Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Moje bieguny. Dzienniki z wypraw - ebook

Data wydania:
26 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moje bieguny. Dzienniki z wypraw - ebook

„Zobaczyłem jak na dłoni to, co wiedziałem od dawna. Ziemia to nie tylko bieguny, jest na niej nieskończenie wiele światów, które stwarzane są przez nasze marzenia. Biegunów jest tak wiele, jak wielu jest ludzi na świecie”.

Moje bieguny, wydane po raz pierwszy w 1998 roku, to surowe zapisy z dzienników Marka Kamińskiego - pierwszego człowieka w historii, który zdobył oba bieguny Ziemi w tym samym roku bez pomocy z zewnątrz. Były uhonorowane Nagrodą Artusa w kategorii Najlepsza Książka Roku 1998 i Nagrodą Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fidlera za najlepszą polską książkę o tematyce podróżniczej i krajoznawczej.

Niniejsze wydanie wzbogacono o zapiski z podróży na „trzeci biegun” - Santiago de Compostela - różniącej się od poprzednich wypraw bogactwem miejsc i ludzi przewijających się w niej jak w kalejdoskopie.

Moje bieguny to nie tylko książka podróżnicza. Zaczynając od Spitsbergenu, a kończąc na przylądku Finisterre, poznajemy wewnętrzną narrację towarzyszącą wędrówkom - nie tylko tym geograficznym ciągnącym się tysiące kilometrów, ale i metafizycznym w poszukiwaniu motywacji, sensu życia i działania. Poznajemy wewnętrzne dialogi człowieka pokonującego zmęczenie i ból, odnajdującego wciąż na nowo siły, by iść dalej, zachowującego w sobie głęboką miłość do świata i ludzi.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-958861-8-8
Rozmiar pliku: 9,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Pa­mię­tam, że kiedy by­łem ma­łym dziec­kiem, pły­wa­łem zimą na krach po rze­kach i je­zio­rach. Cza­sami zda­rzało się, że kry pę­kały i za­nu­rza­łem się w zim­nej wo­dzie. Kie­dyś na du­żym je­zio­rze prze­sze­dłem po roz­ta­pia­ją­cym się lo­dzie na małą wy­spę. To było bar­dzo da­leko jak na ma­łego chłopca, lód był cienki, a wio­sna w pełni.

Naj­wię­cej wy­praw i po­dróży udało mi się prze­żyć w dzie­ciń­stwie. Ma­rze­nia, plany, książki były żyw­sze i bar­dziej re­alne niż ota­cza­jąca rze­czy­wi­stość. Na­miot, las, góry to były pierw­sze drzwi do in­nego świata. Kiedy skoń­czy­łem 15 lat, po­pły­ną­łem stat­kiem do Afryki. Póź­niej prze­je­cha­łem au­to­sto­pem nie­mal całą Eu­ropę, Mek­syk i wiele in­nych kra­jów. Było to cie­kawe, ale z cza­sem miej­sca za­częły być po­dobne do sie­bie i ni­czego no­wego nie można było po­znać.

Zo­ba­czy­łem, że nie warto w ży­ciu szu­kać ła­twych dróg, bo ni­g­dzie nas one nie za­pro­wa­dzą. A ży­cie jest zbyt krót­kie, żeby uczyć się na błę­dach.

W 1990 roku zna­la­złem się na Spits­ber­ge­nie. Stam­tąd nie­omal wi­działo się bie­gun.

W 1993 roku prze­sze­dłem Gren­lan­dię, a po­tem do­tar­łem na nar­tach w jed­nym roku na bie­guny pół­nocny i po­łu­dniowy. Dwa bie­guny w jed­nym roku. Nie wiem, jak to się stało.

Wiem, że by­łem szczę­śliwy, gdy sze­dłem. I może mniej szczę­śliwy, gdy osią­ga­łem cel i ży­łem da­lej? Kiedy sze­dłem, było zimno i praw­dzi­wie, póź­niej cie­pło i śmiesz­nie. Ni­gdy nie po­tra­fi­łem so­bie tego wy­tłu­ma­czyć.Pół­noc

Od­kąd się­gam pa­mię­cią, ma­rzy­łem o bie­gu­nach. Moja droga do nich wio­dła przez wiele kra­jów Eu­ropy, Ame­ryki, Azji, w końcu za­pro­wa­dziła mnie na Spits­ber­gen, gdzie po­zna­łem Wojtka Mo­skala. Ra­zem po­sta­no­wi­li­śmy przejść w po­przek Gren­lan­dię. Miał to być tre­ning przed bie­gu­nem pół­noc­nym. Po­sta­no­wi­li­śmy przejść Gren­lan­dię bez po­mocy z ze­wnątrz. Wy­ru­szy­li­śmy 5 kwiet­nia 1993 roku z ma­łej wio­ski inu­ic­kiej Isor­toq. Cały sprzęt i je­dze­nie cią­gnę­li­śmy na san­kach.

Wy­ru­szy­li­śmy na ko­niec ark­tycz­nej zimy. Po­woli za­nu­rza­li­śmy się w biały, lo­dowy świat. Świat wy­zna­czony przez wrzą­tek, nie­skoń­czo­ność i cze­ko­ladę.

Nie­raz by­wało ciężko, ale da­wa­li­śmy radę. Im było trud­niej, tym bar­dziej my­ślało się o na­stęp­nych wy­pra­wach. To dziwne, ale prze­trwa­nie w ta­kich wa­run­kach po­wo­do­wało, że chcie­li­śmy wię­cej i da­lej.

Wiem, że tam za­częła się na­sza droga na bie­gun pół­nocny. Po 20 dniach osią­gnę­li­śmy po­łowę trasy, a 33. dnia zo­ba­czy­li­śmy góry za­chod­niego wy­brzeża. Po doj­ściu na drugi brzeg w nocy na lot­ni­sku zna­la­złem wannę. Le­ża­łem w niej 5 go­dzin i tylko do­le­wa­łem go­rą­cej wody.

Gren­lan­dia

24.03.1993

Mie­siące tre­ningu, bie­ga­nia po le­sie, ki­lo­me­try, które prze­pły­ną­łem i prze­bie­głem. Czy tre­ning ma tak duże zna­cze­nie? My­ślę, że przede wszyst­kim psy­cho­lo­giczne, ale wszystko roz­strzy­gnie się tam, na lo­dzie. Bę­dzie zimno, dużo zim­niej niż na Spits­ber­ge­nie. A sprzęt — czy się spraw­dzi? Czy ucią­gnę sanki, które ważą 70 kg? Czy dam radę przez tyle dni? Nie ma od­wrotu. Naj­waż­niej­sze to zdo­by­wać do­świad­cze­nie, co­kol­wiek by się miało stać.

26.03.1993

Trzeba się zbie­rać i je­chać. Bra­kuje mi jesz­cze dużo sprzętu: buty, ano­rak, spodnie, po­lary, go­gle. Pro­gram jest na­pięty. Je­śli się za­wali, może mi cze­goś za­brak­nąć.

Buty i ano­rak są naj­waż­niej­sze. Pią­tek, ostat­nie go­dziny w pracy i do­piero o 17.00 wy­cho­dzę. Mam go­dzinę lub dwie i mu­szę za­ła­twić mnó­stwo sprzętu. Ni­g­dzie nie ma do­brych po­la­rów ani bie­li­zny. O 17.45 wpa­dam do sklepu spor­to­wego: nie ma wyj­ścia, trzeba ku­po­wać, co jest. Bie­li­zna słaba, bluza za duża, po­lar za gruby, ale biorę, jak leci. Nie mam czasu. Od­bie­ram buty i jadę do Gdyni. Mu­szę ku­pić go­gle i oku­lary. Zdą­ży­łem za­ła­twić wszystko, na ostat­nią chwilę, ale wi­dać ina­czej się nie da. Trzeba było oprócz tego pra­co­wać, a praca nie­lekka. Na szczę­ście mie­sią­cami spraw­dza­łem, gdzie co jest, i wie­dzia­łem, do­kąd je­chać. Pa­ku­jemy sprzęt do pu­lek, przy­mie­rzamy i wią­żemy. Wy­cho­dzę do domu po pół­nocy, trudno za­snąć, rano po­budka o 5.00. Za­po­mnia­łem o po­że­gna­niu z dziew­czy­nami, a ju­tro so­bota.

27.03.1993

W domu ostat­nie sprzą­ta­nie. Zo­sta­wić po so­bie po­rzą­dek. Ostat­nie spoj­rze­nie na mój po­kój: jest ide­al­nie czy­sty. Jesz­cze te­le­fony i po­że­gna­nie ze wszyst­kimi. Przy­jeż­dża moja sio­stra Ewa z War­szawy, a po­tem trzeba wziąć sanki i je­chać do Świ­no­uj­ścia.

Prom do Da­nii jest opóź­niony z po­wodu awa­rii ma­szyn. Za­sy­piam ze zmę­cze­nia. Kiedy się bu­dzimy, prom już pły­nie. Wy­siadka w Ko­pen­ha­dze.

Prze­pa­ko­wu­jemy sprzęt przy okien­kach banku na lot­ni­sku Ka­strup. Dziew­czyna z kasy pyta, czy bę­dziemy tu roz­bi­jać na­miot. Śmiesz­nie to wy­gląda, prze­bie­ramy się, je­ste­śmy tylko w gat­kach, a tu obok prze­cho­dzą po­ważni pa­no­wie z cy­ga­rami w gra­na­to­wych płasz­czach. Nie pa­su­jemy do tego kra­jo­brazu.

28.03.1993

Rano je­dziemy au­to­bu­sem peł­nym lu­dzi na lot­ni­sko. Każdy spie­szy do swo­jej ro­boty. Jedni do urzę­dów, dru­dzy do skle­pów, a trzeci na Gren­lan­dię.

Znowu się prze­pa­ko­wu­jemy, za­kła­damy jak naj­wię­cej ubrań i kur­tek na sie­bie, żeby nad­ba­gaż był mniej­szy. Wy­glą­damy z Wojt­kiem jak bał­wany, leje się z nas pot.

Po­tem od­prawa. Pani mówi, że mamy 70 kg po­nad li­mit, a my, że tak, zga­dza się, 50 kg po­wy­żej normy. Uśmie­cha się i wpi­suje 50 kg.

Søn­dre Strøm­fjord • 29.03.1993

Pierw­sze wyj­ście w te­ren, 1–2 km. Po­goda su­per, −25°C. W za­sa­dzie wa­runki po­dobne jak na Spits­ber­ge­nie. Do­sta­jemy po­kój i idziemy spać.

De­cy­du­jemy się jed­nak zo­sta­wić tro­chę rze­czy za­pa­so­wych w Søn­dre, po to żeby było jak naj­mniej do cią­gnię­cia. Je­ste­śmy zmę­czeni. Na­wet bar­dzo.

Rano po­win­ni­śmy wy­star­to­wać do Ku­lu­suk, ale go­dzina cią­gle jest prze­kła­dana. Koło po­łu­dnia ru­szamy. Po 20 mi­nu­tach za­wra­camy i lą­du­jemy w Søn­dre. W Ku­lu­suk zła po­goda, pada i nie mogą na­dą­żyć z oczysz­cza­niem pasa star­to­wego. Jest tu dziew­czyna, która czeka od 5 dni. W końcu udaje nam się wy­star­to­wać. Lą­du­jemy w tu­nelu ze śniegu o wy­so­ko­ści 3 m. Po­goda rze­czy­wi­ście pa­skudna. He­li­kop­ter prze­wozi część pa­sa­że­rów do An­gn­mags­sa­lik, a my z Wojt­kiem zo­sta­jemy sami w ba­raku przy pa­sie star­to­wym. Roz­kła­damy śpi­wory i tak ko­czu­jemy przez 3 dni. Jest faj­nie, ale by­łoby le­piej, gdy­by­śmy byli w An­gn­mags­sa­lik. Tu­taj ni­czego nie można prze­wi­dzieć. Pa­mię­tam, jak roz­ma­wia­li­śmy z Inu­itami o przej­ściu lą­do­lodu. Je­den z nich tylko wzru­szał ra­mio­nami i mó­wił: zimno, śmierć. Usły­sza­łem jesz­cze, że to trudna trasa i co roku ru­sza parę wy­praw, ale więk­szość nie do­cho­dzi do celu. Cie­kawe, dla­czego Inu­ici nie prze­cho­dzą Gren­lan­dii w po­przek?

Isor­toq • 1.04.1993

Je­dziemy psim za­przę­giem na fiord. Ro­bimy prze­rę­bel w lo­dzie i ło­wimy ryby. Przez 15 mi­nut ha­czyk z przy­nętą spusz­cza się na 400 m w dół. Po­tem ocze­ki­wa­nie. Ryby biorą cał­kiem nie­źle. Wie­czo­rem przy­rzą­dzamy je i zja­damy. Jemy też mięso z wie­lo­ryba. Śpimy na pod­ło­dze w inu­ic­kiej szkole. Jest nie­źle.

7. dzień wy­prawy, 11.04.1993

Rano wi­docz­ność ze­rowa. Zwi­jamy obóz. Opa­try­wa­nie ran na no­gach. Wy­marsz. Cały dzień ry­jemy w śniegu o gru­bo­ści 0,5 m. Dzi­siaj Wiel­ka­noc. Naj­pierw idziemy po 2, po­tem po 1,5 go­dziny, a na ko­niec 45 mi­nut. W po­łu­dnie wy­cho­dzi słońce, co­raz trud­niej iść, cie­pło. Po­tem robi się zimno, nie można da­lej ryć. Za­kła­damy bi­wak. Pęka maszt, pró­bu­jemy go skleić, ale robi się jesz­cze go­rzej. W końcu prze­ci­namy gumkę i wkła­damy maszt lu­zem. Przy oka­zji klej roz­pusz­cza mi skórę i przy­kleja się do rę­ka­wic. Nie­przy­jem­nie.

8. dzień wy­prawy, 12.04.1993

Po­nie­dzia­łek Wiel­ka­nocny. Cały dzień bar­dzo silny wiatr. Pe­te­raq, czyli hu­ra­ga­nowy wiatr na lą­do­lo­dzie. Ki­bel, le­żymy w na­mio­cie. Tem­pe­ra­tura −15°C, wiatr 50 km/h. Mie­cie śnie­giem i nic nie wi­dać. Trzeba oszczę­dzać je­dze­nie, zja­damy tylko je­den po­si­łek. Po­tem cały dzień le­żymy i czy­tamy książki, ja Wy­prawę Tol­kiena, Woj­tek Kima Ki­plinga.

Cza­sem za­mie­niamy parę słów. Za­sta­na­wiam się, czy na­miot wy­trzyma, bo bar­dzo nami szar­pie. Je­żeli bę­dzie moc­niej­szy wiatr, to kto wie. De­cy­du­jemy się spać w po­la­rach: spodniach, blu­zie i czapce ko­mi­niarce. Mimo to nie jest za cie­pło.

W nocy cały czas silny wiatr. Zimno.

8 dni i tylko 80 km. To bar­dzo mało. Co bę­dzie da­lej, je­śli utrzyma się taka po­goda? Bę­dziemy szli, aż star­czy nam je­dze­nia i pa­liwa, a po­tem? Na ra­zie wa­limy do przodu, cho­ciaż jest bar­dzo ciężko.

9. dzień wy­prawy, wto­rek 13.04.1993

Rano w na­mio­cie wszystko oszro­nione. Trudno otwo­rzyć zamki. Tem­pe­ra­tura −16°C. Wiatr ucichł. De­cy­du­jemy się iść. Pi­szę z tru­dem, bo gra­bieją ręce. Cały na­miot we­wnątrz w szro­nie i lo­dzie. Go­tu­jemy coś. Wspo­mi­namy, ile było w Pol­sce prób przej­ścia Gren­lan­dii. Mój ku­bek jest spę­kany. Zwią­za­łem go sznur­kiem, ale mimo to prze­cieka pod spodem. Grube rze­czy jem z kubka, a drobne z na­krętki od ter­mosu. Jesz­cze wi­ta­mina. W na­mio­cie si­kamy do bu­telki i wy­le­wamy do przed­sionka. Po ja­kimś cza­sie wszystko prze­siąk­nięte mo­czem. Sta­ramy się ogra­ni­czyć pi­cie. Po­goda robi się co­raz lep­sza. Wy­cho­dzi słońce. Z nie­po­ko­jem my­ślę o tym, że za 2–3 go­dziny nie­uchron­nie mu­szę zro­bić kupę. Niby pro­sta rzecz, ale z wia­trem i przy −17°C — to już skom­pli­ko­wana ope­ra­cja. Trzeba do­pra­co­wać sprawy fi­zjo­lo­giczne, ale jak? W na­mio­cie wszystko mo­kre lub za­lo­dzone. Dzi­siaj wy­marsz bę­dzie póź­niej. Go­tu­jemy do­dat­kowe dwa ter­mosy her­baty. Po­now­nie zmiana opa­trun­ków, wszystko szybko mar­z­nie.

Cały dzień marsz, do 20.00. Naj­pierw słońce, po­tem śnieg. Wie­czo­rem tem­pe­ra­tura około −20°C, prze­szli­śmy 15 km. Do Søn­dre 495 km. Za­czyna wiać. Ku­bek pękł cał­kiem. Ko­szula za krótka. Cho­ler­nie mnie prze­wiało. Rany bez zmian. Tro­chę się po­gor­szyło. My­śla­łem, że nie wy­ro­bię z piętą.

Pod­czas mar­szu lekki wiatr i za­strugi do 0,5 m. Trasa wy­gląda jak po­fa­lo­wane mo­rze. Sta­ramy się nad­ro­bić straty. Wie­czo­rem zupka i her­bata ma­li­nowa.

10. dzień wy­prawy, środa 14.04.1993

W nocy za­mar­zła her­bata. Bar­dzo zimno. Ter­mo­metr po­ka­zuje −25°C, a z wia­trem bę­dzie −40°C. Za­sta­na­wiamy się, czy iść. Może po­rwać na­miot przy skła­da­niu. W nocy na­sy­pało śniegu do środka. Wszystko w śniegu. Wieje, zimno i nie­przy­jem­nie. Jesz­cze pra­wie 500 km. Mu­szę zmie­nić opa­trunki. De­cy­du­jemy się iść. Do­tych­czas zro­bi­li­śmy 94,5 km. Nie­dużo. Na ze­wnątrz duży mróz i wiatr. Trzeba się szybko ze­brać, bo grożą od­mro­że­nia. Ogrze­wam buty ze­wnętrzne, za­mar­z­nięte na ka­mień. Skóra wcale nie jest taka do­bra. Za­wsze wsta­jemy o 6.00, ale za­nim upo­ramy się ze wszyst­kim, jest 11.00. W nocy śpię bez po­la­rów, tylko w bie­liź­nie. Jest su­per. Dziś bę­dziemy szli kur­sem 327°. W nocy mocno wiało, będą za­strugi. Wczo­raj sze­dłem cały dzień bez fok. Ano­raki całe za­mro­żone. Za­strugi, za­strugi i jesz­cze pod górę. Ro­bimy 13,5 km, mało.

Wie­czo­rem za­mar­z­nięte śpi­wory, stup­tuty, ter­mosy — wszystko. But we­wnętrzny po paru mi­nu­tach za­mie­nia się w ka­mień. Zgroza.

Tem­pe­ra­tura po­ni­żej −20°C. Na­pra­wiamy maszt, ob­ci­namy, ob­le­piamy pla­strem. Za dużo mamy rze­czy, a te­raz pod górę i przez za­strugi — to nas spo­wal­nia. Je­śli tak bę­dzie da­lej, to pew­nie nie doj­dziemy. Cho­lera, tylko 13,5 km, a tak się zma­cha­li­śmy. By­li­śmy pewni, że zro­bi­li­śmy około 20 km.

Foki się od­kle­jają, więc cały czas zsu­wa­li­śmy się z za­strug, sanki ha­mo­wały, trzeba się było za­pie­rać. Za­strugi co­raz więk­sze. Cały dzień słońce, ale wiał pół­nocny wiatr. Zimno. Wy­szli­śmy o 11.00, a skoń­czy­li­śmy o 20.00. Sys­tem 4 × 1,5 godz. + 1 × 1 godz. Pró­bo­wa­łem po dro­dze my­śleć o fi­lo­zo­fii, Wit­t­gen­ste­inie, ma­te­ma­tyce, ale trzeba się skon­cen­tro­wać tylko na jed­nej my­śli: iść, iść, iść. Wszystko mo­kre, za­mar­z­nięte, ob­lo­dzone. Od­ci­nek za­wiera w so­bie nie­skoń­czo­ność, to niby ta­kie pro­ste.

11. dzień wy­prawy, czwar­tek 15.04.1993

Rano jak zwy­kle nie­przy­jem­nie i zimno. Naj­gor­sze jest wy­cho­dze­nie ze śpi­wora. Z cie­płego w zimne. Tem­pe­ra­tura około −17°C. Po­woli przy­zwy­cza­jamy się do sy­tu­acji. Obia­do­śnia­da­nie: 1 ku­bek go­rą­cego, po­tem 2 i 1/3 kubka gę­stego, 2 kubki go­rą­cego i ko­niec. Po­goda zła, wieje z pół­nocy i chmury.

Mamy cho­lerny dzień. Cią­gle stromo pod górę. Można zwa­rio­wać. W po­ło­wie dnia po­goda za­ła­muje się. Kom­plet­nie biało, nic nie wi­dać, wiatr, pada śnieg i pod górę. Po­tem tro­chę się wy­po­ga­dza, góra ła­god­nieje. Wy­cho­dzi słońce. Mu­simy wejść na tę cho­lerną górę, ma po­nad 2,5 km. Zro­bimy to, mam na­dzieję. Idę i czę­sto li­czę do 50, żeby trzy­mać rytm. I tak zla­tuje dzień. Wojt­kowi psuje się ki­jek, za­wsze coś się zda­rzy. Zna­la­złem spo­sób na lep­sze sa­mo­po­czu­cie. W na­mio­cie zmie­niam mo­krą po ca­łym dniu czapkę na su­chą. Rze­czy całe za­lo­dzone i mo­kre. Wie­szamy je na spe­cjal­nych sznur­kach w na­mio­cie. Linki na­prę­żone, mało nie pękną. Mię­dzy na­szymi gło­wami wi­szą skar­pety, rę­ka­wiczki, buty we­wnętrzne, czapki — w su­mie to do­bry pa­tent. Dziś same nie­po­wo­dze­nia: świeczki co chwila spa­dają, Woj­tek wy­lewa na sie­bie ku­bek wrzątku, po­tem co i rusz coś spada na pry­mus i się przy­pala.

Ki­jek Wojtka mimo pod­grze­wa­nia nie dał się na­pra­wić, poza tym pra­wie spa­liła się skar­peta. Do śpi­wora i spać, jest pół­noc.

PS Po ca­łym dniu ka­to­wa­nia zro­bi­li­śmy tylko 15 km. Nowe rany na no­gach.

12. dzień wy­prawy, pią­tek

Zimno, −20°C, tro­chę słońca, tro­chę chmur. Li­czymy na różne spo­soby, ile zo­stało do przej­ścia. Do Søn­dre Strøm­fjord 477 km — jak my to przej­dziemy? Wczo­raj był dry­fu­jący śnieg, zero wi­docz­no­ści. Jest 9.00, pora ru­szać, a my jesz­cze nie­go­towi, może na 10.00 się uwi­niemy. Rany na no­gach opa­trzone.

Ma­sze­ru­jemy 8 go­dzin. Słońce świeci na ca­łego, chmur nie wi­dać. Przy­wią­zu­jemy śpi­wory na wierzch sa­nek, bo całe za­lo­dzone. Schną bły­ska­wicz­nie. Za­strugi do­syć mocne do 0,5 m, raz jest ich mniej, raz wię­cej. Bar­dzo opóź­niają marsz. Cią­gle jest pod górkę, ale te­raz jakby ła­god­niej. Chyba słońce działa tak po­zy­tyw­nie. Zdej­mu­jemy ano­raki i zo­sta­jemy tylko w po­la­rach. I tak so­bie idziemy, jest cie­plutko, jak na wcza­sach w Za­ko­pa­nem, aż tu na­gle trach — mo­men­tal­nie chwyta mróz −20°C albo wię­cej. Od razu pa­ku­jemy cały szpej i na­kła­damy ano­raki. Mar­zną mi palce, drę­twieją i nie czuję ich chyba przez go­dzinę. Za późno za­ło­ży­łem rę­ka­wice, trzeba uwa­żać. Ostat­nie 1,5 go­dziny idę na słońce, bo po­zy­cja słońca mniej wię­cej po­krywa się z kur­sem, a nie mam siły co chwila spo­glą­dać na kom­pas. Po­tem ru­tyna: roz­bi­ja­nie na­miotu, oko­py­wa­nie, po­si­łek. Na ze­wnątrz co­raz zim­niej, tem­pe­ra­tura spada do −30°C. Wcho­dzę do śpi­wora we wszyst­kim i leżę. Stra­te­gia na śpi­wór: wkładka po­la­rowa i tylko w bie­liź­nie. Woj­tek robi ina­czej: wkładka po­la­rowa + bluza i spodnie po­la­rowe + bie­li­zna.

PS Zro­bi­li­śmy 15,5 km.

13. dzień wy­prawy, so­bota 17.04.1993

W nocy strasz­nie zimno. Spa­łem tylko w ko­szulce, co chwila bu­dzi­łem się, owi­ja­łem szyję skar­pe­tami i to po­mo­gło. Ale i tak było zimno.

Naj­bar­dziej nie­przy­jemny mo­ment to wsta­wa­nie. Tem­pe­ra­tura −20°C. Na­miot we­wnątrz ob­lo­dzony i oszro­niony. Trzeba wyjść ze śpi­wora w bie­liź­nie, ze­brać szron na ciało, a po­tem wło­żyć bluzę i spodnie po­la­rowe, i na to kurtkę pu­chową. Mu­simy to wy­trzy­mać. Do Søn­dre 461,5 km. To jesz­cze bar­dzo dużo. Byle tylko dojść. Mu­simy dojść. Na szczę­ście te­raz już nie ma od­wrotu. Je­ste­śmy na wy­so­ko­ści 2050 m i cią­gle idziemy pod górę. Mu­simy wdra­pać się na 2800 m. Bę­dzie zim­niej i zim­niej. Do wierz­chołka lą­do­lodu bra­kuje nam 64 km, po­tem bę­dzie z górki. Rano wiatr, chmury, pada śnieg.

Po ob­li­cze­niu śred­niej wy­cho­dzi, że ro­bimy prze­cięt­nie 15 km dzien­nie, nie li­cząc ki­bli. W tym tem­pie po­trzeba 40 dni, czyli tyle, na ile mamy żar­cia i pa­liwa. Na styk. A je­śli przyjdą przy­mu­sowe po­stoje?

Czas ro­bić ter­mosy na drogę. Z jed­nej strony przej­ście Gren­lan­dii, z dru­giej smród, pot, brud, szczo­chy, je­dze­nie i rany, wy­mie­szane ze sobą na ma­łej prze­strzeni na­miotu, a w środku dwóch fa­ce­tów.

Opo­wia­damy so­bie z Wojt­kiem o cza­sach, kiedy ty­dzień był wy­zna­czany przez Zwie­rzy­niec, Ekran z brat­kiem i Te­le­ra­nek.

Pod­czas dru­giej prze­rwy dys­ku­sja o je­dze­niu i ka­lo­riach. Wle­czemy się i trzeba coś zro­bić, bo ina­czej bę­dzie cienko.

Pro­po­nuję, żeby na dwu ostat­nich prze­rwach jeść po łyżce pem­mi­kanu i że­la­znej re­zerwy. Zmniej­szy to na­sze ra­cje, ale wy­daje mi się, że waż­niej­sze są do­dat­kowe ki­lo­me­try, które te­raz dzięki tym ka­lo­riom uzy­skamy. Praw­do­po­dob­nie mamy około 2000 kcal dzien­nie na jed­nego, to jest tro­chę mało.

Może do­dat­kowa por­cja pem­mi­kanu po­działa jak kop, który nas po­pchnie. Le­piej mieć wię­cej ka­lo­rii w so­bie i mniej cię­żaru na san­kach do cią­gnię­cia. Spró­bu­jemy od ju­tra przez 2 dni.

Po po­łu­dniu spo­ty­kamy za­gu­bio­nego ptaszka. Bie­dak za­błą­kał się na lo­dzie. Przez chwilę je­ste­śmy zdez­o­rien­to­wani. Może pro­wa­dzimy źle na­wi­ga­cję i znaj­du­jemy się bli­sko mo­rza. No nic, idziemy da­lej. Te­ren tro­chę bar­dziej pła­ski, ale za­strugi się­ga­jące 0,5 m trzy­mają.

Słońce, lekki wiatr S, chmury, wiatr.

Prze­szli­śmy dziś 17,04 km. Hurra, to nasz mały re­kord. Może te­raz ja­koś się do­ku­lamy. Jesz­cze tylko na­miot, opa­tru­nek i lulu.

Po­zy­cja 66°12'23"N, 41°33'56"W.

14. dzień wy­prawy, nie­dziela 18.04.1993

Tem­pe­ra­tura −18°C, słońce świeci. Do Søn­dre Strøm­fjord 434,5 km — zejść po­ni­żej 300 km to by­łoby coś.

Idziemy do 19.00. Dłu­go­pis nie chce pi­sać. Słońce, bez chmur, wiatr z pół­nocy. Co­raz zim­niej, ter­mo­metr po­ka­zuje −20°C, ale w po­łą­cze­niu z wia­trem to jak −40°C. Zmę­czeni, ska­to­wani, ale wa­limy da­lej, ile się da. Za­strugi, dużo ich, cza­sem po­tworne. Na ko­niec robi się zimno, −26°C i wię­cej. Śnieg jak pia­sek, sanki: narty nie mają po­śli­zgu.

Zro­bi­li­śmy 17 km. W na­mio­cie zimno, bar­dzo zimno. Nie chce się na­wet jeść ani pić. Gdy świecę la­tarką, nie mogę zo­ba­czyć Wojtka, który sie­dzi obok. Tylko sama para. Opa­trunki, spać. Wszystko za­mar­z­nięte.

Po­zy­cja 66°11'15"N, 41°56'04"W.

15. dzień, po­nie­dzia­łek 19.04.1993

W nocy bar­dzo zimno, około −40°C. Co ja­kiś czas bu­dzę się i roz­grze­wam ciało, na­cie­ra­jąc je. Zimno, mimo że śpię ubrany i w stup­tu­tach. Naj­go­rzej rano wstać, ubrać się.

Tem­pe­ra­tura rano −31°C, słońce, bez chmur.

Może ja­koś doj­dziemy, zo­stało 412 km. Dużo! Za­po­wiada się zim­niej i zim­niej. Rano wszystko oszro­nione i za­mar­z­nięte. Rze­czy za­czy­nają pę­kać. Uprząż od pu­lek, zamki w na­mio­cie. Sy­tu­acja kom­pli­kuje się. Na po­sto­jach mar­zną stopy i ręce. Ani ano­rak, ani po­lary nie po­mogą na mróz i wiatr. Wiatr liże stawy i ko­ści, a serce i żo­łą­dek po­dró­żują spo­koj­nie, opa­tu­lone cia­łem.

Przy­cho­dzi po­łu­dniowy wiatr i przy­nosi słońce. Su­szymy śpi­wory na pul­kach. Cie­pło, tylko −18°C. Jest su­per, idzie się do­brze. Po­tem chmury, śnieg, wiatr, ze­rowa wi­docz­ność. Idziemy pod górę. O 19.15 bi­wak.

W na­mio­cie cie­plutko, tylko −19°C. Żar­cie, su­sze­nie, opa­trunki i w kimę. Cie­pło, ele­gancko, w ogóle lux. Ale wczo­raj hor­ror i zgroza. Pewno to tylko chwi­lowa zmiana, bo przy­szedł wiatr z po­łu­dnia. Zro­bi­li­śmy 18 km!!! Jest pół­noc, spać.

Po­zy­cja 66°16'40"N, 42°19'55"W, wy­so­kość 2246 m n.p.m.

16. dzień wy­prawy, wto­rek 20.04.1993

Wieje, mie­cie, pada — bu­dzimy się póź­niej niż zwy­kle, o 7.00 za­miast o 6.00, bo tak cie­pło i do­brze. Za­sta­na­wiamy się, czy iść, wy­cho­dzi na to, że tak. Mu­simy wejść na te cho­lerne 2400 m n.p.m., żeby w końcu było po rów­nym. Ile dni nam po­zo­stało? 10, 15, 20 albo jesz­cze wię­cej. Woj­tek chce ki­blo­wać. Ale prze­cież trzeba iść. Do Søn­dre 409 km. O rany, zro­bi­li­śmy do­piero 191 km, zo­stało nam dwa razy tyle. Je­śli da­lej bę­dziemy szli w tym tem­pie, zaj­mie to mie­siąc. Na tyle nie mamy żar­cia ani pa­liwa, coś mu­simy zmie­nić. Bi­waki, szcze­gól­nie rano, zaj­mują wiele czasu. Trzeba wy­cho­dzić szyb­ciej.

Po­goda taka so­bie, ale cie­pło, −18°C. Na po­czątku pod górkę. Za­strugi do 0,5 m, nie­kiedy ostre. Całe zwały, trzeba się prze­dzie­rać. Kiedy one się skoń­czą? Po­tem robi się pła­sko, ale cały czas za­strugi. Wa­limy, ile się da, nie ma zmi­łuj: 2 × 1,5 godz., 2 × 2 godz. do 19.30. Zro­bi­li­śmy w 7 go­dzin 19,3 km — to nasz naj­lep­szy wy­nik. Może bę­dzie jesz­cze le­piej.

Po­woli tam­ten brzeg staje się bar­dziej re­alny. Mu­simy zro­bić 300 km w 20 dni i na­stępne 300 km w 10 dni. To jest naj­waż­niej­sze. Trzeba ogra­ni­czyć cię­żar, nie tasz­czyć nie­po­trzeb­nie je­dze­nia na 40 dni. To jest punkt sporny w roz­mo­wach z Wojt­kiem. Woj­tek chce się wlec i mieć za­pas na 50 dni, od­kła­da­jąc z ki­bli. Ja chciał­bym przejść w 30 dni i mieć re­zerwę na 4 dni. Do tego mieć jak naj­wię­cej ka­lo­rii w ciągu dnia. To, co się da, trzeba zu­żyć w szyb­kim mar­szu. W in­nym przy­padku może być róż­nie. Szcze­gól­nie je­śli z po­wodu byle nie­po­gody bę­dziemy ro­bić ki­ble. Im dłu­żej bę­dzie trwał marsz, tym więk­sze ry­zyko. Je­dze­nie, opa­trunki, osu­sza­nie. Frodo z Sa­mem też mu­szą się nie­źle umę­czyć, żeby przejść swoją drogę na tym świe­cie. Pół­noc, spać.

Po­zy­cja 66°17'49"N, 42°45'46"W, do Søn­dre 390 km.

17. dzień wy­prawy

−18°C, o 6.20 po­budka, o 10.00 wy­marsz. Słońce, po­goda do­bra, su­szymy śpi­wory. Na­strój nie taki, znu­że­nie.

Za­strugi po­pusz­czają, za to co­raz czę­ściej spo­ty­kamy wały śniegu do 1 m wy­so­ko­ści. Na po­czątku idzie się wolno, ale koło po­łu­dnia słońce przy­grzewa i śnieg od­pusz­cza. Po trze­ciej zmia­nie tem­pe­ra­tura spada do −27°C, śnieg robi się szorstki jak pia­sek. Je­ste­śmy na wy­so­ko­ści 2400 m. Te­raz będą naj­gor­sze dni.

Marsz 2 × 1,5 godz. + 2 × 2 godz., o 19.15 bi­wak. Pęka maszt. Na­pra­wiamy. Nie­bez­pieczna sy­tu­acja. Dys­ku­sja z Wojt­kiem o je­dze­niu i za­pa­sach. Uwa­żam, że mamy duże re­zerwy i le­piej część zu­żyć te­raz na gó­rze, gdzie ka­lo­rie są po­trzebne, niż ta­chać to na dół i kar­mić po­tem psy. Po prze­ana­li­zo­wa­niu do­świad­czeń in­nych wy­praw sy­tu­acja jest dla mnie ja­sna. Na­sza stra­te­gia: sprę­żyć się tu na gó­rze i z mi­ni­mal­nym cię­ża­rem i mak­si­mum ka­lo­rii za­su­wać. Trzeba to zro­bić w 31 dni. My­ślę, że to moż­liwe, tylko mu­simy z sie­bie wy­ci­snąć, ile się da. Naj­pierw 300 km w 20 dni — to pierw­sza po­przeczka.

Dziś prze­szli­śmy 20,86 km. Cał­kiem nie­źle. Za­po­wiada się zimna noc. Kła­dziemy się spać w po­la­rach. Godz. 23.20.

Po­zy­cja 66°20'28"N, 43°13'20"W.

18. dzień wy­prawy

Rano −19°C. W nocy zimno, zmar­z­li­śmy. Tro­chę wieje. Wojtka ki­jek skró­cił się do 120 cm, te­le­sko­powy, za­klesz­czył się. Boli noga prawa i prawa ręka. Nowe ob­tar­cia. Je­stem prze­zię­biony, cały czas ka­pie z nosa. W gar­dle coś sie­dzi. Poza tym wszystko w po­rządku. Po­woli siada sprzęt. Woj­tek przy­znał mi ra­cję, za­czy­namy się do­ży­wiać, 8 pa­czek pem­mi­kanu i cze­ko­lady, aby szybko przejść strefę 2400 m. Cały dzień zimno, około −30°C, ze­psuł się ter­mo­metr. Wiatr daje ostro w twarz. Na po­czątku ciężko, cali kost­nie­jemy z zimna. Wszystko za­ma­rza: twarz, kap­tur, czapka, go­gle.

Znowu pod górę. Ta cho­lerna góra, już 18 dni pod. Słońce, te­ren znowu lep­szy, za­strugi od­pusz­czają. Na prze­rwach 1 ta­bliczka cze­ko­lady z za­pa­sów, 2 łyżki pem­mi­kanu, 1 prince polo, 4 cu­kierki, ro­dzynki, go­rące. Na ostat­niej zmia­nie zmę­cze­nie, le­dwo co wi­dzia­łem na oczy, do tego go­gle za­mar­z­nięte. Na po­stoju nie mo­głem zdjąć ano­raka, bo za­marzł cały za­mek. Chu­cha­łem i szar­pa­łem się z nim do­bry kwa­drans. Zimno, wszystko trwa bar­dzo długo.

Zro­bi­li­śmy 20,5 km, mu­simy się zmie­ścić w mie­siąc. Idąc przez białą bez­kre­sną prze­strzeń, od­kry­wam, jak pu­ste jest ży­cie w za­tło­czo­nym świe­cie.

Po­zy­cja 66°22'36"N, 43°40'02"W.

19. dzień wy­prawy

Noc bar­dzo zimna. Zmar­z­łem, mimo że spa­łem we wszyst­kim, co moż­liwe. Co chwila czło­wiek się bu­dzi i roz­ciera. Było −40°C albo jesz­cze go­rzej. Dziś po­win­ni­śmy wejść na Ice Cap Sum­mit. Ko­niec drogi pod górkę. Cie­kawe, co jest po dru­giej stro­nie. Już 19. dzień, a my nie zro­bi­li­śmy po­łowy drogi. Do gra­nicy mapy 15 km i bę­dziemy na dru­giej kar­cie, gdzie jest Po­int 660. Ja­koś tam bę­dzie trzeba wy­trzy­mać. Te­raz rze­czy­wi­ście jest eks­trem, ni­skie tem­pe­ra­tury, wy­so­kość, zmę­cze­nie, ale nie ma co pę­kać. Pę­kać może sprzęt, ale nie my. Naj­go­rzej, że wszystko jest mo­kre, za­mar­z­nięte i za­czyna się psuć. Każda czyn­ność trwa dłu­żej.

Wsta­jemy o 6.00, wy­cho­dzimy o 9.30, idziemy do 19.00, kła­dziemy się spać o 23.00. Stopy mar­zną, mimo że w gru­bych skar­pe­tach i stup­tu­tach. Za­czy­nają przy­cho­dzić różne my­śli, chyba czło­wiek jest ja­kiś od­mie­niony, cho­ciaż tro­chę. Przez cały czas prze­la­tują urywki zda­rzeń i roz­mów. Przy­po­mi­nam so­bie dawne sprawy, małe i duże. Dzień za­po­wiada się chyba naj­zim­niej­szy. Buty za­mar­z­nięte tak, że nie można ich wło­żyć, czapka zmro­żona w so­pel, nie daje się wy­su­szyć. Bar­dzo zimno we­wnątrz na­miotu i bar­dzo, bar­dzo zimno na ze­wnątrz. Mu­simy jak naj­szyb­ciej opu­ścić strefę. Naj­zim­niej­szy dzień w ca­łej po­dróży, rano −32°C i wiatr NW, 20 wę­złów, pro­sto w ryja. Aż za­ty­kało. Ode­chciewa się wszyst­kiego. Od razu za­ma­rza twarz. Two­rzy się ma­ska z lodu. Przy skła­da­niu na­miotu prze­mar­zły mi nogi i przez pierw­szą go­dzinę mar­szu nie mia­łem czu­cia w sto­pie. Do­piero póź­niej wró­ciło. Dla­tego ważne jest, żeby do­kład­nie su­szyć rze­czy i zwi­jać się szybko. Na mo­jej zmia­nie mi­jamy Ice Cap Sum­mit. Śro­dek drogi. Robi się od­czu­wal­nie le­piej. Z rana jesz­cze pod górkę z za­stru­gami, a po­tem pła­sko i gładko. Tylko ten wiatr. Na prze­rwach prze­chla­pane, ręce drę­twieją przy zmia­nie uprzęży. Mocny wiatr to na­prawdę kosz­mar. Po­tem nieco od­pu­ścił i mo­gli­śmy spo­koj­nie roz­bić na­miot.

Po­zy­cja 66°24'14"N, 44°05'24"W. Zro­bi­li­śmy 19,05 km.

20. dzień wy­prawy

Wczo­raj był naj­zim­niej­szy dzień, dziś naj­zim­niej­sza noc. Zimno wdzie­rało się do śpi­wora ze wszyst­kich stron. Co ja­kiś czas roz­cie­ra­nie ciała, 20 mi­nut snu — roz­cie­ra­nie, 20 mi­nut snu — roz­cie­ra­nie, i tak całą noc.

Od paru dni w na­mio­cie dzia­łamy w gru­bych rę­ka­wi­cach, ina­czej się nie da. Rano tem­pe­ra­tura −25°C, silny wiatr. Może być jesz­cze go­rzej niż wczo­raj. Znowu bę­dzie wiało pro­sto w twarz. Kosz­mar. Żeby zro­bić cho­ciaż 30 km i za­mknąć się w 20 dniach z 300 km — by­łoby su­per. Ale ten wiatr. Wol­niej składa się obóz i dużo go­rzej idzie.

Dzi­siaj cały dzień ki­bel. Za­sta­na­wia­li­śmy się z rana: iść, nie iść, bo za­częło mocno wiać. No i nie po­szli­śmy, a po­tem tak przy­wiało, że omal nie roz­wa­liło na­miotu. Wieje ostro, może 30, 40 wę­złów, w każ­dym ra­zie na­miot lata i mało się nie roz­pad­nie. Naj­pierw zje­dli­śmy cze­ko­ladę, która przy­słu­guje tylko w dni ro­bo­cze. Py­cha, z ba­ka­liami. Póź­niej po­drze­ma­li­śmy tro­chę, go­towi w każ­dej chwili zwi­nąć bi­wak. Na­wiało śniegu do przed­sionka przez wen­ty­la­tor i mu­sia­łem wyjść na ze­wnątrz, żeby od­ko­pać. Cała wy­prawa — trzeba się ubrać, a wiatr taki, że za­tyka i pra­wie zwala z nóg. Po­spraw­dza­łem linki, za­tka­łem wen­ty­la­tor i przy­sy­pa­łem śnie­giem szpary w przed­sionku. Po­tem barsz­czyk i roz­mowy o An­tark­ty­dzie, No­wej Ze­lan­dii, Ame­ryce i o tym, że warto by prze­je­chać Au­stra­lię na wiel­błą­dach. Znów drzemka, no i ko­la­cja: ma­ka­ron z pem­mi­ka­nem. Py­cha. Su­sze­nie i prze­bój wie­czoru — go­rąca her­batka z prince polo. A te­raz zimno, le­żymy w śpi­wo­rach, Woj­tek czyta Kima, ja skoń­czy­łem Wy­prawę i będę mu­siał od po­czątku czy­tać Kima. Wojt­kowi zo­stało 40 stron, to już nie­długo. Jest 20.00, jesz­cze ja­sno.

Za­częło sy­pać i wiać co­raz ostrzej. Na­miot trzesz­czy. Cie­kawe, jak prze­trzyma tę noc.

21. dzień

Ki­blu­jemy. Cały czas sy­pie i wieje. Le­żymy i cze­kamy. Co­raz bar­dziej boli prawa ręka, nie wiem, może nad­we­rę­ży­łem. Około po­łu­dnia de­cy­du­jemy się iść. Zwi­jamy na­miot. Po­twor­nie zimno. Na ca­łej twa­rzy pie­kący ból od wia­tru. Ma­sze­ru­jemy 5 go­dzin, o 19.00 roz­bi­jamy na­miot. Wiatr na chwilę ustaje, całe szczę­ście. W na­mio­cie zimno, −30°C. Ob­ła­mu­jemy lód z na­szych bród. Znowu za­czyna wiać. Przez 5 go­dzin prze­szli­śmy 14 km pod wiatr pro­sto w twarz, to cał­kiem nie­źle.

Jak mało wiemy o ży­ciu, da­jąc się tylko nieść nur­towi bie­żą­cych zda­rzeń, ży­jąc tak, żeby do­pi­sy­wały nam do­bry hu­mor i po­czu­cie za­do­wo­le­nia.

22. dzień

Bar­dzo zimna noc. Cały za­mar­z­łem, mimo że ubra­łem grube skar­pety, stup­tuty, ka­le­sony, spodnie po­la­rowe, dwie ko­szule z po­laru, bluzę po­la­rową, czapkę, a do śpi­wora wło­ży­łem wkładkę po­la­rową. Po 3.00 za­częło mną trząść i pod­mar­z­łem. Rano szczy­pie prze­mar­z­nięta lewa stopa. Wcie­ra­łem maść i roz­cie­ra­łem dłońmi. Żeby cho­ciaż tro­chę ogrzać i przy­wró­cić krą­że­nie. Mam od­mro­żony prawy po­li­czek i złazi z niego skóra. Wieje i mie­cie śnie­giem. De­cy­du­jemy, że le­piej zo­stać, bo ina­czej się po­odm­ra­żamy. Le­żymy w śpi­wo­rach, drze­miemy i cze­kamy. Około 3.00 wiatr na­gle uci­cha, czy­ste niebo, słońce, po pro­stu su­per. Ga­damy o bie­gu­nie, ba­lo­nach, In­diach, wspo­mi­namy to i owo. Stwier­dzamy, że le­piej zjeść wcze­śniej, żeby nie si­kać po nocy. Ma­ka­ro­nik z pem­mi­ka­nem jest py­cha, do tego her­bata. Słońce wy­szło, roz­grzało na­miot, śpi­wory po­de­schły i nie są już ob­lo­dzone.

Za­sta­na­wiamy się, co bę­dziemy je­dli w Søn­dre, gdzie bę­dziemy spali. Weź­miemy prysz­nic, ku­pimy żar­cie w skle­pie i bę­dziemy sie­dzieć w fo­te­lach w po­cze­kalni i jeść, a po­tem spać, a po­tem jeść i bę­dzie nam wszystko jedno. A póź­niej do Ko­pen­hagi i pro­mem do Gdań­ska.

Na ra­zie nie zro­bi­li­śmy na­wet po­łowy drogi. Jesz­cze po­nad 300 km. Pękł zbior­ni­czek z rtę­cią w ter­mo­me­trze. Może jest −30°C, może −40°C. W śpi­wo­rze faj­nie, cie­pło. Prawa ręka na­pu­chła. Za­ło­ży­łem ban­daż, ale boli, i to bar­dzo. Od­na­wiają się stare zła­ma­nia? Miejmy na­dzieję, że ju­tro bę­dzie można iść.

27. dzień

Noc luk­su­sowa, w śpi­wo­rze cie­plutko. Śpię jak nie­mowlę. Na dwo­rze chmury, wiatr, zimno. Czas iść. Bóle, cią­gle bóle, mdło­ści. Ale trzeba iść. Mo­men­tami pra­wie mnie zwala z nóg. Zro­bi­li­śmy 24 km, do Søn­dre Strøm­fjord 202 km. Jak to przejdę? O rany, jak boli.

28. dzień

Dziś nie­dziela 2 maja, jesz­cze tylko ty­dzień. Noc okropna, bóle cały czas. My­śla­łem, że nie wy­trzy­mam. Ale nad ra­nem pu­ściło i po­spa­łem go­dzinę czy dwie. To za­cza­dze­nie spa­li­nami. Niech boli, tylko niech da iść, to jest naj­waż­niej­sze. W na­stępną nie­dzielę bę­dziemy w Søn­dre. Niech mnie pu­ści. Po­woli, po­woli doj­dziemy, to już nie­da­leko.

Dziś nic nie jem, po­pra­wię też pas od uprzęży, żeby był na bio­drach i nie uci­skał. Mię­śnie brzu­cha mam prze­cież silne, obym wy­trzy­mał. Noc straszna. Żeby tylko wy­trzy­mać ty­dzień. Jest cie­pło, może −20°C, nie ma du­żego wia­tru. Tylko ty­dzień.

Cza­sem sła­nia­łem się na no­gach, za­wroty głowy i mdło­ści, ale trzeba ka­to­wać. Na ko­niec za­częło coś mnie rą­bać w plecy. My­ślę, że ja­koś wy­trzy­mam.

29. dzień

W nocy tro­chę le­piej. Słońce, dość zimno, −20°C, lekki wia­te­rek. Gdy idę, prze­wija się sce­na­riusz ży­cia, ki­lo­me­try róż­nych sy­tu­acji, dzie­ciń­stwo, lu­dzie, o któ­rych za­po­mnia­łem, na­pra­wia­nie po­peł­nio­nych błę­dów, bło­gość my­śle­nia o co­dzien­nych spra­wach: ga­zeta, śnia­da­nie, ro­dzina, cie­pło. W każ­dym ra­zie do Po­int 660 jesz­cze 5 dni i plus mi­nus 120 km, 5 dni!!!

Jak do­brze pój­dzie. Cały dzień nic nie ja­dłem. Skar­pety do stup­tu­tów, dwie pary, su­per cie­płe.

30. dzień

Do Po­int 660 po­ni­żej 100 km. Zo­stały 4 dni, o ile bę­dzie do­bra po­goda. Dzień jak zwy­kle, wiatr pra­wie pro­sto w ryja. Te­ren fa­luje, pod górę i pod górę.

Miał być wiatr w plecy i z góry, a jest na opak, wiatr w mordę i pod górę. Idę i li­czę, ile dni zo­stało. Dzień roz­po­częty jest już zro­biony i się nie li­czy, ważne, co bę­dzie po­tem. Kom­pas cały czas wa­riuje. Ro­bimy 24,5 km, zo­stały 4 dni. No i plany: co bę­dziemy ro­bić po po­wro­cie, kogo od­wie­dzimy, do­kąd pój­dziemy, z kim się prze­pro­simy, komu wy­ba­czymy, a kogo po­pro­simy o wy­ba­cze­nie. Na­dzieja, że czło­wiek wróci do zwy­kłych spraw. Do świata pro­stych roz­mów, spo­tkań, ka­fe­jek. Żeby po pro­stu być. I nic wię­cej ani mniej. Nocą robi się zimno. Za parę dni świat znów za­cznie się krę­cić. Ży­cie roz­pięte mię­dzy bie­gu­nami.

31. dzień

Noc zimna. Tak bli­sko i ni­sko je­ste­śmy, a i tak zimno — cały prze­mar­z­łem. Tym bar­dziej że w środku nocy trzeba wstać, wyjść z cie­plut­kiego śpi­wora w bie­liź­nie i się wy­si­kać. Roz­ma­wiamy cza­sem z Wojt­kiem o ro­dzi­nach, li­te­ra­tu­rze i kło­po­tach z pasz­por­tem.

Wciąż fa­lo­wa­nie te­renu i pod górkę, i garby, i wiatr, ale idziemy. Zo­stały nam 2 dni.

Cały dzień mar­szu. Cu­dow­nie. Czło­wiek chce się w tym wszyst­kim roz­pły­nąć. Robi się cie­pło, słońce, bez chmur, bez wia­tru, w gło­wie hu­czy od ty­siąca po­my­słów. Po­dróż ba­lo­nem do­okoła świata, tra­wers Ark­tyki, przej­ście Baj­kału w zi­mie, psami przez Gren­lan­dię, przejść Cie­śninę Be­ringa, Afryka, Ame­ryka od przy­lądka Horn do Cie­śniny Be­ringa. Dużo trzeba po­pra­wić: na­uczyć się ję­zy­ków, wyjść z nory, po­szu­kać po­rząd­nego miesz­ka­nia, zna­leźć sens ży­cia.

No do­brze, szli­śmy 8 go­dzin, zro­bi­li­śmy 25 km i jest wie­czór. W śpi­wo­rach ga­damy o dzie­ciń­stwie, książ­kach Verne’a, Bah­daja, o ma­tu­rze i dzie­się­cio­le­ciu ma­tury.

32. dzień

Słońce, wiatr, umiar­ko­wa­nie zimno. Ostatni prze­gląd sprzętu: do­da­jemy wię­cej żar­cia do por­cji dzien­nych: cała cze­ko­lada, cu­kierki, na­pój w proszku i ma­ka­ron do ko­la­cji.

Wi­dzie­li­śmy sa­mo­lot, le­ciał cał­kiem ni­sko. Pew­nie pod­cho­dził do lą­do­wa­nia. To zna­czy, że je­ste­śmy cał­kiem bli­sko. Dla sa­mo­lotu to ja­kieś 5 mi­nut, a dla nas 4 dni. Prze­le­cieć sa­mo­lo­tem nad Gren­lan­dią, nie do­ty­ka­jąc jej sto­pami, to tak jak przejść ży­cie bez sensu. Sza­mo­czemy się, szu­kamy, pró­bu­jemy zna­leźć nie­skoń­czo­ność i nie wy­cho­dzi. Bo świat i my to dwie różne prze­strze­nie. Czło­wiek — istota, która chce zmie­ścić świat w so­bie, nie­skoń­czony świat.

Ro­bimy prze­gląd map. Za­czy­nają się może ostat­nie 2 dni na lo­dowcu!!! Scho­dzimy do lą­do­wa­nia na Po­int 660. Na lo­dowcu różne dziwne formy: buły i garby. Koło po­łu­dnia wi­dać pierw­sze za­rysy lądu. Jak przez mgłę. Te­ren jest po­fał­do­wany, więc kon­tury po­ka­zują się i zni­kają.

Dziś wy­szli­śmy do­piero w po­łu­dnie, bo ga­da­li­śmy wczo­raj do pół­nocy. Bę­dziemy szli do 21.00. Po po­łu­dniu kształty lądu pre­cy­zują się. Wi­dać wy­raź­niej. Te­ren co­raz moc­niej po­fał­do­wany, duże garby i ka­wałki ży­wego lodu. Ra­czej cie­pło, kiedy się idzie. Zimno, gdy się stoi. Cią­gle te góry. Wie­czo­rem robi się zimno. Szybko, bo przez 40 mi­nut, roz­bi­jamy obóz. Późno go­tu­jemy. Chcemy po­tem su­szyć, ale pry­mus nie roz­grzewa na­miotu. Zimno jak dia­bli. Wieje bar­dzo mocno. Zro­bi­li­śmy 25 km.

33. dzień

Noc zimna. Może ostat­nia na lo­dowcu. Po­ra­nek zimny i mocny wiatr. Zo­stało 25 km.

Zro­bimy to. Mimo wia­tru, mie­ce­nia śnie­giem i mrozu. Ostat­nie pchnię­cie. Żeby tylko nie było ja­kichś cu­dów albo szcze­lin. Zwi­niemy cały maj­dan i zej­dziemy z lo­dowca. Nie ma ra­do­ści ani sa­tys­fak­cji. Jest tylko zmę­cze­nie, zimno i myśl o tym, żeby zejść.

Idziemy, ro­bimy ki­lo­me­try. A 4 km przed Po­int 660 za­czyna się film grozy.

Naj­pierw było pła­sko i faj­nie, ale za­częły się buły, a także różne far­focle. Zro­bi­li­śmy pra­wie 5 km przez go­dzinę. Grza­li­śmy jak wa­riaci, byle prę­dzej. Już by­li­śmy my­ślami na końcu Gren­lan­dii. Za­częły się górki. Do Po­int 660 tylko 4 km, ale kiedy na to po­pa­trzy­łem, zgroza: wszystko po­strzę­pione i po­szcze­li­nione. Upar­cie pró­bo­wa­li­śmy się prze­bić, prze­cho­dzi­li­śmy przez mo­sty śnieżne nad otwar­tymi szcze­li­nami. W pew­nym mo­men­cie wsze­dłem na gar­bik, a pod no­gami szcze­lina, pro­sto szcze­lina, w lewo szcze­lina, w prawo szcze­lina. Po pro­stu szcze­lina na szcze­li­nie — po­tężne, głę­bo­kie ot­chła­nie. I gdzie nie po­pa­trzysz, tam siny lód, szcze­liny i góry. Nie ma drogi do Po­int 660. No way. Cho­ciaż to tylko 3 km. Gren­lan­dia nie chce pu­ścić. Skoń­czy­li­śmy o 22.30, do śpi­wo­rów o 1.00. Ju­tro zro­bimy re­ko­ne­sans na ra­kach i coś się za­de­cy­duje. Prze­szli­śmy 23 km.

34. dzień

Po­budka o 7.00. Tro­chę prze­kli­namy wczo­raj­szą głu­potę — skróty przez szcze­liny. No ale była przy­goda. Mu­simy stąd wyjść, mu­simy dziś skoń­czyć. Pra­wie ko­niec żar­cia, żarty się skoń­czyły. Wczo­raj wy­da­wało się, że myk i ko­niec, a tu ta­kie buty.

Pi­sane Po­int 660

Idziemy w cho­ler­nej nie­pew­no­ści. Szcze­liny, buły. Co tam bę­dzie? Jak my to prze­ka­tu­jemy? Nie ma drogi. Tak bli­sko, a przej­ście za­gro­dzone. Po go­dzi­nie osią­gamy stary po­stój. Jest ciężko, ta­kie górki z lo­dem, że idziemy bez nart. Ale do­cho­dzimy i jest raź­niej. Parę razy spraw­dzamy po­zy­cję: 2,8 km, 1 km, 360 m, 120 m, w końcu mamy to. Idziemy na wznie­sie­nie. Nie­pew­ność. Co bę­dzie za gar­bem, jaki te­ren? Wi­dać garby i buły. Czy pu­ści? Idziemy, idziemy.

Ja wy­ty­czam szlak i na­gle coś się pode mną za­pada. Szcze­lina! Wi­szę na pul­kach. Wbi­jam ki­jek obok, żeby się wy­do­być, i sły­szę, jak śnieg leci w stud­nię bez dna. Mó­wię do Wojtka, żeby mnie ob­szedł i wy­cią­gnął za kijki. Czas pły­nie po­woli, sta­ram się nie od­dy­chać. Żeby tylko śnieg wy­trzy­mał jesz­cze chwilę. Nogi już w pu­stce. Po­daję kijki, Woj­tek mnie wy­ciąga. Do­cho­dzimy za garby, a tam plat­forma, nie­sa­mo­wity wi­dok. Mię­dzy szcze­li­nami i gar­bami pła­sko. Droga na drugi brzeg jak au­to­strada. Grze­jemy. Jesz­cze garby, żleby, spadki i do­cho­dzimy. Ka­mień, Po­int 660, prze­szli­śmy Gren­lan­dię. I da­lej. Ostre zjazdy po ka­mie­niach. Wojt­kowi okrę­cają się parę razy sanki, linki od uprzęży ści­skają go jak ba­le­ron, do­syć mocno. Nie może zła­pać tchu. Zjeż­dżamy, jak się da, na nar­tach, na sie­dze­niach, na cze­ka­nie, byle ni­żej. Baj­kowe wi­doki, wo­kół skały, lo­dowce, za­mar­z­nięte je­ziora. A my od je­ziora do je­ziora zjeż­dżamy w dół. Wi­dzimy re­ni­fery. W pa­mięci garby i szcze­liny. Po pół­nocy koń­czymy to wszystko, spać. Od ostat­niego bi­waku zro­bi­li­śmy w li­nii pro­stej 6 km.

Kartka wy­słana do Gdań­ska po przej­ściu Gren­lan­dii

Søn­dre Strøm­fjord, 10 maja 1993

Dziś w nocy o go­dzi­nie 4.00 czasu pol­skiego do­szli­śmy do Søn­dre po po­ko­na­niu 600 km lo­dowca, mro­zów, wia­tru w twarz, róż­nego ro­dzaju kło­po­tów ze sprzę­tem, od­mro­że­niami, po­czu­ciem bez­sensu na­szego wy­siłku. Jako pierwsi Po­lacy prze­szli­śmy Gren­lan­dię. Może to coś, może nic. Tego jesz­cze nie wiem. Po­zdra­wiam wszyst­kich, ma­rek.

Li­sta sprzętu — Gren­lan­dia

1. Obóz:
- na­miot
- śpi­wór Thin Elite
- ka­ri­maty (2 szt.)
- pry­mus Opti­mus
- za­pałki (10 pu­de­łek)
- me­nażki
- scy­zo­ryk
- ter­mo­metr
- ło­pata do śniegu
- pa­pier to­a­le­towy
- szczotka do zę­bów
- ołó­wek
- dłu­go­pis
- dzien­nik
- książki: Ri­chard Ki­pling, Kim, J.R.R. Tol­kien, Wy­prawa

2. Ubra­nie:
- ano­rak go­re­tex
- spodnie go­re­tex
- kurtka pu­chowa
- bluza po­la­rowa
- spodnie po­la­rowe
- bie­li­zna po­la­rowa
- rę­ka­wice pię­cio­pal­cza­ste
- rę­ka­wice jed­no­pal­cza­ste
- rę­ka­wice prze­ciw­wia­trowe
- buty Asolo Sum­mit
- opa­ska weł­niana
- ko­mi­niarki (2 szt.)
- czapka
- go­gle
- oku­lary

3. Na­wi­ga­cja:
- GPS Ma­gel­lan
- kom­pas Si­lva
- ze­ga­rek
- po­zy­cje po­przed­nich wy­praw
- mapy Gren­lan­dii

4. Marsz:
- pulki
- narty Fi­sher
- kijki
- wią­za­nia te­le­mark
- foki
- ple­cak duży
- ple­cak mały
- lina (20 m)

5. Je­dze­nie (por­cje na 40 dni) i pa­liwo:
- pem­mi­kan
- je­dze­nie lio­fo­li­zo­wane
- pu­rée ziem­nia­czane
- zupki w proszku
- her­bata ma­li­nowa
- kawa
- ro­dzynki
- orzeszki
- prince polo
- cze­ko­lada
- łyżka
- finka
- bu­telki na pa­liwo (10 szt.)
- pa­liwo (15 l)
- ter­mos pla­sti­kowy (1,5 l)

6. Ma­te­riały do re­pe­ra­cji:
- le­ather­man
- igła
- nici
- ma­te­riał
- drut
- klej

Łączna waga sa­nek z ła­dun­kiem około 70 kg

Ciąg dalszy w wersji pełnej

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: