Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Młyn nad Flossą - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 stycznia 2023
Ebook
49,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Młyn nad Flossą - ebook

Oparta na wątkach autobiograficznych historia niezwykłej dziewczyny, która swą wyjątkowość, wrażliwość i inteligencję przypłaciła tragicznym konfliktem z otoczeniem: purytańską społecznością prowincjonalnego miasteczka.

Przez większość krytyków powieść uznana została za jedno z największych osiągnięć George Eliot, szczególnie ze względu na wspaniały obraz angielskiej prowincji w XIX w.

Madzia i Tomek Tulliverowie mieszkają wraz z rodzicami w młynie Dorlcote, od pięciu pokoleń znajdującym się w rękach ich rodziny. Rodzeństwo znacząco różni się od siebie, zarówno pod względem wyglądu, charakteru, jak i upodobań. Żywa, inteligentna i emocjonalna Madzia stanowi źródło niepokoju dla swojej matki. Nietypowa uroda i inteligencja dziewczyny stają się już w dzieciństwie przyczyną jej ciągłych konfliktów z otoczeniem. Jedynym jej poplecznikiem jest ojciec oraz kochający, aczkolwiek bardzo wymagający, zupełnie jej nierozumiejący, brat.

Bankructwo ojca młynarza wystawia rodzinę na ciężką próbę. Tomek musi iść do pracy, aby spłacić długi. Jego siostra, zagubiona w nowej sytuacji, trafia pod skrzydła bogatej, pełnej dobrych intencji kuzynki. Uroda Madzi przysparza jej admiratorów, jednak szlachetne wybory dziewczyny nie spotykają się ze zrozumieniem otoczenia. Najtrudniejszy staje się konflikt z bratem.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-874-4
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział I

POD MŁY­NEM DO­RL­COTE

Po sze­ro­kiej rów­ni­nie, po­mię­dzy zie­lo­nymi brze­gami, pły­nie by­strym nur­tem ku mo­rzu roz­lewna w tym miej­scu Flossa, a czuły przy­pływ wy­biega na jej spo­tka­nie i zdu­sza pły­nące wody w gwał­tow­nym uści­sku. Ten wła­śnie po­tężny przy­pływ nie­sie ku mia­stu St. Ogg’s czarne okręty ła­downe jo­dło­wymi, pach­ną­cymi de­skami, krą­głymi wo­rami na­sion ole­istych czy ciem­nym lśnie­niem wę­gla. Mię­dzy ni­skim, za­le­sio­nym wzgó­rzem i brze­giem rzeki uka­zują się stare, fa­li­ste, czer­wone da­chy i sze­ro­kie ściany szczy­towe skła­dów por­to­wych, za­bar­wia­jąc wodę de­li­katną ró­żową barwą w nie­sta­łych bla­skach lu­to­wego słońca. Na prawo i lewo cią­gną się, jak okiem się­gnąć, bujne pa­stwi­ska i łaty ciem­nej ziemi, go­to­wej na przy­ję­cie ziarna sze­ro­ko­list­nych zie­lo­nych zbóż lub też za­bar­wio­nych już de­li­kat­nym se­le­dy­no­wym ko­lo­rem mło­dych źdźbeł z je­sien­nego siewu. Jest jesz­cze kilka ze­szło­rocz­nych uli, co rzę­dem zło­tych kop­ców wy­nu­rzają się spoza ży­wo­pło­tów; a wszyst­kie ży­wo­płoty po­prze­sa­dzane są drze­wami. Wy­daje się, że maszty i ru­dawe ża­gle pły­ną­cych w dali okrę­tów wy­ra­stają spo­mię­dzy ga­łęzi roz­sia­dłego je­sionu. Tuż pod czer­wo­no­da­chym mia­stem wpływa do Flossy za­si­la­jąca jej wody by­stra rzeczka Rip­ple. Ja­każ uro­cza jest ta rze­czułka o ciem­nych, mie­nią­cych się fa­lach! To jakby żywy mój to­wa­rzysz, gdy tak wę­druję wzdłuż brzegu i słu­cham jej ni­skiego, ła­god­nego głosu, jak głosu ko­goś głu­chego i bar­dzo ko­cha­ją­cego. Pa­mię­tam te wierzby, za­nu­rza­jące dłu­gie ga­łę­zie w wo­dzie. Pa­mię­tam ka­mienny most.

A oto młyn Do­rl­cote. Mu­szę nań po­pa­trzeć i sta­nąć chwilę na mo­ście, choć nad­cią­gają groźne chmury i późne już po­po­łu­dnie. Przy­jemny jest ten wi­dok na­wet te­raz, w bez­li­to­sne ostat­nie dni lu­tego – może chłód i wil­goć do­dają czaru do­stat­niemu, schlud­nemu do­mowi, sta­remu jak te wiązy i kasz­tany, co chro­nią go przed pół­noc­nym wi­chrem. Woda w stru­mie­niu pod­cho­dzi wy­soko pod rzad­kie ło­ziny i pra­wie za­lewa tra­wia­ste brzegi łąki przed do­mem. Gdy spo­glą­dam na ten wez­brany stru­mień, na żywą trawę, na ja­sno­zie­lony pył, co wy­de­li­kat­nia za­rysy wiel­kich pni i ga­łęzi i prze­świ­tuje spo­pod na­gich, czer­wo­nych krze­wów, wów­czas za­czy­nam wprost ko­chać wil­goć i za­zdro­ścić bia­łym kacz­kom w ło­zi­nach, które za­nu­rzają łebki głę­boko w wodę, nie­po­mne na do­syć dziwne wra­że­nie, ja­kie ten wi­dok spra­wić może na such­szym świe­cie, tam, w gó­rze.

Szum by­strej wody i ło­skot do­cho­dzący od młyna ogłu­szają sen­nie, a wszystko to jesz­cze po­tę­guje wra­że­nie spo­koju – jakby wiel­kie za­słony dźwięku od­cięły słu­cha­cza od reszty świata. A te­raz znowu roz­lega się hur­kot wiel­kiego wozu z płó­cienną budą, wy­ła­do­wa­nego wor­kami ziarna. Po­czciwy fur­man roz­my­śla za­pewne nad swoim obia­dem, który o tak póź­nej po­rze wy­sechł chyba na wiór w pie­cyku; nie weź­mie jed­nak do ust ani kęsa, do­póki nie na­karmi koni – moc­nych, ule­głych, ła­god­no­okich zwie­rząt, które pa­trzą nań zza oku­la­rów ze spo­kojną wy­mówką. Po cóż to groźne strze­la­nie z bata?! Jakby ono było po­trzebne!!! Pa­trz­cie, jak na­prę­żają mię­śnie, cią­gnąc wóz pod górę, na most, z ener­gią, którą im daje po­czu­cie bli­sko­ści domu. Pa­trz­cie na ogromne, ob­ro­śnięte ku­dłami ko­pyta, co wbi­jają się w twardą zie­mię; pa­trz­cie na wy­trwałą siłę po­chy­lo­nych pod cięż­kim cho­mą­tem szyj, na mo­carne mu­skuły na­pię­tych za­dów. Przy­jem­nie by­łoby usły­szeć, jak rżą nad ciężko za­pra­co­wa­nym owsem, zo­ba­czyć, jak po­chy­lają spo­cone, uwol­nione już z uprzęży szyje i za­nu­rzają chciwe chrapy w błot­ni­stym sta­wie. Są już na mo­ście i szyb­ciej zbie­gają w dół, a łuk płó­cien­nej budy gi­nie mi z oczu na za­krę­cie za drze­wami.

Te­raz mogę znowu zwró­cić oczy na młyn i pa­trzeć, jak jego nie­stru­dzone koło wy­rzuca krysz­ta­łowe bry­zgi wody. Ta mała dziew­czynka rów­nież mu się przy­gląda; nie ru­szyła się ze swego miej­sca na brzegu, od­kąd sta­ną­łem na mo­ście. A dzi­waczny biały kun­del z brą­zo­wym uchem wciąż ska­cze i szczeka, jakby wy­gra­żał bez­sku­tecz­nie młyń­skiemu kołu; może jest za­zdro­sny o swoją to­wa­rzyszkę za­baw w bo­bro­wej cza­peczce, którą jakby urze­kły jego ru­chy. My­ślę so­bie, że już naj­wyż­szy czas, by mała po­szła do domu; po­wi­nien ją tam prze­cież cią­gnąć ja­sny ogień na ko­minku: czer­wony blask pło­mie­nia po­bły­skuje pod ciem­nie­jącą sza­ro­ścią nieba. I na mnie już czas w drogę, czas zdjąć ręce z zim­nego ka­mie­nia mo­stu...

Ach, na­prawdę ręce mi zdrę­twiały. Zdrę­twiały przy­ci­śnięte do po­rę­czy fo­tela... gdy śni­łem, że oto stoję na mo­ście przed mły­nem Do­rl­cote, ta­kim, ja­kim był w pewne lu­towe po­po­łu­dnie wiele, wiele lat temu. Nim mnie sen zmo­rzył, chcia­łem wam wła­śnie opo­wie­dzieć, o czym roz­ma­wiali pań­stwo Tul­li­ver, sie­dząc przy ja­snym ogniu w ba­wialni, na lewo od sieni, tego po­po­łu­dnia, o któ­rym ma­rzy­łem przed chwilą.Roz­dział II

PAN TUL­LI­VER Z MŁYNA DO­RL­COTE OZNAJ­MIA SWOJĄ DE­CY­ZJĘ W SPRA­WIE TOMKA

– Idzie mi o to, zro­zum – mó­wił pan Tul­li­ver – idzie mi o to, żeby dać Tom­kowi wy­kształ­ce­nie jak się pa­trzy, które mu po­zwoli za­ro­bić na ka­wa­łek chleba. Dla­tego wła­śnie po­wie­dzia­łem w szkole, że mój syn prze­sta­nie tam cho­dzić od Zwia­sto­wa­nia. Chciał­bym go od tego lata od­dać do pierw­szo­rzęd­nych na­uczy­cieli. Gdy­bym my­ślał wy­pro­wa­dzić go na mły­na­rza czy go­spo­da­rza, na pewno by mu wy­star­czyły te dwa lata, boć prze­cie wię­cej mu już wbili do głowy niż mnie. Mój oj­ciec za całą szkołę dał mi do­brą ró­zgę i po­ka­zał, jak się czyta li­tery. Ale ja chciał­bym, żeby z Tomka był chło­piec wy­kształ­cony i żeby nie dał so­bie w ka­szę dmu­chać tym tam je­go­mo­ściom, co po­tra­fią pięk­nie ga­dać czy pi­sać z za­wi­ja­sami. Mógłby mi bar­dzo po­móc przy wszyst­kich pro­ce­sach, ar­bi­tra­żach i tak da­lej. Ale ani mi w gło­wie ro­bić z chło­paka ad­wo­kata – nie chciał­bym mieć syna ło­buza. Może so­bie być in­ży­nie­rem czy geo­me­trą, czy li­cy­ta­to­rem albo tak­sa­to­rem, jak Ri­ley. Wszystko to ładne za­wody, przy­no­szą czło­wie­kowi nie­zły za­ro­bek, a nie po­trze­bują żad­nych wkła­dów, chyba tylko grubą de­wizkę do ze­garka i kan­ce­la­ryjny sto­łek. Je­den dru­giemu równy, a ża­den nie gor­szy od prawa, wiem to na pewno, bo Ri­ley twardo pa­trzy w oczy ad­wo­ka­towi Wa­ke­mowi. On się go nie boi!

Pan Tul­li­ver zwra­cał się do żony, przy­stoj­nej blon­dynki w kar­bo­wa­nym wa­chla­rzy­ko­wa­tym cze­peczku (jakże to już dawno temu owe cze­peczki wy­szły z mody – pewno nie­długo znów za­cznie się je no­sić. W owym cza­sie, kiedy pani Tul­li­ver zbli­żała się do czter­dziestki, uwa­żane były w St. Ogg’s za roz­koszną no­wość).

– Cóż, ko­cha­neczku, ty naj­le­piej znasz się na tych spra­wach; ja nie mam nic prze­ciwko temu, co mó­wisz. Ale może bym tak za­rżnęła parę ka­czek i za­pro­siła wu­jów i ciotki na obiad w przy­szłym ty­go­dniu, że­byś po­słu­chał, co sio­stra Glegg i sio­stra Pul­let mają do po­wie­dze­nia. Jest w kur­niku kilka ka­czek, które wprost pro­szą się o za­rżnię­cie.

– Mo­żesz so­bie tam wy­rżnąć wszy­stek drób, jaki masz w kur­niku, Bessy – oświad­czył wy­zy­wa­jąco pan Tul­li­ver – ale ja nie będę py­tał żad­nych wuj­ków i ciot­ków, co mam ro­bić z moim chło­pa­kiem.

– Boże święty! – pani Tul­li­ver była wstrzą­śnięta krewką wy­po­wie­dzią męża. – Jak­żeż tak można, ko­chanku! Za­wsze mó­wisz bez sza­cunku o mo­jej ro­dzi­nie, a sio­stra Glegg całą winę zrzuca na mnie, choć je­stem nie­winna jak ja­gnię. Nikt jesz­cze ode mnie nie sły­szał, że wu­jo­stwo, któ­rzy na ni­kogo nie po­trze­bują się oglą­dać z pie­niędzmi, to nie­szczę­ście dla mo­ich dzieci. Ale je­śli To­mek ma zmie­nić szkołę, chcia­ła­bym, żeby po­je­chał tam, gdzie­bym go mo­gła oprać i ob­szyć, boć prze­cież jak go da­lej wy­wie­ziesz, to można mu rów­nie do­brze dać per­kal za­miast płótna; i tak zżółk­nie po kilku pra­niach poza do­mem. A jakby można było po­sy­łać ku­fe­rek tam i z po­wro­tem, to­bym za­wsze do­ło­żyła chłopcu tro­chę cia­sta czy pasz­tetu, czy ja­błek; on już to zje, nie ma obawy, na­wet jakby mu tam nie wy­dzie­lali je­dze­nia. Bogu dzięki, moje dzieci po­tra­fią jeść, jak rzadko!

– No do­brze, do­brze, nie po­ślemy go da­lej, niż cho­dzi wóz ba­ga­żowy, je­śli tylko wszystko inne też bę­dzie pa­so­wało – od­parł pan Tul­li­ver – ale je­śli nie znaj­dziemy szkoły tak bli­sko, nie po­win­naś ro­bić wstrę­tów z tym pra­niem. To już ci mu­szę wy­po­mnieć, Bessy, że ty, jak zo­ba­czysz pa­tyk na dro­dze, za­raz mó­wisz, że nie mo­żesz przez niego prze­leźć! Nie da­łaś mi na­jąć do­brego fur­mana tylko dla­tego, że miał myszkę na gę­bie.

– Co znowu, ko­chanku – za­opo­no­wała pani Tul­li­ver, lekko zdu­miona. – Kie­dyż to mia­łam do ko­goś pre­ten­sję o myszkę? Nic mi to nie prze­szka­dza – wprost prze­ciw­nie – prze­cież mój brat, świeć Pa­nie nad jego du­szą, miał myszkę nad jedną brwią. Ale nie przy­po­mi­nam so­bie, że­byś kiedy chciał na­jąć fur­mana z myszką, ko­chanku! Jak przy­szedł John Gibbs, toć prze­cież nie miał na twa­rzy żad­nej tam myszki, tak samo jak i ty, i bar­dzo cię na­ma­wia­łam, że­byś go na­jął, no więc go na­ją­łeś i gdyby nie umarł na za­pa­le­nie płuc, pa­mię­tasz, kiedy to pła­ci­li­śmy dok­to­rowi Turn­bul­lowi za wi­zyty, toby na pewno do dzi­siaj u nas fur­ma­nił. Może zresztą miał tę myszkę gdzieś, gdzie nie było wi­dać, ale skąd ja mo­głam o tym wie­dzieć, ko­chanku?

– Nie, nie, Bessy, wcale mi nie szło o myszkę, mia­łem na my­śli coś in­nego, ale już mniej­sza o to – dziwne, co to wy­cho­dzi z ta­kiego ga­da­nia! Za­sta­na­wiam się te­raz tylko nad tym, jak zna­leźć od­po­wied­nią szkołę dla Tomka, że­bym znowu nie wpadł, tak jak z tą po­przed­nią, co to ją na­zy­wali aka­de­mią. Nie chcę mieć do czy­nie­nia z żadną aka­de­mią i jak po­ślę Tomka do szkoły, to nie do żad­nej aka­de­mii, tylko gdzieś, gdzie uczeń nie czy­ści przez cały czas bu­tów ro­dzi­nie pana na­uczy­ciela i nie obiera kar­to­fli. Trudno wy­brać chło­pa­kowi szkołę.

Pan Tul­li­ver prze­rwał na chwilę i za­to­pił ręce głę­boko w kie­sze­niach spodni, jakby się spo­dzie­wał zna­leźć tam ja­kąś wska­zówkę. Wi­docz­nie się nie za­wiódł, bo­wiem po­wie­dział na­gle:

– Wiem, co zro­bię. Po­ga­dam o tym z Ri­leyem. Przy­jeż­dża ju­tro na ar­bi­traż o tamę.

– Do­sko­nale, ko­chanku. Wy­ję­łam po­wle­cze­nie na naj­wy­god­niej­sze łóżko, a Ke­zia roz­wie­siła je koło pieca. To nie jest moja naj­lep­sza bie­li­zna po­ście­lowa, ale wy­star­czy dla każ­dego. Jak już mowa o na­szych naj­lep­szych prze­ście­ra­dłach z ho­len­der­skiego płótna, to mo­gła­bym mieć wy­rzuty su­mie­nia, że je ku­pi­łam, gdyby nie to, że wy­star­czą nam jesz­cze na po­chó­wek. Gdy­byś miał ju­tro umrzeć, ko­cha­neczku, to są go­towe, pięk­nie wy­ma­glo­wane i tak pachną la­wendą, że z przy­jem­no­ścią by się je ro­ze­słało, leżą w le­wym rogu tej du­żej dę­bo­wej skrzyni z bie­li­zną, co stoi pod ścianą; ni­komu zresztą nie dam ich wyj­mo­wać – sama się nimi zajmę.

Wy­ma­wia­jąc ostat­nie słowa, pani Tul­li­ver wy­cią­gnęła z kie­szeni pęk lśnią­cych klu­czy i, wy­braw­szy je­den, po­cie­rała go mię­dzy du­żym i wska­zu­ją­cym pal­cem, z ła­god­nym uśmie­chem pa­trząc w ja­sny ogień. Gdyby pan Tul­li­ver wy­ka­zy­wał w sto­sunku do swej mał­żonki pewne ce­chy prze­wraż­li­wie­nia, mógłby przy­pu­ścić, iż żona wy­cią­gnęła klucz, by le­piej móc so­bie wy­obra­zić chwilę, kiedy to on, pan Tul­li­ver, znaj­dzie się w sta­nie uspra­wie­dli­wia­ją­cym wy­ję­cie z ku­fra naj­lep­szych prze­ście­ra­deł z ho­len­der­skiego płótna. Na szczę­ście mły­narz był wraż­liwy tylko na punk­cie swych praw do ener­gii wod­nej, a poza tym przy­jął mę­żow­ski oby­czaj nie­zbyt pil­nego słu­cha­nia żony, to­też od ostat­niej wzmianki o Ri­leyu za­jął się bliż­szym ba­da­niem swych weł­nia­nych skar­pet.

– Wiesz, Bessy, to chyba do­bra myśl – ode­zwał się wresz­cie po krót­kiej prze­rwie. – Ri­ley na pewno bę­dzie wie­dział o ja­kiejś szkole; sam prze­cież dużo się kształ­cił i cią­gle jeź­dzi po świe­cie na ar­bi­traże i sza­cunki. Ju­tro wie­czo­rem, jak skoń­czymy z in­te­re­sami, bę­dziemy mieli dość czasu, żeby to ob­ga­dać. Chciał­bym, żeby To­mek zo­stał kimś ta­kim jak Ri­ley, wiesz – żeby po­tra­fił ga­dać, jak z książki, i znał dużo słów, co to nie­wiele zna­czą, ale ża­den sę­dzia nie może się do nich przy­cze­pić, no i żeby miał nie­zgor­sze po­ję­cie o in­te­re­sach.

– Cóż, ko­chanku – od­parła pani Tul­li­ver. – Nie mia­ła­bym nic prze­ciwko ta­kim na­ukom, je­śliby szło o to tylko, żeby chło­piec pięk­nie mó­wił, znał się na wszyst­kim, cho­dził zgar­biony i cze­sał się do góry. Ale ci męż­czyźni z wiel­kich miast, co po­tra­fią tak pięk­nie mó­wić, mają zwy­kle fał­szywe gorsy ko­szu­lowe i tak długo no­szą je­den i ten sam ża­bot, aż wy­gląda jak ścierka, a po­tem za­kry­wają go ser­wetką. Wiem, że tak robi Ri­ley. A poza tym, jak To­mek wy­je­dzie i za­mieszka w Mud­port jak Ri­ley, to bę­dzie miał dom z taką małą kuch­nią, że ani się ob­ró­cić, ni­gdy nie zo­ba­czy świe­żego jajka na śnia­da­nie i bę­dzie sy­piał gdzieś na trze­cim albo może i czwar­tym pię­trze, i spali się, nim zdąży zejść na dół.

– Co też tam! – za­pro­te­sto­wał pan Tul­li­ver. – Wcale nie my­śla­łem, żeby To­mek miał je­chać do Mud­port; chcia­łem, żeby so­bie za­ło­żył biuro w St. Ogg’s, nie­da­leko, i żeby miesz­kał z nami. Ale – cią­gnął po chwili mil­cze­nia – boję się tylko, że nasz chło­piec nie bar­dzo się na­daje na ta­kiego uczo­nego je­go­mo­ścia. Wy­daje mi się, że on nie jest spe­cjal­nie po­jętny. Wro­dził się w two­ich, Bessy.

– Masz ra­cję – zgo­dziła się pani Tul­li­ver, przyj­mu­jąc ostat­nią wzmiankę za do­brą mo­netę. – Tak okrop­nie lubi słony ro­sół, to nie­sły­chane! Zu­peł­nie jak mój brat, a przed nim mój oj­ciec.

– Ale szkoda – opo­no­wał pan Tul­li­ver – że to nie dzie­wuszka, a chło­pak wro­dził się w ro­dzinę matki. Naj­gor­sza rzecz w tym ca­łym krzy­żo­wa­niu ga­tun­ków, że ni­gdy so­bie nie można z góry wy­kal­ku­lo­wać, co z tego wy­nik­nie. Na­sza mała, znowu, po­szła we mnie; jest dwa razy by­strzej­sza od Tomka. Boję się na­wet, że jest na babę za by­stra – cią­gnął mły­narz, ki­wa­jąc z po­wąt­pie­wa­niem głową z boku na bok. – Nic w tym złego, póki jest mała, ale za mą­dra ko­bieta to tak jak owca z dłu­gim ogo­nem – nie zdo­bę­dzie za to lep­szej ceny.

– Dużo w tym złego, ko­chanku, póki jest mała, bo to jest wła­śnie źró­dło wszyst­kich mo­ich kło­po­tów. Nie mam po­ję­cia, jak ją zmu­sić, żeby choć przez dwie go­dziny cho­dziła w czy­stym far­tuszku. A to mi przy­po­mina – cią­gnęła pani Tul­li­ver, wsta­jąc i pod­cho­dząc do okna – że nie wiem, gdzie się te­raz po­dziewa, a już pra­wie czas na her­batę. No tak, by­łam pewna – łazi so­bie nad brze­giem jak jaka dzi­ku­ska. Zo­ba­czysz, że kie­dyś wpad­nie do wody.

Pani Tul­li­ver mocno za­pu­kała w szybę, kiw­nęła ręką i po­trzą­snęła głową; nim wró­ciła na swoje krze­sło, po­wtó­rzyła tę czyn­ność kil­ka­krot­nie.

– Mó­wisz, ko­chanku, o by­stro­ści – oświad­czyła, usa­do­wiw­szy się z po­wro­tem na swoim miej­scu – a mnie się zdaje, że dziew­czyna cza­sem jest jakby przy­głu­pia. Kiedy ją po­ślę po coś na górę, to nie­raz za­po­mni, po co po­szła, siada na pod­ło­dze, w słońcu, splata włosy i śpiewa so­bie, jak jaka wa­riatka, a ja tym­cza­sem cze­kam na nią na dole. Tego już nie odzie­dzi­czyła, Bogu dzięki, po mo­ich, ani tej czar­nej skóry, przez którą wy­gląda jak Mu­latka. Nie lu­bię nic wy­ma­wiać Opatrz­no­ści, ale to ciężki krzyż mieć tylko jedną córkę i do tego ta­kiego cu­daka.

– Nie­do­rzecz­ność – opo­no­wał pan Tul­li­ver. – Dziew­czyna jak świeca, a na te czarne śli­pia każdy z przy­jem­no­ścią po­pa­trzy. Coś mi się nie wy­daje, żeby była głup­sza od in­nych dzieci – czy­tać po­trafi nie go­rzej niż sam pa­stor.

– Ale włosy jej się nie chcą krę­cić, cho­ciaż ro­bię z nimi, co mogę; a ona mi sza­leje, jak jej za­krę­cam pa­pi­loty, i ustać nie może, kiedy pró­buję uło­żyć jej loki rur­kami. Ile ja mam z nią ro­boty!

– To je ze­tnij, ze­tnij na krótko – śpiesz­nie pod­su­nął oj­ciec.

– Jak ty też mo­żesz mó­wić coś po­dob­nego! Taka duża dziew­czyna, dzie­więć lat, i taka wy­soka na swój wiek! Jak­żeby ona wy­glą­dała z krót­kimi wło­sami! Jej ku­zynka, Lucy, ma całą głowę w lo­kach i każdy wło­sek na swoim miej­scu, ani je­den nie od­staje. To ciężki do­pust dla mnie, żeby sio­stra De­ane miała ta­kie ładne dziecko. Pewna je­stem, że Lucy wię­cej ma ze mnie niż moja wła­sna córka. Ma­dziu, Ma­dziu! – cią­gnęła matka to­nem przy­mil­nego uty­ski­wa­nia, gdy ten nie­szczę­sny błąd na­tury wszedł do izby – na co się zda moje cią­głe po­wta­rza­nie, byś nie cho­dziła nad wodę. Wpad­niesz kie­dyś i uto­pisz się, a wtedy bę­dziesz ża­ło­wała, żeś nie słu­chała matki.

Kiedy Ma­dzia zdjęła kap­tu­rek, włosy jej smut­nie po­twier­dziły słusz­ność za­rzu­tów matki. Pani Tul­li­ver, w dą­że­niu, by córka jej miała kę­dzie­rzawą czu­prynkę, „jak dzieci in­nych”, ucięła jej włosy nad czo­łem zbyt krótko, by je można było za­su­nąć za uszy, a że go­dzinę po zdję­ciu pa­pi­lo­tów po lo­kach i śladu nie było, Ma­dzia co chwilę pod­rzu­cała głową, by strzą­snąć ciemne, gę­ste ko­smyki z czar­nych, lśnią­cych oczu. Ru­chy te upo­dab­niały ją nie­zmier­nie do ma­łego sze­tlandz­kiego ku­cyka.

– O, mój Boże! Ma­dziu! Jak można tak rzu­cać kap­tu­rek! Bądź grzeczna, za­nieś go na górę, wy­szczot­kuj włosy, włóż czy­sty far­tu­szek i, na li­tość bo­ską, zmień pan­to­fle. A po­tem wróć tu­taj i przy­nieś swoją zszy­wankę, jak do­brze wy­cho­wana pa­nienka!

– Mamo – za­pro­te­sto­wała Ma­dzia to­nem, w któ­rym brzmiało lek­kie nie­za­do­wo­le­nie – ja nie chcę ro­bić mo­jej zszy­wanki.

– Co! Nie chcesz zro­bić pięk­nej, zszy­wa­nej kapy na łóżko dla cioci Glegg?

– To głu­pia ro­bota – od­parła Ma­dzia, po­trzą­sa­jąc grzywą – naj­pierw drzeć ma­te­riał na ka­wałki po to tylko, żeby go zszy­wać z po­wro­tem. A poza tym nie chcę nic ro­bić dla cioci Glegg – nie lu­bię jej.

Ma­dzia wy­szła, wlo­kąc za sobą kap­tu­rek za ta­siemkę, pan Tul­li­ver zaś ro­ze­śmiał się ha­ła­śli­wie.

– Dzi­wię ci się, mój drogi, że po­tra­fisz się z tego śmiać – oświad­czyła pani Tul­li­ver nieco bar­dziej zrzęd­nie. – Za­chę­casz ją do nie­grzecz­no­ści. A ciotki po­my­ślą, że to ja ją roz­pusz­czam.

Pani Tul­li­ver była osobą o tak zwa­nym po­god­nym uspo­so­bie­niu; ni­gdy nie pła­kała, bę­dąc dziec­kiem, chyba że po­czuła głód lub ukłuła się szpilką; od ko­ły­ski była zdrowa, do­rodna, pulchna, tę­pawa – krótko mó­wiąc naj­słod­sze, naj­mil­sze dziecko w ro­dzi­nie. Ale mleko i sło­dycz nie naj­le­piej się kon­ser­wują, a skwa­śniałe nieco, mogą się ludz­kiemu brzu­chowi dać we znaki. Za­sta­na­wia­łem się czę­sto, czy te wcze­sne Ma­donny Ra­fa­elow­skie o ja­snych, nieco głu­pa­wych twa­rzach za­cho­wują ten sam nie­zmą­cony spo­kój, kiedy ich silni du­chowo i fi­zycz­nie chłopcy wy­ro­sną na tyle, by ich nie można już było po­ka­zy­wać bez ubra­nia. Przy­pusz­czam, że za­czy­nają wtedy na nich gde­rać, a w miarę jak to gde­ra­nie od­nosi co­raz mniej­szy sku­tek, wy­daje mi się, że Ma­donny mu­szą te­try­czeć....Mia­steczko _Mid­dle­march_ to jedna z naj­waż­niej­szych po­zy­cji w ka­no­nie kla­sycz­nej li­te­ra­tury an­giel­skiej. Geo­rge Eliot, jedna z naj­bar­dziej no­wo­cze­snych po­staci epoki wik­to­riań­skiej, eru­dytka, okrzyk­nięta z po­wodu wy­zwań, ja­kie rzu­ciła opi­nii pu­blicz­nej – an­giel­ską Geo­rge Sand, pod­nio­sła po­wieść do rangi dys­kursu fi­lo­zo­ficz­nego, a pa­sjo­nu­jący ro­mans umiej­sco­wiła w sfe­rze spo­łeczno-­mo­ral­nej.

Dzieją się w An­glii lat 20. XIX wieku rze­czy ważne, a mia­steczko Mid­dle­march, tak jak każde pro­win­cjo­nalne mia­steczko, jest tych wiel­kich prze­mian mi­ni­sce­ną, to­też hi­sto­ria to­czy się wraz z wąt­kiem ro­man­tycz­nym i kry­mi­nal­nym. Losy mia­steczka Mid­dle­march są hi­sto­rycz­nie i eko­no­micz­nie sple­cione z lo­sami oko­licz­nej spo­łecz­no­ści, miesz­kań­cami są­sied­nich dwo­rów i na­le­żą­cych do nich farm.

Na tak sze­roko za­ry­so­wa­nym tle ma­luje Geo­rge Eliot losy głów­nych bo­ha­te­rów: mło­dej, bo­ga­tej i szla­chet­nej Do­ro­tei Bro­oke, która szuka god­nego celu, by nadać sens swo­jemu ży­ciu, oraz Ter­tiusa Lyd­gate’a, le­ka­rza, który cel zna­lazł w pracy ba­daw­czej i prak­tyce me­dycz­nej, ale prze­szkodą w jego re­ali­za­cji staje się piękna ko­bieta. Oba te główne wątki mają liczne od­ga­łę­zie­nia, od­nogi i boczne pędy, ty­leż in­te­re­su­jące, co barwne i na­sy­cone cie­płym hu­mo­rem. Oglą­damy cały zło­żony świat pro­win­cjo­nal­nej An­glii – miesz­czan, kup­ców, le­ka­rzy, praw­ni­ków, a także far­me­rów, ba, na­wet na­jem­nych ro­bot­ni­ków rol­nych, któ­rych za­koń­czony około 1815 roku pro­ces gro­dze­nia otwar­tych pa­stwisk, uprzed­nio do­stęp­nych każ­demu, po­zba­wił moż­li­wo­ści pracy na wła­snej ziemi. Nie brak rów­nież przed­sta­wi­cieli Ko­ścioła i ty­po­wego dla ów­cze­snych zmian w hie­rar­chii spo­łecz­nej pro­cesu prze­obra­ża­nia się żar­li­wego kal­wiń­skiego dy­sy­denta w sza­cow­nego członka Ko­ścioła an­gli­kań­skiego. Ob­razu do­peł­nia piękna sce­ne­ria oko­lic Co­ven­try, pełne no­stal­gicz­nej tę­sk­noty opisy kra­jo­brazu środ­ko­wej An­glii, owego raju utra­co­nego szczę­śli­wego dzie­ciń­stwa pi­sarki...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: