Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mój dom. Mój świat - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 lutego 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Mój dom. Mój świat - ebook

Na początku był Mój dom. A potem Mój świat. Jako dziecko zaznał cudownego domu z uśmiechem matki, talerzem na stole, chlebem pieczonym przez babkę, do której jeździł na wakacje, dziadkiem zmawiającym Anioł Pański, braćmi, z którymi się tarmosił i paskiem w ręku ojca, jak było trzeba. Pamiętał doskonale nawet zapachy paleśnickiej plebanii swego stryja. To był ten dom, a właściwie domy rodzinne, które zbudowały Jana Górę i które do końca niósł w sobie. Potem jego domem stał się zakon, i to tak bardzo, że nawet zdawało się, iż zapomniał o domu rodzinnym. Ale tylko się zdawało... Cały świat stawał się jego domem. Choć już nie „jego”, tylko „wszystkich” – wszystkich do niego zapraszał. Bo kiedy człowiek dojrzeje, to przestaje już marzyć o domach, które minęły, choć niesie je w sobie. Zaczyna budować domy. A przede wszystkim staje się domem. I zaprasza gości. A jeśli do tego ma w sobie miłość, goście wkrótce stają się domownikami.

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7906-058-0
Rozmiar pliku: 14 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa do trzeciego wydania

Muszę wyjść na chwilę…

Często spierałem się z Nim na temat dwóch etapów w Jego życiu: Wędrowcy i Gospodarza – budowniczego domów. Prowokowałem Go, mówiąc, że zdradził samego siebie. Był wędrownym kaznodzieją, apostołem, łowił swoje dzieci, swoich uczniów w czasie mszy odprawianych pod gwiazdami, po stodołach i nagle stał się księdzem budowniczym. Przypiekałem Go cytatami z Jego własnych książek:

– Pamięta Ojciec ten tekst?

Założenie domu jest najgłębszą pokusą człowieka…
Ale mamy także inną pokusę. Mamy też pokusę, ażeby dom zostawić, porzucić, ażeby pójść, wyruszyć… i tak iść przed siebie. … Porzuca więc człowiek dom, wszystko, co zgromadził, i wyrusza w drogę. To, co przez lata całe składał, oszczędzał i czego tak histerycznie pilnował – zostawia. Nie zabiera nic prócz sandałów i laski…
Dom, choćby najwspanialszy, ma w sobie zawsze jakąś płaskość, przywiązanie i przyziemność… Dom wiąże. Łudzi nas i mami swoją swojskością, nasyceniem i ciepłem. I dlatego jest niebezpieczny. Zabiera nam dużo czasu, frasunku i starań. W domu trwonimy czas i energię. Dopiero droga uczy tego, jak skupić się na wartościach podstawowych.

Pamiętał. Stwierdził, że ładnie brzmi po latach. Dopokąd idę.

– No, więc jak to się stało, że porzucił Ojciec nie dom, lecz sandały i laskę?

– Myślę, że to jest utarcie mi nosa i zobaczenie tej prawdy w innych konstelacjach, w innych przewrotach tego akordu. Że ziemia jest ważna, bo z ziemi wyrastamy. Kiedy pisałem te wszystkie mądre teksty o pielgrzymowaniu, byłem sowizdrzałem. Nadal jestem pielgrzymem, ale tę ziemię, te hektary biorę jako dodatkowy plecak… Człowiek, dojrzewając, próbuje nazwać świat i z reguły absolutyzuje go. A rzeczywistość jest komplementarna. Bo jest Bożą pełnią. Dlatego droga i dom nie są przeciwieństwami.

Nie ustępowałem:

– Ojcze, ten Ojca plecak jest nie do udźwignięcia. Domy na Jamnej i Lednicy są jak dwa energożarłoczne potwory. Ojciec sprowadził się do roli żebrzącego menagera.

I kusiłem:

– Gdyby mógł Ojciec cofnąć czas… Gdyby ktoś Ojcu powiedział: „Będziesz szczupły i będziesz prowadził młodzież w góry, będziesz pisał książki, za które dostaniesz Nobla, będziesz głosił znów krótkie kazania bez ględzenia, po których wierni będą wstrząśnięci ewangelicznymi krajobrazami – tylko wymażmy z Twojego życiorysu Jamną i Lednicę…”.

– Nigdy, za żadną cenę nie oddałbym tych dwóch studni głębinowych. Jeśli musiałem zapłacić za nie licznymi moimi upadkami – trudno. Jamna to studnia NADZIEI, Lednica – WIARY.

– A miłość?

– Miłością jestem ja i wszyscy ludzie, którzy z tych studni czerpią, którzy choć naparstek się w życiu napili. Z miłości jestem w stanie zapłacić każdą cenę, nawet swego upadania, bo wiem, ilu ten DOM i BRAMA lednicko-jamneńska ratuje ludzi. Pomimo że, jak niektórzy uważają, „ględzę”, kościoły, do których jadę, są pełne. Po rekolekcjach owacje są też na stojąco, jak kiedyś, ale one mnie już tak nie cieszą… A co do tego pielgrzymowania… to tak naprawdę jest jedna pielgrzymka… Itinerarium mentis et cordis ad Deum. Wędrowanie sercem i umysłem do Boga. Tylko ta droga się liczy. I myślę, Jasiu, że nigdy z niej nie zszedłem.

Tak, wiem… Nie zszedł. Kiedy jako młodzieniec wchodził na tę drogę, marzył o jednym – „mieć dostęp do wnętrza człowieka i wnętrza Boga”. Jego małe „ja” chciało rozmawiać z tym wielkim „TY”.

Aby zrealizować to marzenie, całe życie żebrał. Żebrał o niebo i żebrał o człowieka. Liczył się Jezus i człowiek. Wszystkie role, jakie w życiu odgrywał, to były techniki użytkowe dla zrealizowania tego celu. Nie był bezwonnym sucharkiem. Wiedział, że człowieka łatwiej rozbroić „świętymi wygłupami”, błazeństwem, niż sztywniactwem.

Spodobała Mu się bardzo ewangeliczna rada, że „nie to, co wchodzi do człowieka, czyni go nieczystym, lecz to, co z niego wychodzi”. Lubię wspominać sobie scenę z „Oczka”, Jego pokoju duszpasterskiego. Rozmawiałem z Nim na jakiś niezwykle istotny temat i prowokowałem, jak zwykle, bo to uwielbiał. W pewnym momencie zaczął jeść z plastikowej tacki surówkę, którą dostarczyła Mu jedna z dziewczyn zajmujących się Jego dietą. Wykonał jakiś nieopatrzny ruch i cała zawartość tacki wylądowała na podłodze, po której co dzień stąpały setki butów. Całkowicie niezrażony tym faktem, ukląkł i nie przerywając rozmowy – plastikowym widelcem zjadł do ostatniego źdźbła swoją surówkę.

Tak pożywiał się światem i człowiekiem. Nie bał się, że coś Mu zaszkodzi. Próbowano Mu radzić, z kim się ma spotykać, z kim wchodzić w układy. Który biznesmen jest czysty, kto jest rozwodnikiem, kto przynależy do uczciwej partii. Machał ręką. „Od drugiej Lednicy ostrzegano mnie przed różnorakimi politykami, którzy docierali pod Rybę, żeby robić jakieś umizgi polityczne. Cieszyłem się ich obecnością. Mnie nie zaszkodzili, a nie wiadomo, ilu z nich doznało przeobrażenia serca. Zostawmy to Panu Bogu. Nie jestem apostołem zamykania drzwi w kościele, ale raczej ich otwierania. Nawet wtedy, kiedy złodzieje kradną”.

Zniósł klauzurę między światem mniej i bardziej pobożnym. „Jasiu, ja bardziej wierzę w zbawczą moc dobra niż w zaraźliwą moc zła”. Tak bardzo chciał być wśród ludzi, iż niekiedy zarzucano Mu, że traci ducha zakonnego.

Wiedział, że kapłan musi na wzór Pana Boga i słońca wschodzić nad dobrym i złym.

To było Jego miłosierne marzenie.

Dążył do świętości i ryzykował. Był raniony, ranił innych. Bo „miłość rani”, powtarzał za swoim ulubionym dominikańskim teologiem Romualdem Kosteckim.

*

Przez ostatnie lata coraz mniej się ruszał. To znaczy jeździł, ale najpierw wszystko było wypracowane telefonicznie. Kroczył bardzo oszczędnie. Najważniejszym środkiem lokomocji stał się telefon. Zwykle nastawiał go na tryb głośnomówiący, by jednocześnie przebywać z tymi, którzy przyszli Go odwiedzić.

Dochodziło do sytuacji komicznych. Każdy z Jego kręgu na tę okoliczność ma swoją opowieść, łącznie z tą, gdy odbierał komórkę w czasie mszy, czy przy grobie Faustyny. Siostry wyprowadziły Go niczym policja, nie rozumiejąc, że jak dzwonił kardynał Dziwisz, to musiała w tym uczestniczyć sama Faustyna. Jego ukochany ojciec Stanisław Dobecki w czasie mszy potrafił robić zdjęcia „spod łokcia”, bo tak kochał ludzi, że musiał ich uwieczniać. To byli ludzie tak zjednoczeni z ołtarzem, że czuli się przy nim jak przy domowym stole. Ojciec Wojciech Prus potrafi pięknie opowiadać, jak Góra oswajał swoich uczniów z ołtarzem: „To właśnie dzięki Ojcu Janowi nie bałem się ołtarza. Od początku nas do niego zapraszał, całym sobą opowiadając, że w kościele jesteśmy u siebie, jak w domu. Jego słynne siedemnastki młodzieżowe zawsze się przedłużały i kolidowały z nieszporami klasztornymi o 18.30. W zakrystii kłębili się nowicjusze i nerwowo zerkał przez drzwi ojciec Angelik, który w klasztorze nakręcał wszystkie zegary i pilnował punktualności. A Ojciec Jan, nim zaczął odprawiać mszę, robił półgodzinną próbę śpiewu. Trzeba Go było widzieć, jak biega po kościele, macha pękiem kluczy, do którego przymocowana była na łańcuchu potężna drewniana kula. Przystawał przy kolejnych rzędach ławek, wołając: Nie śpiewacie, śpiewać, śpiewać... Tak kruszył niewidzialny mur między ołtarzem a resztą wiernych”.

Nie zapomnę, jak kiedyś wyprawiliśmy się z Górą na długie rozmowy do arcybiskupa Tokarczuka. Opowiadał nam o całym swoim barwnym życiu. Spytaliśmy o tajemnicę jego długowieczności. Stwierdził, że jego kolegów biskupów wykończyło czytanie anonimów i odbieranie telefonów. On stosował zasadę, że jak ktoś miał sprawę, to mógł przyjść do kurii. A potem odcinał kontakt ze światem. Góra słuchał z podziwem i spoglądał cały czas na dwie ułożone na stole komórki. Miał zadzwonić jakiś strategiczny sponsor. Arcybiskup Tokarczuk tego nie skomentował. Miałem wrażenie, jakby w ogóle nie wiedział, co to komórka.

Ojciec nie potrafił żyć bez telefonu i bez ludzi. Codziennie schodził do swego maleńkiego „Oczka” i od rana czekał. Czy był chory, czy wykończony. Czy było tłumnie, czy był samotny. Zawsze przy otwartych drzwiach. Nogi nie chciały Go nosić, więc wkładał je często w miskę z wodą i tak ludzi przyjmował. Mówił, że nie żyje dla własnego samopoczucia, tylko dla celów. Cieszył się człowiekiem, jakby nie było większego szczęścia na świecie. Zapalał świece, parzył kawę, kroił chleb i wyciągał z lodówki smalec, kiełbasę, sery. A gdy Mu zwracaliśmy uwagę, że może to niekoniecznie dobre dla Jego zdrowia, cukrzycy, nadciśnienia etc., odpowiadał: „Po to Pan Bóg dał nam dupska, by się wypiąć na choróbska”.

Ta Jego dostępność była niewiarygodna. Nigdy nie wykręcał się od spotkania nadmiarem zajęć czy stanem zdrowia. Był zawsze górą, nie miał dolin, w które uciekałby przed człowiekiem. Na pytanie, czy można wlecieć, odpowiadał zawsze: „Czekam… – i udając krańcowe zniecierpliwienie, powtarzał, skandując: – CZE-KAM!!!”.

*

Kiedy kończyliśmy pisać naszą ostatnią książkę Święty i błazen, zadzwoniłem i zacząłem drażnić Go wypowiedzią ojca Jana Spieża, Jego odwiecznego autorytetu:

– Ojcze, Spież mnie ostrzegł, żebym nie bardzo liczył na Ojca szczerość do bólu, że Ojciec ze swej gadatliwości robi zasłonę dymną. To, co najważniejsze, tajemnice serca, tylko Bogu i Janowi Pawłowi powierza… Czy Ojciec dopuszcza do swego serca kogokolwiek?

O świcie w skrzynce odebrałem od niego maila.

„Może więc podzielę się z tobą moim najgłębszym marzeniem. Myślę, że mieszkaniem marzeń jest serce. Napisałem to dziś w nocy…

Msza jest fundamentem mojego dnia, mojego życia. To chwila, kiedy stoję u wodopoju i spragnionymi wargami wciągam w siebie krystalicznie czystą wodę. Msza jest zawsze przede mną, we mnie i za mną. Jest moim oddechem. Dla niej niejako żyję i ona o mnie stanowi. Ona mnie uformowała od czasów, kiedy byłem jeszcze ministrantem. Zawsze za nią tęskniłem i podczas niej się spełniałem i spełniam nadal. Chciałbym, aby była oprawiona najpiękniejszym śpiewem, muzyką, spowita najlepszym kadzidłem, które zaciera kontury rzeczywistości ziemskiej i niebiańskiej, kiedy ludzie są aktywni w uniesieniu w dialogu ze mną, z ołtarzem.

Msze, do których służyłem w Prudniku, nosząc mszał i przytulając go do siebie jak oblubieniec przytula oblubienicę. Lewa jego ręka pod głową, a prawica mnie obejmuje. Jeżeli to jest erotyka, to dość wcześnie zostałem »zdemoralizowany«. (…)

Marzę o tej jedynej mszy, która pojedna wszystkie przeciwności. Która odmieni nas na wieczność. Bo nieraz z przerażeniem odkrywam, że stoimy przy ołtarzu i jest nam daleko do siebie. Z chóru rozlega się donośny śpiew: »Gdzie miłość wzajemna i dobroć, tam znajdziesz Boga żywego«. A nam daleko do siebie, daleko. Marzę więc o tej mszy nad mszami, kiedy to staniemy do niej wszyscy z bliska i daleka i przekażemy sobie znak pokoju. A potem z jednego stołu i z jednego kielicha będziemy pożywać Miłość Chrystusa. Marzę, że kiedyś mój stryj ksiądz proboszcz z Paleśnicy, który nie doczekał moich święceń i prymicji, stanie obok Świętego Papieża (…). Tak będzie na pewno! I to się nie skończy. Bo Lednica nie może się skończyć. To będzie jedyna msza lednicka spinająca Początek i Koniec. I wtedy przyjdzie do nas sam Jezus. Zanim dojdziemy do ołtarza, będzie spokojnie czekał pod Bramą Rybą. Nie okaże zniecierpliwienia. Tylko ze zdziwieniem spostrzegę, że będzie miał twarz tego, kto najbardziej mi utrudniał tworzenie Lednicy. Aż trudno w to uwierzyć. Ale tak będzie. Bo Lednica jak Jezus przyciągnie wszystkich. Przyciągnie i nawróci. Będzie jedna owczarnia i jeden Pasterz. ON. A najbliżej Jezusa będą stali moi adwersarze. I ja nawrócę się na nich nie dlatego, że jestem taki dobry, ale dlatego, że Jezus ich kocha tak samo jak mnie. Najbliżej Jezusa staną więc ci, których poraniłem świadomie czy nieświadomie, w pośpiechu budując lednickie sanktuarium”.

*

Dzień przed Jego śmiercią byliśmy razem w Lubiniu. Wygłaszał tam kazanie na pięćdziesięcioleciu kapłaństwa ojca Karola Meissnera. Zaczął od komplementów na cześć jubilata, że jest łysy, niski, urodą nie grzeszy, ale jest piękny i go kocha. Rozbroił w ten sposób kościół, a potem wypłynął na głębię. Zakończył słowami „Jezu, jestem Twój, zbaw mnie, amen”. Prosił zebranych w kościele, aby powtórzyli to za nim kilka razy. I uczył, jak to robić, nabierając prawidłowo oddechu, nie do płuc, lecz do brzucha.

Powiedziałem Mu po mszy, że to Jego najpiękniejsze kazanie, jakie w ostatnich latach słyszałem.

– Żartujesz?… – spytał niby z niedowierzaniem, ale przecież musiał widzieć, że zachwycił słuchaczy.

– Nie… Jestem z Ojca taki dumny…

*

Umarł, jak sobie wymarzył. W czasie mszy świętej. Trzy dni przed Wigilią, 21 grudnia.

W poniedziałek odprawiał roraty. Mówił na nich, że Pan Jezus tyle dobra przez ludzi Mu daje, że nie jest w stanie już tego rejestrować. Na Sanctus przerwał mszę… Powiedział do Eli Drożniewicz, stojącej przy wyjściu: „Muszę na chwilę wyjść. Popilnuj, żeby się tu nic nie stało”. Nie zainterweniowała, bo pomyślała, że może idzie do toalety… Kiedy nie wracał parę minut, Kazek Hojna wyszedł zaniepokojony i spotkał Go kaszlącego na schodach. Zobaczył krew. Góra chciał jeszcze wrócić do kaplicy. „Ojcze, ktoś inny dokończy tę mszę…” Kiwnął głową.

Umarł kaszląc.

Kiedyś jako młody kapłan był u prymasa Wyszyńskiego i w trakcie rozmowy zaczął kaszleć.

– Co to za kaszel? – spytał Prymas.

– To z pasji do Jezusa – odpowiedział.

– Z pasji do Jezusa trzeba długo żyć i pracować.

Nie posłuchał?

Miał już umówiony pobyt w sanatorium od 4 stycznia. Tym terminem zmylił czujność. Uciekł świadomie?

Różnie teraz ludzie odczytują znaki. Wielu osobom mówił, że czuje się totalnie związany z Jezusem. Słał sygnały, które dziś można interpretować jako tęsknotę za niebem. Ale przecież trzymał się ziemi. Przyszły rok miał być szczególny. Dwudziesta rocznica Lednicy, 1050 rocznica chrztu Polski… A więc trzeba zakasać rękawy jak nigdy… Na cztery dni przed śmiercią zadzwonił do prymasa Wojciecha Polaka. Prosił go, aby przyjechał 4 czerwca pod Rybę i ustanowił ją Lednicką Bramą Miłosierdzia.

Były w Nim dwa oddechy – ziemski i niebiański. Miał po co żyć, miał po co umrzeć. Widocznie niebo zwyciężyło w tym przetargu.

*

Ciało Ojca po śmierci zniesiono do „Kaplicy u Pana Boga za piecem”. Do tej kaplicy, którą „zbudował” w graciarni pod kościołem w Poznaniu, w czasie gdy umarła Jego matka. Nazwał ją tak, aby przypominała Mu ciepło rodzinnego domu.

Leżał wśród przyjaciół, swoich dzieci. Tych wszystkich, których wiódł do Jezusa. Odmawialiśmy różaniec i koronkę. Śpiewaliśmy pieśni, których nas nauczył. Kanony z Taizé i Lednicy. „Nie bój się, wypłyń na głębię…” „Crucem Tuam…”. „Podnieś mnie, Jezu…” Skrzypce tak żałośnie i błagalnie zawodziły, że wydawało się, iż musi powstać, że niebo się zlituje. Zapłakana Joanna szepnęła do mnie: „Ale kawał nam zrobił”.

Zapalono świece, znicze. Układano z nich serca. Najdroższemu Ojcu. Spod przymkniętych powiek widziałem Go pośród migoczących gwiazd.

Kochał światło świec. Zwoził je zewsząd. Musiały być z prawdziwego wosku. Obdarowywał nas nimi. Zapalał je w czasie rozmów z nami, abyśmy czuli świętość chwili.

I uczył nas swojej ulubionej modlitwy kardynała Newmana.

Prowadź mnie, Światło, swą błogą opieką,
Światło odwieczne!
Noc mroczna, dom mój tak bardzo daleko,
Więc ty mnie prowadź. (…)

Tyś zawsze trwało, gdym przez głuchą ciemność,
Przez bór, pustynię
Błąkał się dumny. O czuwaj nade mną,
Aż noc przeminie.
Aż świt odsłoni te drogie postacie,
Którem ukochał niegdyś, którem stracił.

O szóstej nad ranem wywieziono Jego zwłoki. Szedł na spotkanie swych rodziców, stryja – plebana z Paleśnicy, Jana Pawła, Brandstaettera i wszystkich świętych…

Wyszedł „na chwilę”, czyli w wieczność, do „wnętrza Boga”. Ale prosił, aby popilnować tego miejsca, „Kaplicy u Pana Boga za piecem” – Jego domu rodzinnego i Kościoła. Świętej jedni. Czyli wszystkich dzieł, które zbudował na styku nieba i ziemi.

Olek Rozenfeld powiedział mi, że zachowuje na wszelki wypadek Jego telefon. „A nuż potrzebny mi będzie jakiś kontakt w niebie”. Myślę, że tak postąpiła większość. 501-437-311. Co prawda nie włożono Mu do trumny komórki, ale tam, gdzie jest, są na pewno bardziej zaawansowane technologie. Potrzebny nam będzie tylko numer kierunkowy. O zasięg się nie martwię. Góra nigdy nie ruszał się tam, gdzie go nie ma. Ilekroć chcieliśmy Go wyciągnąć na wędrówkę, tłumaczył się: „Nie mogę, a nuż zadzwoni Pan Jezus…”.

Jan GrzegorczykPrzedmowa do drugiego wydania

W dwutysięcznym roku ruszyła w Wydawnictwie „W drodze” edycja dzieł wybranych Jana Góry. Poprosił mnie, abym napisał wstęp do pierwszego tomu. Publikuję go po piętnastu przeszło latach bez żadnych zmian i uaktualnień. Nie chciałem w nim zmieniać niczego. W takim kształcie czytał go Jan Góra i był nim uradowany.

Bezwstyd i miłość

Wydać komuś dzieła wybrane, to tak jakby wpisać go w poczet klasyków. Klasyków należy cytować. Ale co? Od czego zacząć? Postanowiłem otworzyć na chybił trafił którąś ze stron Mojego domu – pierwszego dzieła Jana Góry – i zacząć tam kopać. Bez obawy, że praca pójdzie na marne. Ta książka już przed laty kształtowała moją wrażliwość, więc wiedziałem, jakie pokłady niesie. Otwieram stronę 81. i czytam:

Wyrzeczenie i ascezę związano na zawsze z życiem zakonnym. I słusznie. Zakonnik jednak nie wyrzeka się wszystkiego. Przynajmniej tego, co najważniejsze. Nie wyrzeka się nigdy miłości. I tutaj musi być bezwstydny i o niej opowiadać.

Może być na początek. W tym jednym na pewno Ojcu Janowi wierzę. Wszystko, co wyszło spod Jego pióra, było bezwstydnym opowiadaniem o miłości. Wszystko się u Niego poczęło z miłości. I z bezwstydu. Bez niego by nie zaczął pisać. Trzeba mieć tę pewność, że moje wzruszenia mogą kogoś zaciekawić. A On ją miał.

Na początku wszystko było „moje”, to znaczy „Jego”. Mój dom, potem napisał Mój świat. Wszystko zawłaszczał swoim spojrzeniem i wrażliwością. Ludzie żartowali, że Góra uprawia swoje jajstwo, bo ciągle tylko mówi i pisze: „Ja, ja”. Trochę Go nawrócił Andrzej Kijowski, z którego opinią bardzo się liczył. Kiedyś przy okazji rozważań o św. Augustynie stwierdził, że jeśli ktoś zaczyna od pisania autobiografii, to potem może już tylko popełnić samobójstwo. Więc Góra się przeraził, bo chciał żyć, i trochę nawrócił, ale tylko trochę. Przestał dodawać do tytułów zaimek: „mój”. Następną książkę zatytułował Dopokąd idę.

Miłości jednak wyrzec się nie mógł. Gorącej, namiętnej, zachłannej. Wszystko wpadało w jej płomienie i gorzało. Wszystko stawało się przedmiotem Jego westchnień i oblubieńczej miłości. Nawet kasztan rosnący za oknem. „Że też nikt mi wtedy krzywdy nie zrobił – wyznał mi. – Przecież ja wtedy paliłem się żywcem. Pisałem bez dystansu, bez zabezpieczenia”. Co za pokłady liryzmu w tekstach z tamtych lat. To była inna epoka. Jan Góra nawoływał ludzi, by przystanęli. Narzekał na tempo czasów, w których wszyscy się spieszą. A pisał to w czasach stabilizacji PRL-u, kiedy to, czego jak czego, ale wydaje się, że czasu ludzie mieli więcej dla siebie. I Ojciec Jan miał. A narzekał, że coraz trudniej wszystkim się zatrzymać, przystanąć, podumać. „Drzewa spotykane po drodze mijamy zazwyczaj dość szybko. Bo drzewa stoją w miejscu. Łatwo je wyprzedzić, wyminąć. I dlatego, żeby spotkać się z drzewem, trzeba samemu przystanąć”. I On to robił. Rozmawiał z kasztanem rosnącym za oknem Jego celi w warszawskim klasztorze na Freta. Miał czas. Mógł o każdej jego gałązce czy liściu pisać poemat czy opowiadanie. Życie wiódł jakby bardziej utajone, rozwijał się wewnętrznie, duchowo i płodził słowa. Słów było jakby więcej niż życia. Wszystko, czego wtedy doświadczał, przelewał na papier. Gdziekolwiek by był, czegokolwiek by dotknął, na co by spojrzał, wszystko stawało się kruszywem literackim. Jakże bardzo chciał być wtedy pisarzem! Za swą pierwszą książkę – właśnie tę, którą za chwilę zaczniecie czytać – otrzymał prestiżową Nagrodę Kościelskich w Genewie. Kupił sobie za nią maszynę do pisania i wydawało się, że teraz zaleje świat płodami swej wyobraźni.

*

Na początku był Mój dom. A potem Mój świat. I prawdę powiedziawszy, na tym mógłby skończyć. Bo w tych dwóch obrazach mieści się wszystko. Ojciec Jan tak zaczął poszerzać i rozbudowywać swój dom, że stał się całym światem. Jako dziecko zaznał cudownego domu z uśmiechem matki, talerzem na stole, chlebem pieczonym przez babkę, do której jeździł na wakacje, dziadkiem zmawiającym Anioł Pański, braćmi, z którymi się tarmosił, i paskiem w ręku ojca, jak było trzeba. Jednym słowem, prawdziwego domu. Miał do czego wracać. A że miał pamięć, to nawet zapachy paleśnickiej plebanii swego stryja księdza doskonale zapamiętał. To był ten dom, a właściwie domy rodzinne, które zbudowały Jana Górę i które do końca już będzie w sobie niósł. Potem Jego domem stał się zakon, i to tak bardzo, że nawet zdawało się, iż zapomniał o domu rodzinnym. Ale tylko się zdawało. W głębi była w Nim ogromna chęć powrotu. Ale przecież będąc coraz bardziej poważnym zakonnikiem wiedział, że to nie jest możliwe na dziecinną modłę. Zrozumiał natomiast, że zakon, czyli Kościół, dla którego porzucił i dom rodzinny, i nadzieję na własną rodzinę w przyszłości, jest domem, gdzie miejsca dosyć dla wszystkich. Że Kościół, jak napisał, to miejsce „poszerzania”, a nie „zawężania”. Było w nim tyle miejsca, że zmieściliby się tam wszyscy, nawet wrogowie. I wtedy cały świat zaczął stawać się Jego domem. Ale już nie „Jego”, tylko „wszystkich” – wszystkich do niego zapraszał. Bo kiedy człowiek dojrzeje, to przestaje marzyć o domach, które minęły, choć niesie je w sobie. Zaczyna domy budować. A przede wszystkim sam staje się domem. I zaprasza gości. A jeśli ma w sobie do tego miłość, goście wkrótce stają się domownikami.

Obserwuję Ojca Jana na co dzień. Widziałem Go w tysiącach sytuacji. Każda z nich mówi o Nim jako człowieku i kapłanie. W różnych odcieniach. Na wesoło i smutno, budująco i gorsząco. Jednak szczególnie pielęgnuję w sobie jeden obraz. Był letni wieczór na Jamnej. Po dniu ciężkiej pracy ludzie zasiedli do kolacji. To jest w ogóle fenomen nie do wytłumaczenia, że ludzie przyjeżdżają na Jamną, żeby tam pracować i jeszcze za to płacić. No więc było około dwieście osób. Młodych, starych, bez znaczenia. Jak ktoś się zgodzi założyć krótkie spodenki, to choćby i miał osiemdziesiąt lat, dla Ojca Jana jest młodzieńcem. Ewangeliczna rzesza. Jedli, śmiali się, półmiski znikały i pojawiały się nowe. A On stał z boku. Przechodziłem. Zatrzymał mnie i mówi: „Zobacz, Jasiu, zobacz!”. Spojrzałem, ale prawdę powiedziawszy, kątem oka na Niego. A na Jego twarzy zobaczyłem szczęście nie do wyobrażenia, i łzy w oczach. Zaciskał usta i napinał policzki, by się nie rozkleić do końca. Tak tylko może cieszyć się rodzic, patrząc na swoje dzieci w czasie kolacji. Zmęczone, umorusane, przed snem.

*

Skoro dzieła wybrane, wypadałoby napisać co nieco o Ojcu Janie jako pisarzu. I w tym cały szkopuł. Jak Go zaklasyfikować, kim On jest? Zakonnikiem, artystą, pisarzem? Kiedyś bardzo pragnął nim być. Zaczęło się od tego, że chciał opowiedzieć przyjaciołom, rodzinie, znajomym, o drodze, w którą się udał. Musiał to uczynić, bo część z nich, gdy wstąpił do zakonu, uważała, że zwariował. Normalny człowiek szedł na studia i zakładał rodzinę. Jemu się wydawało, że to On żyje naprawdę, i dlatego chciał o tym życiu opowiedzieć tym, którzy pytali, co się stało. I to Jego pisanie wypełniło niesamowitą lukę w polskim Kościele. Księża nagle zobaczyli, że można z zachwytem pisać o swoim powołaniu i miłości do Pana Boga w czasach, kiedy większość się wstydziła, bo komuna ludziom wmówiła, że bycie księdzem to coś tak archaicznego...

Miał tę intuicję, że zawsze wiedział, gdzie się wkręcić, żeby coś podpatrzyć. Zaprzyjaźnił się więc z całym „Tygodnikiem Powszechnym”. „Staż w »Tygodniku«. To były Himalaje marzeń – zwierzył mi się. – Kiedy któryś z redaktorów podał mi rękę, to ja byłem gotów uklęknąć i ją pocałować”. Patrzył wielkimi oczyma na każdego, kto w jednej ręce trzymał pióro, a w drugiej fajkę. Potem terminował u wybitnego redaktora i brata w zakonie, Marcina Babraja, który próbował nauczyć Go skromności w pisaniu i zamiast poematów, kazał Mu układać pokorne notki prasowe. Wreszcie stanął w słońcu i zbierał promienie bijące od Romana Brandstaettera, wielkiego autora Jezusa z Nazarethu. Dla niego gotów był stać się wszystkim, Żydem, dzieckiem, łysym. Taka to była osobowość ten mistrz Roman. Młody Jan Góra żył przejęty jego poetyckim wyznaniem:

Daj nam, Panie, natchnienie do wiary...
Bo chcąc naprawdę wierzyć w Ciebie, Boże
Musimy zostać artystami wiary
I nieustannie tę wiarę zdobywać,
I wciąż od nowa zdobywać jej głębię,
Jak zdobywamy nowe słowo w wierszu.

A Ojciec Jan chciał i głębi wiary, i słów żyznych. Każdego dnia szukał nowych słów, a nocami siadał i układał je obok siebie. I myślał, że tak już będzie do końca życia. A kiedy Mu nocy brakowało, to i w ciągu dnia potrafił pisać, zamiast odpoczywać.

Jednak pewnego dnia, nawet nie zauważył, kiedy to życie zaczęło brać górę nad słowem. A było tak. Kiedy Pan Bóg zobaczył, że Góra ma talent, pomyślał, że szkoda, aby w ten sposób czas marnował i zaczął Mu podsuwać ciekawsze zajęcia. „Dość już napisałeś, Jasiek. Teraz wystawiaj dramaty, stwórz teatr ogromny, twórz życie. Pójdziesz do Jamnej, gdzie wieś spalona, zapomniana leży, do Hermanic młodzież nauczać, na polach Lednicy zwołasz mi ludzi, by przeszli przez Rybę w trzecie tysiąclecie – aż się przeląkł Pan Bóg, że w ton patetyczny popadł, uśmiechnął się i dodał już skromniej. – A gryzipórków zawsze znajdziesz. Zobacz, ilu wokół kręci się chudych literatów, za parę groszy opiszą, co zechcesz. Ty się zajmij poważniejszymi sprawami. Idź już, idź”. I Góra posłuchał. I pobiegł. Tak dokonała się – że użyję brzydkiego słowa – transformacja Jana Góry pisarza w Jana Górę wizjonera i reżysera Bożego teatru. Nie wiem, czy tak było do końca, ale całkiem możliwe. Bo najważniejsze w Jego życiu dzieje się, gdy już wszyscy posną, a On zapala świece w swej celi i wtedy przychodzą do Niego wszyscy święci... i nie tylko.

*

Zapytałem Go kiedyś, czy mógłby żyć bez pisania. Odpowiedź przecież znałem, bo widzę, co się ostatnio z Nim dzieje. Jeśli siedzi w celi, to trzyma w obu dłoniach telefony i prowadzi rozmowy stereofoniczne. Cudem, że miesięcznik „W drodze” zdoła od niego wydrzeć dwie stroniczki felietonu na miesiąc. Kiedyś na miesiąc to On książkę jedną wydawał. No więc zapytałem.

„Nie wiem, czy umiałbym żyć bez pisania – odpowiedział. – Ale nie wyobrażam sobie życia, jeślibym nie miał być sługą słowa. Pisanie mnie stworzyło, ale ważniejsze jest mówienie, głoszenie kazań. Dlatego wolę o sobie mówić jako o słudze słowa Bożego. Piszę literaturę użytkową i to mi wystarcza. To wszystko, co piszę, to są listy do przyjaciół, znanych i nieznanych, i do Pana Boga. Oczywiście ważna jest forma, w jakiej ten list się napisze, ale nie do przesady. Lepiej skreślić parę słów i wrzucić kopertę do skrzynki, niż pół życia trawić na pisaniu jednego listu. Kiedy go napiszemy, może się okazać, że adresat się przeprowadził i nie wiemy, gdzie go wysłać, albo co gorsza adresat już nie żyje... Nie, nie uważam się za perfekcjonistę”.

*

Trochę nierozważnie napisałem, że dwie pierwsze książki Jana Góry wszystko zawierają i wszystko o Nim mówią. Bo choćby Jego kolejna książka Dopokąd idę. Czy można Go zrozumieć bez tych Jego refleksji o drodze, pielgrzymowaniu, bez tej niepojętej wędrówki „Na krańce świata”.

Czasy się zmieniły i ten świat pełen liryzmu, tańczących aniołów i cudownych zapachów na paleśnickiej plebanii, nabrał szalonej dynamiki. Ojciec Jan już nie przystaje przy drzewach. Gna wciąż do przodu, a kiedy ludzie proszą, błagają, by na chwilę przystanąć, bo po co tak gnać, opowiada im historyjkę, którą kiedyś wyczytał u Andrzeja Kijowskiego. Bracia zakonni wędrowali po górach, szukając miejsca na klasztor. Co rusz byli oczarowani jakimś widokiem, i chcieli tam zostać, by już do końca życia go podziwiać, ale czcigodny ojciec Bertrand, który im przewodził, wciąż kazał im iść dalej i dalej, za kolejną górę. Bracia szemrali, w końcu jeden nie wytrzymał i krzyknął: „A jeśli za tamtą górą będzie następna?!”. „To pójdziemy dalej”. „Ale po co!?” „Bo JEST”.

Bo jest. To Mu wystarcza, by ciągle iść. To jest ta tajemnica żywota i pisarstwa Jana Góry.

*

I niech to wystarczy jako wstęp. Nie wyczerpię w nim i tak wszystkich fascynacji, które rozrywają Ojca Jana. Nie ma sensu w nieudolny sposób streszczać tego, co sam opowiada w sposób mistrzowski. Siądźmy i poczytajmy pierwszy tom dzieł wybranych. Jego autor – kiedy go pisał – był szczuplutkim brunetem, który uwielbiał śpiewać w gronie przyjaciół strofy z epilogu Pana Tadeusza. Lubi to zresztą do dziś czynić.

Dziś dla nas, w świecie nieproszonych gości,
W całej przeszłości i całej przyszłości
Jedna już tylko jest kraina taka,
W której jest trochę miejsca dla Polaka,
Kraj lat dziecinnych! On zawsze zostanie
Święty i czysty jak pierwsze kochanie...

Czytajmy. A kiedy skończymy i poczujemy niedosyt, i rozżalimy się, że Ojciec pióro odłożył, być może Pan Bóg znowu się do Niego odezwie i powie: „Dobrze już, Jasiek. Napracowałeś się sporo. W twoim wieku to już niebezpieczne tak niehigieniczny tryb życia prowadzić. Wiem, jak bardzo lubiłeś pisać. No więc usiądź, usiądź. I pisz”. A Ojciec Jan wtedy... Sam nie wiem, co zrobi. Jest nieobliczalny.

Jan GrzegorczykMój dom po latach

Wstęp do drugiego wydania

Kiedy pisałem Mój dom, swoją pierwszą książkę złożoną z opowiadań drukowanych w większości w „Tygodniku Powszechnym”, ówczesnym „Tygodniku” sprzed lat – to mój rodzinny dom był jeszcze w całości. Żyli oboje rodzice i bracia byli gdzieś zawsze w pobliżu.

W Prudniku, gdzie się urodziłem, w parafii byli dominikanie, do których czuliśmy wszyscy ogromne przywiązanie. Po prostu ojcowie. W lasku tuż za miastem, w klasztorku, bo tak się powszechnie mówiło, gdzie więziono prymasa Wyszyńskiego, byli ojcowie franciszkanie. Jednym słowem – zacisznie i ciepło. Mój dom, moja ojczyzna były punktem odniesienia, i wszystko porównywałem z nimi. Jak coś mi się bardzo podobało, to mówiłem: tak piękne, jak u nas w Prudniku. Prudnik to matka zawsze czekająca z obiadem, to działka, na której rosło wszystko, co do obiadu było potrzebne, to pszczoły ojca i kanarki, to bracia. Prudnik to nasz kościół parafialny, gdzie służyłem do mszy świętej i te kilkanaście ulic, po których chodziłem, spotykając stale tych samych ludzi.

Potem pojęcie „dom” przeniosłem na mój klasztor w Krakowie. Stał się moim domem na kilka lat studiów i młodości intensywnej, rozmarzonej, wzniosłej. Krakowski klasztor Dominikanów – to stąd wyrywałem się myślami w świat, który będę ewangelizował.

Wreszcie po kilku przystankach w Tarnobrzegu i Warszawie moim domem stał się klasztor poznański. W tym czasie rozpadł się mój dom w Prudniku. Rodzice umarli, bracia się rozpierzchli, z Prudnika definitywnie wyprowadzili się dominikanie. Wyprowadzili się sami, bo wcześniej, w latach pięćdziesiątych, wyrzucali ich stamtąd komuniści.

Pobyt w Poznaniu ubogacony został pontyfikatem Jana Pawła II. Jego pielgrzymkami do Ojczyzny i moim duszpasterstwem najpierw wśród młodzieży szkół średnich, a później akademickiej. Młodzi ludzie wypełnili moje życie. Stałem się towarzyszem ich dróg w chwili, kiedy kończyła się ich wiara dziecinna, domowa i serdeczna, a kształtowała się wiara dojrzała, młodzieńcza, dorosła. Teksty i nauka Jana Pawła II stały się naszym pokarmem i drogowskazem. Tutaj przeżyłem największą przygodę mojego życia. Z podniecenia, którym żyłem, przeszedłem w sferę wzruszenia, z kwitnienia – w owocowanie. Pobyt w Poznaniu z latami się pogłębiał. Z kolegi, przyjaciela, towarzysza drogi młodych ludzi stawałem się ich ojcem i pasterzem. Nie przynosiłem jedynie ukojenia. Przynosiłem również zmęczenie.

Najpierw zbierałem młodych i gromadziłem, z latami zgromadzonym stawiałem wymagania. Entuzjastów ubywało. Zaczęli mnie otaczać ludzie zdolni iść dalej. Zdolni iść wzwyż, zdolni cierpieć i płacić wyższą cenę przyjaźni i wierności. Mój język się zmienił. Nie stać mnie już było na uroczystą frazę, porozumiewałem się krócej i bardziej rzeczowo, konkretnie.

Intensywne życie w Poznaniu zaprowadziło mnie na Jamną, do Hermanic i nad Lednicę. Bonum est diffusivum sui. Istotą dobra jest pragnienie, by się nim dzielić, by rozdawać. Najgłębszym motywem życia i nadziei stało się dzielenie wiarą, dzielenie się Bogiem i Chrystusem. Dzielenie się Maryją, czyli dobrem, ciepłem i najczystszą miłością. Jan Paweł II ukoronował nasz cudowny obraz jamneński i pobłogosławił z helikoptera Hermanice, Lednicę i Jamną, tworząc tam ośrodki duszpasterstwa młodzieżowego.To chyba dlatego, że rozpadł się dom mojego dzieciństwa, z takim uporem tworzę dom na Jamnej. I tak jak w rodzinnym domu w Prudniku chciałbym tam przekazywać wiarę. Wiarę bowiem uważam za największą wartość. Ukazała mi Chrystusa i zaprowadziła do Tego, Który dla mnie jest wszystkim. To chyba dlatego jestem w stanie pokonywać dystans z Wielko- do Małopolski, aby spędzić jeden wieczór w zacisznej kaplicy naszego domu, a później przy płonącym kominku, i słuchać ciszy.

Mój dom się rozpadł. Kiedyś, kiedy był jeszcze dom rodzinny w Prudniku, moi bracia zanudzali mnie pytaniami dotyczącymi szczegółów życia klasztornego, jak tam jest za klauzurą, co jecie, co robicie? Denerwowałem się, słuchając tych pytań normalnych, wziętych z życia. I porywany wzniosłością, beształem ich, że o takie głupstwa pytają. Ktoś później zwrócił mi uwagę, że to nawet nie ciekawość banałów i rutyny życia klasztornego nimi powodowała, ale chęć bycia razem. Dzisiaj, kiedy już to wiem, żaden z braci już o nic mnie nie pyta, tak bardzo oddaliliśmy się od siebie. Mnie porwał wir apostołowania, a ich wir życia.

Jan Góra OPOd autora

Między plewami uczuć i myśli możesz znaleźć chwile, które cenisz sobie szczególnie. Te krople czasu wiszące nad głową są jak owoce na przydrożnych drzewach. Idziesz zmęczony, wyciągasz rękę, zrywasz owoc. I wtedy odmienia się nastrój, wstępują nowe siły, a droga przestaje cię nużyć.

Zupełnie tak samo ma się rzecz z garścią opowiadań zebranych w tej książce. Są to chwile, które zapisały się w pamięci i dodawały uroku tej drodze, na którą wstąpiłem. A zapisały się dzięki napotkanym w wędrowaniu wzruszeniom. A jeszcze bardziej dzięki ludziom, którzy zechcieli bodaj kawałek przejść razem.

Ustawione chronologicznie, to znaczy tak jak powstawały i były drukowane, opowiadania te są niczym przydrożne kamienie. Są to swoistego rodzaju zapiski z pielgrzymki, na którą wybrałem się przed kilkunastu laty. Są też zebrane tutaj opowiadania reportażem z przygody, która stała się moim udziałem od chwili, kiedy wstąpiłem do klasztoru. Noszą wspólny tytuł Mój dom. To również tytuł pierwszego z nich i najstarszego. Jest ono kluczem, bo otwiera i określa następujące po nim teksty. Jest ono również zaproszeniem do wejścia w świat klasztornych korytarzy. Takim też osobistym zaproszeniem chce być cała książka.

Dzisiaj, kiedy układam te stronice i czytam je, by poprawić jakiś błąd czy przeoczenie, odnajduję z powrotem wzruszenia, które podyktowały poszczególne opowiadania. I znowu stają przede mną te dni i chwile, dzięki którym siadałem do pisania. Dla mnie jest to znak, że opowiadanie winno znaleźć się w tej książce; lecz czy słusznie ów znak odczytałem, Czytelnik osądzi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: