Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 grudnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
80,00

Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć - ebook

Od upiornego pola bitwy w wojnie secesyjnej, przez wojenny park tematyczny w Wietnamie i wszechpotężny mózg autystycznego chłopca, po wstrząsającą historię psychowampirów - oto podróż do świata strachu i tajemnicy, umysłowej strefy zmroku, w której wizyta przyprawia o dreszcz. Dan Simmons to nadzwyczajny artysta, z którym w wybranej przez niego dziedzinie niewielu może się równać. Nieograniczony talent każe mu stale przekraczać granice gatunków, a przy tym pozwala drażnić umysły i poruszać serca. Przedstawiamy dziś zbiór jego znakomitych opowiadań, olśniewających arcydzieł szeroko rozumianej fantastyki (zawierający między innymi "Sieroty z Helisy", czyli nagrodzony Locusem powrót do uniwersum Hyperiona),których autor popisuje się niepowtarzalnym mistrzostwem stylu, zapierającą dech w piersiach pomysłowością i bezbłędnym wykonaniem. To jeden z prawdziwych gigantów współczesnej fantastyki.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67793-81-0
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp do „Styks płynie pod prąd”

Czę­sto powta­rza się fra­zes, że pisa­nie fan­ta­styki przy­po­mina wyda­wa­nie na świat dzieci. Jak w przy­padku więk­szo­ści fra­zesów, jest w tym ziarno prawdy. Poja­wie­nie się pomy­słu na opo­wia­da­nie lub powieść – chwila czy­stej inspi­ra­cji i poczę­cia – jest naj­bliż­sze eks­ta­zie w zawo­dzie pisa­rza. Sam pro­ces two­rze­nia, zwłasz­cza powie­ści, trwa mniej wię­cej tyle, ile ciąża, i wiążą się z nim liczne nie­wy­gody, okresy złego samo­po­czu­cia oraz ocze­ki­wa­nie na nie­unik­nione trudy porodu. W końcu opo­wia­da­nia bądź książki zaczy­nają żyć wła­snym życiem i wymy­kają się spod kon­troli pisa­rza; podró­żują do kra­jów, któ­rych autor może ni­gdy nie odwie­dzić, uczą się wysła­wiać w języ­kach, któ­rych pisarz ni­gdy nie opa­nuje, docie­rają do czy­tel­ni­ków dys­po­nu­ją­cych znacz­nie więk­szymi wpły­wami lub pozio­mem wykształ­ce­nia, a także – co jest chyba naj­bar­dziej iry­tu­jące – trwają, gdy autor zmie­nia się w proch i zapo­mniany przy­pis na mar­gi­ne­sie.

Te nie­wdzięczne bachory nawet nie piszą do rodzi­ców.

Opo­wia­da­nie _Styks pły­nie pod prąd_ zostało poczęte pew­nego pięk­nego sierp­nio­wego poranka w 1979 roku, w altance na tyłach domu moich teściów w Ken­more w sta­nie Nowy Jork. Pamię­tam, że napi­sa­łem pierw­szy aka­pit, na chwilę ode­rwa­łem się od pracy i pomy­śla­łem: „To będzie moje pierw­sze opo­wia­da­nie, które ukaże się dru­kiem”.

Tak się stało, ale dopiero dwa i pół roku póź­niej, po nie­zli­czo­nych pery­pe­tiach.

Tydzień po skoń­cze­niu pierw­szej wer­sji tek­stu poje­cha­łem do Rock­port w sta­nie Maine, by ode­brać moją żonę Karen z warsz­ta­tów foto­gra­ficz­nych. Po dro­dze spę­dzi­łem dzień w Exe­ter w sta­nie New Hamp­shire, gdzie spo­tka­łem się z pew­nym sza­no­wa­nym pisa­rzem, z któ­rym wcze­śniej tylko kore­spon­do­wa­łem. Pora­dził mi: „Wysy­łaj tek­sty do «nie­wiel­kich cza­so­pism», przez lata – a nawet dzie­się­cio­le­cia – buduj swoją repu­ta­cję na mniej­szych ryn­kach, zado­wa­la­jąc się egzem­pla­rzami autor­skimi zamiast hono­ra­rium, zanim cho­ciaż pomy­ślisz o napi­sa­niu powie­ści, a potem przez kolejne lata publi­kuj u mało zna­nych wydaw­ców, dla naj­wy­żej tysiąca czy­tel­ni­ków, jed­no­cze­śnie sta­ra­jąc się zyskać uzna­nie kry­ty­ków”.

Ode­bra­łem Karen z Rock­port i roz­po­czę­li­śmy długą podróż powrotną do naszego domu w Kolo­rado. Przez więk­szość drogi mil­cza­łem, roz­my­śla­jąc o radzie pisa­rza. Były to mądre słowa – tylko jed­nemu na setki albo tysiące poten­cjal­nych pisa­rzy udaje się cokol­wiek wydać, a tylko nie­liczni z tych, któ­rzy docze­kają się wyda­nia swo­ich tek­stów, mogą się z tego utrzy­mać… nawet na naj­niż­szym pozio­mie. Sta­ty­styczne szanse na zosta­nie „poczyt­nym pisa­rzem” są porów­ny­walne z szan­sami na tra­fie­nie przez pio­run pod­czas ataku rekina.

Dla­tego w dro­dze mię­dzy Rock­port a górami Kolo­rado dosze­dłem do wnio­sku, że rada była słuszna, uświa­do­mi­łem sobie, że droga „nie­wiel­kich wydaw­nictw” jest tą wła­ściwą, i zro­zu­mia­łem, że pisa­nie dla maso­wego odbiorcy, a zara­zem two­rze­nie wyso­kiej jako­ści tek­stów to mrzonka… o któ­rej należy zapo­mnieć.

A potem, kiedy zoba­czy­łem Góry Ska­li­ste wzno­szące się nad rów­ni­nami, powie­dzia­łem sobie: „A wła­śnie, że nie”. Tro­chę na prze­kór posta­no­wi­łem pisać dla jak naj­szer­szego odbiorcy.

Prze­nie­śmy się w cza­sie do lata 1981 roku, dwa lata póź­niej. Przy­gnę­biony, znie­chę­cony, nie­mal zała­many nie­zli­czo­nymi odmo­wami, roz­cza­ro­wany rze­czy­wi­sto­ścią, prze­sta­łem dobi­jać się do wydaw­ców i zro­bi­łem coś, czego poprzy­sią­głem sobie ni­gdy nie robić: poje­cha­łem na kon­fe­ren­cję dla pisa­rzy. A nawet zapła­ci­łem, by na nią poje­chać. To była jedna z tych kon­fe­ren­cji, pod­czas któ­rych nauczano, „jak przy­go­to­wać maszy­no­pis”, a poten­cjalni pisa­rze sia­dy­wali w kręgu i nawza­jem kry­ty­ko­wali swoje tek­sty. To był mój łabę­dzi śpiew. Poje­cha­łem tam, by zacząć postrze­gać pisar­stwo jako hobby, a nie obse­sję.

I wtedy pozna­łem Har­lana Elli­sona.

Nie będę was zanu­dzał szcze­gó­łami doty­czą­cymi tego spo­tka­nia. Nie będę opi­sy­wał poprze­dza­ją­cej je rzezi, gdy legen­darny _enfant ter­ri­ble_ roz­człon­ko­wy­wał i patro­szył pecho­wych kan­dy­da­tów na pisa­rzy, któ­rzy pod­da­wali jego oce­nie swoje opo­wia­da­nia.

Pomię­dzy wygła­sza­niem kolej­nych opi­nii, gdy Har­lan Elli­son odpo­czy­wał i sączył wodę Per­rier, orga­ni­za­to­rzy warsz­ta­tów usu­wali roz­rzu­cone członki z sali semi­na­ryj­nej, myli ściany, roz­sy­py­wali tro­ciny na wykła­dzi­nie i przy­go­to­wy­wali pomiesz­cze­nie na przy­ję­cie kolej­nej ofiary.

Oka­zało się, że to ja mia­łem nią być.

– Kim jest ten Sim­mons?! – wydarł się Elli­son. – Wstań, poma­chaj ręką, pokaż się, psia­krew. Ja pier­dolę, co za nar­cyz miał czel­ność i tupet oddać opo­wia­da­nie na, kurwa, pięć tysięcy słów? Pokaż mi się, Sim­mons!

Pod­ją­łem jedną z naj­od­waż­niej­szych (czy­taj: naj­bar­dziej sza­lo­nych) decy­zji w swoim życiu i poma­cha­łem pal­cami. Wsta­łem.

Elli­son popa­trzył na mnie znad oku­la­rów.

– Mam nadzieję, że przy­naj­mniej będzie dobre, Sim­mons… Nie, musi być kurew­sko genialne, w prze­ciw­nym razie nie wyj­dziesz stąd żywy. _Com­prende? Capi­sce?_

Usze­dłem z życiem. Prawdę mówiąc, dawno nie czu­łem się tak żywy, jak po wyj­ściu z tej sali. Nie cho­dziło tylko o to, że Elli­so­nowi spodo­bało się opo­wia­da­nie. Razem z Edem Bry­an­tem oraz kil­koma innymi pisa­rzami wypunk­to­wali wszyst­kie wady fabuły, ujaw­nili wszyst­kie fał­szywe nuty i nie­wi­dzialne ściany, wska­zali miej­sca, przez które się prze­śli­zgną­łem, choć wyma­gały wię­cej uwagi, zerwali zasłony ze wszyst­kich nie­do­sko­na­łych zdań i bla­gier­skich fraz. Ale potrak­to­wali mój tekst poważ­nie.

Har­lan Elli­son zro­bił coś jesz­cze. Oznaj­mił mi to, co wie­dzia­łem od lat, ale w co nie śmia­łem wie­rzyć – powie­dział, że nie mam wyj­ścia i muszę dalej pisać, nawet jeśli ni­gdy nie zostanę wydany. Powie­dział, że nie­wielu ludzi sły­szy muzykę, ale ci, któ­rym jest to dane, muszą podą­żać za jej brzmie­niem. Powie­dział, że jeśli nie usiądę do maszyny do pisa­nia, oso­bi­ście poleci do Kolo­rado i urwie mi pie­przony nos.

Usia­dłem do maszyny do pisa­nia. Ed Bry­ant był na tyle miły, że pozwo­lił, abym jako pierw­szy nie­pu­bli­ko­wany pisarz wziął udział w kon­fe­ren­cji w Mil­ford… gdzie nauczy­łem się grać w jed­nej dru­ży­nie z praw­dzi­wymi szy­chami.

Tam­tej jesieni zgło­si­łem popra­wioną wer­sję opo­wia­da­nia _Styks pły­nie pod prąd_ na pierw­szy doroczny kon­kurs lite­racki dla debiu­tan­tów w „Twi­li­ght Zone Maga­zine”. Według redak­cji spły­nęło ponad dzie­więć tysięcy tek­stów, które trzeba było prze­czy­tać i oce­nić. _Styks…_ zajął pierw­sze miej­sce, ex aequo z opo­wia­da­niem W.G. Nor­risa.

W ten spo­sób moje pierw­sze wydane opo­wia­da­nie tra­fiło na skle­powe półki 15 lutego 1982 roku. Tak się składa, że tego samego dnia przy­szła na świat nasza córka, Jane.

Minęło sporo czasu, zanim kto­kol­wiek, wli­cza­jąc mnie samego, zauwa­żył mój debiut. Ana­lo­gie mię­dzy pisa­niem a wyda­wa­niem na świat dzieci brzmią efek­tow­nie, ale praw­dziwe dzieci wygry­wają w przed­bie­gach.

Pod­daję pod waszą ocenę opo­wieść o miło­ści, stra­cie i smut­nej koniecz­no­ści rezy­gno­wa­nia z tego, co naj­bar­dziej kochamy…Styks płynie pod prąd

_To co naj­bar­dziej kochasz – pozo­sta­nie_
_reszta to śmieci_
_To co naj­bar­dziej kochasz, nie będzie ci wydarte_
_To co naj­bar­dziej kochasz, to twoje praw­dziwe dzie­dzic­two…_

Ezra Pound, _Pieśń LXXXI_
(przeł. Andrzeja Sosnow­ski)

Bar­dzo kocha­łem swoją matkę. Po jej pogrze­bie, kiedy już opusz­czono trumnę do grobu, rodzina wró­ciła do domu i cze­kała na jej powrót.

Mia­łem wtedy dopiero osiem lat. Nie­wiele zapa­mię­ta­łem z obo­wiąz­ko­wej cere­mo­nii. Pamię­tam, że koł­nie­rzyk zeszło­rocz­nej koszuli mocno mnie uwie­rał, a kra­wat, do któ­rego nosze­nia nie przy­wy­kłem, był jak pętla wokół mojej szyi. Pamię­tam, że tam­ten czerw­cowy dzień był zbyt pogodny jak na takie posępne zgro­ma­dze­nie. Pamię­tam, że wujek Will od rana ostro pił i już w dro­dze do domu wycią­gnął butelkę whi­sky Jack Daniel’s. Pamię­tam twarz ojca.

Popo­łu­dnie strasz­nie się dłu­żyło. Tam­tego dnia nie mia­łem żad­nej roli do ode­gra­nia i doro­śli mnie igno­ro­wali. Włó­czy­łem się od pokoju do pokoju ze szklanką cie­płego kool-aida, aż w końcu ucie­kłem na podwó­rze. Nawet tę zna­jomą sce­ne­rię zabaw i odosob­nie­nia psuły blade, tłu­ste twa­rze sąsia­dów w oknach. Cze­kali. Mieli nadzieję, że coś zoba­czą. Mia­łem ochotę na nich krzy­czeć i ciskać kamie­niami. Ale zamiast tego usia­dłem na sta­rej opo­nie trak­tora, któ­rej uży­wa­li­śmy jako pia­skow­nicy. Roz­myśl­nie wyla­łem czer­woną lemo­niadę na pia­sek i patrzy­łem, jak roz­sze­rza­jąca się kałuża żłobi nie­wielki dołek.

_Wła­śnie ją wyko­pują._

Pod­bie­głem do huś­tawki i ze zło­ścią zaczą­łem odpy­chać się nogami od gołej ziemi. Zardze­wiała huś­tawka skrzy­piała, a jej rama z jed­nej strony odry­wała się od gruntu.

_Nie, już to zro­bili, głupku. Teraz pod­łą­czają ją do wiel­kich maszyn. Na nowo wpom­pują w nią krew?_

Pomy­śla­łem o wiszą­cych butel­kach. Przy­po­mnia­łem sobie grube czer­wone klesz­cze na skó­rze naszego psa latem. Gniew­nie się ode­pchną­łem, pró­bu­jąc wzle­cieć wyżej, niż to było moż­liwe.

_Czy naj­pierw drgają jej palce? A może jej oczy otwie­rają się jak u budzą­cej się sowy?_

Kiedy znaj­do­wa­łem się na samym szczy­cie łuku, zesko­czy­łem. Przez chwilę czu­łem się pozba­wiony wagi i wisia­łem nad zie­mią jak Super­man, jak duch wyla­tu­jący z ciała. Potem pochwy­ciła mnie gra­wi­ta­cja i ciężko upa­dłem na ręce i kolana. Podra­pa­łem sobie dło­nie i popla­mi­łem spodnie trawą. Wie­dzia­łem, że mama będzie wście­kła.

_Teraz ją opro­wa­dzają. Może ubie­rają ją jak mane­kin na wysta­wie sklepu pana Feld­mana._

Mój brat Simon wyszedł na podwó­rze. Cho­ciaż był ode mnie tylko o dwa lata star­szy, tam­tego popo­łu­dnia wydał mi się doro­sły. A nawet stary. Jego blond włosy, ostrzy­żone rów­nie nie­dawno jak moje, zwi­sały bez­ład­nie na bla­dym czole. Miał zmę­czone oczy. Simon nie­mal ni­gdy na mnie nie krzy­czał, ale tam­tego dnia to zro­bił.

– Chodź do środka. Już pra­wie pora.

Podą­ży­łem za nim, prze­ci­na­jąc tylną werandę. Więk­szość krew­nych już poszła, ale z salonu dobiegł głos wujka Willa. Coś wykrzy­ki­wał. Zatrzy­ma­li­śmy się na kory­ta­rzu, żeby posłu­chać.

– Rany boskie, Les, wciąż nie jest za późno. Nie możesz tego zro­bić.

– Już po wszyst­kim.

– Pomyśl o… Jezu Chry­ste… pomyśl o dzie­cia­kach.

Usły­sze­li­śmy nie­wy­raźne głosy i domy­śli­li­śmy się, że wujek Will sporo wypił. Simon przy­ło­żył palec do ust. Zapa­dła cisza.

– Les, pomyśl o kwe­stiach finan­so­wych. Jak… ile… to dwa­dzie­ścia pięć pro­cent wszyst­kiego, co masz. Za ile lat, Les? Pomyśl o dzie­cia­kach. Jak to wpły­nie…

– Już po wszyst­kim, Will.

Jesz­cze ni­gdy nie sły­sze­li­śmy takiego tonu głosu u ojca. Nie sta­rał się argu­men­to­wać, jak pod­czas póź­no­wie­czor­nych dys­ku­sji poli­tycz­nych z wuj­kiem Wil­lem. Nie był smutny, jak pod­czas roz­mowy ze mną i Simo­nem, gdy po raz pierw­szy przy­wieź­li­śmy matkę do domu ze szpi­tala. Jego głos brzmiał sta­now­czo.

Roz­mowa trwała. Wujek Will zaczął krzy­czeć. Nawet mil­cze­nie było pełne zło­ści. Poszli­śmy do kuchni po colę. Kiedy wró­ci­li­śmy, wujek Will nie­mal nas sta­ra­no­wał, tak się śpie­szył do wyj­ścia. Zatrza­snął za sobą drzwi. Ni­gdy wię­cej nie poja­wił się w naszym domu.

***

Przy­wieźli matkę tuż po zmroku. Simon i ja wyglą­da­li­śmy przez okno i czu­li­śmy, że sąsie­dzi wszystko obser­wują. Zostali tylko cio­cia Helen i kil­koro naj­bliż­szych krew­nych. Ojciec był wyraź­nie zasko­czony, kiedy zoba­czył samo­chód. Nie wiem, czego się spo­dzie­wał – może dłu­giego czar­nego kara­wanu, jak ten, któ­rym rano zawieźli matkę na cmen­tarz.

Pod­je­chali żółtą toyotą. Razem z matką w samo­cho­dzie byli czte­rej męż­czyźni. Nie mieli na sobie ciem­nych gar­ni­tu­rów jak ojciec, tylko paste­lowe koszule z krót­kim ręka­wem. Jeden z nich wysiadł z auta i podał dłoń matce.

Mia­łem ochotę wybiec na chod­nik, ale Simon chwy­cił mnie za nad­gar­stek i zacze­ka­li­śmy na kory­ta­rzu, aż ojciec i pozo­stali doro­śli otwo­rzą drzwi.

Masze­ro­wali chod­ni­kiem w bla­sku gazo­wej lampy sto­ją­cej na traw­niku. Matka szła pomię­dzy dwoma męż­czy­znami, ale nie poma­gali jej iść, tylko wska­zy­wali kie­ru­nek. Miała na sobie błę­kitną sukienkę, którą kupiła u Scotta tuż przed cho­robą. Spo­dzie­wa­łem się, że będzie miała bladą, wosko­watą skórę – jak wtedy, gdy zaj­rza­łem przez szparę w drzwiach do jej sypialni, zanim przy­szli ludzie z zakładu pogrze­bo­wego – ale jej cera była rumiana i zdrowa, nie­mal spa­lona słoń­cem.

Kiedy weszli na werandę, zoba­czy­łem, że nosi mocny maki­jaż. Ni­gdy się nie malo­wała. Dwaj męż­czyźni rów­nież mieli różowe policzki. Cała trójka iden­tycz­nie się uśmie­chała.

Kiedy weszli do domu, chyba wszy­scy cof­nę­li­śmy się o krok – nie licząc ojca. On poło­żył dło­nie na ramio­nach matki, długo na nią patrzył, aż w końcu poca­ło­wał ją w poli­czek. Nie wydaje mi się, żeby odwza­jem­niła poca­łu­nek. Jej uśmiech się nie zmie­nił. Łzy spły­wały po twa­rzy ojca. Czu­łem zaże­no­wa­nie.

Wskrze­si­ciele coś mówili. Ojciec i cio­cia Helen kiwali gło­wami. Matka tylko stała, wciąż deli­kat­nie się uśmie­cha­jąc, i patrzyła grzecz­nie na męż­czy­znę w żół­tej koszuli, który coś opo­wia­dał, żar­to­wał i kle­pał ojca po ple­cach. Potem przy­szła kolej na nas, żeby uści­skać matkę. Cio­cia Helen popchnęła Simona naprzód, a ja wciąż trzy­ma­łem go za rękę. Cmok­nął matkę w poli­czek, a następ­nie szybko się cof­nął i sta­nął przy ojcu. Zarzu­ci­łem matce ręce na szyję i poca­ło­wa­łem ją w usta. Stę­sk­ni­łem się za nią.

Jej skóra nie była zimna. Była po pro­stu inna.

Patrzyła pro­sto na mnie. Baxter, nasz owcza­rek nie­miecki, zaczął sko­wy­tać i dra­pać w tylne drzwi.

Ojciec zapro­wa­dził Wskrze­si­cieli do gabi­netu. Na kory­ta­rzu sły­sze­li­śmy urywki ich roz­mowy.

– …jeśli potrak­tuje się to jak udar…

– Jak długo ona…

– Rozu­mie pan, że dzie­się­cina jest konieczna ze względu na mie­sięczne wydatki na opiekę i…

Kobiety z naszej rodziny sta­nęły wokół matki. Przez chwilę pano­wała nie­zręczna atmos­fera, zanim uświa­do­miły sobie, że matka nie mówi. Ciotka Helen dotknęła policzka sio­stry. Matka cały czas się uśmie­chała.

Potem wró­cił ojciec i prze­mó­wił dono­śnym, ser­decz­nym gło­sem. Wyja­śnił, że to bar­dzo przy­po­mina lekki udar – jak u wujka Richarda. Jed­no­cze­śnie cało­wał wszyst­kich ludzi i im dzię­ko­wał.

Wskrze­si­ciele wyszli z uśmie­chami na twa­rzach i pod­pi­sa­nymi doku­men­tami. Pozo­stali krewni wkrótce także zaczęli się roz­cho­dzić. Ojciec odpro­wa­dził ich przed dom, gdzie z uśmie­chem ści­skał ich dło­nie.

– Pomy­śl­cie, że była chora, ale wyzdro­wiała – powie­dział. – Że wró­ciła do domu ze szpi­tala.

Cio­cia Helen wyszła jako ostat­nia. Długo sie­działa przy mamie, cicho do niej mówiła i wypa­try­wała jakiej­kol­wiek reak­cji na jej twa­rzy. Po jakimś cza­sie zaczęła pła­kać.

– Pomyśl, że wyzdro­wiała – powie­dział ojciec, odpro­wa­dza­jąc ją do samo­chodu. – Że wró­ciła do domu ze szpi­tala.

Cio­cia Helen poki­wała głową, wciąż zapła­kana, i odje­chała. Chyba wie­działa o tym, o czym wie­dzie­li­śmy Simon i ja. Matka nie wró­ciła ze szpi­tala. Wró­ciła z grobu.

***

To była długa noc. Kilka razy mia­łem wra­że­nie, że sły­szę ciche kla­ska­nie kapci matki na pod­ło­dze w kory­ta­rzu, i wstrzy­my­wa­łem oddech, cze­ka­jąc, aż drzwi się otwo­rzą. Ale tak się nie stało. Blask księ­życa padał na moje nogi i wydo­by­wał z ciem­no­ści kawa­łek tapety obok komody. Kwie­ci­sty wzór wyglą­dał jak pysk jakie­goś wiel­kiego, smut­nego zwie­rza. Tuż przed świ­tem Simon wychy­lił się ze swo­jego łóżka i szep­nął:

– Idź spać, głupku.

Posłu­cha­łem go.

***

Przez pierw­szy tydzień ojciec spał z matką w tym samym pokoju co zawsze. Codzien­nie rano był przy­gnę­biony i pokrzy­ki­wał na nas, kiedy jedli­śmy płatki śnia­da­niowe. Potem prze­niósł się do swo­jego gabi­netu, gdzie spał na sta­rym dywa­nie.

***

To było upalne lato. Nikt nie chciał się z nami bawić, więc Simon i ja spę­dza­li­śmy czas razem. Ojciec miał tylko poranne zaję­cia na uni­wer­sy­te­cie. Matka snuła się po domu i czę­sto pod­le­wała rośliny. Pew­nego razu Simon i ja widzie­li­śmy, jak pró­buje pod­lać kwiatki, które uschły i zostały usu­nięte, kiedy była w szpi­talu w kwiet­niu. Woda spły­nęła po komo­dzie na pod­łogę. Matka niczego nie zauwa­żyła.

Kiedy wycho­dziła na zewnątrz, wyda­wało się, że cią­gnie ją do leśnego rezer­watu za domem. Być może kusiła ją ciem­ność. Simon i ja lubi­li­śmy bawić się na skraju lasu o zmroku, łapać świe­tliki do słoja i budo­wać namioty z koców, ale odkąd matka zaczęła tam cha­dzać, spę­dza­li­śmy wie­czory na traw­niku przed domem. Cza­sami zosta­wa­łem tam dłu­żej, ponie­waż matka odcho­dziła za daleko i musia­łem brać ją pod rękę i pro­wa­dzić z powro­tem do domu.

Matka nosiła wszyst­kie ubra­nia, jakie pod­su­wał jej ojciec. Cza­sami śpie­szył się na uczel­nię i rzu­cał tylko: „Włóż czer­woną sukienkę”, a matka spę­dzała cały skwarny lip­cowy dzień w gru­bym weł­nia­nym stroju. Ni­gdy się nie pociła. Cza­sami nie mówił jej, żeby zeszła rano na dół, a wtedy zosta­wała w sypialni aż do jego powrotu. W takie dni nama­wia­łem Simona, by wszedł ze mną na górę i na nią popa­trzył, ale on bez słowa krę­cił głową. Ojciec zaczął wię­cej pić, tak jak kie­dyś wujek Will, i wrzesz­czał na nas z byle powodu. Zawsze wybu­cha­łem pła­czem, kiedy zaczy­nał krzy­czeć, ale Simon ni­gdy nie pła­kał.

***

Matka ni­gdy nie mru­gała. Począt­kowo nie zwra­ca­łem na to uwagi. Kiedy w końcu to zauwa­ży­łem, zaczą­łem się czuć nie­swojo. Ale nie kocha­łem jej przez to mniej.

***

Simon i ja wie­czo­rami nie mogli­śmy zasnąć. Matka kie­dyś ukła­dała nas do snu i opo­wia­dała nam dłu­gie histo­rie o cza­ro­dzieju Yan­dym, który zabie­rał naszego psa, Baxtera, na wiel­kie wyprawy, gdy się z nim nie bawi­li­śmy. Ojciec nie wymy­ślał bajek, ale czy­tał nam grubą księgę, którą nazy­wał _Pie­śniami Pounda_. Nie rozu­mia­łem więk­szo­ści z nich, ale i tak mi się podo­bało, no i zako­cha­łem się w brzmie­niu słów, które, jak mówił ojciec, pocho­dziły z greki. Nikt już nie zaglą­dał do nas po kąpieli. Kilka razy pró­bo­wa­łem opo­wia­dać Simo­nowi histo­rie na dobra­noc, ale były kiep­skie i kazał mi prze­stać.

***

Czwar­tego lipca Tomy Wie­der­meyer, z któ­rym cho­dzi­łem do klasy, uto­pił się w base­nie, który jego rodzice dopiero co zbu­do­wali.

Tam­tego wie­czoru sie­dzie­li­śmy na podwó­rzu i patrzy­li­śmy na fajer­werki nad tere­nem rekre­acyj­nym odda­lo­nym o nie­cały kilo­metr. Cho­ciaż las czę­ściowo prze­sła­niał widok, to sztuczne ognie na nie­bie były wyraź­nie widoczne. Naj­pierw poja­wiały się eks­plo­zje koloru, a cztery albo pięć sekund póź­niej docie­rały do nas dźwięki. Odwró­ci­łem się, żeby powie­dzieć coś do cioci Helen, i zoba­czy­łem matkę, która wyglą­dała przez okno na pię­trze. Jej twarz była nie­zwy­kle blada na tle ciem­nego pokoju, a kolory spły­wały po niej jak płyny.

***

Wkrótce potem zna­la­złem mar­twą wie­wiórkę. Simon i ja bawi­li­śmy się w kawa­le­rzy­stów i Indian w leśnym rezer­wa­cie. Na zmianę tro­pi­li­śmy się, a potem strze­la­li­śmy do sie­bie i kona­li­śmy w kępach ziel­ska. Ale tym razem nie mogłem go zna­leźć. Zamiast tego tra­fi­łem na polankę.

To było ukryte miej­sce, oto­czone zaro­ślami gęstymi jak nasz żywo­płot. Peł­złem na czwo­ra­kach pod gałę­ziami, gdy zoba­czy­łem wie­wiórkę. Była duża, rudawa i od dość dawna nie­żywa. Miała nie­mal cał­ko­wi­cie skrę­coną głowę. Obok jed­nego ucha dostrze­głem zaschniętą krew. Jej lewa łapka była zaci­śnięta, a prawa spo­czy­wała roz­warta na gałązce. Coś wyłu­pało zwie­rza­kowi jedno oko, a dru­gie wpa­try­wało się nie­ru­chomo w bal­da­chim gałęzi. Wewnątrz lekko uchy­lo­nego pyszczka widzia­łem zaska­ku­jąco duże zęby, pożół­kłe u nasady. Na moich oczach z pyska wie­wiórki wyło­niła się mrówka, prze­szła po ciem­nym nosie i weszła na wytrzesz­czone oko.

Wła­śnie tak wygląda śmierć.

Krzewy zasze­le­ściły ude­rzone nie­wy­czu­wal­nym podmu­chem. Wystra­szy­łem się i popeł­złem dalej, prze­dzie­ra­jąc się przez gęste gałę­zie, które zacze­piały się o moją koszulę.

***

Jesie­nią wró­ci­łem do szkoły Long­fel­low, ale wkrótce prze­nio­słem się do pry­wat­nej pla­cówki. W tam­tych cza­sach rodziny Wskrze­szo­nych spo­ty­kały się z dys­kry­mi­na­cją. Dzie­ciaki wyśmie­wały nas, prze­zy­wały i nikt nie chciał się z nami bawić. W nowej szkole także nie mie­li­śmy kole­gów, ale przy­naj­mniej nikt nas nie wyzy­wał.

W naszym pokoju nie było włącz­nika świa­tła na ścia­nie, tylko sta­ro­świecka żarówka ze zwi­sa­ją­cym sznur­kiem. Żeby zapa­lić świa­tło, musia­łem przejść przez pół pogrą­żo­nego w mroku pokoju i wyma­cać sznu­rek. Pew­nego razu, gdy Simon sie­dział do późna przy pracy domo­wej, samot­nie posze­dłem na górę. Wła­śnie wyma­chi­wa­łem ręką w ciem­no­ści, żeby zna­leźć włącz­nik, gdy moja dłoń dotknęła twa­rzy matki. Miała chłodne i śli­skie zęby. Cof­ną­łem rękę i przez minutę sta­łem po ciemku, aż w końcu zna­la­złem i pocią­gną­łem za sznu­rek.

– Witaj, matko – powie­dzia­łem. Usia­dłem na skraju łóżka i pod­nio­słem na nią wzrok. Wpa­try­wała się w puste posła­nie Simona. Wzią­łem ją za rękę. – Tęsk­nię za tobą.

Powie­dzia­łem też kilka innych rze­czy, ale słowa mi się pomie­szały i zabrzmiały idio­tycz­nie, więc tylko sie­dzia­łem, ści­ska­jąc jej dłoń i cze­ka­jąc, aż odwza­jemni mój uścisk. W końcu zmę­czyła mi się ręka, ale nie poru­szy­łem się, dopóki nie poja­wił się Simon. Zatrzy­mał się w progu i spoj­rzał na nas. Spu­ści­łem wzrok i cof­ną­łem rękę. Po kilku minu­tach matka wyszła.

***

Ojciec uśpił Baxtera tuż przed Świę­tem Dzięk­czy­nie­nia. To nie był stary pies, ale tak się zacho­wy­wał. Stale war­czał i szcze­kał, nawet na nas, i nie chciał wra­cać do domu. Kiedy uciekł po raz trzeci, zadzwo­nili do nas ze schro­ni­ska. Ojciec odpo­wie­dział tylko: „Uśpij­cie go”, a potem się roz­łą­czył. Przy­słali nam rachu­nek.

***

Na wykłady ojca przy­cho­dziło coraz mniej stu­den­tów i w końcu posta­no­wił wziąć urlop naukowy, żeby pra­co­wać nad swoją książką o Ezrze Poun­dzie. Spę­dził w domu cały rok, ale nie­wiele napi­sał. Cza­sami rano prze­sia­dy­wał w biblio­tece, ale o pierw­szej wra­cał do domu i włą­czał tele­wi­zor. Zaczy­nał pić przed kola­cją i wpa­try­wał się w ekran do późna. Simon i ja nie­kiedy mu towa­rzy­szy­li­śmy, ale więk­szość pro­gra­mów nam się nie podo­bała.

***

Mniej wię­cej wtedy Simona zaczął nawie­dzać pewien sen. Kie­dyś opo­wie­dział mi o nim w dro­dze do szkoły. Sen zawsze był taki sam. Simo­nowi śniło się, że wciąż nie śpi i czyta komiks. Kiedy odkła­dał go na nocną szafkę, ten spa­dał na pod­łogę. Schy­lał się po niego, a wtedy biała ręka matki wysu­wała się spod łóżka i chwy­tała go za nad­gar­stek. Chwyt był bar­dzo silny i Simon wie­dział, że matka chce go wcią­gnąć pod łóżko. Z całej siły trzy­mał się pościeli, ale rozu­miał, że za kilka sekund zsu­nie się na pod­łogę.

Powie­dział, że ostat­niej nocy sen wresz­cie nieco się zmie­nił. Tym razem matka wychy­liła głowę spod łóżka, tak jak mecha­nik, który wysuwa się spod samo­chodu. Uśmie­chała się do niego, bar­dzo sze­roko szcze­rząc zęby, które były spi­ło­wane i wyglą­dały jak kolce.

– Czy kie­dy­kol­wiek mie­wasz takie sny? – spy­tał. Wyraź­nie żało­wał, że mi powie­dział.

– Nie – odrze­kłem. Kocha­łem matkę.

***

Tam­tego kwiet­nia bliź­niacy Far­ley­owie z sąsiedz­twa przy­pad­kowo zatrza­snęli się w porzu­co­nej zamra­żarce i umarli z braku powie­trza. Pani Har­gill, nasza sprzą­taczka, zna­la­zła ich za gara­żem. Tho­mas Far­ley był jedy­nym dzie­cia­kiem, który wciąż zapra­szał Simona na swoje podwórko. Teraz Simon miał tylko mnie.

***

Wkrótce przed Świę­tem Pracy i powro­tem do szkoły Simon posta­no­wił, że powin­ni­śmy uciec. Nie chcia­łem tego robić, ale kocha­łem Simona. Był moim bra­tem.

– Dokąd pój­dziemy?

– Musimy się stąd wydo­stać – stwier­dził. To nie była odpo­wiedź.

Ale Simon już przy­go­to­wał ekwi­pu­nek i nawet kupił mapę mia­sta. Nakre­ślił naszą trasę przez leśny rezer­wat, a potem wia­duk­tem wzdłuż Lau­rel Street na drugą stronę rzeki Sher­man, aż do domu wujka Willa, bez korzy­sta­nia z żad­nych głów­nych ulic.

– Możemy spać pod gołym nie­bem – powie­dział i poka­zał mi sznur do bie­li­zny. – Wujek Will zatrudni nas jako pomoc­ni­ków na far­mie. Kiedy na wio­snę poje­dzie na swoje ran­czo, dołą­czymy do niego.

Wyru­szy­li­śmy o zmierz­chu. Nie podo­bało mi się, że wycho­dzimy tuż przed zmro­kiem, ale Simon powie­dział, że ojciec zauważy nasze znik­nię­cie dopiero rano, kiedy się obu­dzi. Nio­słem mały ple­cak pełen jedze­nia, które Simon prze­my­cił z lodówki. On sam zawi­nął tro­chę rze­czy w koc i przy­wią­zał sobie do ple­ców za pomocą sznura na bie­li­znę. Wciąż było dosyć jasno, dopóki nie zagłę­bi­li­śmy się w lesie. Bul­got stru­myka przy­po­mi­nał odgłos, który dobie­gał z pokoju matki tam­tej nocy, gdy umie­rała. Korze­nie i gałę­zie były tak gęste, że Simon musiał cały czas oświe­tlać nam drogę latarką, przez co wyda­wało nam się, że jest jesz­cze ciem­niej. Po pew­nym cza­sie się zatrzy­ma­li­śmy i Simon roz­cią­gnął sznu­rek mię­dzy dwoma drze­wami. Zarzu­ci­łem na niego koc i obaj zaczę­li­śmy na klęcz­kach szu­kać kamieni.

Jedli­śmy kanapki z mor­ta­delą w ciem­no­ści, a stru­myk wyda­wał dźwięki przy­po­mi­na­jące prze­ły­ka­nie. Roz­ma­wia­li­śmy przez kilka minut, ale nasze głosy wyda­wały nam się zbyt ciche i obaj zasnę­li­śmy na zim­nym grun­cie, przy­kryci kurt­kami, pod­ło­żyw­szy pod głowy ple­cak. Ota­czały nas odgłosy lasu.

Obu­dzi­łem się w środku nocy. Było nie­zwy­kle spo­koj­nie. Obaj kuli­li­śmy się pod kurt­kami, a Simon chra­pał. Liście prze­stały się poru­szać, owady znik­nęły, nawet stru­myk już nie hała­so­wał. Trój­kątne otwory namiotu odzna­czały się na tle ciem­no­ści.

Usia­dłem, czu­jąc, że serce tłu­cze mi się w piersi.

Kiedy zbli­ży­łem głowę do otworu, niczego nie zoba­czy­łem, ale dokład­nie wie­dzia­łem, co tam jest. Nakry­łem głowę kurtką i odsu­ną­łem się od ściany namiotu.

Cze­ka­łem, aż coś dotknie mnie przez koc. Począt­kowo sądzi­łem, że to matka za nami ruszyła, że szła naszym śla­dem przez las, a ostre gałę­zie ocie­rały się o jej oczy. Ale to nie była matka.

Noc była zimna i osa­czała nasz mały namiot. Była czarna jak oko mar­twej wie­wiórki i chciała dostać się do środka. Po raz pierw­szy w życiu zro­zu­mia­łem, że ciem­ność nie koń­czy się, gdy wstaje dzień. Szczę­ka­łem zębami. Przy­tu­li­łem się do Simona, krad­nąc nieco jego cie­pła. Czu­łem na policzku jego deli­katny, powolny oddech. Po chwili potrzą­sną­łem nim i powie­dzia­łem, że nie chcę z nim iść i kiedy wzej­dzie słońce, wró­cimy do domu. Zaczął pro­te­sto­wać, ale potem usły­szał w moim gło­sie coś, czego nie rozu­miał, i tylko ze znu­że­niem pokrę­cił głową i ponow­nie zasnął.

Rano koc był mokry od rosy i obaj mie­li­śmy lepką skórę. Poskła­da­li­śmy swoje rze­czy, zosta­wi­li­śmy kamie­nie uło­żone w przy­pad­kowy spo­sób i ruszy­li­śmy do domu. Nie odzy­wa­li­śmy się do sie­bie.

***

Kiedy wró­ci­li­śmy, ojciec wciąż spał. Simon rzu­cił nasze rze­czy na pod­łogę pokoju i wyszedł na słońce. Ja zsze­dłem do piw­nicy.

Było tam bar­dzo ciemno, ale nie zapa­li­łem świa­tła, tylko usia­dłem na drew­nia­nych scho­dach. Z mrocz­nych kątów nie dobie­gały żadne odgłosy, ale wie­dzia­łem, że matka tam jest.

– Ucie­kli­śmy, ale wró­ci­li­śmy – oznaj­mi­łem w końcu. – To był mój pomysł, żeby wró­cić.

Przez wąskie okna widzia­łem zie­loną trawę. Ogro­dowy zra­szacz włą­czył się z gło­śnym wes­tchnie­niem. Gdzieś w sąsiedz­twie pokrzy­ki­wały dzieci. Zwra­ca­łem uwagę tylko na cie­nie.

– Simon chciał iść dalej, ale go prze­ko­na­łem – doda­łem. – To był mój pomysł, żeby wró­cić.

Sie­dzia­łem tam przez kilka minut, ale nie przy­cho­dziło mi do głowy nic, co mógł­bym jesz­cze powie­dzieć. W końcu wsta­łem, otrze­pa­łem spodnie i posze­dłem na górę, żeby się zdrzem­nąć.

***

Tydzień po Świę­cie Pracy ojciec uparł się, żeby­śmy poje­chali na week­end na wybrzeże. Wyru­szy­li­śmy w pią­tek po połu­dniu i poje­chaliśmy pro­sto do Ocean City. Matka sie­działa sama na tyl­nym sie­dze­niu. Ojciec i cio­cia Helen jechali z przodu. Simon i ja tło­czy­li­śmy się z tyłu naszego kombi, ale Simon nie chciał liczyć ze mną krów, roz­ma­wiać ani nawet bawić się samo­lo­ci­kami, które zabra­łem.

Zatrzy­ma­li­śmy się w wie­ko­wym hotelu tuż przy pro­me­na­dzie. Inni Wskrze­si­ciele z wtor­ko­wej grupy ojca pole­cali to miej­sce, ale hotel cuch­nął sta­ro­ścią, zgni­li­zną i szczu­rami miesz­ka­ją­cymi w ścia­nach. Kory­ta­rze miały kolor wybla­kłej zie­leni, drzwi były ciem­no­zie­lone i tylko co trze­cia żarówka się świe­ciła. Kory­ta­rze przy­po­mi­nały mroczny labi­rynt i trzeba było poko­nać dwa zakręty, żeby zna­leźć windę. Wszy­scy poza Simo­nem spę­dzili całą sobotę w hotelu, oglą­da­jąc tele­wi­zję przed ledwo zipią­cym kli­ma­ty­za­to­rem. W pobliżu krę­ciło się znacz­nie wię­cej wskrze­szo­nych i sły­sze­li­śmy szu­ra­nie ich stóp w ciem­nych kory­ta­rzach. Po zacho­dzie słońca wyszli na plażę, a my do nich dołą­czy­li­śmy.

Sta­ra­łem się, żeby matce było wygod­nie. Roz­ło­ży­łem dla niej pla­żowy ręcz­nik i odwró­ci­łem ją w stronę morza. Księ­życ już wspiął się na niebo i wiała chłodna bryza. Okry­łem ramiona matki swe­trem. Za nami świa­tła luna­parku roz­le­wały się po pro­me­na­dzie, a kolejka gór­ska grzmiała i war­czała.

Nie odszedł­bym, gdyby głos ojca tak mnie nie iry­to­wał. Mówił za gło­śno, śmiał się bez powodu i popi­jał z butelki w papie­ro­wej torebce. Cio­cia Helen pra­wie się nie odzy­wała, ale ze smut­kiem patrzyła na ojca i pró­bo­wała się uśmie­chać, kiedy wybu­chał śmie­chem. Matka sie­działa spo­koj­nie, więc prze­pro­si­łem i posze­dłem szu­kać Simona. Bez niego czu­łem się samotny. W weso­łym mia­steczku nie było rodzin ani dzieci, ale atrak­cje wciąż dzia­łały. Co kilka minut roz­le­gał się ryk oraz piski nie­licz­nych osób pędzą­cych po naj­bar­dziej stro­mym zjeź­dzie kolejki gór­skiej. Jadłem hot doga i roz­glą­da­łem się, ale Simona ni­gdzie nie było.

Kiedy wra­ca­łem wzdłuż plaży, zoba­czy­łem, że ojciec nachy­lił się i cmok­nął cio­cię Helen w poli­czek. Matka gdzieś się odda­liła, a ja czym prę­dzej zapro­po­no­wa­łem, że jej poszu­kam, aby ukryć łzy wście­kło­ści, które napły­wały mi do oczu. Idąc plażą, miną­łem miej­sce, w któ­rym w poprzedni week­end uto­nęła dwójka nasto­lat­ków. W oko­licy prze­by­wało kil­koro wskrze­szo­nych. Sie­dzieli nad wodą razem ze swo­imi rodzi­nami, ale ni­gdzie nie widzia­łem matki. Chcia­łem wró­cić i nagle zauwa­ży­łem jakiś ruch pod pro­me­nadą.

Było tam nie­zwy­kle ciemno. Przez szpary mię­dzy deskami wpa­dały pro­mie­nie świa­tła, roz­bi­jane na dzi­waczne wzory przez drew­niane słupki i krzy­żulce. Kroki ludzi i odgłosy weso­łego mia­steczka brzmiały jak ude­rze­nia pię­ściami w wieko trumny. Zatrzy­ma­łem się. Nagle wyobra­zi­łem sobie dzie­siątki wskrze­szo­nych kry­ją­cych się w ciem­no­ści razem z matką, nazna­czo­nych świetl­nymi wzo­rami, dzięki któ­rym tu i ówdzie można dostrzec czy­jąś dłoń, koszulę albo wytrzesz­czone oko. Ale nie było ich tam. Matki rów­nież. Zna­la­złem coś innego.

Nie wiem, co skło­niło mnie do pod­nie­sie­nia wzroku. Może kroki dobie­ga­jące z góry. Coś się obra­cało w cie­niu. Zoba­czy­łem, w któ­rym miej­scu wspiął się na krzy­żulce, gdzie posta­wił stopę w spor­to­wym bucie, by dźwi­gnąć się do sze­ro­kiej belki. To nie było trudne. Wspi­na­li­śmy się tak tysiące razy. Patrzy­łem pro­sto w jego twarz, ale naj­pierw roz­po­zna­łem sznur na bie­li­znę.

***

Po śmierci Simona ojciec prze­stał nauczać. Nie wró­cił do pracy po urlo­pie nauko­wym, a jego notatki do książki o Poun­dzie leżały w piw­nicy razem z zeszło­rocz­nymi gaze­tami. Wskrze­si­ciele pomo­gli mu zna­leźć pracę dozorcy w pobli­skiej gale­rii han­dlo­wej i rzadko wra­cał do domu przed drugą w nocy.

Po Bożym Naro­dze­niu wyje­cha­łem do szkoły z inter­na­tem odda­lo­nej o dwa stany. Wskrze­si­ciele otwo­rzyli już wtedy Insty­tut i zwra­cało się do nich coraz wię­cej rodzin. Póź­niej udało mi się uzy­skać pełne sty­pen­dium na uni­wer­sy­te­cie. Pomimo zawar­tej umowy rzadko wra­ca­łem do domu. Pod­czas moich nie­licz­nych wizyt ojciec był pijany. Raz upi­łem się razem z nim i sie­dzie­li­śmy w kuchni, pła­cząc. Pra­wie wyły­siał, nie licząc kilku siwych kosmy­ków na bokach głowy, miał zapad­nięte oczy i pobruż­dżoną zmarszcz­kami twarz. Od alko­holu jego policzki pokryły się nie­zli­czo­nymi popę­ka­nymi naczyn­kami i wyglą­dał, jakby nosił moc­niej­szy maki­jaż niż matka.

Pani Har­gill zadzwo­niła do mnie trzy dni przed uro­czy­sto­ścią zakoń­cze­nia stu­diów. Ojciec napeł­nił wannę cie­płą wodą, a potem prze­cią­gnął brzy­twą wzdłuż żyły, a nie w poprzek. Widać, że czy­tał Plu­tar­cha. Poko­jówka zna­la­zła go dopiero po dwóch dniach, a kiedy następ­nego wie­czoru dotar­łem do domu, wannę wciąż zna­czyły kręgi zakrze­płej krwi. Po pogrze­bie przej­rza­łem wszyst­kie jego papiery i zna­la­złem dzien­nik, który pro­wa­dził przez wiele lat. Spa­li­łem go razem ze stertą nota­tek do nie­ukoń­czo­nej książki.

***

Insty­tut dotrzy­mał umowy pomimo oko­licz­no­ści, co pomo­gło mi prze­trwać kilka kolej­nych lat. Moja kariera to dla mnie coś wię­cej niż praca – wie­rzę w to, co robię, i jestem w tym dobry. To ja wpa­dłem na pomysł, żeby wyna­jąć kilka nie­uży­wa­nych szkol­nych budyn­ków na potrzeby naszych nowych cen­trów sąsiedz­kich.

W zeszłym tygo­dniu utkną­łem w korku, a kiedy w końcu dotar­łem do miej­sca wypadku i zoba­czy­łem małą postać nakrytą kocem i oto­czoną kawał­kami tłu­czo­nego szkła, zauwa­ży­łem, że _oni_ także zgro­ma­dzili się przy kra­węż­niku. Było ich już tak wielu.

Mia­łem udziały w budynku miesz­kal­nym w jed­nej z ostat­nich oświe­tlo­nych czę­ści mia­sta, ale kiedy nasz dawny dom został wysta­wiony na sprze­daż, od razu sko­rzy­sta­łem z oka­zji. Zacho­wa­łem wiele ze sta­rych mebli, a inne wymie­ni­łem w taki spo­sób, żeby wnę­trza wyglą­dały nie­mal iden­tycz­nie jak kie­dyś. Utrzy­ma­nie takiego sta­rego domu wiele kosz­tuje, ale nie wyrzu­cam pie­nię­dzy w błoto. Po pracy wielu gości z Insty­tutu idzie do baru, ale ja nie. Po odło­że­niu sprzętu i wyszo­ro­wa­niu sta­lo­wych sto­łów wra­cam pro­sto do domu. Tam jest moja rodzina. Cze­kają na mnie.Wstęp do „Oczu napotkać nie śmiem w moich snach”

Lato 1969 roku było bar­dzo upalne, zwłasz­cza tam, gdzie je spę­dza­łem – w nazy­wa­nej „get­tem” czę­ści Ger­man­town w Pen­syl­wa­nii. Ger­man­town, sym­pa­tyczna wio­ska w cza­sach przed wojną o nie­pod­le­głość, w 1969 roku była enklawą wewnątrz Fila­del­fii. Na uli­cach pano­wał skwar, a tem­pe­ra­turę jesz­cze bar­dziej pod­no­siły spo­łeczne nie­po­koje, także na tle raso­wym.

Wynaj­mo­wa­łem pod­da­sze w sie­dzi­bie lokal­nej Izby Roz­ra­chun­ko­wej/ośrodka pla­no­wa­nia rodziny/cen­trum medycz­nego za 35 dola­rów mie­sięcz­nie. To było nie­wiel­kie pod­da­sze. W te wie­czory, gdy nie­wiel­kie dru­gie pię­tro budynku nie słu­żyło jako pocze­kal­nia, mogłem uży­wać go jako salonu i korzy­stać z przy­le­ga­ją­cej malut­kiej kuchni. Ale prze­waż­nie kłę­biły się tam tłumy. Tam­tego lata przez okna man­sar­dowe oglą­da­łem kilka bitew gan­gów oraz jedne zamieszki.

Ale naj­le­piej pamię­tam wie­czory spę­dzane na weran­dzie przy wej­ściu: ceglany kanion pełen ludz­kich hała­sów, długi ciąg kamie­nic przy Brin­ghurst Street, gdzie w żół­tym bla­sku sodo­wych lamp dzieci ska­kały na ska­kan­kach i prze­ko­ma­rzały się na ulicy, a miesz­kańcy bez­u­stan­nie spa­ce­ro­wali, śmiali się, gawę­dzili i zapra­szali sąsia­dów na poga­wędki na scho­dach. Do dzi­siaj, gdy widzę ogro­dzone, ste­rylne podwórka na przed­mie­ściach, zasta­na­wiam się, jaki obłęd prze­gnał nas z naszych werand, skło­nił do porzu­ce­nia sąsiedz­kich wspól­not i ucieczki do klau­stro­fo­bicz­nych cel.

Za dnia pra­co­wa­łem jako nauczy­ciel w szkole dla nie­wi­do­mych Upsal. Wielu moich pod­opiecz­nych było nie tylko nie­wi­do­mych, ale także nie­sły­szą­cych lub poważ­nie upo­śle­dzo­nych umy­słowo, czę­sto od uro­dze­nia.

W takim śro­do­wi­sku szybko uczymy się, że nawet ludzie dotknięci tak strasz­li­wymi nie­peł­no­spraw­no­ściami zacho­wują nie tylko peł­nię czło­wie­czeń­stwa oraz pełną gamę ludz­kich pra­gnień, ale także zdol­ność do walki, osią­ga­nia suk­ce­sów i trium­fów.

Dzień po tym, jak ludzie po raz pierw­szy posta­wili stopę na Księ­życu tam­tego upal­nego lata 1969 roku, świę­to­wa­łem to wyda­rze­nie ze swo­imi uczniami. Byli bar­dzo pod­nie­ceni. Tho­mas, jeden z nasto­lat­ków, który był nie­wi­domy i upo­śle­dzony umy­słowo, ale sły­szał, nauczył się grać na pia­ni­nie. Inna sły­sząca uczen­nica – młoda dziew­czyna, która miała uszko­dzony mózg na sku­tek prze­mocy, jakiej doznała we wcze­snym dzie­ciń­stwie – zapro­po­no­wała, żeby­śmy zakoń­czyli naszą uro­czy­stość ode­gra­niem przez Tho­masa pań­stwo­wego hymnu.

Tho­mas się zgo­dził.

Zagrał _We Shall Over­come_.Wstęp do „Vanni Fucci ma się dobrze i żyje w piekle”

Ame­ry­ka­nie, wkra­cza­jąc w „prze­ce­nioną dekadę” dwu­dzie­stego wieku (19,90–19,99 dol.), są świę­cie prze­ko­nani, że postęp jest rów­no­znaczny z poprawą, a odrzu­ce­nie tej idei wydaje się nie­mal here­zją.

Na przy­kład przyj­rzyj­cie się współ­cze­snej teo­lo­gii. Bła­gam_._

Można postrze­gać _Pie­kło_ z _Kome­dii_ Dan­tego Ali­ghieri jako połą­cze­nie oso­bi­stych fru­stra­cji z zami­ło­wa­niem do sado­ma­so­chi­zmu, ale wtedy patrzy­li­by­śmy na to dzieło wyłącz­nie ze współ­cze­snej, nieco obse­syj­nej per­spek­tywy. Dante rów­nież miał obse­sję, ale jej obiek­tem – nie licząc uro­czej, zagu­bio­nej Beatry­cze – były _Ene­ida_ Wergi­liu­sza i _Summa The­olo­gica_ Toma­sza z Akwinu. Nic dziw­nego, że _Pie­kło_ jest zbu­do­wane na osza­ła­mia­jąco zło­żo­nych teo­lo­gicz­nych fun­da­men­tach i sta­nowi zara­zem stu­dium kosmicz­nej kon­struk­cji, jak i wyraz oso­bi­stego lęku przed śmier­cią, tak dotkli­wego, że „śmierć odeń gorzką wię­cej być nie może” (_Pie­kło_ 1,7, tłum. Julian Kor­sak).

Dante postrze­gał ten lęk przed śmier­cią jako źró­dło poetyc­kiej i kre­atyw­nej ener­gii. W tej kwe­stii nie­wiele się zmie­niło od początku XIV wieku.

Jed­nakże włączmy tele­wi­zor i sprawdźmy, co sześć i pół wieku póź­niej ucho­dzi za teo­lo­gię. Zamiast poezji _Ene­idy_ usły­szymy wycie spo­co­nych tele­ewan­ge­li­stów. Zamiast inte­lek­tu­al­nych katedr _Summa The­olo­gica_ czeka na nas prze­ka­zy­wane za pomocą kine­skopu i sate­li­tów, ocie­ka­jące lakie­rem do wło­sów i nakła­da­nymi szpa­chlą kosme­ty­kami prze­sła­nie, które spro­wa­dza się do dwóch słów: „Przy­sy­łaj­cie pie­nią­dze”.

Ow­szem, tele­ewan­ge­li­ści nie są teo­lo­gami tego wieku i sta­no­wią bar­dzo łatwy cel, zwłasz­cza po tym, jak na jaw wyszły wul­ga­ry­zmy Jimmy’ego Swag­garta, absur­dalne zacho­wa­nia Rexa Hum­bolta czy cudzo­łó­stwo i zała­ma­nia ner­wowe Jimmy’ego Bak­kera. Na swoje uspra­wie­dli­wie­nie mogę powie­dzieć, że to opo­wia­da­nie zostało napi­sane przed owymi wyda­rze­niami.

Ale tych rewe­la­cji można było się spo­dzie­wać. Przy­naj­mniej dopóki żyjemy w świe­cie, w któ­rym „teo­lo­gia” sta­nowi mie­szankę P.T. Bar­numa i Johnny’ego Car­sona, a my zapra­szamy tych paso­ży­tów do naszych domów za pośred­nic­twem tele­wi­zji kablo­wej, anten sate­li­tar­nych i radia.Wstęp do „Koszmaru za sprawą bujającej się kołyski”

Oto kolejna opo­wieść o tele­wi­zyj­nych kazno­dzie­jach.

Zacze­kaj­cie! Nim zamknie­cie książkę i stwier­dzi­cie, że nie znam innych spo­so­bów na dobrą zabawę poza ata­ko­wa­niem tego kon­kret­nego gatunku bez­rad­nych roba­ków, pozwól­cie, że wyja­śnię.

Jakiś czas temu uznany pisarz Edward Bry­ant zapro­po­no­wał mi pewien pro­jekt. Oka­zało się, że jedno z cza­so­pism z Kolo­rado potrze­bo­wało czte­rech opo­wia­dań do bożo­na­ro­dze­nio­wego wyda­nia. Tym cza­so­pismem był… no cóż… kata­log komik­sów. Ale naprawdę dobry kata­log komik­sów. Prawdę mówiąc, był czymś znacz­nie wię­cej, ponie­waż na jego łamach uka­zy­wały się recen­zje ksią­żek pisane przez Eda oraz recen­zje fil­mów, za które odpo­wia­dała zna­jąca się na rze­czy kry­tyczka Leanne C. Har­per.

W każ­dym razie czworo auto­rów miało dostar­czyć świą­teczne opo­wia­da­nia, a Ed zamie­rzał napi­sać tekst spi­na­jący je klamrą. (To zawsze trudne zada­nie). Nie narzu­cono nam żad­nych ogra­ni­czeń – nie licząc dłu­go­ści tek­stu oraz tego, że opo­wia­da­nie miało trak­to­wać o Bożym Naro­dze­niu i musiał się w nim poja­wić motyw „prze­oczo­nego pre­zentu”. Pozo­sta­łymi pisa­rzami byli człon­ko­wie tak zwa­nej mafii z Kolo­rado – Steve Rasnic Tem, Con­nie Wil­lis i Cyn­thia Felice. Cyn­thia od razu poin­for­mo­wała, że jej opo­wia­da­nie będzie „wesołe”, więc pozo­stali mogli wró­cić do swo­ich krypt i wyzwo­lić wszel­kie moż­liwe demony.

Jak można się było spo­dzie­wać, efek­tem tego pro­jektu był typowo bły­sko­tliwy, sub­telny i zapa­da­jący w pamięć tekst Wil­lis, poru­sza­jąca i nie­po­ko­jąca opo­wieść w nie­moż­li­wym do pod­ro­bie­nia stylu Steve’a Tema, moje opo­wia­da­nie, które zostało tutaj prze­dru­ko­wane, oraz inte­li­gentna histo­ria autor­stwa Eda Bry­anta, który jakimś cudem zdo­łał powią­zać ze sobą nasze cał­ko­wi­cie odmienne dzieła. Jed­nakże Cyn­thia Felice z powodu innych zobo­wią­zań musiała wyco­fać się z pro­jektu, przez co otrzy­ma­li­śmy trzy tak nie­wia­ry­god­nie mroczne opo­wie­ści, że czy­tel­nicy w tam­tym roku zapewne popro­sili Świę­tego Miko­łaja o brzy­twę lub kap­sułkę z cyjan­kiem.

Wydawca kata­logu komik­sów podobno doznał szoku, gdy prze­czy­tał pierw­sze opo­wia­da­nia, jakie poja­wiły się na łamach jego pisma, zaczął wiro­wać i odbi­jać się od ścian niczym lalka imi­tu­jąca Lindę Blair, a leki psy­cho­tro­powe uspo­ko­iły go dopiero po Nowym Roku.

Tak naprawdę, pisząc to opo­wia­da­nie, pozwo­li­łem sobie na kilka her­me­tycz­nych żar­tów, mię­dzy innymi z mojego wydawcy, a także z pew­nego redak­tora, o któ­rym w isto­cie mam bar­dzo wyso­kie mnie­ma­nie. Co mi tam, pomy­śla­łem. Kto będzie czy­tał jakiś kata­log komik­sów?

Oka­zało się, że wszy­scy go prze­czy­tali. Co wię­cej, wszyst­kie trzy opo­wia­da­nia wkrótce uka­zały się na łamach maga­zynu „Asi­mov’s Science Ffic­tion”, dzięki czemu obrzy­dziły ludziom także następne święta. A jakby tego było mało, Bry­ant w ramach bożo­na­ro­dze­nio­wego pre­zentu wysłał egzem­pla­rze wszyst­kim swoim zna­jo­mym, czyli wszyst­kim ludziom w branży wydaw­ni­czej, a może nawet w zna­nym wszech­świe­cie.

Wkrótce zyska­łem repu­ta­cję czło­wieka, który „zło­żył Boże Naro­dze­nie w ofie­rze za pomocą myśliw­skiego noża”. W porów­na­niu z Sim­mon­sem Grinch i Scro­oge byli jak elfy Świę­tego Miko­łaja.

To nic, że zapew­niam każ­dego, iż Boże Naro­dze­nie jest moim dru­gim ulu­bio­nym świę­tem (oczy­wi­ście po Hal­lo­ween), w każdą Wigi­lię razem z moją żoną Karen i naszą córeczką wspi­namy się na pobli­skie ośnie­żone wzgó­rze, by wypa­try­wać zaprzęgu Świę­tego Miko­łaja, a w pią­tej kla­sie gra­łem w szkol­nej ope­retce Billy’ego Sie­rotę, który tak naprawdę był małym Jezu­sem w prze­bra­niu…

W niczym mi to nie pomaga.

Ale zasta­nów­cie się przez chwilę: kiedy w końcu Wielki Błąd sta­nie się fak­tem i jakiś kom­pu­ter wci­śnie guzik, odkor­kuje Osta­teczny Deter­gent i wszyst­kich nas wyczy­ści, gdy gro­ma­dzona przez czter­dzie­ści lat broń zosta­nie odpa­lona, ponie­waż ktoś będzie cie­kaw, czy rze­czy­wi­ście działa, kiedy roz­wieją się ato­mowe grzyby, a zima nukle­arna zła­god­nieje do nukle­ar­nej wio­sny… zadaj­cie sobie pyta­nie: jaka insty­tu­cja w Sta­nach Zjed­no­czo­nych Ame­ryki może prze­trwać ude­rze­nie buta dep­czą­cego mro­wi­sko? Kto dys­po­nuje sate­li­tami, które prze­ka­zują trans­mi­sje do naszych domów i spo­łecz­no­ści, i tylko cze­kają, by prze­słać szept Przy­wódcy pośród nukle­ar­nej nocy? Kto ma miliony zwo­len­ni­ków… i to takich, któ­rzy już znają smak fana­ty­zmu, posłu­szeń­stwa i rado­snej agre­sji nie­zbęd­nej do wcie­le­nia w życie Pro­gramu, pod­czas gdy pozo­stali będą wyko­py­wać się spod gru­zów?

Już zna­cie odpo­wiedź?

Zrób miej­sce, Wal­te­rze F. Mil­le­rze.

O tak – oto ostatni przy­pis dla przy­szłych bio­gra­fów i biblio­gra­fów: bar­dziej prze­ni­kliwi z was mogą zauwa­żyć, że w tym opo­wia­da­niu, podob­nie jak we wszyst­kich moich opo­wia­da­niach i powie­ściach, poja­wiają się zachłanni, małost­kowi, nie­uczciwi i nie­au­ten­tyczni tele­wi­zyjni pasto­rzy, a ośrod­kiem ich sieci zawsze jest Dothan w Ala­ba­mie. Nie­któ­rzy z was mogą zapy­tać: „Jakie strasz­liwe, trau­ma­tyczne wyda­rze­nie, jaki mroczny, zapo­mniany, a może nie­na­da­jący się do opi­sa­nia incy­dent miał miej­sce w Dotham w Ala­ba­mie, że ta zacna spo­łecz­ność zasłu­żyła na taką plamę na hono­rze?”.

Cóż, nie dowie­cie się tego ode mnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: