Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Moja rodzina na piętrze - ebook

Data wydania:
13 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moja rodzina na piętrze - ebook

Saga rodzinna, która bawi i wzrusza do łez!

Tosia Pogorzelska to sędziwa staruszka obdarzona mądrością życiową, dowcipem i ciętym językiem. W życiu widziała już wszystko i mało co ją dziwi. Dlatego postanawia, że kresu życia doczeka we własnym domu. Popija sobie egzotyczne herbatki, a czasem coś mocniejszego, gotuje i próbuje nadążyć za współczesnym światem. Przyjmuje gości – rodzinę i sąsiadów – służy radą, pociesza, obdarza ciepłem.

Pieniędzy jej nie brakuje, bo ciotka Pola zapisała jej w spadku olbrzymi majątek. Ale ciotka Pola to nie tylko bogata krewna, która już odeszła. To barwna postać, która wywarła ogromny wpływ na Tosię. Wyrwała ją z zapadłej wsi i przyjęła w stolicy, pokazała jej, co znaczy żyć pełnią życia. Sama nieustannie szukała recepty na szczęście.

Starsza pani wraca myślami do tej znajomości, wspomina losy zwyczajnej polskiej rodziny i jej niezwykłych członków – poczynając od lat 40. i 50. po okres transformacji i początek nowego tysiąclecia. To historia, która wzrusza, bawi i koi.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8034-999-4
Rozmiar pliku: 895 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 2

Od roku pla­no­wa­łam w prak­tycz­nych szcze­gó­łach moje nie­wy­cho­dze­nie z domu. Pol­ska, mimo wiel­kich pre­ten­sji za­miesz­ku­ją­cych ją lu­dzi, nie była kra­jem no­wo­cze­snym, bez opusz­cza­nia do­mo­stwa nie można było funk­cjo­no­wać. Trudno było prze­cięt­nemu oby­wa­te­lowi wy­obra­zić so­bie ży­cie bez wi­zyty w urzę­dzie, spo­tka­nia z nie­chętną światu pa­nią w okienku. Obok wsze­la­kich urzę­dów od­wie­dzało się re­gu­lar­nie osie­dlowe sklepy spo­żyw­cze, pocztę, przy­chod­nię, ap­tekę, no i oczy­wi­ście ko­ściół. Ja nie by­łam wy­jąt­kiem, jak wszyst­kie „mo­he­rowe be­rety” drep­ta­łam raz do roku na ple­ba­nię w celu wnie­sie­nia opłaty na Za­duszki. Chcia­łam, żeby imię mo­jego zmar­łego męża wy­czy­tano w trak­cie na­bo­żeń­stwa wraz z in­nymi po­mar­łymi mę­żami. Wdowy ofia­ro­wały znacz­nie go­ręt­szą mi­łość mał­żon­kom po śmierci niż za ży­cia, krzą­tały się przy po­rząd­ko­wa­niu gro­bow­ców w po­nu­rym tańcu, ma­chały ścier­kami, prze­le­wały wodę z pla­sti­ko­wej bu­telki do do­niczki, wy­mie­niały wkłady zni­czy, wielki har­mi­der pa­no­wał przy tych czyn­no­ściach. Wy­bie­ra­łam różne pory dnia, żeby się z tymi wdo­wami nie spo­ty­kać oko w oko, ale kie­dy­kol­wiek nie po­szłam, one już tam były ze swoim wiel­kim sprzą­ta­niem. Ni­gdy nie mia­łam po­czu­cia, że od­wie­dzam mo­jego męża Wal­de­mara czy pie­lę­gnuję jego pa­mięć, wy­sia­du­jąc na cmen­ta­rzu, dla­tego by­łam rzad­kim go­ściem przy jego ro­dzin­nym na­grobku.

Ko­ściół ka­to­licki wy­zna­czył na­prawdę na­zbyt wiele oko­licz­no­ści, przy któ­rych trzeba było uiścić opłatę, bar­dzo rzadko „co ła­ska”, jed­nak naj­droż­sze na li­ście wy­dat­ków były po­grzeby oraz ry­tu­ały po­śmiertne. Na wy­datki zwią­zane z po­chów­kiem nikt nie szczę­dził, liczba wień­ców rzu­ca­nych na świeży grób nio­sła ko­mu­ni­kat, jak bar­dzo cier­pimy, na szar­fach zło­tymi li­te­rami skła­dano wznio­słe de­kla­ra­cje o do­zgon­nej pa­mięci, oka­za­łość na­grobka miała pod­kre­ślić sza­cu­nek dla zmar­łej osoby. Ka­mie­nia­rze w Pol­sce pro­spe­ro­wali wy­śmie­ni­cie, moda na wy­myślne na­grobki trwała w naj­lep­sze, a płytę ozda­biało się już nie fo­to­gra­fią, ale por­tre­tem.

In­te­re­so­wa­łam się tro­chę swoim wła­snym po­grze­bem, aby moje dzieci nie mu­siały, gdy umrę, ro­bić zrzutki, więc by­łam na bie­żąco. W pa­ra­fii, gdzie po­cho­wa­łam męża, trzeba było księ­dzu i ko­ściel­nemu wrę­czyć osiem­set zło­tych, za­nim ru­szą ty­łek na cmen­tarz. Po­tem, je­śli się chciało wy­słać du­szę nie­bosz­czyka na skróty do nieba, trzeba było opła­cić co­dzienne msze święte, zwane gre­go­rian­kami. Przez mie­siąc, dzień w dzień, ksiądz miał wy­czy­ty­wać in­ten­cje za spo­kój du­szy zmar­łego, a wierni żar­li­wie się mo­dlić i pro­sić Boga, aby Ten jak naj­szyb­ciej pod­bił prze­pustkę do Wiecz­no­ści. Na­wet nie chcę my­śleć, co się dzieje z du­szycz­kami zmar­łych, któ­rych ro­dzin nie było stać na opła­ce­nie ca­łego mie­siąca mo­dlitw. Po­nie­wie­rały się gdzieś pew­nie po­mię­dzy nie­bem a zie­mią, po­mstu­jąc, że za ży­cia same nie opła­ciły so­bie gre­go­ria­nek w pa­ra­fii. We­dług ta­ry­fi­ka­tora mo­jej pa­ra­fii przy­spie­szony lot w kie­runku spo­koju wiecz­nego kosz­to­wał pół­tora ty­siąca zło­tych. Nie wnio­słam tej opłaty, ale da­łam księ­dzu ty­siąc zło­tych akonto wła­snego po­grzebu, żeby w ra­zie na­głego ude­rze­nia fali in­fla­cji, nie mu­siał pro­sić mo­ich dzieci o do­ło­że­nie stówki czy dwóch. Tro­chę się zdzi­wił, ale pie­nią­dze szyb­kim ru­chem zgar­nął, bez prze­li­cza­nia wrzu­cił do szu­flady. Miał taki sam za­mia­ta­jący gest jak le­karz or­dy­na­tor, który mo­jego męża obie­cy­wał wy­le­czyć z raka. Tak samo za­gar­niał ko­perty, które lą­do­wały w szu­fla­dzie, za­nim się czło­wiek zo­rien­to­wał, że w ogóle ja­kiś ruch zo­stał wy­ko­nany. Do­bi­łam targu z wie­leb­nym ze­szłego lata, za­mó­wi­łam so­bie _Te Deum_ w ostat­nią drogę i ubła­ga­łam, żeby baby idące za moją trumną nie śpie­wały: „Do­bry Jezu, a nasz Pa­nie, daj jej wieczne spo­czy­wa­nie”… gdyż ta pieśń przy­gnę­biała mnie jesz­cze za ży­cia, a co do­piero po śmierci.

Ja­cek Ku­bel­ski nada­wał się wprost ide­al­nie na mo­jego asy­stenta. Nie­zno­śny był jako dziecko, ale lu­bi­łam go wła­śnie za tę nie­zno­śność. Kiedy ja się wpro­wa­dzi­łam do bloku, po śmierci Wal­de­mara zmu­szona opu­ścić jego dom ro­dzinny, ro­dzina Ku­bel­skich miesz­kała na gó­rze już od roku. Ja­cek miał skoń­czone pięć lat, a jego sio­stra trzy. Czę­sto prze­sia­dy­wali na klatce scho­do­wej, je­dli ciastka, lody, cza­sami na­wet wy­ja­dali coś z ron­dla. Za­trzy­my­wa­łam się wtedy przy nich po­ga­wę­dzić jak równy z rów­nym. Ja­cek był bar­dzo re­zo­lutny, z wie­kiem by­strość jego umy­słu bły­snęła dow­ci­pem, ale nie stał się prze­mą­drzały jak inne dzie­ciaki py­sku­jące w szkole i prze­krzy­ku­jące się na po­dwórku. Lu­bi­łam go, przy­po­mi­nał mi mo­jego syna Ar­tura, kiedy ten był w jego wieku. Ich matka, Irena Ku­bel­ska nie cie­szyła się moją sym­pa­tią. Była to ko­bieta chuda i wy­soka, przy­po­mi­nała mi ja­kieś drzewo. Jej za­wsze pod­krą­żone piwne oczy osa­dzone były bar­dzo głę­boko, jed­nak to cien­kie brwi, wy­re­gu­lo­wane ni­czym łuk trium­falny, szpe­ciły ją naj­bar­dziej. Ni­gdy się nie uśmie­chała, cza­sami przy mó­wie­niu uka­zy­wały się jej por­ce­la­nowe zęby, nie­na­tu­ral­nie wiel­kie, sztucz­nie lśniące. Fry­zurę miała Irena Ku­bel­ska od wie­ków jed­na­kową, pre­cy­zyj­nie uło­żone on­du­la­cją kasz­ta­nowe loki, przez które prze­świ­ty­wała biała skóra głowy. W uszach dyn­dały złote kol­czyki ozdo­bione ru­bi­nami, ty­powy wy­rób ra­dziec­kiego ju­bi­lera.

Wy­glą­dała na su­rową matkę i żonę, co to ni­gdy nie spra­wia so­bie żad­nych przy­jem­no­ści, na­wet my­ślą. Pan Ku­bel­ski był jej prze­ci­wień­stwem. Po­gwiz­dy­wane modne me­lo­die roz­brzmie­wały na klatce scho­do­wej, kiedy wra­cał z pracy w po­go­to­wiu. Zdaje się, że był tam kie­rowcą. Jego żona pra­co­wała w fa­bryce le­ków Po­lfa. Ku­bel­ski kła­niał mi się za­wsze ni­sko, rzu­cił miłe słowo, za­py­tał nie­raz o sa­mo­po­czu­cie, po­na­rze­ka­li­śmy na po­godę, mi­ja­jąc się na scho­dach. W cza­sie wy­miany zdań po­brzę­ki­wał wiel­kim pę­kiem róż­nych klu­czy i klu­czy­ków za­wie­szo­nych u szyi czer­wo­nego, ku­dła­tego dia­bełka. Mia­łam nie­od­parte wra­że­nie, że ten czło­wiek za­wsze się do­kądś spie­szy, ro­bił wo­kół sie­bie za­mie­sza­nie, wpro­wa­dzał ner­wo­wość, więc nie zaj­mo­wa­łam go długo po­ga­wędką. Irena Ku­bel­ska roz­ma­wiała ze mną nie­zwy­kle rzadko. Kiedy spo­ty­ka­ły­śmy się przy­pad­kiem, po­sy­łała mi wy­mu­szone moim spoj­rze­niem su­che „dzień do­bry”, po czym ucie­kała do swo­jego miesz­ka­nia. Co nie­dziela, a także we wszyst­kie święta, matka pro­wa­dzała dzieci do ko­ścioła, trzy­ma­jąc je mocno za rączki. W dro­dze do świą­tyni po­pra­wiała im ubranka, grze­bała w ich fry­zu­rach, sztur­chała, przy­po­mi­na­jąc, żeby pro­sto­wali plecy, nie roz­glą­dali się na boki, nie sty­kali łok­ciami. Jac­kowi mó­wiła: „Nie garb się”, a Aga­cie: „Nie szu­raj bu­tami”. Nie sły­sza­łam, żeby z nimi nor­mal­nie roz­ma­wiała, wy­da­wała dys­po­zy­cje gło­sem kon­duk­torki po­ciągu. Ist­niało jed­nak spore ry­zyko, że kie­dyś się zbun­tują, pod czu­pry­nami cza­iła się nie­zgoda na ten mat­czyny re­żim, ale póki byli mali, pod­po­rząd­ko­wy­wali się bez szem­ra­nia. Nie wiem, na ja­kiej gle­bie wy­ro­sła oso­bo­wość matki Jacka i Agaty, ale nie był to spo­łeczny czar­no­ziem. Miesz­kali bez­po­śred­nio nade mną, a cien­kie ściany no­wo­cze­snego bu­dow­nic­twa PRL-u prze­pusz­czały od­głosy ży­cia co­dzien­nego tej ty­po­wej pol­skiej ro­dziny dwa plus dwa. W ka­len­da­rzu za­zna­czy­łam dzień, kiedy oj­ciec Jacka i Agaty wy­szedł z domu „po pa­pie­rosy”, i nie wró­cił. Był to dzień po pierw­szej ko­mu­nii Agaty.

Po­goda tej nie­dzieli za­pi­sała się w mo­jej pa­mięci jako wy­jąt­kowo pa­skudna. Niebo pę­kło nad na­szą dziel­nicą, z chmur za­częła się wy­le­wać woda, ogromne ilo­ści, cały wo­do­spad. W samo po­łu­dnie deszcz na­gle ustał, prze­ja­śniło się, więc zde­cy­do­wa­łam się wyjść na bal­kon, osku­bać stłu­czone desz­czem li­ście kwia­tów. Wo­kół bloku, na tra­sie do ko­ścioła, gdzie dzie­ciaki miały za­de­kla­ro­wać swoją wier­ność Ko­ścio­łowi i przy­jąć po raz pierw­szy Ko­mu­nię, utwo­rzyły się brudne ka­łuże. Czarna maź kle­iła się do bu­tów, roz­bry­zgi­wała przy każ­dym, naj­de­li­kat­niej­szym choćby kroku. Ob­ser­wo­wa­łam z okna, jak dziew­czynki szły, uno­sząc w górę swoje prze­pyszne białe kre­acje. Stą­pały z wielką ostroż­no­ścią i na­masz­cze­niem, a nie było to ła­twe, po­nie­waż ich ścieżka usłana była ma­łymi ba­jor­kami ni­czym pole mi­nami. Śle­dzi­łam uważ­nie ten sza­cowny po­chód z bal­konu, za­sta­na­wia­jąc się, czy dziew­czynki i chłopcy bez­piecz­nie do­niosą do ko­ścioła tę nie­ska­zi­telną biel. Może by im się to na­wet udało, gdyby nie Ja­cek. Wy­je­chał zza rogu na swoim czer­wo­nym ro­we­rze gór­skim i gwał­tow­nie z wielką pręd­ko­ścią prze­je­chał obok dziew­czy­nek, które ni­czym cza­ple kro­czyły po wą­skim chod­niku. Brudna woda try­snęła po obu stro­nach przed­niego koła ro­weru, ochla­pu­jąc dziew­czynki w wia­nusz­kach, bia­łych rę­ka­wicz­kach, ko­ron­ko­wych ba­lo­wych suk­niach. Naj­gło­śniej krzy­czały matki, któ­rych ko­lo­rowe, ele­gancko od­pra­so­wane gar­sonki rów­nież zo­stały po­chla­pane bło­tem zmie­sza­nym z ka­mycz­kami i sko­szoną dzień wcze­śniej trawą. Ja­cek tylko raz obej­rzał się przez ra­mię, naj­wi­docz­niej za­do­wo­lony ze swo­jego dzieła znisz­cze­nia, i po­pe­da­ło­wał przed sie­bie. Nie wiem, jaka spo­tkała go za to kara, ale zna­jąc jego su­rową matkę, do­stał za swoje. Kilka lat póź­niej do­wie­dzia­łam się, dla­czego tak się brzydko za­cho­wał. On już wtedy wie­dział, że na­stęp­nego dnia oj­ciec po­rzuci ich na za­wsze. Mama z Agatą po­szły z rana do cu­kierni ode­brać tort bisz­kop­towy na przy­ję­cie, Ja­cek ob­jeż­dżał osie­dle na swoim ro­we­rze w po­szu­ki­wa­niu cze­goś cie­kaw­szego niż przy­go­to­wa­nia ko­mu­nijne.

– No i, pani To­siu, na­gle za­chciało mi się do ki­bla… – opo­wia­dał mi o zda­rze­niu sprzed lat. – Przy­ci­snęło mnie, że już nie było zmi­łuj. Wcho­dzę do miesz­ka­nia, jak za­wsze ci­cho, bo mama uczu­lona była na trza­ska­nie drzwiami, od progu wi­dzę, że te­le­fon prze­cią­gnięty jest do ła­zienki, a w ła­zience pali się świa­tło. Pod­sze­dłem pod drzwi, za­czą­łem na­słu­chi­wać. Po­ło­ży­łem się na pod­ło­dze, bo na­sze drzwi do ła­zienki mają dziurki u dołu, wie pani, żeby się dwu­tlen­kiem wę­gla nie za­cza­dzić chyba, bo prze­cież nie po to, żeby pod­słu­chi­wać. Ka­bel szedł pod drzwiami, tam duża szpara była. No i tato, ta­kim ja­kimś dziw­nie zmie­nio­nym gło­sem, jakby Lindę uda­wał czy in­nego ak­tora, ga­dał do słu­chawki ta­kie rze­czy, że mi się stopy w skar­petce za­po­ciły. Co plótł? Ra­czej świń­stwa, tyle na ten te­mat. Chcia­łem stam­tąd uciec, ale mnie kom­plet­nie spa­ra­li­żo­wało. Le­ża­łem jak skóra z ty­grysa przed ko­min­kiem! Kiedy już skoń­czył świ­nić, to do­piero no­wina gruch­nęła! Tato tej słu­chawce przy­się­gał, że jesz­cze tylko je­den dzień, jesz­cze żeby tę cho­lerną pierw­szą ko­mu­nię od­bęb­nić, i będą ra­zem. Na za­wsze! Wje­cha­łem w to błoto, z żalu, ze zło­ści, ale naj­bar­dziej to z bez­sil­no­ści.

„Po pa­pie­ro­ski wy­sko­czę, Irenko. Za­raz wra­cam”, miał po­wie­dzieć kie­rowca Ku­bel­ski do swo­jej żony la­bo­rantki, za­nim znik­nął z jej ży­cia. Ist­nieje taki ga­tu­nek męż­czyzn, któ­rzy nie po­tra­fią ob­wie­ścić swo­jej żo­nie w kul­tu­ral­nej roz­mo­wie, że od­cho­dzą do in­nej ko­biety, tylko ucie­kają jak prze­stępcy z miej­sca zbrodni. Pew­nie, że taka szczera roz­mowa z mał­żonką to nic przy­jem­nego, tym bar­dziej ła­twego, szcze­gól­nie je­śli ma się za­miar po­rzu­cić wraz z żoną małe dzieci. Ku­bel­ski stchó­rzył, zmył się bez słowa wy­ja­śnie­nia. Irena zgło­siła jego za­gi­nię­cie na po­li­cję, po­rzu­cone tak na­gle dzieci za­cho­wy­wały się w tej ca­łej nie­po­ko­ją­cej sy­tu­acji nie­zwy­kle spo­koj­nie i god­nie. Z miesz­ka­nia nie do­cho­dziły żadne dźwięki, u mo­jego su­fitu wi­siała zło­wroga ci­sza, którą może wy­wo­łać tylko ja­kaś ro­dzinna tra­ge­dia. Dla osób wta­jem­ni­czo­nych te kilka dni prze­siąk­nięte były at­mos­ferą ocze­ki­wa­nia, aż w końcu dziel­ni­cowy przy­szedł do miesz­ka­nia Ireny Ku­bel­skiej, mię­to­ląc wąsa, za­mel­do­wał jej, że pan Ku­bel­ski żyje, ma się do­brze, ser­decz­nie ją po­zdra­wia z Gdań­ska, gdzie mieszka obec­nie ze swoją nową ko­bietą, trzy­dzie­sto­let­nią Jo­lantą, matką rocz­nej có­reczki. Dziel­ni­cowy Obe­rek nie był po­rząd­nym czło­wie­kiem, a na do­da­tek pa­sjami zwie­rzał się swo­jej żo­nie, zdra­dza­jąc roz­działy akt ob­ję­tych ta­jem­nicą służ­bową. Ko­bieta, z nie­zdro­wym ru­mień­cem na okrą­głej jak księ­życ w pełni twa­rzy, roz­ga­dała hi­sto­rię roz­sta­nia Ku­bel­skich na całe osie­dle. Roz­wle­kła ich naj­sta­ran­niej skry­wane ta­jem­nice po ła­wecz­kach, win­dach i skle­pach osie­dlo­wych. Ja, która nie uczest­ni­czy­łam w plot­kar­skim ży­ciu na­szego bloku, rów­nież usły­sza­łam sporo na ten te­mat. W tam­tych dniach Irena Ku­bel­ska wy­cho­dziła z klatki za­wi­nięta chustką tak szczel­nie, jak kie­dyś jej córka cho­ru­jąca na świnkę. Nie wiem, czy cier­piała, gdyż po­rzu­cił ją uko­chany męż­czy­zna, oj­ciec jej dzieci, ży­wi­ciel ro­dziny, ale na pewno tru­chlała ze wstydu. Te na­sze pol­skie bloki mają to do sie­bie, że brzy­dzą się ano­ni­mo­wo­ścią. Mię­dzy blo­kami od­bi­jają się jak piłki od ściany plotki, po­mó­wie­nia, do­my­sły, po­są­dze­nia, su­rowe sądy, nie spo­sób w sa­mot­no­ści prze­żyć co­kol­wiek lub za­cho­wać choćby na­miastkę god­no­ści. Tro­piły Irenę Ku­bel­ską wścib­skie oczy są­sia­dów, pro­wa­dziły od klatki do przy­stanku au­to­bu­so­wego, od kio­sku do sklepu, od placu za­baw do ko­ścioła i z po­wro­tem. Mo­głam jej nie lu­bić wcze­śniej, ale po tym, co za­szło, tylko jej współ­czu­łam.

Kiedy Ja­cek był jesz­cze cał­kiem mały, tar­gał dziel­nie moje siatki z za­ku­pami po scho­dach, wy­prze­dzał mój krok i moje my­śli. Zu­zanna za­żar­to­wała kie­dyś, że Ja­cek za­cho­wuje się w sto­sunku do mnie jak paź. Zu­peł­nie nie poj­mo­wała, ja­kie wspólne te­maty do roz­mów mogą mieć stara baba i mło­dzie­niec. Dla swo­jej matki Ja­cek rów­nież bez ustanku ga­niał do sklepu, a była to ko­bieta wielce za­po­mi­nal­ska, wciąż jej cze­goś bra­ko­wało w trak­cie go­to­wa­nia. Gdy tylko Ja­cek wy­szedł na po­dwórko, żeby so­bie po­jeź­dzić na tym swoim ro­we­rze gór­skim, matka otwie­rała okno, drąc się wnie­bo­głosy: „Ja­cek! Do domu! Ale już!”. A Ja­cek ni­gdy nie od­krzyk­nął: „Za­raz!”, jak miały w zwy­czaju inne dzieci, tylko szedł po­słusz­nie na górę, po chwili zbie­gał po scho­dach z siatką oraz małą port­mo­netką, w któ­rej dźwię­czały drobne. Cza­sami pu­kał do mo­ich drzwi, py­tał, za­nim otwar­łam:

– Są­siadko, trzeba pani cze­goś ze sklepu?

Da­wa­łam mu sym­bo­liczne zle­ce­nia, za­wsze pro­si­łam, aby za­trzy­mał so­bie zło­tówkę czy dwie za fa­tygę, ale grzecz­nie od­ma­wiał. Nie chciał, abym my­ślała, że po­maga mi z chęci zy­sku.

Dwa lata temu, kiedy po raz pierw­szy przy­szła mi do głowy myśl, aby za­prze­stać wy­cho­dze­nia z domu, spo­tka­łam Jacka przy na­szej nie­dzia­ła­ją­cej win­dzie. Rzadko go w tym okre­sie wi­dy­wa­łam, ale pew­nie dla­tego, że co­raz mniej chęt­niej sama wy­cho­dzi­łam z domu. Spoj­rza­łam w górę, na schody, po­tem na Jacka. Bez słowa wziął ode mnie torbę pełną ba­na­nów i przej­rza­łych cy­tryn z prze­ceny. Trzy ki­lo­gramy w eko­lo­gicz­nej par­cia­nej tor­bie nie miało wje­chać dziś windą na czwarte pię­tro, ale wdra­pać się tam na pie­chotę. Przyj­rza­łam się uważ­niej po­ma­ga­ją­cemu mi mło­dzień­cowi. Wy­do­ro­ślał i zmęż­niał. Z dnia na dzień ro­bił się co­raz bar­dziej po­do­bny do swo­jego ojca, któ­rego nie wi­dzia­łam od pa­mięt­nej pierw­szej ko­mu­nii Agaty. Ja­cek Ku­bel­ski miał we­sołe oczy po ojcu, jedną zmarszczkę na czole po wiecz­nie za­tro­ska­nej matce, z cha­rak­teru po­do­bny był do mo­jego Ar­tura.

Kiedy spo­tka­li­śmy się przy nie­czyn­nej win­dzie, do­tarło do mnie, że jest już cał­kiem do­ro­sły. Być może sta­no­wił o tym gę­sty za­rost, może słuszny wzrost, w każ­dym ra­zie prze­ra­ziło mnie, jak czas szybko gna, jak się z nami nie cacka. Ma­ru­dzi­łam przy ze­psu­tej win­dzie, prze­stę­po­wa­łam z nogi na nogę, pró­bo­wa­łam uru­cho­mić ją swoim gnie­wem, ale ani drgnęła. Ja­cek jak zwy­kle rzu­cił kilka śmiesz­nych po­wie­dzo­nek, zła­pał moją siatkę z za­ku­pami i ru­szył na­przód kro­kiem spor­towca.

– Szkoda się de­ner­wo­wać, pani są­siadko. To co, spa­cer­kiem na górę? – za­py­tał to­nem, jakby mnie za­pra­szał na wy­stawną ko­la­cję.

– Ale po­wo­lutku, Jacku, coś mi dzi­siaj w ko­la­nach strzyka – po­wie­dzia­łam. Od­sap­nę­łam, ru­sza­jąc wolno ni­czym czołg.

Winda nie dzia­łała śred­nio trzy mie­siące w roku. Niby wy­pro­du­ko­wana w Niem­czech, a dzia­dow­ska była zu­peł­nie po pol­sku. Na­rze­ka­łam na tę windę, Ja­cek mi grzecz­nie przy­ta­ki­wał, czła­pa­li­śmy wolno pod górę w rytm na­szych słów. Na trze­cim pię­trze zro­bi­li­śmy so­bie przy­sta­nek. Ja­cek wy­prze­dził mnie nieco, usiadł na szczy­cie scho­dów, cze­ka­jąc, aż do niego do­łą­czę. W tym cza­sie spraw­dzał swoją ko­mórkę, bo prze­cież te­le­fony ko­mór­kowe waż­niej­sze były niż woda i po­wie­trze. Pod­kpi­wa­łam so­bie z jego mi­ło­ści do te­le­fo­nów, zga­dzał się ze mną, że to ob­se­sja. Przyj­rza­łam mu się uważ­nie, kiedy tak wdra­py­wa­li­śmy się na upra­gnione czwarte pię­tro, gdzie miesz­ka­łam. Za­po­wia­dał się na przy­stoj­nego męż­czy­znę, ta­kiego, co to ni­gdy nie bę­dzie miał pro­blemu z ko­bie­tami, bę­dzie so­bie w nich prze­bie­rał jak w ulę­gał­kach. Agata po­do­bna była do matki, choć pa­nuje prze­ko­na­nie, że pierw­szy syn za­wsze do matki jest po­do­bny, a córka do ojca.

Kiedy do­łą­czy­łam do niego, za­trzy­ma­łam się, żeby choć chwilkę od­po­cząć.

– Po­wiem ci, Jacku, nie sta­rzej się. Sta­rość to po­tworna rzecz. – Opar­łam się o po­ręcz. Przez chwilę uspo­ka­ja­łam od­dech, la­tem mę­czy­łam się znacz­nie szyb­ciej.

– Ale tam, gdzie pani do sta­ro­ści, pani To­siu! – ofuk­nął mnie.

– Nie ma nic in­te­re­su­ją­cego w sta­ro­ści – cią­gnę­łam da­lej. – Kie­dyś po scho­dach ska­ka­łam jak sa­renka, te­raz dźwig by się przy­dał. Kiedy to się stało? Na­wet nie za­uwa­ży­łam, jak nad­cią­gnęło to podłe nie­do­łę­stwo.

Po­gro­ził mi pal­cem, nie lu­bił, jak tak o so­bie mó­wi­łam.

– Jak pa­trzę na pa­nią, to się wcale nie boję doj­rza­łego wieku. Pani taka rześka i by­stra. Schody wy­kań­czają wszyst­kich, mnie też nogi bolą, niech się pani są­siadka nie przej­muje. Z dru­giej strony dla­czego pani mieszka tak wy­soko? Na par­te­rze miesz­kają Bed­nar­scy, może by się za­mie­nili na miesz­ka­nia? Oni mają tylko dwa po­koje, a pani trzy, to jesz­cze by coś do­pła­cili… Już kie­dyś o tym my­śla­łem, prze­cież te schody to ja­kiś, kur­czę, kosz­mar jest, winda złom, oni mło­dzi, mo­gliby śmi­gać po scho­dach bez pro­blemu.

Sama się kie­dyś nad tym za­sta­na­wia­łam, ale od­kąd po­wzię­łam po­sta­no­wie­nie, że wy­cho­dzić z domu nie będę, wy­so­kość pię­tra prze­stała mieć zna­cze­nie, mo­głam na­wet na dzie­sią­tym miesz­kać. Co naj­wy­żej, jak przyj­dzie do wy­no­sze­nia zwłok, bo umrzeć też mia­łam za­miar w miesz­ka­niu, to się pa­no­wie tro­chę zmę­czą po scho­dach, tar­ga­jąc ciało na no­szach.

– Ja­cuś, ty się nie martw o starą babę, ja­koś so­bie po­ra­dzę. W moim wieku to już na­wet nie wy­pada prze­pro­wa­dzek urzą­dzać, chyba że na cmen­tarz… – po­wie­dzia­łam.

– Jezu, no co pani? Po co ta­kie rze­czy ga­dać? – de­ner­wo­wał się. Mu­sia­łam prze­stać wy­wo­ły­wać ta­kie po­nure te­maty. Za­py­ta­łam go więc o Agatę, jego sio­strę. Nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć, kiedy ją ostatni raz wi­dzia­łam. Jako dziecko była bar­dzo ci­cha, rzadko uśmiech­nięta, cho­dziła wol­nym kro­kiem ze spusz­czoną głową, kiedy usi­ło­wa­łam z nią roz­ma­wiać, spra­wiała wra­że­nie prze­stra­szo­nej. Jak pod­ro­sła, omi­jała mnie z da­leka, ale ni­gdy nie od­mó­wiła po­mocy, kiedy jej brata nie było pod ręką.

– W ogóle nie wi­duję Agatki. Wy­je­chała? – za­py­ta­łam. Szli­śmy wolno, scho­dek po schodku. Ja­cek prze­rzu­cił so­bie moją torbę przez ra­mię. Nie od­po­wie­dział od razu. Po­czu­łam, że w jego spra­wach ro­dzin­nych nie pa­nuje ide­alny po­rzą­dek.

– Nie wy­je­chała – po­wie­dział z ta­kim prze­ni­kli­wym smut­kiem w gło­sie, że aż się za­trzy­ma­łam. On też się za­trzy­mał, sto­jąc trzy stop­nie wy­żej ode mnie, spoj­rze­li­śmy na sie­bie. Mały Ja­cek wy­dał mi się dziw­nie zga­szony, jego ro­ze­śmiane oczy na­gle zmie­niły ko­lor na sza­ro­zie­lony. Nie trzeba było psy­cho­loga, żeby od­gad­nąć, że coś go drę­czy.

– Cho­ruje? – za­py­ta­łam, uwa­ża­jąc, żeby ja­kaś wścib­ska nuta nie wy­brzmiała w moim gło­sie. Za­sta­na­wiał się przez chwilę nad od­po­wie­dzią.

– Obie­ca­łem matce, że nie będę o tym trą­bił, ale pani to chyba po­wiem. Na­zywa się to hi­ki­ko­mori – po­wie­dział.

– Nie będę uda­wać, że zro­zu­mia­łam.

Ru­szył na­gle z miej­sca, ja za nim. Do­szli­śmy w mil­cze­niu do mo­ich drzwi. Wy­grze­ba­łam klu­cze z kie­szeni swe­tra, wpu­ści­łam nas do miesz­ka­nia, umor­do­wana opar­łam się o szafę. Ja­cek po­szedł pro­sto do kuchni, po­ło­żył torbę z za­ku­pami na bla­cie, umył ręce w zle­wie pod stru­mie­niem zim­nej wody i wy­pa­ko­wał pro­dukty. Roz­bie­ra­nie w przed­po­koju za­jęło mi do­brą chwilę. Gdyby nie myśl, że nie­długo skoń­czy się to bez­sen­sowne wę­dro­wa­nie po świe­cie, skle­pach, pię­trach, za­pa­dła­bym na ja­kąś no­wo­cze­sną cho­robę, jak na przy­kład de­pre­sja! Od­wie­si­łam płaszcz na wie­szak, wsu­nę­łam pan­to­fle na stopy i po­szłam do kuchni.

– Zmę­czona je­stem jak koń po we­ster­nie – po­wie­dzia­łam do Jacka. Klap­nę­łam na ta­bo­ret zu­peł­nie bez sił w no­gach.

– Pani to ma te swoje po­wie­dzonka… – Skła­dał moje garnki w zle­wie. Wy­da­wało się, że ode­szli­śmy da­leko od te­matu le­d­wie roz­po­czę­tego na scho­dach. Nie za­cho­dził do mnie ostat­nio, na­wet przy­szło mi do głowy, że mnie unika, nie wie­dzia­łam tylko z ja­kiego po­wodu.

– Ha­ra­kiri? To sły­sza­łam, ale hi­ki­ko­mori? Nie obiło mi się o uszy. Mu­sisz mi opo­wie­dzieć, na co Agatka cho­ruje. Tak coś po­dej­rze­wa­łam, że może… bo nie było cię tu dawno.

– Pro­blem mamy, pani To­siu, nie chcia­łem się pani na głowę zwa­lać z tym wszyst­kim – od­parł.

Stał po­środku kuchni, pa­trzył na cy­trusy gni­jące w ozdob­nej mi­sie. Prze­brał pod­gniłe, wrzu­cił je do ko­sza na śmieci, ro­biąc miej­sce świe­żym, które przy­nio­słam z wy­prawy do wa­rzyw­niaka. Po­ukła­dał je sta­ran­nie w no­wo­cze­snej kom­po­zy­cji.

– Pa­mięta pani, żeby po­ma­rań­cze i cy­tryny spa­rzyć wrząt­kiem przed je­dze­niem? W te­le­wi­zji mó­wili, żeby cy­tru­sów nie trzy­mać w lo­dówce, bo soki wy­sy­chają.

Wy­szedł na chwilę z kuchni, wró­cił bez swe­tra. W miesz­ka­niu pa­no­wało przy­jemne dla star­szej osoby cie­pełko, ale dla mło­dzieńca duszny ukrop. Nie dało się skrę­cić ka­lo­ry­fe­rów, mu­siały grzać na całą moc. Cen­tralne to cen­tralne. Ja­cek usiadł przy stole.

– Wła­śnie mija rok, od­kąd Agata za­mknęła się w swoim po­koju – za­czął, ma­lu­jąc pal­cem kółka po ob­ru­sie. – Nie wy­cho­dzi, cza­sami na­wet sika do mied­nicy. W dzień śpi, a w nocy żyje w sieci. Wie pani, w in­ter­ne­cie. Za­mu­ro­wało ją, nie ma z nią kon­taktu. Przy­szła do domu pew­nego dnia i naj­zwy­czaj­niej w świe­cie za­ba­ry­ka­do­wała się w po­koju. Mama my­ślała, że to przej­dzie, że to taka chwi­lowa de­pre­sja, może ją chło­pak rzu­cił albo po­kłó­ciła się z ko­le­żanką, tym­cza­sem dni mi­jały, a Agata wy­co­fy­wała się co­raz bar­dziej i za­nim że­śmy się zo­rien­to­wali, już była w swoim świe­cie in­ter­ne­to­wym, z tam­tymi ludźmi. Dla nas nie żyła.

– Czy to ja­poń­ska cho­roba to całe hi­ki­ko­mori? – Wsta­łam z krze­sła i po­de­szłam do zlewu. Na­la­łam zim­nej wody do czaj­nika.

– Opi­sano ją w Ja­po­nii jako syn­drom skraj­nego wy­co­fa­nia spo­łecz­nego. Już wszystko prze­czy­ta­łem na ten te­mat, je­stem eks­per­tem. Agata nie ode­zwała się do nas sło­wem od roku. Kiedy mama wtar­gnęła do jej po­koju, żeby po­sprzą­tać, to na jej oczach zła­mała oprawkę pla­sti­kową od dłu­go­pisu i tak się po­ha­ra­tała po nad­garst­kach i szyi, że matka mało za­wału nie do­stała. Bała się już po­tem wcho­dzić do jej po­koju, więc tylko pod drzwiami sta­wiała tackę z je­dze­niem. Jak we­zwała le­ka­rza, to Agata prze­stała jeść. Chyba z ty­dzień tej tacki nie ru­szyła, a le­karz jak przy­szedł, tak po­szedł, na­wet jej nie wi­dział. Głupi był, za­le­cił, żeby jej in­ter­net wy­łą­czyć, to mama mi ka­zała wy­łą­czyć. Wy­łą­czy­łem, sio­stra ob­cięła so­bie włosy, część po­ło­żyła na tacce z je­dze­niem, resztę wrzu­ciła do ta­le­rza z po­mi­do­rówką. Ma w po­koju no­życzki, jak tylko pró­bo­wa­li­śmy coś zro­bić, to się cięła, ale tak po­rząd­nie, do krwi. Po dwóch dniach pod­łą­czy­łem ro­uter, chcąc nie chcąc, od­da­łem jej świat in­ter­netu, bo ba­li­śmy się, że się za­bije. Co­dzien­nie matka drży, że znaj­dzie ją mar­twą w po­koju, na­wet nie bę­dziemy wie­dzieć kiedy, ona wy­cho­dzi do to­a­lety tylko nocą, jak śpimy. Cze­ka­łem na nią kie­dyś przy ła­zience, chcia­łem po­ga­dać, ale jak mnie zo­ba­czyła, przy­sta­wiła so­bie do gar­dła no­życzki, na­ro­bi­łem w ga­cie i ucie­kłem. Ona się za­ba­ry­ka­do­wała w po­koju, wie­rzy pani, że ja jej w ogóle nie wi­duję? Mama nie chce jej od­dać do za­kładu, boi się, że wtedy już ofi­cjal­nie bę­dzie mieć córkę wa­riatkę. Ja zna­la­złem le­ka­rza, a nie było ła­two, po­ga­da­łem z nim, ob­ja­śnił mi pro­blem, a resztę do­czy­ta­łem w in­ter­ne­cie…

– Ja­cek… – prze­rwa­łam mu – ty twier­dzisz, że Agata rok nie wy­cho­dzi z po­koju i mil­czy? Jezu, skąd ta cho­roba?! In­ter­net jej w gło­wie po­mie­szał?

– Do in­ter­netu to ona ucie­kła przed re­alem. W sieci jej wszystko wy­cho­dzi, zaj­muje się grami kom­pu­te­ro­wymi, ma przy­ja­ciół, pa­nuje nad wszyst­kim, czuje się bez­pieczna, ale tylko tam, nie mię­dzy ludźmi.

Ja­cek ob­ja­śniał mi cier­pli­wie, co stało się z jego sio­strą. Słu­cha­łam i tru­chla­łam, ale ja­kaś podła świnka w mo­jej gło­wie za­częła chrzą­kać, że to wina pani Ireny, bo tak te dzie­ciaki musz­tro­wała od ma­leń­ko­ści. Cza­sami po­krywka musi się unieść, kiedy para zbyt mocno na­piera. Jakże w ta­kiej sy­tu­acji mo­głam go po­pro­sić o po­moc przy pła­ce­niu ra­chun­ków przez in­ter­net? Jak mo­głam mu za­ko­mu­ni­ko­wać, że sama re­zy­gnuję z wy­cho­dze­nia z domu, kiedy jego sio­strę do­pa­dła taka kli­niczna me­lan­cho­lia? Uciekłby ode mnie. Dwie osoby w ży­ciu tego mło­dzieńca de­cy­du­jące się na izo­la­cję to o dwie za dużo. Mu­sia­łam albo wy­brać lep­szy mo­ment, albo nie po­wie­dzieć mu ca­łej prawdy. Po­sta­no­wi­łam jed­nak nie za­wra­cać mu tym głowy w ta­kiej chwili, kiedy przy­tła­czały go pro­blemy tak dra­ma­tyczne.

– A jak to się le­czy? – za­py­ta­łam, po­da­jąc nam her­batę.

– Bar­dzo trudno. Zna­la­złem te­ra­peutę, który pod­szyje się pod jej zna­jomka w sieci, bę­dzie z nią grał w jej ulu­bione gry, zdo­by­wał za­ufa­nie, bę­dzie ją chwa­lił, sło­dził jej, aż w końcu może ją prze­kona, że po­winna się le­czyć w ja­kimś spe­cja­li­stycz­nym ośrodku. Taki jest plan, ko­leś wstęp­nie się zgo­dził, na­wet za darmo, w ra­mach eks­pe­ry­mentu. Mama nic o tym nie wie, jest prze­ciwna no­wo­cze­snym me­to­dom te­ra­pii. Wo­la­łaby, że­bym przy­pro­wa­dził eg­zor­cy­stę, na­wet coś mi na­po­mknęła, bo we­dług niej Agata jest opę­tana.

Tak się na­gle zro­biło ci­cho, jakby sam lu­cy­fer sta­nął po­mię­dzy nami. Nie­przy­jemny dreszcz prze­szedł mi po ple­cach. Ja­cek ni­czego nie za­uwa­żył, mie­szał her­batę, raz po raz pró­bu­jąc, czy jest wy­star­cza­jąco słodka.

– Gdy­byś po­trze­bo­wał pie­nię­dzy… – za­czę­łam nie­śmiało.

– Nie, pani To­siu, on obie­cał le­czyć za friko, ale czy to się uda? Ja swo­jej sio­stry nie po­znaję, to już jest inna osoba. Nie chce przyj­mo­wać le­ków na de­pre­sję, nic nie chce, tylko żeby ją zo­sta­wić w spo­koju przed kom­pu­te­rem. Taki stan może trwać la­tami. Mama już chyba też so­bie zdaje sprawę, że Agata nie wyj­dzie z po­koju tak jak gdyby ni­gdy nic i nie usią­dzie z nami nad ta­le­rzem ro­sołu. Ale niech pani ni­komu o tym nie mówi…

– Jacku, a komu ja bym miała opo­wia­dać? Za­sta­na­wiam się tylko, czy ta dia­gnoza jest trafna. Może jej coś in­nego do­lega? – po­wie­dzia­łam spo­koj­nie.

– To nie jest zwy­kła de­pre­sja. Za­jęło mi kilka mie­sięcy, żeby to usta­lić. Mało jest w Pol­sce od tego spe­cja­li­stów, psy­cho­te­ra­peu­tów uza­leż­nień od me­diów cy­fro­wych. Zna­la­złem faj­nego ko­le­sia w Kra­ko­wie, dał mi tro­chę na­dziei, przy­jął mnie u sie­bie w domu, chyba mu się żal mnie zro­biło, jak tak go mal­tre­to­wa­łem e-ma­ilami. Ale pani ro­zu­mie, taka no­wo­cze­sna cho­roba to po­nad siły mo­jej mamy, ona już ma dość, jak te tacki sta­wia pod drzwiami, cią­gle na­słu­chuje, czy Agata jesz­cze żyje.

Ja­cek wstał na­gle od stołu, z fi­li­żanką w dłoni pod­szedł do okna.

– Mó­wię pani, nie jest lekko. – Stał ple­cami do mnie, za­pa­trzony w niebo.

– Do­my­ślam się, dziecko. Bar­dzo bym chciała po­móc, ale nie wiem jak. Je­stem już taka stara, że le­d­wie ro­zu­miem zna­cze­nie słowa in­ter­net, a to dzięki to­bie, boś mi kie­dyś ob­ja­śnił, jak on działa – po­wie­dzia­łam, wzdy­cha­jąc. Niby ro­zu­mia­łam dzi­siej­szy świat, jego za­gro­że­nia i pu­łapki, ale kiedy słu­cha­łam re­la­cji Jacka, to jak­bym ja­kiś pro­gram oglą­dała w te­le­wi­zji. Nie­re­alne pro­blemy za­gnieź­dziły się pię­tro wy­żej, re­alny był Ja­cek sto­jący po­środku mo­jej kuchni.

– Mnie się do­słow­nie nie­do­brze robi, jak sły­szę słowa in­ter­net i sieć. – Mó­wiąc to, po­tar­gał czu­prynę lewą ręką i klep­nął lekko w po­li­czek, jakby się chciał przy­wo­łać do po­rządku.

Od­sta­wił pu­stą fi­li­żankę do zlewu, za­czął za­bie­rać się do zmy­wa­nia. Za­pro­te­sto­wa­łam. Nie mia­łam nic in­nego do ro­boty, jak tylko prze­płu­kać te dwie fi­li­żanki le­ża­ku­jące w zle­wie, zro­bić so­bie grzankę na ko­la­cję. Za­ka­za­łam Jac­kowi zmy­wa­nia u mnie ga­rów, ale nie po­słu­chał, szyb­kimi, zwin­nymi ru­chami umył na­czy­nia. Kiedy wy­cho­dził, za­gad­nę­łam go nie­win­nie:

– Wpad­nij kie­dyś do mnie na dłuż­szą po­ga­wędkę, bo mam prośbę, ale to nic pil­nego. A co do two­jej sio­stry, wiem, że z ta­kim bra­tem Agata wy­zdro­wieje, będę cię wspie­rać. Gdyby coś trzeba było… że­byś mi się ni­gdy nie wa­hał przyjść po­pro­sić o co­kol­wiek.

– Wpadnę w przy­szłym ty­go­dniu – obie­cał. – Mu­szę iść, mama czeka na pro­szek do pie­cze­nia.

Po­szedł, nie sły­sza­łam na­wet, jak za­myka drzwi. Mnie do końca dnia po­zo­sta­wały jesz­cze dwa za­da­nia: zjeść ko­la­cję oraz obej­rzeć _Szkło kon­tak­towe_, po­śmiać się z tych pań Te­re­sek, He­len, Da­nut, które dzwo­niły do pro­gramu, nie ma­jąc nic do po­wie­dze­nia, by skrze­czeć i pisz­czeć pod­nie­cone fak­tem, że się w ogóle do­dzwo­niły! Po­tem jesz­cze przez pół mi­nuty ka­dziły temu Sia­nec­kiemu czy temu dru­giemu, po­wta­rza­jąc jedna przez drugą, jacy oni świetni, jak do­stoj­nie sie­dzą w fo­te­lach, uwo­dząc ko­lo­rem skar­pe­tek. Ich czas mi­jał, więc koń­czyły po­byt na an­te­nie albo po­chwałą pre­zesa Ka­czyń­skiego, albo jego kry­tyką. Nu­dziary prze­brzy­dłe. Wy­daje im się, że ich opi­nie czy po­glądy ko­goś in­te­re­sują, więc upar­cie sta­rają się ura­czyć kogo się da swo­imi prze­my­śle­niami. Dzwo­nią do te­le­wi­zji, do ra­dia, pi­szą li­sty, wy­stają pod kio­skami, wy­sia­dują na ław­kach osie­dlo­wych, opo­wia­da­jąc, co są­dzą i czy coś im się po­doba, czy też nie. Lu­bię my­śleć, że ni­gdy taka nie by­łam, a w moim wieku nie ma szans, że się taka stanę.

Ja­cek nie przy­szedł do mnie w na­stęp­nym ty­go­dniu, jak obie­cał, ale do­piero trzy mie­siące póź­niej, i miał tra­giczne wia­do­mo­ści.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: