Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Monopol na zbawienie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 lutego 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Monopol na zbawienie - ebook

Szymon Hołownia w nietypowy sposób zachęca nas do zmagań z Kościołem i własną wiarą.

Książka odpowiada zarówno na pytania tych, którzy o Kościele wiedzą niewiele, a chcieliby wiedzieć więcej – np. dlaczego pościć w piątek i czemu Kościół nie lubi wróżek, jak i tych, którzy są na wyższym poziomie wtajemniczenia. Dla nich będą interesujące rozważania o jałmużnie, wpływie kościelnej formacji na tembr głosu księży czy godzeniu zła w świecie z Bożą dobrocią. Możemy sprawdzić swoją religijną wiedzę, a także zastanowić się nad rzeczami, o których wcześniej nie mieliśmy okazji pomyśleć.

Hołownia odkurza zapomnianych świętych, którzy mogą nam towarzyszyć i wspierać nas w grze o zbawienie, pokazuje, jak dziś można przestrzegać 10 przykazań lub je łamać. Książka zawiera mnóstwo anegdot i ciekawostek związanych mniej lub bardziej z religią i Kościołem, obficie czerpie zarówno z popkultury, jak i z klasyków duchowości.

Nowe wydanie.

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-5996-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

WSTĘP

Dlaczego _Monopol na zbawienie_? W największym skrócie – by podekscytować i na chwilę zająć uwagę tych, dla których życie to gra, gdzie trzeba zdobywać punkty, być w stałym pędzie do mety. Aby zbulwersować tych, których bulwersuje wszystko. Wreszcie – by zagrzać do boju tych, którzy w tytule będą się doszukiwać śladów katolickiego triumfalizmu. Monopol na zbawienie – czy to znaczy, że do nieba mają szansę trafić tylko katolicy? Odpowiedź na jednym z pól gry dostępnej na www.znak.com.pl/monopolnazbawienie.

W tej grze – dokładnie tak jak w Kościele (tym pisanym małą i dużą literą) – solidne fundamenty sąsiadują z gipsowym aniołkiem, tabernakulum ze stojakiem pod mikrofon, rzeczy istotne ze śmiechu wartymi błahostkami. Ktoś, kto trafi na pole, na którym będzie się zmagać z pytaniem o sens modlitwy, nie powinien się więc zdziwić, gdy w następnej turze spotka kardynała Richelieu, o którym wypisywano okropne rzeczy, a nikt jakoś nie chce zauważyć, że to on dał światu jeden z genialnych kulinarnych wynalazków – nóż z zaokrąglonym czubkiem (o, Kościele, nieoceniony fundamencie zachodniej cywilizacji!).

Na jednym z pól będzie można się dowiedzieć, o co chodzi w egzorcyzmach, na innym – spotkać Dom Perignona, dzięki któremu możemy raczyć się szampanem. Oprócz pytań o to, czy wolno jeść szyneczkę w piątek i czy palenie trawki to grzech, będzie szansa na zapoznanie się z dramatem świętego Huberta lub sprawdzenie, co tak naprawdę kryje się pod budzącym grozę terminem „jałmużna”. Od razu uprzedzam zarzuty tych wszystkich, którzy już szykują mi stosik, bo przecież w grze o drodze człowieka decyduje kostka, a my, chrześcijanie, nie wierzymy w ślepy los, ufamy że czuwa nad nami Opatrzność. Życie to nie gra, a gra to nie życie. Gra (a pisze to wielbiciel gier strategicznych) bywa narzędziem, które może wyrobić w człowieku umiejętności przydatne w realu. Nie byłoby większego szczęścia dla mnie jako autora niż choćby jeden czytelnik, który dowie się z tej książki czegoś, co pomoże mu zrozumieć, ułatwić lub uleczyć jakiś element jego relacji z Kościołem.

Kościołem, w którym jedni księża mówią kazania takie, że ma się ochotę wyć pod ławką z rozpaczy, a drudzy wbijają człowieka w tę samą ławkę słowem zapadającym wprost w serce. Kościołem ludzi świętych jak Matka Teresa i grzesznych jak bohaterowie seksualnych skandali. Kościołem wiernych, którzy co niedziela wyruszają na polskie osiedla, żeby opowiadać ludziom o Jezusie, i takich, którzy na ich widok pukają się w czoło. Takich, którzy wierzą w maryjne objawienia, i takich, którzy zachodzą w głowę, dlaczego z Maryi – tu cytat z Johna Zmiraka – zrobiliśmy „_Yiddishe Mama_”, co gdy tylko się pokaże, zaraz musi obwieścić nam nieszczęście. Młodzieńców, którzy noszą na piersi krzyżyki, i takich, którzy wsuwają na palec pierścień Atlantów (nie mając, bidule, pojęcia, co on oznacza). Hierarchów, którzy najlepiej czują się wtedy, gdy parafianie urządzają „wystawienie biskupa w kościele”, czyli go bezkrytycznie adorują, i takich, którzy nawet po 22.00 są w stanie odebrać komórkę albo odpisać na maila. Kościołem wielu ludziom w tym kraju kojarzącym się z miasteczkiem ruchu drogowego pełnym zakazów i nakazów, na którego widok ludzie spinają się, nie mogąc uwierzyć, że sensem jego istnienia nie jest proklamowanie instrukcji obyczajowych ani dietetycznych, bo obowiązuje w nim tylko jedno objawione przez Jezusa prawo – miłość (i jedynie w jej świetle można – i należy – sensownie czytać inne prawa).

Kościołem, w którym jest trochę brudu i głupoty, ale też cała masa świętości. A przede wszystkim – pewność, którą mam i którą nieumiejętnie próbowałem się podzielić, nie aspirując, rzecz jasna, do bycia wyrocznią (planowałem tę książkę wyłącznie jako skromny wstęp do przygody, którą ktoś zechce może kontynuować w towarzystwie bardziej kompetentnych lektur). Pewność, że jest w nim wszystko, czego trzeba każdemu z nas, żeby już na zawsze był szczęśliwym, spełnionym człowiekiem.NIE BĘDZIESZ MIAŁ BOGÓW CUDZYCH PRZEDE MNĄ

Gdy 12 października 1969 roku po dwudniowej obławie funkcjonariusze policji wyprowadzali z rancza na pustyni Mojave członków sekty założonej przez Charlesa Mansona, ci obrzucali wszystkich wyzwiskami, oddawali mocz, śmiali się i wygłupiali. Guru (wyciągniętego chwilę wcześniej z szafki pod umywalką) otaczał wianuszek nagich lub prawie nagich wyznawczyń, które każde jego słowo kwitowały kornym „Amen”. Cała paczka po raz pierwszy powędrowała za kraty już kilka miesięcy wcześniej. Zarzut był banalny – kradzież volkswagenów, z których część sekciarze zdążyli przerobić na _dune buggies_, coś w rodzaju quadów, pojazdów zdolnych pokonać pustynne wydmy (Manson chciał umieścić na nich jeźdźców szykowanej przez siebie apokalipsy). Błędy formalne sprawiły, że aresztowanych trzeba było zwolnić. Za drugim razem do zarzutów dodano nielegalne posiadanie broni, fałszowanie kart kredytowych, a po tym, co działo się w czasie zatrzymania – także obrazę funkcjonariuszy. Dopiero gdy towarzystwo siedziało już w więzieniu, Departament Policji w Los Angeles zaczął kojarzyć zatrzymanych z serią rytualnych morderstw, które w ostatnich miesiącach wstrząsnęły Kalifornią. Chwilę później do paki powędrowali wszyscy znaczniejsi wspólnicy Mansona – psychopaty i mordercy, który owinął sobie wokół palca ówczesne Hollywood.

Jak to się stało, że obłąkany gitarzysta, który niemal całe dorosłe życie spędził za kratami, zdołał wyprać serca i mózgi ludzi wykształconych, sławnych, bogatych, doskonale orientujących się w regułach rządzących tym światem, fundując im toksyczną sałatkę z elementów chrześcijańskiej terminologii? Uważał się za Chrystusa, co nie przeszkodziło mu uważać się też za diabła; dołożył do tego koktajl satanizmu, pogańskich wierzeń, nazizmu (był zafascynowany osobą Erwina Rommla), seksualnych obsesji („jestem bogiem spółkowania”), indiańskiej mitologii oraz piosenek Beatlesów (a zwłaszcza utworu _Helter Skelter_, „Łapu capu”, który „prorok” przerobił na apokaliptyczny traktat).

Manson bez wysiłku skompletował harem oddanych mu panienek z dobrych rodzin, do którego dołączyli ludzie z branży filmowej i niespełnieni artyści. Guru wraz z „rodziną” zapraszano do najlepszych domów. Ot, grupa ekstrawaganckich dzieciaków, cudownie wpisująca się w obowiązujący wówczas klimat uwolnienia się od zasad, państwa, wojen, pieniędzy – jesteśmy przecież u początków New Age, zupełnie Nowej Ery (a LSD to nasze płatki śniadaniowe).

Zabawa zaczęła wyglądać groźnie, gdy Manson postanowił, że dość już gadania. Ideologię _Helter Skelter_, rasistowskiej apokalipsy i wiążącej się z nią eliminacji „świń” (politycznych, ekonomicznych, religijnych), należy wcielić w życie. Najpierw wpakował kulkę w brzuch handlarzowi narkotyków, który zaopatrywał „rodzinę”. Następnie – po dwudniowych torturach – wyznawczynie i wyznawcy proroka zamordowali zaprzyjaźnionego muzyka, Charlesa Hinmana. 8 sierpnia 1969 roku w luksusowej posiadłości na Cielo Drive komando Mansona bestialsko zamordowało pięć osób, w tym będącą w dziewiątym miesiącu ciąży Sharon Tate, żonę Romana Polańskiego. Na ganku zbrodniarze namalowali krwią Sharon napis „_Pig_”. Ciała ofiar miały zostać poćwiartowane i wywieszone przed domem, żeby wyglądały jak świńskie półtusze, oprawcy nie zdążyli jednak tego zrobić, co wywołało później wściekłość ich guru. Następne było przypadkowo wybrane przez proroka małżeństwo LaBianca. Na ranczu, gdzie mieszkali wyznawcy Mansona, został ścięty (przez szesnastolatka, też po długich torturach) jeden z pracowników, który sceptycznie wyrażał się o proroku i jego „rodzinie”. To po tej akcji wyznawcy Mansona wyprowadzili się na pustynię. W sądzie dowiedziono sekcie 15 zabójstw. Na znalezionej liście potencjalnych ofiar były jeszcze 34 osoby.

Trudno nazwać inaczej niż kretynem każdego, kto dziś odwołuje się do historii Mansona, wpisując ją na swój sztandar (jak choćby muzyk Marilyn Manson, który od niego wziął swój pseudonim). Z siedzącym w więzieniu stanowym w Corcoran w Kalifornii „prorokiem” przeprowadzono dziesiątki wywiadów, w księgarniach można kupić płytę z jego śpiewami. Zrobiono zeń „ikonę Zła”, do której wzdychają licealiści, gdy spadnie na nich odmóżdżająca mgła młodzieńczego buntu. Jego postać pojawia się nawet w kultowej kreskówce _South Park_. Co o naszej epoce mówi fakt, że dziś wzorem młodych gniewnych intelektualistów jest opętany apokaliptycznymi wizjami komunista Che Guevara, a idolem muzyków i uwielbiających „ostrą jazdę” podlotków staje się Manson – degenerat, zbrodniarz, psychopata?

Każdy, kto chce dziś widzieć w Mansonie wzniosłego rycerza ciemnych sił, kogoś, kto kopniakami chce zmusić zasiedziałą ludzkość, by wreszcie ruszyła się z miejsca, niech zapozna się z tekstem wybitnego polskiego pisarza Jana Józefa Szczepańskiego zamieszczonym w miesięczniku „Znak” w 1974 roku. Szczepański zgromadził obfite _dossier_ sprawy, detalicznie opisuje mordy, których dokonywały wyznawczynie Mansona. Próbuje dojść po nitce do kłębka, pokazuje, jak ważnymi cegiełkami w fundamencie, na którym zbudowano sektę Mansona, były inne rozkwitające wówczas w USA kulty (ot, choćby scjentolodzy, z którymi Manson zetknął się w więzieniu, motocyklowe gangi spod znaku Satan’s Slaves, czy mieszające chrześcijaństwo z wierzeniami wschodnimi hipisowskie komuny). Skąd bierze się w ludziach chęć totalnego rozwalenia katedr wznoszonych od tysięcy lat, by później z pozostałych cegiełek zbudować ziemiankę i ogłosić ją świątynią nowych czasów? Skąd ta chęć ucieczki od osobowego Boga, ten regres do czasów pogańskich, do pierwotnych konstrukcji świata opartego na strachu, magii i namiętnościach? Szczepański odpowiada krótko: z nudy.

Szczepański, wówczas pan około pięćdziesiątki, był w Stanach kilka miesięcy przed tym, jak wybuchła sprawa Charlesa Mansona, w okresie pełnego rozkwitu hipisowskiej kontrkultury. Jak sam pisze, odnosił się do tego zjawiska z dużą sympatią, chętnie przyjął więc zaproszenie na spektakl zespołu Living Theatre na kampusie jednego z amerykańskich uniwersytetów. „Występ kończył się litanią inwokacji wzywających do położenia kresu wojnie, imperializmowi, instytucjom państwowym, a wreszcie i kulturze, po czym młodzi widzowie, odpowiadający chórem na owe wezwania, zalali scenę i połączeni z aktorami w braterskim kręgu, kołysali się w miejscu do wtóru orientalnych zawodzeń, pośród oparów kadzidła, w półhipnotycznym transie. I wtedy poczułem lęk. Graniczący z przerażeniem. Wydało mi się bowiem, że objawiła się przede mną sama istota rzeczy – psychiczna nuda, ukryta pod malowniczymi i uwodzicielskimi pozorami. Bezbronność. Nie ta ofiarna i świadoma celu, na której Gandhi budował swoją strategię, ale zrodzona z niesmaku, gnuśności i przesytu. Udająca siłę ducha kapitulacja przed światem i przed samym sobą. I oto zjawia się drapieżnik zdecydowany poddać tę senną negację swojej bezwzględnej woli. Woła »za mną!« i długowłosi somnambulicy ruszają w niszczycielski pochód” – pisze w „Znaku”. Na tym samym mechanizmie budował Hitler, na nim oparł się Manson. Na nim bazowali też polscy mistrzowie psychomanipulacji, z osławionym założycielem sekty Niebo, Bogdanem Kacmajorem na czele.

Pointa? Prędzej czy później każdemu przyjdzie w życiu ochota, by zanegować to, w czym od lat tkwi. Przeciętny człowiek tym jednak różni się od Buddy, że nie znosi pustki. Bunt przeciwko jednej ideologii szybko może nas więc wepchnąć w objęcia innej, a sprzedając mercedesa, który nam się znudził, i ruszając w świat, możemy zeń wrócić na zdezelowanym rowerze. O ile będziemy mieli tyle szczęścia co syn marnotrawny. Wielu go nie miało.NIE BĘDZIESZ BRAŁ IMIENIA PANA BOGA SWEgo nadaremno

6 lutego 1481 roku przeor sewilskich dominikanów, ojciec Alonso de Hojeda, miał powody do satysfakcji. Pięć lat wcześniej, gdy do jego miasta zjechała królowa Izabela Kastylijska, przekonywał ją w płomiennych kazaniach, że czas wreszcie zrobić porządek z wszystkimi, którzy plugawią wiarę. Ze szczególnym uwzględnieniem tych perfidnych Żydów, którzy chrzczą się tylko po to, by w ukryciu wciąż odprawiać swe tajemne rytuały (trybunały inkwizycyjne miały pod swoją jurysdykcją jedynie chrześcijan, czepiać się więc mogły tylko tych Żydów, którzy przyjęli chrzest). Dziś na największym placu miasta ojciec Hojeda przewodniczy pierwszej w historii ceremonii _auto da fé_ (co znaczy: wyznanie wiary). Na oczach gapiów spłonie sześć osądzonych przez inkwizycję osób. Dziesiątki zostaną wychłostane. Skazani na śmierć, którzy w porę przyznają się, że błądzili, knuli i spiskowali, przed spaleniem zostaną wielkodusznie uduszeni.

Hiszpanie uwielbiali _auto da fé_ bardziej niż współcześni Polacy festyny z darmowym piwem. Perwersyjne obchody trwały zwykle cały dzień. Zaczynały się od mszy, jeśli rzecz miała miejsce w Madrycie, na początku imprezy głos zabierał król. Później procesja nieszczęśników (czasem w liczbie kilkuset), ciężko pouszkadzanych przez inkwizytorów i poprzebieranych w stroje z wymalowanymi diabłami tudzież płomieniami, szła na miejsce kaźni. Tam odprawiano kolejne nabożeństwa, wygłaszano kazania, podsądnych przesłuchiwano raz jeszcze, wszystko w chrześcijańskiej trosce o to, by sami przyznali się do błędów. Gdy już się przyznali, tych, którzy mieli zostać tylko pobici, zostawiano na miejscu, a tych, których miano spalić, wyprowadzano za miasto. Mieszkańcom Sewilli taki sposób miłego spędzania czasu na tyle przypadł do gustu, że w 1604 roku, gdy król w ostatniej chwili odwołał _auto da fé_, „wszystkich ogarnęło podobne uczucie wewnętrznego smutku, jakby wszyscy zostali zranieni, ponieważ dzieło Boże ma taką siłę, że każdy chce go bronić; wydarzenie to dowodziło miłości, szacunku, jak również lęku, który wzbudzała inkwizycja” (dokument z epoki cytowany przez Leona Poliakova w jego _Historii antysemityzmu_).

Ojciec Hojeda szybko spotkał się ze swymi ofiarami, kilka dni po pierwszym paleniu heretyków na tamten świat zabrała go rozkręcająca się właśnie w Sewilli zaraza. Są takie momenty, gdy człowiek chciałby zaprzeczyć tezie, że choroba i śmierć nie mogą być karą boską. Są takie przypadki (a ojciec Hojeda jest jednym z nich), w których bardzo by się chciało, by niebiosa zagrzmiały i zalały uzurpatorów żywym ogniem. Działalność inkwizycji, zwłaszcza w Hiszpanii, to jedna z najczarniejszych kart w historii Kościoła. Choć odpowiedzialność za nią w największej mierze spoczywa na ówczesnych politykach, dla których była superwygodnym narzędziem prowadzenia wewnętrznej polityki, błąd Kościoła polegał na tym, że przez lata firmował ją swoim autorytetem.

Co najciekawsze, inkwizycja powstała w XIII wieku z całkiem szlachetnych pobudek – papieże chcieli, by w średniowiecznej Europie, w której szerzyła się herezja albigensów, powstało ciało złożone z uczonych mężów oceniające poszczególne przypadki herezji. Miało to powstrzymać katolickich fanatyków przed dokonywaniem gremialnych samosądów na innowiercach. Inkwizycja rozkwitła najpierw we Francji, jej hiszpańska odsłona była już niemal wyłącznie polityczną hucpą, w której jak w zwierciadle przeglądały się wszystkie problemy Europy, przestającej sobie radzić z tym, że zaczyna być ojczyzną przeróżnych ras i narodów. Hiszpańscy monarchowie za wszelką cenę chcieli utrzymać jedność państwa co chwila stojącego na krawędzi rozpadu, jak kania dżdżu potrzebowali kasy, ulegli więc obiegowej mądrości głoszącej, że z pewnością można ją znaleźć u Żydów. Wsparli antysemickie i antymuzułmańskie trendy buzujące w pospólstwie, a powołany w 1483 roku na wielkiego inkwizytora (a pięć lat później na prezydenta Rady Najwyższej i Generalnej Inkwizycji w randze ministra) były przeor dominikańskiego klasztoru Świętego Krzyża w Segowii i spowiednik królowej Izabeli Kastylijskiej ojciec Tomas de Torquemada OP nie ukrywał, że dopóki nie uda się oczyścić Hiszpanii z Żydów, nie będzie mowy o jej rozwoju i rozwoju chrześcijaństwa w ogóle.

W czasach reformacji oraz w XIX wieku, maksymalnie niechętnym Kościołowi, inkwizycji dorobiono dodatkową legendę, powstały powieści i poematy ukazujące inkwizytorów jako zezwierzęconych sadystów. Co z tego, że dziś wiemy, iż inkwizycja nie najeżdżała miast znienacka, mordując z miejsca kogo popadnie, niczym w słynnym skeczu Monty Pythona, w którym banda kardynałów wpada do domostw, krzycząc: „Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji!”? W rzeczywistości były regiony (na przykład w Polsce), do których inkwizytorzy zaglądali raz na sto lat albo nie pojawiali się w ogóle. Gdy już przyjeżdżali, zanim przystąpili do analizowania donosów i tropienia, ogłaszali czas łaski – trzydzieści dni, w czasie których podejrzani o herezję mogli sami zgłosić się do trybunału, przyznać się i otrzymać finezyjną pokutę (na przykład bieganie w pokutnym worku przez rok). Co z tego, że tylko pięć procent postępowań przed trybunałami inkwizycyjnymi kończyło się wyrokiem śmierci (zwykle skazywano podsądnych na noszenie krzyży, pielgrzymki, ale też na konfiskaty majątków czy chłostę). Inkwizycja wcale nie miała na podorędziu mrocznych lochów (bogatszym więźniom pozwolono trzymać służących, zdarzało się, że inkwizytorzy po prostu wynajmowali w mieście dom, gdzie umieszczali ludzi pod strażą). Liczba jej ofiar to nie setki tysięcy, jak przekonywali niektórzy, ale co najwyżej 10 tysięcy we wszystkich krajach przez cały okres działania, czyli 600 lat, co – jak przypominają współcześni historycy Kościoła – daje średnio około 20 ofiar rocznie (w Polsce przez około 200 lat działania inkwizycja pochłonęła ofiar 8).

Zawsze, ilekroć odwołuję się w debatach do takich argumentów, czuję, jak czerwienię się ze wstydu. Triumfalne epatowanie takimi statystykami to przecież zajęcie równie żenujące jak dowodzenie, że w spalonej stodole w Jedwabnem zginęło nie 1600, lecz co najwyżej 340 Żydów. Daliśmy ciała na całej linii, trzeba więc uderzyć się w piersi, powiedzieć: przepraszam. Tak jak zrobił to Jan Paweł II w 2000 roku, gdy w czasie uroczystej liturgii w Dniu Przebaczenia prosił o wybaczenie nam, katolikom, „grzechów popełnionych w imię prawdy” przez krzyżowców czy inkwizytorów. „W niektórych epokach dziejów chrześcijanie przyzwalali czasem na praktykę nietolerancji i nie kierowali się przykazaniem miłości, oszpecając przez to oblicze Kościoła” – mówił papież. Apelował: „Nigdy więcej sprzeciwiania się miłości w imię służenia prawdzie; nigdy więcej obrazy godności ludzkiej; nigdy więcej uciekania się do logiki przemocy; nigdy więcej dyskryminacji, ucisku i pogardy wobec ubogich i najmniejszych”. Bez względu na to, jak wierzą, w kogo lub w co.

Dobrze, że ten papież użył właśnie takich słów. Przekreślił ostatecznie brednie, które wypisywał na przykład jeden z jego poprzedników, Leon X (1475–1521) w słynnej bulli _Exsurge, Domine_. Potępiał w niej Lutra, potępił też jedną z jego tez, iż „Palenie heretyków jest przeciwko woli Ducha” (cóż, wierzymy z byłym Ojcem Świętym chyba w innego Ducha). Inkwizytorzy też tłumaczyli się, że przecież chcą dobrze. Rozumowali następująco: lepiej jest dla człowieka, by zalano go wodą (przy zatkanym nosie, tortura podtapiania stosowana dziś z powodzeniem przez CIA), podduszono lub podciągnięto za nadgarstki na linach, niżby miał przez całą wieczność męczyć się w przygotowanym dla heretyków piekle. „Nowe i niesłychane to kaznodziejstwo, które biczami wywołuje wiarę” – pisał wielki polski uczony i ksiądz żyjący na przełomie XIV i XV wieku Paweł Włodkowic. Takich jak on, chrześcijan, którzy nie wahali się protestować, patrząc na to, co w Europie wyprawiali ludzie pokroju Torquemady czy Krzyżaków, było – o czym się zapomina – więcej. „Cóż mogą jednak teologowie przeciw pasjom?” – pyta retorycznie Leon Poliakov, autor monumentalnej _Historii antysemityzmu_. No właśnie.

W świetle tego, co dziś wiemy, nie ma sensu bronić tezy o jakichkolwiek dobrych stronach inkwizycji. Była dowodem chrześcijańskiego triumfalizmu w najgorszym wydaniu. W Hiszpanii, od której zaczęliśmy naszą podróż, przyczyniła się do wybuchu czegoś na kształt apartheidu, który spychał poza nawias społeczeństwa (na przykład pozbawiał prawa do urzędów publicznych czy wstępowania do zakonów) wszystkich o „nieczystej krwi”. Zamiast zachęcać ludzi do dobrego życia, budziła w nich najgorsze instynkty. Jako przykład niech posłuży zeznanie z akt inkwizycji Wysp Kanaryjskich z 1578 roku: „Juana Perez, żona Zeoaia Bernala, zeznaje, że po tym jak usłyszała edykt dotyczący osób, które jadły żydowskie potrawy, mąż powiedział jej, że gdy był dzieckiem, pewien Żyd dał mu kawałek ciasta, a on dał je innemu dziecku, które je zjadło. Ponieważ mąż nie chciał złożyć zeznania w tej sprawie, więc przyszła sama, w obawie przed wyrzutami sumienia”.

Owce bywają głupie. Co jednak stało się z pasterzami? W historii inkwizycji ujawnia się jeden z grzechów od IV wieku toczących chrześcijaństwo, gdy cesarze rzymscy wyświadczyli nam niedźwiedzią przysługę, czyniąc z niego religię państwową, każąc mu zbratać się z władzą. Romans Kościoła z władzą zawsze źle się kończy, zawsze woła o pomstę do nieba. Miejsce chrześcijan jest z prześladowanymi, nie po stronie aparatu siły. Księża, którzy doszli do wniosku, że Bóg chce od nich, by w Jego imię naruszali wolność innych osób, którzy w 1568 przesłuchiwali w Toledo niejaką Elvirę del Campo, oskarżoną o to, że nie je wieprzowiny oraz w soboty nosi czystą bieliznę (_ergo_ na pewno jest Żydówką), pozwalali katom ją szarpać, topić, podwieszać szesnaście razy, podczas gdy ona, płacząc, pytała, do czego ma się przyznać. Inkwizytorzy nie pomogli jej w tym, chodziło im przecież o to, by sama z siebie wyznała, jak wielki grzech kala jej marną duszę. Choć pewnie byli prałatami i magistrami świętych nauk – podobnie jak ojcowie Hojeda i Torquemada – z chrześcijaństwa nie zrozumieli nic. Z pewnością boleśnie odczuli spotkanie z Tym, którego imieniem – pokorni Jego słudzy – latami wycierali sobie usta.

Dowiedzieli się – u źródeł – że chrześcijanin nie jest od tego, by próbować załatwić Jezusowi panowanie nad światem, bo to On, Bóg, załatwił już sobie sam. Drugie przykazanie to Boży apel, by zająć się tym, czego nie zrobi za nas nikt inny. Jedyną rzeczą zaś, której Bóg za nas nie zrobi, jest miłość. A miłość – jak stwierdził kiedyś pewien mądry rabin – albo jest darem, albo niczym. Nawet jeśli cały świat wypnie się na nas, chrześcijan, i zostanie nas na tym świecie dwóch lub trzech, nie mamy prawa zmuszać ludzi w imię Boga do rzeczy, których robić nie chcą.PAMIĘTAJ, ABYŚ DZIEŃ ŚWIĘTY ŚWIĘCIŁ

Rok 1829 nie przyniósł urodzajów. Jan Maria Vianney, proboszcz wiejskiej parafii w Ars, niespełna 40 kilometrów od Lyonu, staje przed dylematem. Odesłać z prowadzonej przez siebie placówki dla trudnych dzieciaków część wychowanków czy zostawić ich, narażając na pukający już do okien głód. Ksiądz idzie na strych, gdzie w kątach leży jeszcze kilka garści ziarna. Zmiata je wszystkie na środek, pod spód wkłada relikwie świętego Jeana-François Régis, jezuity, który opiekował się biednymi. Gdy do proboszcza przychodzi z pretensjami kobieta zarządzająca domową kuchnią, ten każe jej iść i uprzątnąć resztki, które są na strychu. Kobieta z trudem uchyla wejście, przez szparę sypie się strumień złotych ziaren. Pobożne opowiastki dla dewotek? A gdzieżby! Złożone pod przysięgą w czasie procesu kanonizacyjnego księdza Vianneya zeznania (potwierdzone nawet przez miejscowego biskupa, który też miejsce zdarzenia oglądał).

O takich cudach słyszy się w Kościele również dzisiaj. Przykład – dwaj pracujący w favelach São Paulo włoscy misjonarze w latach 90. dokonali cudu „rozmnożenia czekolady” – mieli do rozdania kilka tabliczek, ale gdy opadł ich tłum dzieciaków, rozdawali czekoladę bez końca. Towarzysząca im zakonnica zemdlała, a wszyscy świadkowie zdarzenia złożyli następnie zaprzysiężone zeznania u lokalnego biskupa. Obaj księża są faktycznie wyposażeni w niezwykłe zdolności. Po ich modlitwach chorzy wstają z wózków albo – jak było w przypadku mojego chorego na nowotwór znajomego – dostają kolejnych kilka lat życia; duchowni są też podobno niezwykle skuteczni, jeśli trzeba jakiejś niepłodnej parze wymodlić potomstwo. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy będący świadkami takich ekscesów wierni zaczynają traktować cudotwórców niczym bogów, powielając schemat znany doskonale z Dziejów Apostolskich (Paweł i Barnaba uzdrawiają w Listrze człowieka chorego na bezwład nóg, tłum pada przed nimi na kolana, a kapłan Zeusa ciągnie na miejsce zdarzenia wołu i chce złożyć go apostołom w ofierze).

Proboszcz z Ars rzecz rozwiązał prosto. Wszystkich, którzy chcieli całować ręce, składać podarki i dopytywali o cudowne zdarzenia (ksiądz Vianney na przykład bez błędu zgadywał przeszłość i prorokował o dalszych losach tych, którzy się u niego spowiadali), odsyłał do świętej Filomeny. Gdyby nie on, nikt pewnie we Francji by o niej nie słyszał. Jakimś trafem proboszcz otrzymał i zainstalował w kościele relikwie tej nastoletniej męczennicy z czasów obłąkanego prześladowcy chrześcijan Dioklecjana, która sama o cudach wiedziała niemało. Legenda mówi, że skazano ją na śmierć przez biczowanie, a ona to przeżyła, zatopiono ją więc z kotwicą u szyi w Tybrze, ale z tej opresji też wyszła cało, podobnie jak z rozstrzelania przez zastęp łuczników. Jej życie zakończyło dopiero ścięcie toporem 11 sierpnia 302 roku. I co tu dużo mówić – ksiądz Vianney po prostu się w niej zakochał czystą, prostą, duchową miłością. Wszystkim wiernym nakazał nabożeństwo do świętej Filomeny, a ponieważ do Ars przyjeżdżało mnóstwo ludzi, Filomenę czciło wkrótce pół kraju. Niezwykła święta spółka. Proboszcz, który wiedział, jak się modlić, i jego wspólniczka, która w niebie pilnowała, żeby dostał wszystko, o co tylko prosi. Gdy spisywała się źle – proboszcz nie wahał się zrobić sceny. Pół parafii było świadkiem, jak uroczyście zabronił jej uzdrawiania chorych, błagając, by skupiła się na ratowaniu ludzkich dusz. Filomena niewiele sobie jednak z tego robiła.

Proboszcz z Ars wkrótce sam został ogłoszony świętym. Również po to, by do końca czasów być przestrogą dla wszystkich, którzy naśmiewają się z prostodusznych księży przekonujących, że trzeba włożyć konkretny wysiłek w uświęcanie życia na ziemi, by w niebie cieszyć się pełnią świętości. Do parafii w Ars, liczącej sobie nieco ponad 200 dusz, wysłano go, bo nikt nie chciał tam iść. On nie dość, że poszedł, to jeszcze postawił sobie za cel, że z ludzi, o których jeden z jego poprzedników, niejaki ksiądz Lecourt, pisał, że są „głupi i tylko chrzest różni ich od bydląt”, zrobi parafię wzorową, oazę Bożych przykazań i przedsionek nieba. Zajęło mu to 41 lat.

I to dopiero był cud. Jan Maria Vianney nie był przecież księdzem jak z obrazka. Miał koszmarnie trudne dzieciństwo, z powodu rewolucyjnej zawieruchy do szkoły poszedł, dopiero mając lat 17. Seminarium duchowne skończył wyszydzany przez młodszych wiekiem kleryków. Już na pierwszej parafii przylgnęła do niego łatka „pobożnego głupka”, który nawet kazania nie jest w stanie powiedzieć bez błędów gramatycznych, a bywało też, że gubił wątek i schodził z ambony w poczuciu wstydu i upokorzenia. To, czego się nie nauczył, nadrabiał pracą. Do kazań przygotowywał się, przekopując tony książek, pisał je sobie, a następnie uczył się na pamięć.

Były jednak i takie chwile, gdy w proboszczu z Ars, którego niektórzy mieli za osiołka, budził się duszpasterski lew. Z szynkarzami poradził sobie, wręczając im początkowo pieniądze mające równoważyć straty wynikające z zamknięcia interesu w niedzielę, sam tymczasem urabiał na kazaniach wiernych, przekonując ich, że wieczorne popijawy w męskim gronie to prosta droga do potępienia. Inną jego obsesją były tańce (szczególnie te urządzane na placu przed kościołem), gdyby żył dziś, z pewnością mógłby stworzyć program _You CAN’T Dance!_. Wszystkim miłośnikom dancingów warto zacytować fragmencik z jego kazania: „Nie ma ani jednego przykazania Bożego, którego by się nie przekraczało przez tańce. Jakże można być zaślepionym do tego stopnia, aby przypuszczać, że nie ma nic złego w tańcu! Korowód taneczny to przecież powróz, którym szatan ściąga duszę do piekła!”. Antytaneczna działalność księdza Vianneya (nie tylko kazania, ale i przekupywanie grajków, duszpasterskie zasadzki organizowane na spieszące na zabawę dziewczęta, zabraniające zabaw dekrety zaprzyjaźnionego z proboszczem wójta gminy) była na tyle skuteczna, że po 25 latach Ars można było ogłosić strefą całkowicie wolną od rytmicznego podrygiwania. Okoliczni żądni uciech kawalerowie, widząc, że wszystkie podlotki zamiast na imprezkę biegną na wieczorne pacierze do kościoła, próbowali wmontować księdza Vianneya w skandal obyczajowy i wysłali do biskupa donos, że ma nieślubne dziecko. Sprawa szybko jednak okazała się prowokacją, a proboszcz mógł spokojnie powrócić do ostatecznej rozgrywki z kolejnym zgubnym nałogiem swoich wiernych. Oduczyć ich pracy w niedzielę.

Troska o trzecie przykazanie była prawdziwą _idée fixe_ proboszcza. Zdzierał gardło, straszył, błagał, płakał. Tu też mu się udało. Tak długo biegał za ludźmi, którzy w niedzielę szli w pole, aż przekonał wszystkich. A wtedy okazało się, że troska o dzień święty to nie kaprys obrażalskiej Bozi, że gdy człowiek trzyma się Bożego prawa, również tego, które czasem każe mu odpocząć, życie zmienia się na lepsze. W konkretach. Przyjezdni, którzy znali Ars z czasów przed Vianneyem, nie wierzyli, że są w tej samej miejscowości. Ludzie mniej pili, mniej klęli, do roboty szli z ochotą, znikło złodziejstwo, rozbita rodzina z normy stała się wyjątkiem. Do Ars codziennie ciągnęły pielgrzymki chcących się wyspowiadać u człowieka, o którym mówiło się, że jest święty. Ktoś obliczył, że w ciągu swojego życia Vianney wyspowiadał ponad milion osób, siedział w konfesjonale bez jedzenia i picia po kilkanaście godzin dziennie. Latem, gdy temperatura w konfesjonale dawała mu wyobrażenie o piekle, trzymał w ręku flakon z octem, wąchając go, gdy zanosiło się, że zemdleje z duchoty (dziś miałby lżej – w ofercie są konfesjonały klimatyzowane, tak zwana jednostka zamontowana jest na drzwiczkach od strony wewnętrznej, widziałem osobiście). Spowiadał nawet na łożu śmierci. Było to w sierpniu, na zewnątrz straszne upały, parafianie otoczyli więc całą plebanię wielkimi płachtami płótna i polewali je non stop zimną wodą. Ludzie przyjeżdżali, mimo że – zwłaszcza na początku swojej misji w Ars – jak to się dziś mówi, „przeginał”, potrafił na przykład wstrzymać rozgrzeszenie, gdy jakaś pannica nie tyle chodziła na tańce, ile im się przyglądała (świadkowie mówili, że z „Bożego gliny” w „Bożego człowieka” proboszcz zaczął się zmieniać około 1830 roku, porzucił wtedy pełne teatralnych gróźb podręczniki kaznodziejstwa i zaczął opowiadać o Bogu, jakiego sam w życiu doświadczał).

Bywał nieznośny, ale z pewnością był autentyczny. Ludzie ufali mu chyba dlatego, że widzieli, w jak skrajnej biedzie żyje (podstawą jego diety były trzy nadpleśniałe kartofle dziennie, których zapas gotował sobie co tydzień), i że o każdej porze dnia i nocy można liczyć na to, że proboszcz przyjdzie, wysłucha, udzieli sakramentów. W aktach procesu kanonizacyjnego są setki zeznań ludzi, którzy przychodzili do surowego księdza po pociechę. A on wykrzykiwał z przerażenia, wznosił oczy do nieba, biegł po pomoc. Chwile, których nie spędzał z ludźmi, spędzał na modlitwie. Kilkakrotnie próbował uciec ze swojej parafii i chciał wstąpić do jakiegoś surowego zakonu. Nie zrobiło na nim wrażenia to, że władze kościelne mianowały go kanonikiem (kanonicką pelerynkę natychmiast spieniężył, a zysk oddał biednym), ani to, że świeckie przyznały mu Legię Honorową. Gdy dostarczono mu order, początkowo bardzo się ucieszył, myśląc, że to jakieś nowe relikwie, ale gdy zobaczył, co to jest, oddał posłańcowi. Nie miał w sobie ciągot innych niż te religijne. Już z nieba obejrzał sobie na przykład kolej żelazną, którą wybudowano w pobliżu Ars i którą natychmiast polecieli oglądać wszyscy, z wyjątkiem księdza proboszcza.

O proboszczu z Ars opowiedziano wiele pobożnych bajek. Wylano na niego też (głównie za sprawą zazdrosnych kolegów – zjawisko powszechne do dziś dnia) morze żółci. Święty wariat? Obaj ostatni papieże wskazali go jednak zgodnie jako wzór dla wszystkich katolickich duchownych. Jego historia każe wszystkim, którzy narzekają na nadaktywnych, wtrącających się we wszystko, ogarniętych ideą zbudowania prężnej parafii, czasem po prostu kapkę upierdliwych proboszczów, aby zmierzyli się z pytaniem – co lepsze: mieć pasterza, za którym czasem trzeba biec, żeby go dogonić (a czasem również dużo mu wybaczyć), czy takiego, który zamiast biec, woli siedzieć w kapciach przed telewizorem, nie nęka ludzi, nie gada, że w niedzielę mają chodzić na mszę, a nie na zakupy, ale gdy już przyjdą do kościoła, nie wskazuje też żadnych nowych światów?CZCIJ OJCA SWEGO I MATKĘ SWOJĄ

Zawsze miałem problem ze świętym Stanisławem Kostką, zmarłym w 1568 roku w wieku 18 lat polskim jezuitą. Podobny zresztą jak z żyjącym w XIX wieku Dominikiem Savio (zmarł, mając 15 lat, jego przeszkloną trumienkę gościliśmy niedawno nad Wisłą), którego ostatecznie wziąłem jednak za patrona podczas bierzmowania. Hagiografowie z żyjących w dawnych czasach nastolatków pracowicie robili „starych malutkich”, zrzędliwych małych dewotów. Dziś niepodobna ocenić, ile z pobożnych legend przypisywanych nastoletnim świętym to prawda, a ile wcisnęli do nich ich piewcy, starając się, by tylko na wątłym obliczu młodzianka nie powstała skaza (albo lecząc własne kompleksy i próbując upakować w małym świętym wszystkie cechy, których brakowało im samym). Skutek? Większość żywotów świętego Dominika Savio przedstawia go jako chłopca, u którego dziś rozpoznano by pewnie religiopochodną nerwicę, święty Stanisław Kostka prezentuje się niemal tak samo, a mimo to ogłoszony został patronem polskich dzieci i młodzieży.

Młodzież owa, patrząc na wątłego młodzieńca, który biczował się co wieczór, mdlał, słysząc brzydkie dowcipy, a nawet gdy prosił o jedzenie w stołówce, z pewnością czynił to przy użyciu cytatów z Ewangelii, może co najwyżej uśmiechnąć się z politowaniem. Nie można też jednak wykluczyć, że gdyby Stanisław w tej postaci trafił na przeciętne polskie podwórko, dostałby tęgie „bęcki”. Dowcip polega jednak na tym, że prawdziwy Stanisław mógłby takim delikwentom oddać. Wbrew temu, co o nim pisano, musiał to być – niby dlaczego o świętych nie można powiedzieć w ten sposób – naprawdę facet z jajami.

Pochodził ze znanej szlacheckiej rodziny, wśród jego krewnych aż roiło się od kasztelanów, wojewodów i biskupów. Rodzice nie certolili się z dziećmi, wychowywali je twardo i zdecydowanie, miały nie przynieść wstydu sobie ni rodzinie. Gdy Stasinek ma 14 lat, rodzice wysyłają go wraz z bratem na nauki do jezuickich szkół w Wiedniu. Stanisław, młodzieniec bardzo pobożny, nie ulega perswazji brata i kolegów, którzy naciskają go, żeby dał sobie spokój z całą tą dewocją, modlitwami, praktykami pokutnymi i postami. Podobno dochodziło nawet do rękoczynów, a Stanisław na odczepnego zapisuje się nawet na kurs tańca („strasznie się na nim męczył” – odnotowują z troską hagiografowie). W grudniu 1565 roku zapada na zdrowiu. Gdy stoi na krawędzi śmierci, objawia mu się Matka Boska, uzdrawia go i poleca mu wstąpić do jezuitów. Do tego – ponieważ jest nieletni – potrzebna jest jednak zgoda rodziców, a tej z pewnością nie otrzyma, tatuś ma bowiem wobec niego inne plany. Stanisław przygotowuje więc ucieczkę, 10 sierpnia 1567 roku znika z radarów. Na poszukiwania wyruszają jego słudzy, rodzina, wkrótce chłopaka ściga pół Europy. Najpierw trafia do Augsburga, gdzie jednak jezuici nie chcą go przyjąć, odsyłając do prowincjała, który jest w pobliskiej Dylindze (z Wiednia to około 600 kilometrów). Ten najpierw każe mu przez kilka miesięcy pracować w klasztorze w charakterze służącego, później zaś odsyła go do Rzymu, gdzie Stanisław wstępuje wreszcie do nowicjatu, a w 1568 roku, już pełnoletni, składa pierwsze śluby. Rodzina nadal śle do niego listy, prosząc, grożąc i wyklinając. Kolejny brat, wysłany do Rzymu, by przekonać Stanisława do powrotu, trafia jednak na jego pogrzeb. Stanisław umiera nagle, 15 sierpnia 1568 roku na nieznaną chorobę, szczęśliwy, w pełnej zgodzie z sobą.

Co historia młodzieńca nieposłusznego swoim rodzicom ma wspólnego z czwartym przykazaniem? „Czcij ojca swego i matkę swoją” oznacza, że dzieci rodzicom (i rodzice dzieciom) zawsze i wszędzie winni są szacunek. Nie oznacza to jednak, że za wszelką cenę mają siebie słuchać, realizować w swoim życiu czyjeś plany (i dlatego prawo kanoniczne mówi, że święcenia kapłańskie albo małżeństwo przyjęte pod przymusem ze strony rodziców, chcących dobrze dla swojego synusia lub córci, są nieważne).

John Zmirak pisze, że w Stanach Zjednoczonych działa podobno frapujący pastor William Einwechter, który proponuje, by przywrócić starotestamentalny zapis o konieczności kamienowania nieposłusznych dzieci, oczywiście po stosownym procesie przed miejscową radą starszych. Kościół katolicki od początku idzie w zupełnie inną stronę – Jezus mówił: „Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto siebie samego, nie może być moim uczniem” (Łk 16, 26). Można zrozumieć, o co chodziło Zbawicielowi, czytając choćby list jednego z braci Stanisława, który pisał, że u nich w domu dzieci zawsze czciły rodziców jak bogów, a Stanisław w imię Boga naraża się na ich gniew.

Stanisław Kostka to świetny patron dla tych, co dobiegając trzydziestki, wciąż mieszkają z mamusiami (oby wymodlił im odpępowienie). I dla rodziców – tych przestrzega, że dzieci czasem widzą, czują, wiedzą więcej od nich. Najlepiej widać to chyba w szpitalach dziecięcych, gdy patrzy się na maluchy pocieszające mamę albo tatę, tłumaczące im, że cierpienie i śmierć to tylko zakręty na drodze. Ale to już opisana w innym miejscu tej książki historia.NIE CUDZOŁÓŻ

W 1997 roku ukazała się w Polsce książka Josteina Gaardera _Vita brevis_ – stylizowany na dokument z epoki list, jaki była konkubina (dziś powiedzielibyśmy: narzeczona) świętego Augustyna, nazywana tu Florią Emilią, wysyła do swojego eks, skarżąc się, że jego nawrócenie się do Boga było główną przyczyną brutalnego końca ich miłości. Cała książka, wznowiona w 2008 roku, choć opiera się na jednej z najciekawszych i najbardziej szczerych na rynku hagiograficznym opowieści, czyli _Wyznaniach_ samego świętego Augustyna, w rzeczywistości jest raczej „szyciem z głowy” kocyka, który ma szczelnie opakować postawioną przez autora tezę – religia zabija w ludziach miłość.

Odpór Gaarderowi (z detalicznym cytowaniem jego błędów) dał w książce _Trud wolności_ ojciec Jacek Salij OP. My skupmy się na tym, co naprawdę przydarzyło się świętemu Augustynowi. Święty Augustyn wcale nie urodził się święty. Jak sam wyznaje, był młodzieńcem raczej imprezowym. Jeszcze jako dwudziestoparolatek, nauczyciel retoryki w Kartaginie, gdy tylko miał wolną chwilę, pił, tańczył, zadawał się z wróżbitami i astrologami (do historii przeszła jego modlitwa z tamtych lat: „Daj mi, Panie, umiarkowanie i czystość. Ale jeszcze nie w tej chwili”). Przez 15 lat żył z dziewczyną, z którą nie mógł się z powodu różnic klasowych legalnie ożenić, miał z nią dziecko. Trudno powiedzieć, czy ją kochał. Pisze (a gdy się to czyta, jakby słuchało się wielu współczesnych facetów): „w tych latach żyłem z kobietą nie związaną ze mną tym, co nazywają prawnym małżeństwem, taką, na którą natrafiła moja nie kierująca się roztropnością namiętność. Ale miałem tylko tę jedną kobietę i dochowywałem jej wierności. W tym związku mogłem przez własne doświadczenie poznać, jaka jest różnica między prawdziwym małżeństwem, zawieranym w celu wydania na świat potomstwa, a związkiem skojarzonym tylko dla zaspokojenia namiętności, w którym rodzą się dzieci także niechciane – ale gdy się urodziły, to już się je kocha”.

Potem Augustyn wyjeżdża z dziewczyną i przyjaciółmi do Rzymu, tu dochodzi do wniosku, że jego seksualny i emocjonalny apetyt zaspokoi i właściwie ukierunkuje małżeństwo z jakąś możną i posażną panną. Plan ten gorąco popiera (jeśli wręcz nie jest jego autorką) matka Augustyna, mając nadzieję, że syn wreszcie się ustatkuje. Augustyn oświadcza się jakiejś nieletniej pannie i zostaje przyjęty, choć ze ślubem trzeba się jeszcze wstrzymać dwa lata, aż dziewczę dojdzie do stosownego wieku. Po zaręczynach nie ma już miejsca na żadne konkubiny. Jego dotychczasowa partnerka (możemy sobie tylko wyobrazić, w jakim była stanie – przez piętnaście lat znosić w domu wiecznego Piotrusia Pana, który ostatecznie wystawia ją do wiatru, choć prawdopodobnie ze względu na Augustyna przyjęła też chrzest) zostaje zmuszona do odejścia. „Kobietę, z którą dotychczas żyłem, oderwano od mego boku, gdyż była to przeszkoda na drodze do małżeństwa. Ponieważ moje serce mocno do niej przywarło, teraz wyszarpnięto w nim ranę, która broczyła krwią obfitą. Kobieta wróciła do Afryki, ślubując Ci, że nigdy się nie odda żadnemu innemu mężczyźnie, a ze mną zostawiła syna naturalnego, jakiego mi urodziła. Byłem zbyt słaby, aby naśladować ten wzór, jaki mi dała niewiasta”. Miłość? Czy tylko przyzwyczajenie?

Augustyn, wtedy już około trzydziestki, kontynuuje styl życia, w którym wielu współczesnych facetów (i kobiet) z pewnością rozpozna też swój. Postanawia, jak to się dziś ładnie mówi, „wsłuchać się w swoje potrzeby”. „Niecierpliwiło mnie dwuletnie oczekiwanie na narzeczoną, bo nie tyle ożywiało mnie pragnienie małżeństwa, ile byłem po prostu niewolnikiem namiętności. Postarałem się więc o inną kobietę i żyłem z nią bez małżeństwa. Oznaczało to, że choroba mojej duszy jeszcze się wzmoże i umocniona nieprzerwanym przyzwyczajeniem przetrwa aż do pożycia z żoną”. Cały ten korowód przerywa faktyczne nawrócenie Augustyna, który do tej pory z chrześcijaństwem jedynie flirtował, wciąż nie mogąc się zdecydować, czego chce. Odtąd w jego życiu nie będzie już żon, konkubin ani okazjonalnych kochanek.

Czy miał kaca moralnego ze względu na to, jak postąpił ze swą afrykańską miłością? Chyba tak. W jednym z kazań (oznaczonym numerem 397) mówił: „Nie godzi się wam mieć konkubin. Nawet jeśli nie macie żon, nie powinno się mieć konkubin, które potem porzucicie, kiedy będziecie się żenić”. Tym, którzy dopiekali mu, że ktoś z takim ogonem grzechów szkodzi Kościołowi, odpowiadał (w _Objaśnieniu 3 Psalmu 36, 19_): „Czyż ja jestem katolickim Kościołem? Czyż dziedzictwo Chrystusowe rozprzestrzenione wśród pogan to ja? Wystarcza mi, abym do niego należał. Przyganiasz moim dawnym złym czynom, a co wielkiego robisz? Surowszym oskarżycielem dla mojego zła jestem ja niż ty; co ty przyganiasz, ja potępiłem. Obyś zechciał w tym mnie naśladować, aby twój błąd z czasem przeszedł do przeszłości! Takie są moje błędy przeszłości, które znają wszyscy, zwłaszcza w tym mieście. Tu bowiem żyliśmy źle”. I dodaje: „Augustyn jest biskupem w Kościele katolickim, niesie swoje brzemię, zda sprawę przed Bogiem. Znam go z dobrej strony. Na ile jest zły, wie on sam. Jeżeli nawet jest dobry, to przecież nie on jest moją nadzieją. Przede wszystkim tego wyuczyłem się w Kościele katolickim, żeby nadziei swej nie pokładać w człowieku”.

W Ewangelii padają ostre słowa Jezusa: „Kto pożądliwie spojrzy na kobietę, ten już w myśli dopuścił się z nią cudzołóstwa” (Mt 5, 28). Historia Augustyna to komentarz do tych słów. Istotą cudzołóstwa nie jest to, że poszedłeś z kimś do łóżka. Cudzołóstwo to nasz własny, osobisty egoizm, który za tym seksem się kryje. To myślenie: moje potrzeby i pragnienia są w tej chwili ważniejsze od potrzeb i pragnień drugiego człowieka (takich najgłębszych, jak to, by kochać i być kochanym do samego końca życia) lub od potrzeb i pragnień kogoś, z kim mój partner pozostaje wciąż w związku. Zwykle w takich sytuacjach uruchamiamy lawinę wymówek: najwyraźniej partner jest nieszczęśliwy, a przecież prawo do szczęścia mają wszyscy, my przecież w gruncie rzeczy jesteśmy szlachetnymi, poszukującymi ludźmi. Nie chcemy zła. To wszystko takie ludzkie. Musimy to sobie wybaczyć. Gdy słyszy się takie słowa, nie trzeba być wielkim psychologiem, by wiedzieć, że ktoś zaraz będzie tu płakał. Na pewno.

Zamiast czytać Gaardera, lepiej sięgnąć do _Wyznań_, tak szczere autobiografie świętych to przecież naprawdę rzadkość. Augustyn zostawił modlitwę: „Sądziłem, że do powściągliwości człowiek jest zdolny o własnych siłach, a ja ich w sobie nie dostrzegałem. Głupiec, nie wiedziałem, że nikt nie może być powściągliwy, jeśli Ty mu tego nie udzielisz. Udzieliłbyś mi na pewno, gdybym z głębi serca wołał do Ciebie i gdybym miał wiarę dostatecznie mocną, by moje troski Tobie powierzyć”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: