiadomo czego, ro-snące ku górze bluszcze zanieczyszczeń. Falują, wytrącone z martwoty ruchem nurka, choć zdaje się, że budzi je latarka. Na bokach, poza snopem światła, mrok nabiera kształtów i ma się wrażenie, że sala jest wypełniona do ostatniego miejsca. Nieporuszone sylwetki. Rzędy siedzących ludzi, zafascyno-wanych tym, co widzą na ekranie, który przed naszym wzrokiem skryty jest na razie przez czarną mgłę.

Promień przesuwa się w prawo i w lewo, a wtedy znikają stamtąd duchy widzów. Pojawiają się w szarym świetle puste fotele, w których zakorzenił się widmowy las śmieci, wypychanych ku gó-rze przez wodę. Ludzkie sylwetki majaczą z kolei tam, gdzie zapadła ciemność. Złudzenie jest niesamowite. Nurek także mu ulega, porusza latarką w tę i z powrotem, jakby bawił się ułudą albo pró-bował rozszyfrować, jak ona powstaje.

Wysoko, na tle smugi rozproszonego blasku, przepływa zwinny cień dużej ryby. Chyba ryby. Znika nie wiadomo gdzie.

Ponad oparciami foteli spływamy skosem coraz niżej ku pierwszym rzędom. Spad jest głęboki, stromy. Gęstnieje ciemność, kolory znikły już dawno. I nagle przez znajomy, oswojony w naszych uszach rytm oddechu, szemrzący gulgot, skrzyp gumy – przebija się nieznany odgłos. Dochodzi zewsząd, jak to w wodzie, ale jego źródło musi znajdować się w dole. Za pierwszymi rzę-dami, których jeszcze nie widać, choć zbliżamy się do nich nieustannie. Modulowany ton potężnieje. Pulsuje głucho, nisko, wyje na pół śpiewnie, jakby w ciemnościach pływał potężny waleń. To absur-dalne przypuszczenie, a jednak obraz nieruchomieje. Chwilę tak trwa, po czym – pozostając w tym samym miejscu – wędruje na boki półkolistymi ruchami, prowadzony światłem latarki. Widocznie nurek zawahał się, nie potrafiąc rozpoznać, co słyszy. Lub co wychwytuje którymś ze zmysłów, do szóstego włącznie. Szuka wyjaśnienia. Promień blasku nie natrafia na przeszkodę, tonie w mrocznej pustce.

Jeszcze parę ruchów do przodu.

Coś majaczy w głębi. Panoramiczny ekran, wyłażący z oberwanej kurtyny jak z kokonu. Aż dziw, że nie zdemontowano wielkiej białej płachty, nim woda zalała to miejsce. Jest ścianą bledszej czerni, otoczonej otchłanią o barwie smoły. Wystarczająco z nią skontrastowaną, żeby dostrzec ruch na tym tle. Tylko ruch, nie kształt. Jakby zamigotał cień filmu, który lata temu przestano tu wyświetlać.

Nagle z nurkiem dzieje się coś dziwnego. A właściwie z obrazem, który oglądamy jego oczami. Zaczyna tańczyć wokół własnej osi. Widocznie kamerę wypuszczono z ręki i obiektyw bez kontroli chwyta strzępy wizji. Wszystkim zaczyna rządzić przypadek. Chlupot. Gulgot i pisk. Widzimy młócące wodę łydki i stopy z płetwami, otacza nas chmura pęcherzyków powietrza, odwrócone do góry nogami rzędy foteli znikają w ciemnościach jeden za drugim. Miga w polu widzenia fragment czarnego jacketu i oczy za szkłem maski, pokrytym od wewnątrz skroploną parą. Coś się stało, szo-kująca fizjologiczna reakcja. Te oczy widzimy przelotnie. Zawieszona na przegubie kamera przemknęła obok, gdy nurek machnął ręką. Ale wystarcza czasu, żeby dostrzec źrenice rozszerzone przerażeniem.

I odtąd nie wiadomo, co się dzieje.

Strzępy, smugi, wirowanie przestrzeni. W którymś momencie obraz stabilizuje się, ale latarka świeci wtedy w inną stronę. Ku tyłowi. Nurek utknął w ciasnym przejściu, przez które się przepycha, gdzieś chyba pod wysokim, łamanym w tafle sufitem. Na ekranie zapada ciemność. Głucha cisza. Ka-mera przestała pracować.

– To jeszcze nie koniec... – uprzedza Aga.

Rzeczywiście, po dłuższej chwili z ciemności, która wydawała się dotychczas końcem nagrania, wynurzają się dwa czerwone punkty. Przemazują się przez ekran i nikną. Jakby przekrwione ślepia nieznanego stworzenia zajrzały nam prosto w oczy. Może to znowu plakat z King Kongiem i wbity w nas wzrok wielkiej małpy. Albo jej rozszerzone wściekłością nozdrza. Albo inny plakat, wisiało ich tam więcej.

– Widzisz? – znów odzywa się Aga. Ponieważ nie wiem, o co chodzi, wyjaśnia mi znużonym głosem. – Dziwne... Pod wodą czerwony kolor zanika jako pierwszy. Na tej głębokości nie powinno go już być...NADPROGRAM KRÓTKOMETRAŻOWY
ALBO
CZTEREJ JEŹDŹCY I POGRZEB

Jeśli po tym, co tu powiedziałem, wyobrażasz sobie, że byliśmy średniowiecznym zamczyskiem pełnym duchów, jesteś w błędzie, młody człowieku. Jakość i nowoczesność. Nadążaliśmy za modą nie tylko repertuarem. W siedemdziesiątych latach zdążyli nas jeszcze zmodernizować po raz ostatni, zamontowali aparaturę Dolby. Na inaugurację puściliśmy _King Konga_ z debiutującą Jessicą Lange. To było coś! Ściany trzęsły się od ryku bestii, kobiety piszczały ze strachu. Plakat z wielką groźną małpą pozostał w holu na wieczną rzeczy pamiątkę.

Ale zacznę od początku, od zamierzchłej epoki, gdy widzowie rzucali w ekran cukierkami i gotowanym bobem, żeby wymusić na filmowych bohaterach oczekiwane zachowania. Albo też dla odmiany żądali zwrotu połowy pieniędzy, bo postać na ekranie pokazywana była w planie średnim, czyli po pas. A gdzie reszta osoby, gdzie nogi aktorów, z góry przecież opłacone przy kasie? Chyba bilet pokrywa cenę całego komedianta, a nie tylko jego kawałka! Co to za oszukańczy wynalazek? W starym dobrym teatrze nie wycina się publice podobnych numerów!

W takim otoczeniu dorastałem.

Mogę rzec, że przyszedłem na świat w Mirażu. Jeszcze wprawdzie nie nosił tej nazwy. Zwano go całkiem po prostu „tym iluzjonem na Klonowej”. Przed moimi narodzinami niewiele się tam zdążyło dziać, jak wiem od ojca, kinooperatora, a od kiedy źle mu zestawiono złamaną rękę – biletera z konieczności. W tamtych czasach kręciło się korbką projektora, żeby wyświetlić film, i papcio puchł w trakcie seansu. Raz nawet miał od tego zator.

Nie byłem jego biologicznym synem. Podrzutek, wiesz, co to za ptaszek, młody człowieku? W początkach zeszłego wieku instytucja podrzutka prosperowała w najlepsze. Odkryto mnie na widowni, gdy zacząłem płakać wraz z końcem filmu. Wcześniej nie kwękałem, mimo że słyszałem tylko terkot projektora, bo z wiklinowej kobiałki nie mogłem widzieć ekranu. Ojciec utrzymywał, że wyświetlali tego dnia francuski film z dziarskimi muszkieterami króla. Ale to była tylko heroiczna legenda o moim pojawieniu się na świecie. Gdy po latach odszukałem odręcznie pisane programy, do-wiedziałem się, że w istocie wyświetlali półpornograficzną komedyjkę. Z podobnych produkcji, szum-nie zwanych artystycznymi, żyło gros raczkujących kin. Oczywiście nie tylko z nich, żeby powiedzieć sprawiedliwie. Sam Miraż zaczynał _Narodzinami narodu_ – znanymi także jako _Klansman_ – arcydziełem o zbawczej sile Ku Klux Klanu. Nikt nie jest winny, że ambitne czy komercyjne – kino pozostaje taką samą podejrzaną instytucją.

Rząd trzynasty, miejsce trzynaste. Tam mnie znaleziono.

Nie sądź, że rodzicielka chciała się tym sposobem zemścić na mnie i na mojej nieodgadnionej przyszłości za to, że śmiałem się urodzić i skomplikować jej życie. Nie, to był zwykły przypadek, jako że nie upowszechniły się jeszcze wtedy numerowane miejsca. Z boku, pod ekranem było wejście z ulicy, za kotarą kasa, płaciło się i siadało na pierwszym wolnym krześle. Projektor stał z tyłu sali wprost na podłodze, a filmy leciały non-stop, jeśli dopisywała frekwencja. Mamusia wybrała pechowe miejsce z tej podstawowej przyczyny, że było na uboczu. Nikt jej nie zdybał po ciemku, gdy zostawiała swój bagaż i czmychała. A że kino wyposażono w trzynaście rzędów po czternaście krzeseł, ojciec łatwo obliczył, gdzie mnie znalazł.

Z gruntu uczciwy, nie ukrywał przede mną tych dwóch trzynastek, za to wmawiał mi dobrodusznie, ze wróżą wyjątkowy fart. Lubił mrzonki, jak z tymi muszkieterami króla. Dusza-człowiek, mówiło się o takich ludziach. W zasadzie nie są światu do niczego potrzebni – pewnie dla-tego zmarł przed trzydziestką. Najadł się czegoś zakazanego po udanej operacji jelit. Ale co do szczęścia, dobrze mi wywróżył. Chociaż założę się, że mieliśmy na myśli inne jego rodzaje. Ojcu cho-dziło o udaną rodzinę, duże zarobki, świat stojący przede mną otworem. Tak się definiuje życiowe po-wodzenie, prawda? Ja natomiast nieodmiennie byłem samotny i nienawidziłem wychylania nosa z kina. To właśnie miałem za szczęście.

Uwielbiałem towarzystwo migoczących cieni, woń kurzu, szelest gazet z recenzjami. Miałem swój pokoik za ekranem, a w nim niezbędne sprzęty i podręczny regał z filmoznawczą literaturą. Na różnych etapach historycznych wysiedlali mnie stamtąd z upodobaniem. A to, żeby zrobić salę konfe-rencyjną, a to gabinet sekretarza kinowej organizacji partyjnej, kącik rekreacyjny dla pracowników, pakamerę na środki czystości, skład rzeczy znalezionych... Akurat te ostatnie rugi uznałem za niespra-wiedliwe, bo w pewnym sensie i ja mogłem się uważać za rzecz znalezioną w kinie. Czym przewyższały mnie parasolki, rękawiczki, rolki papieru toaletowego, lampy do odbiornika radiowego, rowerowe pompki, puszkowane szynki z Pewexu, książeczki do nabożeństwa, kupony totka, doczesne dobra, które nietrzeźwi właściciele zostawiali pod krzesłami? Wracałem na stare śmieci, gdy umierały kolejne ambitne programy ulepszenia losu narodu z użyciem przybytków masowej rozrywki.

Tylko oglądając filmy, czułem, że żyję.

Jesteś w stanie to pojąć, młody człowieku? Moje życie było niekończącym się seansem, podczas którego bytowe konieczności wymuszały na mnie jeden czy drugi antrakt. Spanie, urlop, obiad, randka, kolejka w sklepie, remont, brak prądu. Różne paskudztwa. Najpiękniej żyło mi się w mroku. Może dlatego pozostałem nieczuły na diabelskie sztuczki, które tam się odprawiały. Nabyta odporność. Nic mnie nie ruszało – zagrypieni widzowie, grasujące myszy, brud i smród narodowej historii, stracone złudzenia pokoleń, spektakularne plajty światowych zapałów.

Kto by przypuścił, że na kinowym biznesie będzie się tłukło pieniądze jak świat długi i szeroki! W ruchomych obrazkach upatrywano z początku tylko pomoc naukową dla badaczy muszek, pajączków, życia w kropli wody. Komu śnił się Valentino, Mozżuchin, Jannings, chwaci o głowach od podłogi do sufitu, których za sztubackich czasów hurtem podejrzewałem o ojcostwo. Moja matka mu-siała być kobietą pospolitą, o ograniczonych horyzontach, inaczej zostawiłaby mnie na widowni opery lub pod drzwiami miejscowego fabrykanta. Ale ojciec? Czułem w sobie potencjał, którego nie odziedziczyłem po przyziemnej rodzicielce. W mojej imaginacji wziąłem się na pół stąd, na pół stamtąd, trochę z realnego życia, a jeszcze bardziej z krainy miraży, gdzie dawcą nasienia mógł być cień z ekranu. Oni nie takie rzeczy tam wyprawiali, magowie światła i mroku.

Właścicielem Miraża był w owym czasie niejaki Barycz, przystojny pan z legionową przeszłością, potomek powstańca styczniowego. To on wymyślił nazwę i obstalował podświetlany szyld. Zakupił pianino dla tapera, unowocześnił aparaturę. Projektory były już elektryczne, niemieckie. Zbudował foyer z kasą w okrągłej budce wysuniętej na chodnik i z frontonem na reklamy. Powiększył widownię, przebijając i adaptując salkę byłego fotoplastykonu. Jednocześnie obniżył podłogę, dzięki czemu rzędy foteli uzyskały należyty spad. Nikt nikomu nie zasłaniał i skończyły się wieczne awantury między widzami. Interes szedł doskonale, rok później Barycz postawił po drugiej stronie ulicy istny pałacyk, w którym zamieszkał ze swoją piękną żoną, maniaczką filmu, jak on sam. Jego fascynowała początkująca niemiecka starletka Marlena Dietrich, nosząca się z męska na długo przed _Błękitnym aniołem_ (podobno w sypialni kazał małżonce paradować jej wzorem w cylindrze i pończochach), a Baryczowa durzyła się w pięknym Rudim, hołubionym od jakiegoś czasu przez cały świat.

Pasjami oglądała _Krew na piasku_, _Czterech jeźdźców Apokalipsy_, _Szejka_, obwiesiła mieszkanie ulizanymi fotosami w stylu _latin lover_, synkowi dała na jego cześć – Walenty.

Aż w sierpniu dwudziestego szóstego roku nadeszła z Ameryki tragiczna wieść. Mnóstwo tragicznych wieści naraz. Wrzód żołądka, sepsa, perforacja otrzewnej, nikt nie mógł trafić za faktyczną przyczyną zgonu. Tak czy siak, Valentino nie żył. Stutysięczny tłum na pogrzebie, zatarasowane ulice, zrozpaczone wielbicielki, tratujące okoliczne nagrobki, wypadki, samobójstwa, finansowe kłopoty parunastu wytwórni. Wyglądało, że to koniec kina. A przynajmniej koniec Baryczowej.

Całymi dniami leżała przy zasuniętych zasłonach z okładem na czole, dusiła się od zapachu ciętych kwiatów, którymi jej szezlong obstawiono jak katafalk. Nie jadła, męczyły ją lęki o synka, o kury-nioski, które hodowali w podwórzu, o przyszłość świata. Walentego kazała niani okadzić dymem czarnego bzu, na inne problemy nie znalazła rady. Lekarzy od tej swojej zapaści nerwowej odprawiała z kwitkiem, mimo że mogliby jej upadający świat podreperować medykamentami. Ale nie zależało jej na tym.

Stanęła na nogi po dwóch tygodniach, gdy Barycz akurat wyjechał w interesach. Nieoczekiwanie skupiona i konkretna. Na weekend zarządziła w Mirażu żałobę. Seanse odwołane, klamki u drzwi przewiązane kirem. Służącej kazała naszykować koszyk z suchym prowiantem, eleganckie batystowe chusteczki z monogramem, pięć butelek szampana. W sobotę z rana zamknęła się w pustym kinie z kinooperatorem Szymurem, któremu obiecała tygodniówkę ekstra. On zainstalował się w kabinie projekcyjnej z wręczonym koszykiem wiktuałów, ona z szampanami przed ekranem.

I tak rozpoczęli maraton filmowy długi jak rodowe miano jego bohatera, Rodolfa Alfonsa Rafaella Piera Filiberta Guglielma di Valentiny d’Antoguolli. Baryczowa chłonęła w ciszy niemy obraz, sącząc szampana z kieliszka i zmieniając mokre chusteczki, Szymur puszczał w kółko rolki _Czterech jeźdźców Apokalipsy_, bo dysponował tylko tym jednym filmem.

Już przy trzeciej projekcji odniósł wrażenie, że mijają wieki, zanim film zrobi pełną pętlę i Rudi od nowa zatańczy ogniste tango, przy którym Baryczowa popadała w głośne spazmy. Opowiadał potem kolegom, że już w sobotę pod wieczór dostawał na łeb, a dopiero się zaczynało. Wrzesień, upał, on w gumowych butach przeciwporażeniowych, w fartuchu, mokry od potu jak tamta od łez. W Mi-rażu były cztery projektory, więc dwa chłodziły się, obłożone zmoczonymi ręcznikami, a dwa praco-wały pełną parą. I co jakiś czas zmiana, żeby kino nie poszło z dymem, bo taśmy były nitrocelulozowe i paliły się w trymiga, razem z okolicznymi budynkami.

W nocy zrobiło się trochę lepiej, a przynajmniej chłodniej. Ale w koło Macieju. Kończyła się ostatnia taśma, a Szymur na sąsiednim projektorze uruchamiał pierwszą. Nie były odporne jak dzisiejsze, niszczały w oczach. Valentino bladł z każdą kolejną projekcją, tonął we mgle, w rysach, w skazach zdartej taśmy, w deszczu plam – i wciąż bardziej i bardziej przypominał ducha. Niewykluczone, że Baryczowa doznawała metafizycznych dreszczy, oglądając tę jego widzialną wę-drówkę ku ezoterycznym sferom.

Przed północą zerwała się taśma, a gdy Szymur ją kleił, kierownikowa zeszła do toalety. Wychodziła później jeszcze dwa razy, ale nie przerywała seansu. Poza tym siedziała na środku rzędu z zadartą głową, zapatrzona w uniesieniu w blaknącego nieboszczyka. Z okienka pod sufitem Szymur widział ją przez smugę świetlistego kurzu. Sama wyglądała jak duch.

Nad ranem dopadła go senność. Kleiły mu się oczy, bał się, że nie obudzi go brzęk wypadającej monety, którą znakował końcówkę taśmy. Wsadził głowę pod kran, wypił kawę, starał się nie siadać. Natomiast Baryczowa nie zmrużyła oka. Raz krzyknęła niecierpliwie, gdy Szymurowi siadła zębatka, przeskoczyła perforacja i przez chwilę góra obrazu była na dole. Kiedy indziej załkała jak wilczyca, skłoniła tęsknie szyję ku ekranowi albo wyrwało się jej westchnienie, aż echo poszło po pustym kinie. Jakby nie tyle reagowała na film, ile komentowało go jej umęczone żałobą ciało.

W niedzielę nad ranem zarządziła przerwę i kinooperator uciął sobie drzemkę. A ona zrobiła wieczorowy makijaż. Po kwadransie Szymura obudził głos z dołu: „Proszę wznowić projekcję!”.

I zaczęło się od nowa.

Był poniedziałek rano, gdy otworzył oczy zaniepokojony monotonnym szelestem. Przespał zmianę projektorów. Wirująca końcówka taśmy obijała się o metalowe ramię. Szymur zerwał się na nogi, uruchomił drugi projektor – i stwierdził z ulgą, że Baryczową też zmogło zmęczenie. Inaczej już by dawno protestowała. Przez okienko zobaczył ją osuniętą w fotelu z głową na ramieniu.

Poczekał do końca szpuli, zanim zszedł na dół zbudzić pryncypałową.

Bladolicy Valentino w płaskim kapeluszu i butach z ostrogami kolejny raz tańczył argentyńskie tango, które pięć lat wcześniej rozpoczęło jego oszałamiającą karierę. Wigor tego tańca odbijał się na martwej twarzy Baryczowej – w tej chwili ciut komedianckiej z powodu uczernionych brwi i upudrowanych na różowo policzków – i grzązł w rozdziawionych, ukarminowanych ustach, z których wypadł siny język. Na jej kolanach leżała opróżniona tutka po proszkach przeciwdepresyjnych, trzy inne walały się pod fotelem w towarzystwie butelek po szampanie.

Medyk obliczył czas zgonu na niedzielę wieczór, z czego wynikało, że przez całą noc Szymur wyświetlał film nieboszczce. Uwijał się w pustym kinie pomiędzy jednym truposzem na widowni a drugim na ekranie. Istne diabelskie egzekwie! Jeszcze tej samej nocy, tym razem nie mogąc zasnąć i żłopiąc w knajpie siwuchę, póki nie spadł pod stół, Szymur wybełkotał to, co wiecznie powtarzała jego matka i jej koleżanki z kółka różańcowego: „Film jest wynalazkiem szatana!”. Nazajutrz rzucił spokojną posadę kinooperatora, któremu w kabinie nie wiało i nie padało za kołnierz, żeby nająć się na sezonowego robotnika do podmiejskiego tartaku u mechesa Zaręby. Trzy lata później stwierdził, że to była najlepsza decyzja w jego życiu. A wiedział, co mówi, bo akurat z bebechami na wierzchu konał, przygnieciony sosnową belą, której nie utrzymała na podwodzie pęknięta klamra.

Zaiste, młody człowieku, czyżby tamtej nocy coś się popsuło w Mirażu? Ludzie plotkowali, zaklinali się...

Ale potem przestali się tym zajmować, bo złe umie się przyczaić. Przeczekać. Na co mu rozgłos? I bez tego w milionach kin od rzeki Limpopo po góry Byrranga odprawia się egzorcyzmy na każdym seansie. Nieustannie, do zatracenia, do piekielnego bólu… Co, nie wiedziałeś?

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: