Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mocno mnie przytul - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mocno mnie przytul - ebook

Kolejna książka pediatry uwielbianego przez tysiące rodziców na całym świecie!

"Mocno mnie przytul" to książka napisana w obronie dzieci, ale z ogromną sympatią dla rodziców. Stanowi mocny i pełen rzeczowych argumentów głos przeciwko teoriom samozwańczych ekspertów, którzy niemal obsesyjnie propagują konieczność przestrzegania harmonogramów i planów, drobiazgowych systemów kar i nagród, a czasem nawet izolacji dziecka od rodziców.

Carlos Gonzalez, uznany autorytet pediatryczny, autor m.in. popularnej również w Polsce książki "Moje dziecko nie chce jeść", mocno wierzy (co więcej - udowadnia to!), że dzieci są dobre, szczere, towarzyskie, wyrozumiałe i że z całą pewnością zasługują na tyle miłości, ile tylko jesteśmy im w stanie zaofiarować. Żartobliwie i z humorem autor komentuje zakorzenione mity i teorie wychowawcze, pokazując jednocześnie, że najważniejsze, co można zrobić dla dziecka, znajduje się nie w umysłach teoretyków wychowania, ale w naszych sercach.

 

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-65087-30-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. GRZECZNE I NIEGRZECZNE DZIECI

Tytuł ten zapożyczyliśmy z opowiadań Marka Twaina (Dzieje grzecznego chłopczyka, Dzieje niegrzecznego chłopczyka) nie po to, by tak jak on opowiadać o dwóch konkretnych chłopcach, ale by mówić o wszystkich dzieciach i każdym dziecku, o dziecku jako takim. Czy dzieci są grzeczne, czy niegrzeczne? Pewnie i takie, i takie, można pomyśleć. Każde dziecko jest inne i prawdopodobnie większość, podobnie jak dorośli, będzie normalna, z tendencją do grzeczności.

Niemniej jednak, abstrahując od indywidualnych zalet poszczególnych dzieci, wiele osób (rodzice, psychologowie, nauczyciele, pediatrzy) ma z góry założoną, uogólnioną opinię na temat grzeczności bądź niegrzeczności dzieci. To „aniołki” albo „mali tyrani”, „niewinne istotki” albo „cwaniaczki”, płaczą, bo cierpią albo robią nas w konia, potrzebują nas albo nami manipulują.

Od tej wstępnej koncepcji zależy, czy nasze własne dzieci postrzegamy jako przyjaciół, czy jako wrogów. Dla niektórych dziecko jest delikatne, kruche, bezradne, słodkie, niewinne i potrzebuje naszej uwagi i troski, by stać się czarującym dorosłym. Dla innych dziecko to zły, okrutny, wrogo nastawiony egoista i wyrachowany manipulator, i tylko od początku łamiąc jego wolę i narzucając surową dyscyplinę, uchronimy je od zejścia na złą drogę i wychowamy na porządnego człowieka.

Te dwie sprzeczne wizje dzieciństwa od wieków przenikają naszą kulturę. Pojawiają się w radach krewnych i znajomych, a także w pracach lekarzy, wychowawców i filozofów. Młodzi, niedoświadczeni rodzice, którzy zwykle stanowią grupę docelową książek na temat wychowania dzieci (przy drugim dziecku zwykle masz mniej zaufania do ekspertów i mniej czasu na czytanie), znajdą dzieła należące do obydwu tych frakcji: książki o tym, jak traktować dzieci z czułością i jak je tresować. Tych ostatnich jest niestety dużo więcej, dlatego ja zdecydowałem się napisać książkę w obronie dzieci.

Nastawienie danej książki albo danego eksperta rzadko rzuca się w oczy. Na okładce książki powinno być jasno napisane: „Ta książka wychodzi z założenia, że dzieci potrzebują naszej uwagi” albo: „W niniejszej książce zakładamy, że dzieci przy każdej okazji robią nas w konia”. To samo powinni tłumaczyć na pierwszej wizycie pediatrzy i psychologowie. Dzięki temu ludzie mieliby świadomość istnienia różnych tendencji i mogliby je porównać, a potem wybrać książkę albo specjalistę najlepiej pasującego do ich własnych przekonań. Konsultować się z pediatrą, nie wiedząc, czy jest zwolennikiem troski, czy dyscypliny, to taki sam absurd, jak iść do księdza, nie sprawdzając, czy to katolik, czy buddysta, albo czytać książkę o ekonomii, nie wiedząc, czy autor jest komunistą czy kapitalistą.

Chodzi tu bowiem o przekonania, a nie wiedzę naukową. Mimo że na kartach tej książki będę starał się przytaczać argumenty na poparcie moich tez, trzeba przyznać, że w ostatecznym rozrachunku poglądy na temat wychowania dzieci, tak samo jak poglądy polityczne czy religijne, bardziej zależą od osobistych przekonań niż racjonalnych argumentów.

W praktyce wielu ekspertów, specjalistów i rodziców nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że te dwie tendencje istnieją, nie zastanowili się też dobrze nad tym, która bardziej im odpowiada. Rodzice czytają książki reprezentujące całkowicie różne nastawienia, czasem nawet sprzeczne ze sobą, wierzą we wszystko, co jest w nich napisane, i wszystko starają się jednocześnie wprowadzić w życie. Wielu autorów wręcz oszczędza im tej pracy, przez samodzielne tworzenie hybrydowych koncepcji sprzecznych z naturą. To te osoby, które twierdzą, że przytulanie jest dla dzieci bardzo dobre, ale nigdy nie wolno brać ich na ręce, kiedy płaczą, żeby się nie przyzwyczajały, że mleko matki to najwspanialszy pokarm na świecie, ale po skończeniu przez dziecko sześciu miesięcy nie ma już żadnych wartości odżywczych, że przemoc wobec dzieci to niezwykle poważny problem i naruszenie praw człowieka, ale „klaps wymierzony w porę” działa cuda. Proszę, jaka „wolność w ramach ograniczeń”.

Weźmy klasyczny przykład z dzieła pedagoga Pedra de Alcántary Garcii, który w 1909 r. pisał, cytując Kanta¹:

Szkodliwe może być zarówno nieustanne, nadmierne dyscyplinowanie, jak i nieprzerwana, skrajna pobłażliwość. Kant pozostawił nam w tym kontekście następujące słowa: „Woli dzieci nie należy łamać, ale ukierunkowywać ją w taki sposób, by poddawała się pod wpływem naturalnych przeciwności. Rodzice są w błędzie, jeżeli z zasady odrzucają wszystkie prośby dzieci. Absurdem jest odmawiać im bez powodu tego, czego się spodziewają z tytułu dobroci swoich rodziców. Z drugiej strony bardziej szkodliwe jest spełnianie każdej zachcianki dziecka. Niewątpliwie zapobiegamy w ten sposób wyrażaniu przez nie niezadowolenia, ale w konsekwencji staje się ono bardziej wymagające”. Wolę kształtujemy więc, ćwicząc ją i dyscyplinując, za pomocą ćwiczeń i dyscypliny, w sposób pozytywny i negatywny.

Jako całość tekst ten wydaje się dosyć rozsądny i całkiem przyjazny dziecku (chociaż słowo „dyscyplinować” trochę już dzisiaj razi, prawda? Wciąż dyscyplinujemy dzieci, ale wolimy nazywać to „uczeniem”, „ukierunkowywaniem” lub „wychowywaniem”). Wszystko zależy od tego, co uznamy za „skrajną pobłażliwość”. Nie należy odmawiać im bez powodu, ale jeśli dziecko chce się rzucić z okna, oczywiście nie musimy mu na to pozwalać. Kto by się z tym nie zgodził?

Tylko dlaczego właściwie, mówiąc o dzieciach, musimy uwzględniać takie ograniczenia? Dorosłemu też nie pozwolilibyśmy skakać z okna, czy byłby to nasz ojciec czy brat, żona czy mąż, szefowa czy pracownica. Jest to jednak tak logiczne, że rozmawiając o osobach dorosłych, nie uznajemy za stosowne tego wyjaśniać. Podstawmy żonę w miejsce dziecka w powyższym tekście: „W życiu małżeńskim szkodliwe może być zarówno nieustanne, nadmierne dyscyplinowanie, jak i ciągła, skrajna pobłażliwość. Szkodliwe jest spełnianie każdej zachcianki kobiet. Niewątpliwie zapobiegamy w ten sposób wyrażaniu przez nie niezadowolenia, ale w konsekwencji stają się bardziej wymagające”. W dwóch zdaniach opisaliśmy je jako wymagające i kapryśne. Wkurzające, prawda?

Przez wieki kobieta w sposób „naturalny” była podległa mężowi i nikt by się nie oburzył, czytając podobne zdania. Dzisiaj nikt nie odważyłby się mówić w ten sposób o kobietach, natomiast takie podejście do dzieci wciąż wydaje nam się normalne.

Ktoś mógłby uznać, że dzielę włos na czworo, że to przecież nic wielkiego, że słowa Pedra de Alcántary zostały wyjęte z kontekstu, a w rzeczywistości autor podchodził do dzieci z szacunkiem. Niestety, to dopiero początek. Kilka stron dalej czytamy:

Aby pohamować te impulsy i uniknąć kształtowania się podobnych nawyków, konieczne jest stawianie oporu życzeniom dzieci, sprzeciwianie się ich kaprysom, niepozwalanie im na wszystko, czego chcą, i niereagowanie w sposób tak usłużny, jak przy najmniejszej okazji czyni to wielu rodziców.

Nie mówimy tu już o tym, by powstrzymać dziecko przed zabawą pistoletem, uderzeniem innego dziecka czy stłuczeniem wazonu. Mówimy o tym, by zabronić mu robić to, na co ma ochotę, „bo tak”, dla czystej przyjemności sprzeciwiania mu się, mimo że dopiero co stwierdzono, że „absurdalne jest odmawianie im bez powodu tego, czego oczekują”. Wygląda na to, że ani autor, ani jego czytelnicy nie zdawali sobie sprawy, że jest to pewna sprzeczność.

Wielu osobom podoba się takie niezdecydowane stanowisko: „tak, ale…” i „nie, chociaż…”, ponieważ w naszym społeczeństwie bardzo rozpowszechnione jest założenie, że skrajności są czymś złym, a najlepszy jest złoty środek. Tak jednak nie jest, a przynajmniej nie we wszystkich przypadkach. Często najlepsze jest właśnie podejście skrajne. Kilka przykładów, co do których (mam nadzieję) zgodzą się wszystkie moje czytelniczki: policja nigdy nie ma prawa torturować aresztowanych, mężowi nigdy nie wolno bić żony. Czy te przykłady użycia słowa „nigdy” wydają ci się zbyt skrajne, a może fanatyczne? Czy należałoby tu zająć stanowisko pośrednie, bardziej ugodowe i wyrozumiałe? Na przykład torturować tylko troszeczkę, tylko morderców i terrorystów, a żonę bić tylko za niewierność? Zdecydowanie nie. I dokładnie tak samo nie jestem skłonny przyznać, że „klaps wymierzony w porę” to nie bicie, nie znam też żadnego powodu, dla którego dziećmi należy zajmować się w dzień, ale w nocy już nie trzeba.

Książka, którą trzymasz w ręku, nie szuka „złotego środka”, ale jasno opowiada się po jednej ze stron. Wychodzę w niej z założenia, że dzieci z zasady są dobre, ich potrzeby uczuciowe ważne, a my, rodzice, jesteśmy im winni troskę, szacunek i uwagę. Ci, którzy nie zgadzają się z tym założeniem, wolą uważać, że ich dziecko to „mały potwór” i szukają odpowiednich sztuczek, które pozwolą im je wytresować, znajdą (nad czym bardzo ubolewam) wiele innych książek, które bardziej pasują do ich przekonań.

Ta książka opowiada się po stronie dzieci, jednak nie oznacza to bynajmniej, że jest wymierzona przeciwko rodzicom, ponieważ walka rodzice-dzieci istnieje właśnie tylko w teorii „niegrzecznego dziecka”. Ci, którzy atakują dziecko, wydają się sądzić, że w ten sposób bronią rodziców: „sztywny rozkład dnia, żeby zapewnić ci wolność”, „kary, żeby cię nie oszukiwał”, „dyscyplina, żeby cię szanował”, „zostaw go samego, żebyś mógł zadbać o swoją intymność”. To jednak błędne rozumowanie, ponieważ w rzeczywistości rodzice i dzieci grają w tej samej drużynie. Na dłuższą metę ci, którzy uważają dzieci za złe, w końcu atakują również rodziców: „brakuje wam silnej woli, rozpuszczacie go, nie przestrzegacie zasad, jesteście słabi…”.

Rodzice w naturalny sposób ufają, że ich dzieci są dobre i chcą traktować je z miłością. Przyszedłem kiedyś do gabinetu przed czasem i zatrzymałem się, by porozmawiać z recepcjonistą. W poczekalni była tylko jedna matka z kilkumiesięcznym dzieckiem w wózku. Czekała na mojego kolegę. Dziecko zaczęło płakać, a matka starała się je uspokoić, poruszając wózkiem w tył i w przód. Płacz dziecka był coraz bardziej rozpaczliwy, a działania matki coraz bardziej nerwowe. Kiedy dziecko płacze, ile sił w płucach, minuty dłużą się niczym godziny. „Co ona robi?”, pomyślałem, „dlaczego nie wyjmie go z wózeczka i nie weźmie na ręce?”. Czekałem i czekałem, ale matka nic takiego nie robiła. Wreszcie (chociaż nigdy nie lubię dawać nieproszonych rad) zdecydowałem się rzucić jak najdelikatniejszą aluzję:

– Ależ się maluch denerwuje! Chyba chce na ręce?

I nagle, niczym poruszona tajemniczą dźwignią, matka pochyliła się, by wyciągnąć z wózeczka dziecko, które natychmiast się uspokoiło, i wyjaśniła:

– No bo pediatrzy mówią, że nie należy dzieci nosić…

Nie miała odwagi wziąć dziecka na ręce w obecności pediatry! Tego dnia zrozumiałem, jaką władzę mamy my, lekarze, i pod jaką presją, w jakim lęku żyją na co dzień matki.

To samo wyjaśnienie – „wzięłabym go na ręce, ale mówią, że się przyzwyczai…” – słyszałem też dziesiątki razy w mniej dramatycznych okolicznościach. Wszystkie matki odczuwają pragnienie, by pocieszyć swoje dziecko, kiedy płacze, i tylko ogromna presja wraz z całkowitym „praniem mózgu” może przekonać je do czegoś wręcz przeciwnego. Nie zdarzyło mi się za to nigdy spotkać odwrotnego przypadku: matki, która z własnej inicjatywy wolałaby zostawić płaczące dziecko samemu sobie, ale bierze je na ręce z obowiązku. „Zostawiłabym go, niech sobie popłacze, ale skoro mówią, że będzie miał z tego powodu traumę…”.

Elastyczne wychowanie

Jeśli istnieje anioł, który zapisuje cierpienia ludzi, tak jak ich grzechy, dobrze wie, ile głębokich cierpień rodzi się z fałszywych idei, którym nikt nie jest winny.

GEORGE ELIOT, Silas Marner

Kolejny poważny problem stanowi fakt, że słowa książek i ekspertów są często tak nieprecyzyjne, że można je dowolnie interpretować.

Pewnego razu przez ponad pół godziny słuchałem psychologa, który grupie matek i ojców opowiadał o wychowaniu dzieci. Nie usłyszałem nic. Tak naprawdę podejrzewam, że on nic nie powiedział. Na koniec dostał oklaski. Świadomie lub nieświadomie niektórzy eksperci od wychowania wydają się stosować metodę redaktorów horoskopów: mówią ogólnikami pozbawionymi treści, z którymi każdy może się utożsamić. Jeśli powiem na przykład: „Bliźnięta są troskliwe i lojalne, ale nie lubią, kiedy się je oszukuje”, wielu z moich czytelników, Bliźniąt, uzna, że doskonale opisałem ich osobowość. A gdybym tak powiedział: „Koziorożce są troskliwe i lojalne…”? Kolejny strzał w dziesiątkę. Wszyscy oczywiście są (albo chcieliby być) mniej więcej właśnie tacy. Nikt nie przyzna się, że jest nieprzystępny albo zdradziecki. Nikt też nie chce, żeby go oszukiwać.

Podobnie: czy ktokolwiek mógłby wątpić, że „rodzice powinni ukierunkowywać zdolności swoich dzieci, nie ograniczając jednak ich kreatywności”? Rodzice Marty i Enrique, dwojga sześciolatków, też się z tym zgadzają. Marta wychodzi z domu o siódmej rano, a wraca o szóstej lub siódmej wieczorem. Obiad zjada w szkole, a po lekcjach ma jeszcze zajęcia z angielskiego, informatyki i tańca. Odbiera ją niania, która zajmuje się nią do powrotu rodziców. Ojciec Enrique z kolei zrezygnował z pracy, żeby móc opiekować się swoim synkiem. Enrique je obiad w domu i dwa razy w tygodniu uczy się grać na gitarze. Robi to dlatego, że lubi, a nie dlatego, że musi jakoś spędzić czas, dopóki rodzice nie wrócą do domu.

Rodzice obydwojga dzieci są przekonani, że postępują dokładnie tak, jak zaleca ekspert. Robią, co mogą, żeby ukierunkowywać zdolności swoich dzieci. Martwi ich tylko trochę kwestia „ograniczania kreatywności”. Czy przypadkiem nieświadomie jej nie ograniczają? Tata Enrique dochodzi do wniosku, że od dziś będzie grał z synem nie tylko w piłkę nożną, ale też w koszykówkę. Może nie należy skupiać się tylko na jednej dyscyplinie sportu? Tata Marty zapisuje dziewczynkę na pianino dwa razy w tygodniu, od siódmej do ósmej wieczorem, żeby dopełnić jej edukację.

Czy twoim zdaniem Marta i Enrique są wychowywani tak samo?

Niejednokrotnie poszczególne stwierdzenia są tak elastyczne, że można je wywinąć na lewą stronę jak skarpetkę. Jeśli podoba ci się stwierdzenie „rodzice powinni ukierunkowywać zdolności swoich dzieci, nie ograniczając jednak ich kreatywności”, co powiesz na „rodzice powinni pozwolić na swobodny rozwój zdolności swoich dzieci, ograniczając jednak ich nieuporządkowaną kreatywność”? Widząc je obok siebie, potrafisz dostrzec, że te dwa zdania stanowią niemal zupełne przeciwieństwo, ale jeśli natkniesz się na jedno z nich w książce, a kilka miesięcy później gdzieś indziej przeczytasz drugie, prawdopodobnie nie zauważysz różnicy.

A jak ocenić następujące zdanie: „Więź emocjonalna pomiędzy matką a dzieckiem musi być wystarczająco stabilna, żeby zapewnić dziecku bezpieczeństwo, nie popadając jednak w nadopiekuńczość, by nie stłumić rozwoju jego osobowości”. Co to znaczy? Jak stabilna jest wystarczająco stabilna więź? Skąd wziąć „więziometr”, by to zmierzyć? Czy można stłumić rozwój osobowości? Jak? Jak rozróżnić u dorosłych, czyja osobowość została stłumiona? Słysząc to zdanie, dwie matki: Isabel i Yolanda, zaczynają się trochę martwić. Córeczka Isabel, która ma dziesięć miesięcy, spędza w żłobku dziewięć godzin dziennie. Odbiera ją babcia, która zajmuje się nią od piątej do ósmej. Isabel podejrzewa, że teściowa rozpuszcza wnuczkę i jej pobłaża. Matka zastanawia się, czy nie lepiej byłoby wynająć na ten czas nianię, zanim osobowość jej kruchej córeczki zostanie całkowicie stłumiona. Yolanda wzięła urlop w pracy, by zaopiekować się swoim dziesięciomiesięcznym synem, karmionym piersią i sypiającym w łóżku rodziców. W ostatni wtorek poszła do fryzjera, kolejka była większa, niż się spodziewała, a po powrocie usłyszała od męża, że dziecko dużo płakało. „Czy nasza więź uczuciowa została zniszczona?”, zastanawia się Yolanda. „Czy to rozstanie nie pozbawi mojego synka pewności siebie? Widząc taką kolejkę, powinnam była od razu wrócić do domu i przełożyć strzyżenie na kiedy indziej”. Oczywiście zarówno Isabel, jak i Yolanda całkowicie zgadzają się ze wspomnianym ekspertem. Żadna z nich nie ma wątpliwości co do znaczenia stabilnej więzi ani zagrożeń wynikających z nadopiekuńczości.

Z takimi ogólnymi deklaracjami zgadzają się wszyscy, ponieważ każdy może interpretować je zgodnie ze swoimi własnymi przekonaniami. Kanadyjski ekspert, Robert Langis², posłuży nam za kolejny przykład. W swojej książce Savoir dire non aux enfants (Jak odmawiać dzieciom) wymienia „trzynaście warunków zniewolenia współczesnych rodziców”. Warunki te są niezwykle szeroko zdefiniowane, na przykład pierwszy:

Nie umiemy odróżnić potrzeb naszego dziecka od kaprysów.

Tekst ten można zinterpretować na tysiąc sposobów. Dla niektórych rodziców kaprysem będzie wszystko, o co poproszą ich dzieci, może z wyjątkiem jedzenia. Posiłki zresztą też muszą być dokładnie takie, jakie nałożono na talerz, a nie żadne inne, spożywane o stałej porze, z zachowaniem nienaruszalnych zasad dobrego wychowania. Inni natomiast uznają za oczywiste, że dziecko ma potrzebę, by dużą część dnia spędzać na rękach, spać z rodzicami, być obiektem pieszczot i doświadczyć pociechy, kiedy płacze, jeść to, co lubi, i zostawiać to, co mu nie smakuje, posiadać zróżnicowane i ładne zabawki, a od czasu do czasu nawet kilka zepsuć. Ci rodzice wciąż jednak będą zgadzać się w sprawie rozróżniania potrzeb i kaprysów dzieci – na pewno nie pozwolą, by dwuletnie dziecko odkręciło zawór gazu.

Za pomocą tego rodzaju ogólników łatwo jest zadowolić wszystkich. W tej książce postaramy się mówić trochę bardziej konkretnie, nawet kosztem niezadowolenia niektórych czytelników.

Ostatnie tabu

Cóż to bowiem jest takiego w dzieciach, co tak całujemy,
tak tulimy, tak pieścimy (…)

ERAZM Z ROTTERDAMU, Pochwała głupoty
tłum. Edwin Jędrkiewicz

Nasze społeczeństwo wydaje się bardzo tolerancyjne, ponieważ wiele rzeczy, których zabraniano sto lat temu, w tej chwili uznawanych jest za całkowicie normalne. Jeśli jednak przyjrzymy się dokładniej, znajdziemy też rzeczy, które były normalne przed wiekiem, a teraz są zakazane, i to tak całkowicie, że wydaje nam się to najzupełniej normalne, tak jak naszym pradziadkom system tabu i zakazów. Wiele dawnych tabu dotyczyło seksu, wiele współczesnych dotyczy natomiast relacji matki i dziecka, ze szkodą dla dzieci i ich matek. Na przykład słowo „nałóg” stosuje się w tej chwili zupełnie inaczej niż za czasów naszych dziadków. Niemal wszystko, co w tamtych czasach uznawano za szkodliwy nałóg, w tej chwili już nim nie jest. Picie, palenie czy gry hazardowe to w tej chwili choroby (alkoholizm, uzależnienie od tytoniu i hazardu), dzięki czemu sprawca stał się niewinną ofiarą. Masturbacja („samogwałt”, który tak niepokoił lekarzy i wychowawców) uznawana jest za normalne zjawisko. Homoseksualizm to po prostu styl życia. Określenie któregokolwiek z tych przypadków mianem nałogu uznane by było dzisiaj za poważną obelgę. Obecnie za nałóg uznaje się tylko niektóre niewinne czynności małych dzieci: „nałogowo obgryza paznokcie”, „nawykowo płacze”, „jeśli będziesz go brać na ręce, to się uzależni”, „problem w tym, że jest uzależniony od piersi i dlatego nie je kaszki”.

Jeśli masz jeszcze jakieś wątpliwości co do tego, jakie tabu na prawdę funkcjonują w naszym społeczeństwie, wyobraź sobie, że idziesz do lekarza rodzinnego i opowiadasz mu jedną z następujących historii:

1. Mam trzyletnie dziecko i chcę zrobić sobie test na AIDS, bo latem uprawiałam seks z nieznajomymi.

2. Mam trzyletnie dziecko i wypalam paczkę papierosów dziennie.

3. Mam trzyletnie dziecko, karmię je piersią i śpi w naszym łóżku.

Jak myślisz, w którym z tych trzech przypadków lekarz będzie ci robił wyrzuty? W pierwszym przypadku powie „aha, ok” i bez mrugnięcia okiem wypisze skierowanie na test. Co najwyżej przypomni ci grzecznie o zaletach stosowania prezerwatyw, tak samo jak w drugim przypadku wyjaśni, że palenie jest szkodliwe dla zdrowia (a jeśli sam pali, to w ogóle daruje sobie jakiekolwiek uwagi). Nikt na ciebie nie napadnie: „Ależ to okropne, jak pani śmie! I to mężatka, matka dzieciom!”.

A w trzecim przypadku? Znam pewną historię. Kiedy psycholożka przedszkolna zorientowała się, że Maribel karmi piersią swojego szesnastomiesięcznego syna, wezwała ją na spotkanie, by poinformować, że jeśli natychmiast go nie odstawi, chłopiec zostanie homoseksualistą (nie wiadomo, co jest bardziej zdumiewające: uprzedzenia do karmienia piersią, czy do homoseksualizmu). Ponieważ Maribel upierała się przy swoim „niebezpiecznym” postępowaniu, psycholożka zadzwoniła do niej do domu, by bezpośrednio porozmawiać z jej mężem i ostrzec go przed szkodą, którą jego żona wyrządza ich wspólnemu dziecku.

Nasze społeczeństwo, tak wyrozumiałe w wielu innych kwestiach, ma bardzo mało wyrozumiałości dla dzieci i matek. Współczesne tabu można podzielić na trzy główne kategorie:

- Tabu związane z płaczem: zabrania się zwracać uwagę na płaczące dzieci, brać je na ręce i dawać im to, o co proszą.

- Tabu związane ze snem: zabrania się usypiać dzieci na rękach lub przy piersi, śpiewać im albo kołysać je do snu, a także spać z nimi.

- Tabu związane z karmieniem piersią: zabrania się przystawiać dziecko do piersi w dowolnym momencie lub miejscu, a także karmić piersią „zbyt duże” dziecko.

Niemal wszystkie te zakazy mają jedną cechę wspólną: zakazują kontaktu fizycznego matki i dziecka. Z drugiej strony dużą estymą cieszą się wszystkie zachowania ukierunkowane na zmniejszenie kontaktu fizycznego i zwiększenie odległości pomiędzy matką a dzieckiem:

- Zostawianie dziecka samego w pokoju.

- Wożenie go w wózeczku albo w jednej z tych potwornie niewygodnych plastikowych gondoli.

- Jak najwcześniejsze oddawanie do żłobka, zostawianie z babcią albo jeszcze lepiej nianią (babcie „rozpuszczają” dzieci!).

- Wysyłanie dziecka na kolonie i obozy jak najwcześniej i na jak najdłużej.

- Dbanie o „przestrzeń intymną” rodziców, wychodzenie bez dzieci, prowadzenie „życia we dwoje”.

Niektórzy starają się usprawiedliwiać te zalecenia, mówiąc, że chodzi o to, „by matka mogła odpocząć”, niemniej jednak zakazy nigdy nie dotyczą niczego męczącego. Nikt nie mówi: „Nie zmywaj tyle, bo się przyzwyczai do czystości” albo: „Pójdzie do wojska i będziesz musiała z nim jechać, żeby mu ciuchy prać”. Tak naprawdę zakazana jest zwykle ta najprzyjemniejsza część macierzyństwa: kiedy zasypia w twoich ramionach, a ty śpiewasz mu i cieszysz się jego bliskością.

Niewykluczone, że dlatego właśnie wychowanie dzieci dla niektórych matek staje się taką drogą przez mękę. Pracy jest mniej niż kiedyś (bieżąca woda, pralki automatyczne, pieluchy jednorazowe…), ale mniej też dostaje się w zamian. W normalnej sytuacji, kiedy matka ma swobodę opiekowania się dzieckiem tak, jak uzna za stosowne, dziecko rzadko płacze, a kiedy już to robi, matka jest pełna współczucia i empatii („biedactwo, co też mu dolega”). Jeśli jednak nie wolno ci brać dziecka na ręce, spać z nim, karmić go piersią ani pocieszać, dziecko płacze więcej, a matka podchodzi do jego smutku z poczuciem bezsilności, a w dłuższej perspektywie ze złością i niechęcią („a temu o co znowu chodzi?”).

Wszystkie te tabu i uprzedzenia wywołują płacz u dzieci, ale nie uszczęśliwiają też rodziców. Komu więc dają satysfakcję? Może niektórym pediatrom, psychologom, wychowawcom i sąsiadom, którzy je rozpowszechniają? Oni nie mają prawa wydawać ci rozkazów, mówić ci, jak masz żyć i traktować swoje dziecko. Zbyt wiele rodzin poświęciło szczęście swoje i swoich dzieci na ołtarzu bezpodstawnych uprzedzeń. W tej książce chcemy rozwiać mity, przełamać tabu i zapewnić każdej matce swobodę cieszenia się macierzyństwem tak, jak chce.

Ku etycznemu wychowaniu

Szczęśliwy człowiek, na którego spadł deszcz pocałunków
rodzicielskich.

ARMANDO PALACIO VALDÉS
Testamento literario (Testament literacki)

Stary dowcip krążący wśród stażystów na pediatrii mówi: „Jaka jest różnica między pediatrą a weterynarzem?”. Ano taka, że zarówno jeden, jak i drugi mają pacjentów, którzy nie potrafią mówić i nie przychodzą na wizytę z własnej woli, ale są przyprowadzani przez osobę dorosłą. W obydwu przypadkach klient (który podejmuje decyzję o przyjściu do gabinetu i płaci za wizytę) to inna osoba niż pacjent. Ale podczas gdy weterynarz opiekuje się pacjentem, zawsze stawiając sobie za cel przede wszystkim zadowolenie klienta, pediatra musi dowiedzieć się, co jest najlepsze dla pacjenta, nawet jeśli klient życzy sobie czegoś innego. Przynajmniej teoretycznie.

W naszym społeczeństwie dzieci nie traktuje się z takim samym szacunkiem, jak dorosłych. Kiedy mówimy o osobie dorosłej, priorytetowe są zawsze kwestie etyczne, które w hierarchii ważności stoją wyżej niż skuteczność czy użyteczność.

Porównaj następujące teksty i spróbuj się zastanowić nad ich prawdziwością.

OPCJA A: Wymierzając karę kobiecie, jak rozróżnić „rozsądne” i „nierozsądne” użycie siły? To kontrowersyjne pytanie pozostało bez odpowiedzi w styczniu, kiedy Sąd Najwyższy w Ontario podtrzymał artykuł kodeksu karnego z 1892 r., który pozwala mężom i przedsiębiorcom bić kobiety w celach dyscyplinujących. Trójka sędziów nie chciała uznać za nielegalny żadnego konkretnego sposobu bicia, orzekła natomiast, że mężowie nie mogą bić kobiet w starszym wieku ani kobiet, które nie mają skończonych 20 lat. Nie wolno im też używać do wymierzania kar cielesnych takich przedmiotów jak paski lub linijki. Powinni także unikać bicia kobiet w głowę i policzkowania ich.

OPCJA B: Wymierzając karę dziecku, jak rozróżnić „rozsądne” i „nierozsądne” użycie siły? To kontrowersyjne pytanie pozostało bez odpowiedzi w styczniu, kiedy Sąd Najwyższy w Ontario podtrzymał artykuł kodeksu karnego z 1892 r., który pozwala rodzicom i nauczycielom bić dzieci w celach dyscyplinujących. Trójka sędziów nie chciała uznać za nielegalny żadnego konkretnego sposobu bicia, orzekła natomiast, że opiekunowie nie mogą bić nastolatków ani dzieci, które nie ukończyły dwóch lat. Nie wolno im też używać do wymierzania kar cielesnych takich przedmiotów jak paski czy linijki. Powinno się równie unikać bicia dzieci w głowę i policzkowania ich.

Jeden z powyższych tekstów jest fałszywy, drugi natomiast został opublikowany w 2002 r. w czasopiśmie Kanadyjskiego Stowarzyszenia Lekarskiego³. Zgadniesz który?

W tym samym artykule opisano argumenty przeciwników kar fizycznych:

Prawdopodobnie istnieje bezpośredni związek pomiędzy częstotliwością bicia i policzkowania w dzieciństwie, a występowaniem w ciągu całego życia stanów lękowych, nadużywaniem i uzależnieniem od alkoholu, a także innymi problemami.

Pewna ekspertka dodaje:

(…) szukamy obecnie solidnych dowodów, które mogłyby stanowić podstawę do wydania jakiejkolwiek opinii bądź oświadczenia. Niestety takie dowody, jakie chcielibyśmy uzyskać, nie istnieją, ponieważ sprawy nie można zbadać za pomocą kontrolowanych badań losowych.

Badanie losowe to badanie, w ramach którego uczestników dzieli się losowo na dwie grupy, którym zaleca się dwa różne rodzaje leczenia. W badaniu obserwacyjnym natomiast każdy badany robi to, na co ma ochotę. Powiedzmy, że chcesz się dowiedzieć, czy uprawianie sportu łagodzi bóle pleców. By przeprowadzić badanie obserwacyjne, możesz objechać kluby fitness w mieście i przeprowadzić wywiad z setką osób, które często uprawiają sport, a następnie na ulicy czy przy wyjściu z kina wyszukać kolejne sto osób, które prawie nigdy sportu nie uprawiają. Załóżmy, że sportowcy mniej cierpią z powodu bólu pleców. Czy dzieje się tak dlatego, że sport korzystnie wpływa na kręgosłup, czy też dlatego, że ludzie, których bolą plecy, omijają kluby fitness szerokim łukiem? By odpowiedzieć na to pytanie musisz przeprowadzić badanie losowe. Wybierz sobie dwieście osób w wieku dwudziestu lat, przekonaj sto z nich, by codziennie ćwiczyły, a kolejne sto, by nie robiły nic (to będzie „grupa kontrolna”). Następnie poczekaj pięć, dziesięć albo dwadzieścia lat, by sprawdzić, kogo bardziej będą bolały plecy. Łatwo zrozumieć, że badania losowe są dużo bardziej wiarygodne, ale też drogie i trudne w realizacji.

Jednym słowem, kanadyjska ekspertka mówi tak: podejrzewamy, że bicie dzieci jest czymś złym, ponieważ jeśli często się je bije, wyrastają na alkoholików i mają problemy psychiczne. Pewności jednak nie mamy, ponieważ nikt nie podzielił losowo dwustu dzieci na dwie grupy, by potem jedną z tych grup bić regularnie, a drugą nie i sprawdzić, co stanie się później. Z braku badań losowych można dojść do wniosku, że chodzi o zwykłą korelację, bez związku przyczynowo-skutkowego, a może nawet związek ten jest odwrotny (czyli dzieci, które wyrosną na alkoholików i będą miały problemy psychiczne, od małego zachowują się źle i dlatego rodzice czują się „w obowiązku” je bić). W ostatecznym rozrachunku okazuje się więc, że bicie dzieci nie jest takie złe i obecnie nie zamierzamy oficjalnie sprzeciwiać się karom cielesnym (tak przy okazji, dlaczego właściwie bicie osoby dorosłej to „przemoc domowa”, a bicie dziecka to „kara cielesna”?).

Wygląda więc na to, że bicie dzieci jest złe tylko wtedy, kiedy prowadzi do alkoholizmu i problemów psychicznych, bicie dorosłego natomiast jest złe zawsze, bo jest złe samo w sobie. Jest to przestępstwo, naruszenie praw człowieka, niezależnie od tego, czy prowadzi do alkoholizmu, czy nie. Nawet gdyby bicie dorosłych zapobiegało uzależnieniu od alkoholu, to i tak wciąż byłoby czymś złym, prawda?

Nie pozwolilibyśmy pracodawcom bić pracowników, nawet gdyby mogło to zwiększyć produktywność. Nie zaakceptowalibyśmy legalnego stosowania tortur, nawet gdyby przestępczość miała się zmniejszyć. Nie wprowadzilibyśmy też we wszystkich restauracjach jednolitego obowiązkowego menu układanego przez dietetyków, nawet gdyby spowodowało to spadek poziomu cholesterolu u ludności. Strażacy nie przestaną też odbierać w nocy telefonów, żeby ludzie przestali dzwonić z głupotami.

Nie, kiedy w grę wchodzą dorośli, nie wszystko wolno. Są rzeczy, które robimy albo których nie robimy – z zasady, niezależnie od tego, czy „działają”, czy nie.

W tej książce bronię tezy, że również w przypadku dzieci istnieją pewne zasady. Że dzięki niektórym metodom nasze dzieci może i „lepiej” by jadły albo dłużej spały, słuchałyby nas bez gadania albo siedziały cicho… ale nie możemy ich stosować. I to niekoniecznie dlatego, że się „nie przydają” albo są „kontrproduktywne” ani dlatego, że powodują traumy psychologiczne. Niektóre metody, które krytykujemy w tej książce, są skuteczne. Niektóre może nawet nieszkodliwe. Ale są pewne rzeczy, których po prostu się nie robi.2. DLACZEGO DZIECI SĄ, JAKIE SĄ

To naród, który kocha swoje dzieci najbardziej ze wszystkich narodów świata i najlepiej je traktuje.

ALVAR NÚÑEZ CABEZA DE VACA, Naufragios (Rozbitkowie)

Niektórzy ubolewają, że dzieci rodzą się bez instrukcji obsługi i że do tego, by zostać rodzicem, nie wymaga się studiów i dyplomu. Za tymi pozornie zabawnymi stwierdzeniami kryje się niebezpieczne przekonanie, że nie da się dobrze wychować dziecka, nie przestrzegając rad dyżurnego eksperta. W rzeczywistości rodzice na ogół radzą sobie dość dobrze, tak jak robili to od milionów lat. Większość błędów, które popełniają, nie przyszła im do głowy sama z siebie, lecz pochodzi właśnie od ekspertów sprzed lat. Sto lat temu to lekarze zalecali przystawiać dzieci do piersi przez dziesięć minut co cztery godziny, co doprowadziło do niemal całkowitej katastrofy laktacyjnej. Niecałe sześćdziesiąt lat temu to farmaceuci sprzedawali w najwyższym stopniu toksyczny „proszek na ząbkowanie” na bazie rtęci, który należało podawać niemowlętom, by bardziej się śliniły – „zatrzymanie ślinienia” miało prowadzić do poważnych chorób. Dwieście lat temu to lekarze i wychowawcy ostrzegali, że masturbacja „wysusza mózg” i wymyślali straszliwe kary i skomplikowane urządzenia, by dzieci nie mogły się dotykać. Pięćset lat temu to eksperci zalecali spowijanie dzieci niczym mumie, by uniemożliwić im raczkowanie, bo powinny chodzić jak ludzie, a nie pełzać po podłodze jak zwierzęta. Niewykluczone, że w ogóle wszystkie błędy, które popełniamy w wychowaniu naszych dzieci, to pozostałość całych wieków błędnych rad psychologów, lekarzy, duchownych i szamanów. Całe szczęście, że jeszcze nie ma instrukcji obsługi dzieci! Całe szczęście, że jeszcze się nie wymaga dyplomu rodzica!

Jak samica królika powinna wychowywać swoje króliczątka? Bardzo łatwo to sprawdzić: jedziemy na wieś i obserwujemy jakąkolwiek królicę. Wszystkie radzą sobie doskonale, najlepiej jak pozwalają im geny i środowisko. Nie potrzebują żadnej instrukcji obsługi, nikt im nie tłumaczy, co powinny robić.

Królica żyjąca w niewoli też świetnie potrafi zaopiekować się swoimi dziećmi; najlepiej jak pozwala jej na to trudna sytuacja życiowa. Wszystkie jej zachowania macierzyńskie zapisane są w genach. W przypadku ssaków naczelnych jest trochę inaczej. Gorylice urodzone i wychowane w niewoli, które niemal nie mają kontaktu z innymi osobnikami swojego gatunku, nie są w stanie odpowiednio zaopiekować się swoimi dziećmi. Wykazują odbiegające od normy zachowania, które mogą doprowadzić do śmierci dziecka. W niektórych ogrodach zoologicznych umieszcza się młode małpy wraz z bardziej doświadczonymi osobniczkami, które wychowują dzieci, żeby mogły je obserwować. Pokazuje im się też filmy wideo, a czasem nawet wyszukuje ludzkie matki, które przez kilka godzin dziennie karmią piersią swoje dzieci i opiekują się nimi przed klatką ciężarnej gorylicy.

A ludzie? Jak wygląda normalne wychowanie ludzkiego dziecka? Wystarczy poobserwować kilka matek żyjących na wolności. I w tym cały problem, bo nie ma już istot ludzkich „na wolności”, to znaczy osób, które kierują się wyłącznie swoim instynktem i nakazami biologii. Wszyscy żyjemy „w niewoli”, to znaczy w sztucznych środowiskach i w grupach ludzkich kierujących się pewnymi normami kulturowymi. Tak jak małpy w zoo, wiele obecnych matek chyba straciło zdolność do wychowywania swoich dzieci zgodnie z własnym instynktem. Mają wątpliwości, obawy, pytają o zdanie książki i ekspertów… Mają nawet poczucie winy, kiedy po wielu latach jakaś inna książka czy inny ekspert powie im coś przeciwnego do tego, co słyszały wcześniej. W ciągu ostatnich dwustu lat metody opieki nad dziećmi w Europie zmieniały się diametralnie, czasem wahadłowo, co przekładało się nawet na najbardziej podstawowe aspekty opieki: jak długo karmić piersią, w jakim wieku wprowadzać inne pokarmy, gdzie dziecko powinno spać, jak należy je usypiać, kto ma się nim opiekować przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, w jakim wieku może iść do szkoły lub przedszkola, jak je ubierać, gdzie ma się bawić, jakie zwyczaje mu wpajać i jakimi metodami… Każde pokolenie rodziców udzielało na te pytania całkowicie różnych odpowiedzi, a wielu z nas nie wiedziałoby już, co odpowiedzieć. Czy nasi pradziadkowie postępowali prawidłowo? Czy my postępujemy właściwie? A może każdy sposób jest dobry (i w takim razie po co się tak zamartwiać tym, czy postępujemy „dobrze”)? A może jest jeszcze gorzej, może mylili się zarówno nasi pradziadkowie, jak i my? Może wszyscy postępowaliśmy zgodnie z arbitralnie narzuconymi normami fałszywych ekspertów, zamiast postępować w sposób właściwy dla naszego gatunku.

Na pewno matki sprzed stu tysięcy lat nie potrzebowały książek i ekspertów, żeby zawsze podejmować najtrafniejsze decyzje. Jaka szkoda, że nas tam wtedy nie było. Nosiły dzieci na rękach, czy woziły w wózeczku? Czy dzieci spały z rodzicami, czy w osobnym pokoiczku? Do jakiego wieku karmiono je piersią? W jakim wieku zaczynały chodzić? Co robiły matki, kiedy dzieci brzydko się wyrażały albo biły? Jak uczyły dzieci dyscypliny, jak stawiały im granice? Nigdy się tego nie dowiemy. Możemy natomiast przyjąć kilka logicznych założeń, jako że nie było ani pokoiczków, ani wózeczków.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: