Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mordobicie. Wojna superbohaterów Marvel kontra DC - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mordobicie. Wojna superbohaterów Marvel kontra DC - ebook

Tytani świata komiksów, niczym Coca-Cola i Pepsi, od ponad 50 lat prowadzą nieustającą wojnę o dominację. Stawką w tej bezpardonowej, często wyniszczającej walce są nie tylko wyniki sprzedaży, ale również wpływ na kulturę masową oraz serca milionów fanów na całym świecie.
Komiksy o superherosach DC: Supermanie, Batmanie, Wonder Woman, oraz o najsłynniejszych kreacjach Marvela: Avengers, Hulku, Spider-Manie, X-Men i Iron Manie, sprzedają się w milionach egzemplarzy rocznie, a „Marvel czy DC?” jest dla fanów pytaniem tożsamościowym.
Marvel i DC toczą odwieczny bój po dziś dzień niczym Batman i Joker, Loki i Thor, Profesor X i Magneto. Tymczasem superherosi z obu światów stali się globalnymi ikonami wartymi miliardy, więc stawka jest wyższa niż kiedykolwiek...

„Książek o superbohaterach jest wiele, ale ta jako jedyna zagląda im pod maskę. To, co się dzieje w siedzibach dwóch walczących na śmierć i życie korporacji, jest ciekawsze od tego, co się dzieje na planszach ich komiksów – a Reed Tucker świetnie to opowiada. Chciałbym mieć jego magiczne pióro lekkiego stylu i pelerynkę wszechstronnej dokumentacji!” – Wojciech Orliński

Kategoria: Inne
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-2124-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Po raz pierwszy zetknąłem się z prawdziwą kulturą komiksową w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku, kiedy pewien znajomy zabrał mnie do specjalistycznej księgarni Dave’s Comics w Richmond, w Wirginii, w Stanach Zjednoczonych.

Dave’s Comics mieściło się w pasażu handlowym przy tej samej ulicy co miejscowy uniwersytet. Millenialsi i ludzie w zbliżonym wieku mogą nie wiedzieć, jak undergroundowe i zmarginalizowane były niegdyś komiksy. Niemal całe życie spędzili w czasach, w których superbohaterowie stanowili już wszechobecną i nieodłączną część kultury głównego nurtu. Dziś wyprawa do księgarni komiksowej oznacza zazwyczaj wizytę w prowadzonym przez hipsterów schludnym i jasno oświetlonym barze z napojami udającymi kawę.

Tymczasem lokal Dave’s Comics mieścił się na samym końcu alejki pasażu handlowego, dosłownie, między wydzielającym chemiczne aromaty salonem fryzjerskim z jednej strony i kontenerami na śmieci z drugiej. Sklepik był maleńki – jakieś osiemnaście metrów kwadratowych. Co najwyżej. Pomieszczenie wyglądało tak, jakby służyło wcześniej za składzik na sprzęt czyszczący, aż pewnego dnia właściciel pasażu wpadł na genialny pomysł: mógłby wynieść graty, przemyć podłogę szlauchem i podnająć lokal za kilka dodatkowych dolarów.

Nowe komiksy wystawiano na dwóch skromnych, sięgających ramion drewnianych regałach i w tamtych czasach cały tygodniowy urobek wydawnictw DC i Marvel mieścił się na dwudziestu paru półkach. Dzisiaj prawdopodobnie trzeba by zastawić cały pasaż.

Pozostałą przestrzeń sklepu wypełniały, a raczej pokrywały, stare zeszyty przechowywane w podłużnych białych kartonowych pudłach, składowanych jedno na drugim. Bóg jeden wie, ile było w nich skarbów.

Jeśli ktoś myśli, że dzieciak mógłby się tam dobrze bawić przez cały dzień, podkreślam – nie, w żadnym razie. W Dave’s Comics obowiązywał surowy zakaz przeglądania zbiorów na własną rękę. Chodziło o to, by nie uszkodzić towaru, a właściciel sklepu i jego personel niezmiennie zachowywali w tym względzie podwyższoną czujność. Jak członkowie organizacji paramilitarnej. Wystarczyło zajrzeć do jednego z pudeł, żeby któryś z pracowników natychmiast zaczął się wydzierać. Jeżeli szukałeś jakiegoś archiwalnego numeru konkretnego komiksu, musiałeś pokornie o niego poprosić, co sprzedawca na ogół przyjmował z głośnym westchnieniem. Dźwigał się zza lady i zaczynał wyciągać nieoznakowane pudła ze sterty. Zazwyczaj musiał zdjąć i otworzyć przynajmniej trzy, zanim natrafił na właściwe.

Z czasem firma Dave’s Comics przeniosła się do innego lokalu w tym samym pasażu handlowym. Nowe miejsce oferowało praktyczne udogodnienia, jakich brakowało w składziku – choćby klimatyzację. Specjalistyczna księgarnia – aż do jej zamknięcia w 2015 roku po niespodziewanej śmierci właściciela – przez wiele lat radziła sobie całkiem nieźle. I tak jak wiele innych sklepów z komiksami swój rozwój prawdopodobnie zawdzięczała poszerzeniu bazy klientów, bo ogół czytelników książek w końcu uprzytomnił sobie – by użyć tutaj wyświechtanego sloganu – że „komiksy nie są już tylko dla dzieci”.

Sam doszedłem do takiego wniosku, kiedy jeszcze byłem nastolatkiem. Pamiętam, jak wybrałem się w 1986 roku do pewnej dużej księgarni i zauważyłem nieopodal kasy wystawę, a na niej chyba najbardziej kozacki rysunek Batmana, jaki kiedykolwiek widziałem.

Kasjer dostrzegł moje spojrzenie i spontanicznie poradził mi: „Powinieneś to kupić. To zmieni twoje życie”.

I kupiłem „to” – komiks Franka Millera Powrót Mrocznego Rycerza znany również jako „najbardziej niesamowita rzecz stworzona przez cywilizację Zachodu”. (Czytelnik, oczywiście, może mieć inne zdanie).

Od razu wiedziałem, że to zupełnie inny rodzaj komiksu – i to nie tylko ze względu na zbójecką cenę 12,95 dolara. Przede wszystkim wyglądał jak typowa książka i został wydrukowany na solidnym papierze, który pozwalał wierzyć, że nie rozpadnie się po kilkukrotnym przewertowaniu. Rysunki były nadzwyczaj wymowne i dynamiczne, a bohater przedstawiony na stronach opowieści – wyjątkowo mroczny i brutalny, wręcz przerażający, zdolny bez wahania zrzucać przestępców z dachów budynków i łamać nogi potężnymi kopnięciami obrotowymi. Ten Batman nie przypominał wcześniejszego, którego przygody można było śledzić w wyświetlanej w sobotę rano kreskówce. Był naprawdę niebezpieczny, wydawał się postacią stworzoną dla dorosłych. Nawet jego kostium miał ciemniejszą barwę i brakowało na nim durnego żółtego owalu wokół emblematu na piersi.

W tamtym czasie sobie tego nie uświadamiałem, ale Powrót Mrocznego Rycerza był prawdziwym kamieniem milowym w dziejach komiksu. Stał się jednym z najbardziej radykalnych i zarazem wpływowych dokonań rewolucji, która przetaczała się wówczas przez komiksowe uniwersa, nadając superbohaterom wymyślnego szlifu. A ja miałem to szczęście, że byłem akurat w idealnym wieku, by na owej rewolucji autentycznie skorzystać.

W Ameryce, gdzie przyszedłem na świat, komiksy uznawano za rozrywkę przeznaczoną niemal wyłącznie dla dzieci. Przyjmowano, że czyta się je przez kilka lat, by w końcu z nich wyrosnąć, zazwyczaj około jedenastego roku życia. Potem należało raczej skupić się na innych pasjach i dojrzalszych zajęciach (takich jak przekonywanie kogoś na parkingu przed spożywczakiem, żeby kupił ci piwo). Twoje miejsce zajmowali nowi, młodsi czytelnicy, a cykl się powtarzał.

Dopiero w czasach mojej młodości ten schemat upadł. Właśnie wtedy, kiedy zgodnie z powszechnym oczekiwaniem powinienem dziarsko ruszyć ku dorosłemu życiu i porzucić superbohaterów, oni, zamiast pozostać w przeszłości, nadal mi towarzyszyli.

Wraz z publikacją dojrzalszych tytułów, takich jak choćby Strażnicy czy Saga o potworze z bagien, a także z zalewem inspirowanych komiksami filmów i programów telewizyjnych, historie o superbohaterach osiągnęły pełnoletniość. Skutkiem tego moje pokolenie stało się pierwszym, które nie musiało z nich wyrastać. Jeśli wybierzesz się na jakikolwiek współczesny konwent miłośników komiksów, znajdziesz tam dorosłych, którzy snują się pośród stoisk czy walczą na plastikowe miecze przebrani w jaskrawoczerwone kostiumy Deadpoola. Ta stylówa wciąż nie nadaje się na zdjęcie profilowe na Tinderze, ale w głównym nurcie kultury nigdy nie była bardziej na miejscu.

Przemysł komiksowych herosów jest dziś wart miliardy dolarów, a przy tym – tak jak pięćdziesiąt lat temu – Marvel i DC są wciąż jedynymi wielkimi graczami w branży – niczym Coca-Cola i Pepsi świata spandeksu – walcząc ze sobą nieprzerwanie, zupełnie jak Batman i Joker.

W żadnym razie nie zamierzam określać którejkolwiek z tych firm mianem „czarnego charakteru”. W zażartej walce Marvela i DC nie obstawiam żadnej ze stron. Co więcej, nie czytuję już regularnie komiksów żadnego z tych wydawnictw. Zamiast nich zdecydowanie wolę publikacje niezależnych oficyn i tytuły, w których nie występują superbohaterowie kultury masowej, takie jak: Saga, Criminal, Za Królową i Ojczyznę czy Żywe trupy.

Jeśli mam w tym względzie jakieś sentymenty, to może tylko wobec filmów Marvela, o których można chyba uczciwie powiedzieć, że są obiektywnie lepsze od filmów DC. Przynajmniej jeśli chodzi o najnowsze dzieła DC. Przez ostatnich dziesięć lat pisywałem recenzje filmowe dla „New York Post” – to była intratna fucha, która pozwalała mi oglądać filmy za darmo w godzinach pracy – i powiedzmy sobie szczerze: zamiast iść do kina na Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, wolałbym posiedzieć w biurze. W żaden sposób nie czyni mnie to jednak fanbojem Marvela. Co najwyżej dowodzi, że nie jestem ślepy.

Wściekli fani należący do jednego z tych obozów dosłownie od dziesięcioleci debatują, kto jest lepszy, Marvel czy DC, a ja nie mam złudzeń co do tego, czy moja książka pomoże załagodzić spory. Możliwe, że nigdy nie uda się ich zakończyć. Mogę całkiem przytomnie spodziewać się, że uczestnicy komiksowego konwentu San Diego Comic-Con w 2045 roku wciąż będą wdawali się w bójki i szarpaniny, dyskutując, czy Zielona Latarnia, bohater rodem z DC, w swojej siódmej odsłonie kinowej zdołałby pokonać dziesiąte filmowe wcielenie marvelowskiego Wolverine’a.

Ale czy my, miłośnicy komiksów, w ogóle moglibyśmy zachowywać się inaczej? Przecież świat komiksów jest tak atrakcyjny w ogromnej mierze właśnie dzięki pasji i entuzjazmowi fanów, nie mówiąc już o specjalistach pracujących w branży. Współzawodnictwo pomiędzy Marvelem a DC to paliwo podsycające ten ogień. Bez tej rywalizacji branża komiksowa stałaby się dużo mniej pasjonująca. A nuda sprawia, że gwałtownie starzeją się nie tylko dorośli, ale też dzieci.WPROWADZENIE

To opowieść o wynalazkach.

Niezależnie od tego, jak bardzo czytelnicy tej książki chcieliby komiksowy biznes idealizować, on wciąż pozostanie biznesem. Art Spiegelman, laureat Nagrody Pulitzera, twórca głośnej powieści graficznej Maus. Opowieść ocalałego, nazwał komiksy „bękartem sztuki i komercji”. I rzeczywiście, pieniądze (mierzone po części wysokością sprzedaży) są niezmiennie jednym z najistotniejszych powodów istnienia każdego z tych podniszczonych zeszytów, które przechowujesz z taką pieczołowitością. (Jeśli nie dla twórców i pasjonatów związanych z branżą, to dla szefów komiksowych korporacji owszem).

Podobnie jak w każdym innym biznesie wszystko opiera się na innowacjach. To one stanowią klucz do sukcesu. W każdej branży jeden skok naprzód, jedno przełomowe dokonanie potrafi wstrząsnąć posadami, wytyczyć nowe ścieżki i odbijać się szerokim echem przez całe lata lub nawet dziesięciolecia. Jeden wynalazek może dosłownie zmienić świat. Firma Apple dokonała czegoś takiego w przypadku iPhone’a, George Lucas zdołał to osiągnąć dzięki filmowej sadze Gwiezdnych wojen, a Taco Bell zrobiło coś podobnego ze swoim niezrównanym Doritos Locos Taco. Zazwyczaj wygrywa ta firma, która ma najlepsze pomysły.

Współczesny krajobraz świata superbohaterów to w zasadzie wytwór dwóch wielkich wynalazków: pierwszego dokonanego przez DC mniej więcej osiemdziesiąt lat temu i drugiego dokonanego przez Marvela prawie sześćdziesiąt lat temu. Oba przełomy były tak ożywcze, tak wywrotowe, że branża komiksowa – i w efekcie kariera Roberta Downeya Juniora – zmieniły się już na zawsze.

Te innowacje pomogły obu wydawnictwom odnaleźć i scementować własną tożsamość oraz w odpowiednim czasie uzyskać istotną przewagę nad konkurencją. Konsekwencje obu tych przełomów wciąż określają kształt komiksowego przemysłu.

Trudno to sobie wyobrazić, ale Marvel, który obecnie trzyma globalną popkulturę w żelaznym uścisku swojego filmowego studia, dysponował kiedyś drugim garniturem superbohaterów.

Przez większą część XX wieku to DC (firma znana wówczas pod nazwą National) było niekwestionowanym liderem w tych zawodach trykociarzy. To ono stworzyło cały gatunek opowieści obrazkowych wraz z opublikowaniem w 1938 roku paska komiksowego z historyjką o Supermanie stworzoną przez Joego Shustera i Jerry’ego Siegela. Przez długi czas DC czerpało największe zyski z tej branży, zatrudniało najbardziej uzdolnionych twórców i miało ociekające złoceniami biura w drapaczu chmur na Środkowym Manhattanie. Tytuły wydawane przez DC sprzedawały się rokrocznie w milionach egzemplarzy i dosłownie wszyscy mieszkańcy Ameryki doskonale znali głównych bohaterów wykreowanych przez artystów tego wydawnictwa.

Superman, Batman, Wonder Woman – te wszystkie postaci należały do DC. Firma była prymusem branży, Fordem wśród wydawców, którzy przypominali Packarda.

Pod koniec lat pięćdziesiątych całe Marvel Comics stanowiła zapyziała kanciapa z jednym pracownikiem. Jednopokojowe biuro sąsiadowało przez korytarz z redakcją świerszczyka. Przedsiębiorstwo powstało w latach trzydziestych XX wieku jako Timely i w kolejnych dziesięcioleciach, bez większego zaufania w siłę własnej marki, kilkakrotnie zmieniało nazwę, pod którą funkcjonowało.

W drugiej połowie lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych publikowało głównie tytuły drugiej kategorii, obejmujące rozmaite antologie o tematyce wojennej, o potworach czy o Dzikim Zachodzie, jak również dawno zapomniane romansidła, takie jak My Girl Pearl.

Firmą kierował niedoszły powieściopisarz w średnim wieku, człowiek, który od siedemnastego roku życia pracował w branży komiksowej. Tworzył setki rozmaitych opowieści obrazkowych, ale jakoś nie mógł się na nich wybić. W poczuciu wypalenia zawodowego i daremności swojej kariery w końcu postanowił zrobić coś, na co powinien był się zdecydować wiele lat wcześniej, gdyby miał więcej godności i perspektywę przyzwoitej stałej pensji: postanowił zgasić w biurze światło, zamknąć za sobą drzwi i na dobre odejść ze świata komiksów. Ale jak starzejący się detektyw w kiepskim filmie kryminalnym nie mógł przejść na emeryturę, nie dając sobie ostatniej szansy.

Tym niedoszłym powieściopisarzem był Stan Lee, a ostatnią szansą – stworzony wspólnie z Jackiem Kirbym pierwszy zeszyt serii o Fantastycznej Czwórce – Fantastic Four #1.

Wraz z publikacją Fantastic Four #1 jesienią 1961 roku oraz późniejszym wydaniem wielu równie rewolucyjnych tytułów, podupadający Marvel nie tylko stanął na nogi, ale też odmienił na zawsze branżę komiksową, w krótkim czasie zajmując pozycję nowocześniejszej, modniejszej alternatywy dla nudnego, starego DC.

DC niemile zaskoczyło rzucone mu wyzwanie i od tamtej pory renomowane wydawnictwo stara się dogonić rywala. Usiłuje tchnąć we własne dzieła nieco marvelowskiej świeżości i w ten sposób sprawić, by jego grono podstarzałych superbohaterów zainteresowało nowych czytelników. Niekiedy to się udawało, kiedy indziej kończyło fiaskiem.

Przez większość swojej historii DC należało do większych firm i jako przedsiębiorstwo zależne często padało ofiarą zjawisk typowych dla korporacji. Na przykład nadmiernej biurokracji czy niechęci do zdecydowanych i rewolucyjnych działań. Korporacje rzadko dokonują przełomów. Rzadko przesuwają już ustalone granice, raczej nie wszczynają rewolucji, szczególnie jeśli chodzi o działania naprawdę kreatywne i nowatorskie.

I chyba nic nie obrazuje lepiej korporacyjnego bezwładu DC – i nieudolności w pościgu za Marvelem – niż to, co się wydarzyło w połowie lat sześćdziesiątych. DC coraz bardziej dostawało wtedy w skórę, a skromna liczba tytułów ze stajni Marvela z miesiąca na miesiąc odnosiła coraz większe sukcesy. Choć mogło się to wtedy wydawać nieprawdopodobne, Marvel doganiał potężne DC. Można sobie wyobrazić, jak członkom zarządu DC opadają szczęki, gdy niewielka, nikomu nieznana firma w zuchwały sposób przejmuje część zysków giganta.

Kierownictwo DC niewątpliwie miało powód do zmartwień. Marvel oczywiście nie był w stanie zrównać się z rywalem pod względem całkowitej sprzedaży, jednak jego zeszyty miały lepszy współczynnik zwrotów – innymi słowy, do wydawcy wracała ze sklepów procentowo mniejsza liczba niesprzedanych komiksów. Każdy tytuł, którego zwroty przekraczały połowę, był zagrożony. Tymczasem czytelnicy wykupywali mniej więcej siedemdziesiąt procent nakładu komiksów Marvela. W przypadku DC było to niewiele ponad graniczne pięćdziesiąt procent.

W kwaterze głównej DC na dziesiątym piętrze wieżowca przy Lexington Avenue – w nieciekawym, korporacyjnym biurze z niewielką liczbą ozdób, które przypominałyby ludziom, że firma produkuje kolorowe, zabawne opowieści o superbohaterach – krawaciarze byli wyraźnie podenerwowani. Należało coś z tym zrobić.

DC zrobiło to, co robi każda wielka firma w obliczu spadającej sprzedaży i potencjalnej ruiny: zwołało zebranie.

Na tej i kolejnych nasiadówkach wiceprezes Irwin Donenfeld, dyrektor wydawniczy Carmine Infantino, redaktor zajmujący się Supermanem Mort Weisinger, a także inni członkowie skonsternowanego zespołu próbowali rozpracować sekret sukcesu Marvela. Zachodzili w głowę: co takiego miał Marvel, a czego brakowało DC? Jakim cudem to nic nieznaczące wydawnictwo tak szybko pokonywało dystans dzielący je od ich firmy?

Byli naprawdę zmartwieni.

„Pamiętam, że nie potrafili zrozumieć, dlaczego spada im sprzedaż – mówi John Romita Senior, ówczesny rysownik DC, który pracował przy tytułach romansowych. – Byliśmy pewni, że DC to wzór pod względem jakości komiksów”.

Jeden z redaktorów przyniósł kilka najnowszych publikacji Marvela, w tym zeszyty Fantastic Four i The Avengers, a następnie rozłożył je na głównym stole w sali konferencyjnej. Niektóre okładki były przymocowane do tablicy obok okładek publikacji DC. Pracownicy wspólnymi siłami analizowali produkty konkurencji i nieśmiało podsuwali swoje pomysły.

„W DC istniała niepisana zasada, żeby opierać się pokusie nauki od konkurencji tylko dlatego, że to konkurencja – podkreśla Mark Evanier, scenarzysta pracujący niegdyś jako wolny strzelec dla DC. – A kiedy w końcu zaczęli się uczyć, przejęli, szczerze mówiąc, same niewłaściwe rzeczy”.

Jedna z hipotez mających tłumaczyć popularność dzieł Marvela mówiła, że chodzi o okładki. Hipoteza niewątpliwie pokrywała się z przeświadczeniem Donenfelda, że w branży komiksowej „jedyne, co się tak naprawdę liczy, to dobra, intrygująca okładka”^().

Ktoś podsunął pomysł, że może chodzi o to, jak dużo czerwieni wykorzystuje Marvel. Czy czerwień intrygowała dzieci?

Inny pracownik zauważył, jak wiele dymków z tekstem umieszczano na okładkach zeszytów Marvela. Może właśnie na to pozytywnie reagowali czytelnicy?

„Zgodzili się, że okładki były »jarmarczne«, upstrzone tandetnymi logotypami, zaśmiecone dymkami”, podkreśla Romita Senior.

Infantino, który wciąż wieszczył, że Marvel wypadnie z biznesu w ciągu kilku miesięcy, jedynie mruknął.

W końcu pracownicy otworzyli komiksy i pobieżnie przejrzeli ich zawartość. Postaci nie były zbyt atrakcyjne, twarze wyglądały groteskowo. A to? Co to za dziwacznie wyglądająca istota? A ta osobliwa maszyna?

Uczestnikom zebrania rysunki Marvela wydały się odpychające. Układ graficzny był bardziej złożony, kreska bardziej eksperymentalna niż w DC, gdzie rysowano ostrożniej i staranniej. Redaktorzy DC uznawali styl Marvela, a szczególnie Jacka Kirby’ego, Steve’a Ditko i Dicka Ayersa, za surowy i dziecinny. Ale być może właśnie w tym tkwił urok tych prac.

„Myśleli, że czytelnicy być może lubią sztukę niewysokich lotów, ponieważ jest prosta i surowa, tak jakby rysowało dziecko – mówi Jim Shooter, były redaktor naczelny Marvela, który pracował w DC w latach sześćdziesiątych. – »Może powinniśmy powiedzieć artystom, żeby gorzej rysowali«. To cytat. Słyszałem to na własne uszy”.

Ostatecznie na tych spotkaniach zrodziło się wiele pomysłów, a DC w rozpaczliwej próbie naśladowania Marvela przetestowało kilka niedopracowanych poprawek, na przykład zmianę stylu kolorowania w niektórych tytułach albo zmianę kształtu komiksowych kadrów.

Żaden z tych pomysłów nie zadziałał.

„Wynajdywali wszystkie te niedorzeczne wyjaśnienia, które służyły wyłącznie oszukiwaniu siebie”, podkreśla Thomas.

Infantino, Donenfeld i inni członkowie spotkań w sali konferencyjnej nie dostrzegli, że zwycięstwa Marvela nie mają nic wspólnego z ilością czerwieni czy dymków na okładkach. Ani z kolorystyką czy kształtem kadrów.

Zdaniem Stana Lee cały sekret sukcesu firmy sprowadzał się do jednej, prostej kwestii: „Byliśmy od nich sprytniejsi”.

Niewątpliwie Marvel lepiej rozumiał, jak myśli ulica. Lee zwęszył strategiczne spotkania w DC oraz omawiane na nich zmiany i czerpał ogromną radość z kontrowania rywala krok po kroku. Kiedy DC postanowiło wypełnić okładki większą liczbą dymków, Lee w odpowiedzi uczynił je mniej przegadanymi. Kiedy DC zalało okładki czerwienią, Lee niemal całkiem z niej zrezygnował.

„To w żaden sposób nie wpływało na wysokość sprzedaży – wyznał Lee w 2000 roku. – Ale musiało doprowadzać ich do szaleństwa. Bawiliśmy się w tę grę całymi miesiącami . Nigdy nie udawało im się za nami nadążyć”^().

Porównajmy na przykład okładkę Fantastic Four #15 z czerwca 1963 roku z zeszytami z tej samej serii, które ukazywały się kilka lat później. Na frontowej stronie okładki numeru piętnastego zmieszczono aż osiemdziesiąt trzy słowa, pięć dymków, jak również klasyczny nagłówek: The world’s greatest comic magazine (Najlepszy na świecie magazyn komiksowy). W połowie lat sześćdziesiątych okładki zaczęły bardziej przypominać plakaty. Miały jeden poruszający obrazek i niewiele tekstu. Na okładce numeru czterdziestego trzeciego z października 1965 roku widnieje ilustracja Kirby’ego przedstawiająca pokonaną Czwórkę w jej zniszczonej kwaterze, opatrzona słowami: Lo, there shall be an ending! (Spójrzcie, oto nadejdzie koniec!).

Tymczasem w DC kolejne zeszyty serii, takie jak Wonder Woman #159 opublikowany pod koniec 1965 roku, były przeładowane nagłówkami w nieprzemyślanej próbie kopiowania wczesnego stylu marvelowskiego. Wizerunek bohaterki widnieje tylko na niewielkim srebrnym polu po lewej stronie okładki, natomiast resztę miejsca zajmują hasła umieszczone w blokach tekstowych i wyrazistych nagłówkach, takich jak: Now! At last! For the first time since the Golden Age of comics! (Teraz! W końcu! Po raz pierwszy od zakończenia Złotego Wieku komiksu!).

Lee doskonale wiedział – w dużej mierze dzięki setkom listów od fanów napływających do siedziby firmy – że okładki zeszytów nie miały wiele wspólnego z sukcesem Marvela. Prawdziwym magnesem dla czytelników było to, że wydawnictwo oferowało produkty niepodobne do czegokolwiek, co zalegało na regałach księgarń. Nie była to żadna tajemnica, której szefowie DC nie mogliby odkryć. Jednak kierownictwo nie zdecydowało się zrobić tego, co przede wszystkim należy zrobić z każdym komiksem.

„Starsi faceci nie zniżyliby się do czytania produktów konkurencji” – mówi Bob Rozakis, były kierownik produkcji DC, który dołączył do grona pracowników w 1973 roku. Donenfeld, pełniący między innymi funkcję szefa National, przyznał pewnego razu, że jedynym komiksem, jaki kiedykolwiek przeczytał, była humorystyczna książeczka dla dzieci Sugar and Spike.

Ale Rozakis i młodzi ludzie w całej Ameryce co miesiąc z wypiekami na twarzy zaczytywali się w komiksach Marvela i wprost uwielbiali nowe ujęcie, w jakim przedstawiał superbohaterów Lee oraz jego współpracownicy.

Komiksy Marvela niewątpliwie wciągały dzieciaki, ale zarząd DC nic nie kumał. Większość członków kierownictwa firmy przyszła na świat w czasach, kiedy w modzie było podróżować sterowcem, i można by im przykleić łatkę „szacownych dżentelmenów”. Menedżerowie myśleli tak samo konserwatywnie, jak się ubierali.

„ Carmine Infantino zwykł zwracać się do nas »dzieciaki«, ale my, »dzieciaki«, rzeczywiście czytaliśmy zeszyty Marvela i wiedzieliśmy, że stała za nimi zupełnie inna idea. Że miały zupełnie inny charakter – mówi Rozakis. – Jednak Carmine mówił coś w stylu: »Nie musimy słuchać dzieci«. Uważał, że byliśmy miłośnikami komiksów i pracowaliśmy u niego tylko dla darmowych egzemplarzy”.

„Uczestniczyłem w kilku spotkaniach z Mortem i paroma innymi osobami – opowiada Shooter. – Brali do rąk komiksy Marvela i kpili z nich. Mieli tam numer komiksu X-Men z wizerunkiem Angela – w ujęciu całostronicowym – a w nagłówku była mowa o tym, jak wspaniałe jest latanie. Podeszli do tego mniej więcej tak: »I w czym rzecz? Superman lata cały czas«. Ja powiedziałem coś w stylu: »Nie rozumiecie? On lata cały czas i nikt nie robi z tego sensacji«. Ktoś z obecnych na spotkaniu podniósł numer Spider-Man i rzucił: »Dali aż dwie strony, na których Peter Parker rozmawia z ciotką. Dzieciaki zanudzą się na śmierć«. Nic z tych rzeczy”.

Rzeczywiście, „nic z tych rzeczy”.

Nowatorskie podejście Marvela do opowiadania historii zmieniło nie tylko świat komiksów, ale również sposób, w jaki w ogóle porusza się tematykę superbohaterów – to podejście stanowi wzorzec nawet współcześnie, kiedy herosi stali się wartą wiele miliardów dolarów, multimedialną dojną krową.

Sukces Marvela doprowadził także do walki z DC, która toczy się od dziesięcioleci. Od ponad półwiecza Marvel i DC ścigają się o miejsce na regałach i stojakach, rywalizując w multimiliardowym superbohaterskim biznesie. Obie firmy praktycznie dzielą między siebie amerykański rynek komiksowy i spędziły ostatnie pięćdziesiąt lat na wyszarpywaniu sobie nawzajem udziałów w nim. Stosowały przy tym zarówno metody otwartej walki, jak i nieczystej gry. Na szali leżą nie tylko zyski ze sprzedaży, ale także znaczenie kulturowe oraz serca milionów fanów.

Wojna niekiedy robiła się nieprzyjemna. Czasem rozgrywano ją na łamach komiksów, gdy redaktorzy obrzucali się obelgami na stronach z korespondencją albo kiedy jedno wydawnictwo parodiowało (bądź nawet przywłaszczało sobie) postaci wykreowane przez drugie. Bitwy toczyły się również w realnym świecie, gdy DC i Marvel próbowały przechytrzyć się nawzajem między innymi poprzez stosowanie wojen cenowych i kreatywnych kampanii marketingowych.

Tak jak na każdej wojnie trzeba było się opowiedzieć. Czytelnicy komiksów często są nieprzejednanie lojalni wobec swojej drużyny, co naturalnie sprawia, że stają w opozycji do drużyny przeciwnej. W zakurzonych księgarniach z komiksami, na konwentach czy forach internetowych od dziesięcioleci zażarcie spierają się o wyższość jednego z wydawnictw.

Spór nie jest wcale błahy. Całkiem możliwe, że o każdym miłośniku komiksów najwięcej powie ci jego reakcja na pytanie: „Marvel czy DC?”. Odpowiedź jest równie znacząca, co nierozerwalnie związana z osobowością – zupełnie jak to, którego z Beatlesów albo jaki smak lodów lubi się najbardziej. Oba wydawnictwa były kształtowane przez odmienne epoki, miały odmienną filozofię wydawniczą oraz sympatyzowały z odmiennymi światopoglądami.

DC powstało w latach trzydziestych XX wieku, natomiast pierwsze ważne postacie Marvela narodziły się dwadzieścia pięć lat później.

O ile DC reprezentowało Amerykę Eisenhowera, o tyle Marvelowi było znacznie bliżej do Ameryki Johna F. Kennedy’ego. Marvel był młodszy, modniejszy i prawdopodobnie spał z twoją dziewczyną. Nowoczesny Marvel, który pojawił się w 1961 roku, gwałtownie wstrząsnął branżą komiksową w sposób odzwierciedlający dramatyczne kulturowe i polityczne wstrząsy, jakich doświadczał cały kraj.

Marvel symbolizował zmianę. Był kontrkulturowym, nonszalanckim słabeuszem, który rzucił wyzwanie olbrzymowi DC, naruszając ustaloną hierarchię. Na okładkach Marvela obiecywano przygody przeznaczone dla „nowego typu czytelników komiksów”.

„Sądzę, że historie Marvela są świetne z powodu pewnej próżności – napisał Barry Jenkins, student Ohio University, w artykule opublikowanym w 1966 roku w czasopiśmie „Esquire”. – Trzeba być osobą inteligentną, żeby je czytać. Mam wrażenie, że czytanie komiksów odbywa się w trzech etapach. Najpierw poznaje się postaci gadających psów, świń i kaczek. Potem, w nieco starszym wieku, przechodzi się do świata »prawdziwych« ludzi (takich jak w historyjkach DC). Wreszcie, jeśli tylko ma się ku temu predyspozycje, wkracza się w królestwo bohaterów Marvela”^().

Wybaczając Barry’emu niezbyt wyrafinowany (jak na studenta) tok rozumowania, trzeba przyznać, że coś jest na rzeczy. Zeszyty Marvela były swego czasu nowatorskie i inteligentniejsze – tak jak utrzymywał Stan Lee.

Począwszy od Fantastycznej Czwórki, a potem za pomocą Hulka, Spider-Mana, X-Menów, Iron Mana i wielu innych, scenarzysta, rysownik i wydawca Stan Lee oraz jego utalentowani współpracownicy, tacy jak Jack Kirby i Steve Ditko, zmienili sposób opowiadania historii o superbohaterach. W tamtych czasach oznaczało to odejście od złotego standardu DC.

Czytelnicy dobrze przyjęli nową narrację. Cieszyła się popularnością również wśród ludzi z wykształceniem, studentów, czyli grupy, która wtedy raczej nie kupowała komiksów. W stosunkowo niedługim czasie Marvel dokonał tego, co kiedyś wydawało się wręcz niemożliwe: prześcignął DC pod względem wartości sprzedaży. Odwróciły się bieguny komiksowego świata i niespodziewanie dawny słabeusz stał się zwycięzcą. Odtąd Marvel ani na chwilę nie ogląda się za siebie.

Teraz, w XXI wieku, DC próbuje doścignąć Marvela również na wartym wiele miliardów dolarów globalnym rynku filmowym. Firma przyjmuje strategię podobną do tej, która pozwoliła Marvelowi uzyskać dominację w multipleksach. Wypuszcza długie serie filmów poświęconych poszczególnym bohaterom i obrazy „drużynowe”, takie jak Liga Sprawiedliwości.

DC na przestrzeni lat stworzyło sporo świetnych samodzielnych projektów. Sandman, Strażnicy, Powrót Mrocznego Rycerza czy Saga o potworze z bagien to wszystko dzieła, które przesuwały granice medium. Zaliczono je do najbardziej inspirujących powieści graficznych, jakie kiedykolwiek trafiły do druku. Niemniej jednak jako marka DC często ustępowało pola Marvelowi, nie tylko pod względem udziałów rynkowych, ale także w zakresie zjawisk bardziej niewymiernych, takich jak szum medialny czy doniosłość. Co nie znaczy, że DC nie próbowało prześcignąć konkurencji. Czy multimedialna strategia DC, która obejmuje wiele udanych telewizyjnych seriali, jak również ambitny plan wydawnictw filmowych, w końcu pozwoli firmie powrócić na pierwsze miejsce w branży?

Ta książka opowiada historię pięćdziesięcioletniej walki między dwiema firmami – walki, którą po części napędzało pragnienie DC, by kopiować Marvela, po części pragnienie Marvela, by kopiować DC, a po części (i to jest, bądźmy szczerzy, najzabawniejszy wątek) czysta ambicja, arogancja i złośliwość.

Zdejmij więc maskę, wrzuć pelerynę do kosza z praniem i zacznijmy tę podróż.PRZYPISY

WPROWADZENIE

Irwin Donenfeld, cytowany za: Shirrel Rhoades, A Complete History of American Comic Books, Peter Lang Publishing, Inc., New York 2008.

Stan Lee w wywiadzie zamieszczonym w: Comics Scene Vol. 3, #1, maj 2000 roku.

Cytat za: As Barry Jenkins, Ohio ’69, Says: ‘A Person Has to Have Intelligence to Read Them’, w: Esquire, wrzesień 1966 roku.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jerry Siegel, cytowany za: Up, Up and Awaaay!!!, w: Time, 24 czerwca 2001 roku.

Steve Mitchell, cytat pochodzi z bloga literackiego Todda Kleina: http://kleinletters.com/Blog/visiting-dc-comics-in-the-1960s-part-3/

Z wywiadu, jakiego udzielił Joe Orlando dla: Comic Book Artist #1, wiosna 1998 roku.

Weisingerowską anegdotę przypomniała fanka Ellen Kuhfeld, która odwiedziła DC w 1961 roku, cytat za: http://kleinletters.com/Blog/visiting-dc-comics-in-the-1960s-part-1/

Historyjka pogrzebowa pochodzi od Juliusa Schwartza, a została przytoczona przez Alana Moore’a w wywiadzie zamieszczonym w: Comic Book Artist #25, czerwiec 2003 roku.

Cytowane za: Sterling North, w: Chicago Daily News, 8 maja 1940 roku.

Julius Schwartz w swojej autobiografii: Man of Two Worlds: My Life in Science Fiction and Comics, Harper Paperbacks, New York 2000.

Carmine Infantino we wspomnieniach spisanych z Davidem Spurlockiem: The Amazing World of Carmine Infantino: An Autobiography, Vanguard Productions, Lebanon 2001.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: