Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mroczny Dwór. Narzeczona wiatru - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mroczny Dwór. Narzeczona wiatru - ebook

Co okaże się silniejsze: pragnienie krwi czy głód miłości?

Ziemie polskie, lata trzydzieste XIX wieku. Wiszące nad rodziną Orszańskich widmo bankructwa sprawia, że młoda Anna musi się przeprowadzić do posiadłości o niepokojącej nazwie Mroczny Dwór. Wkrótce okaże się, że to dziwne miejsce kryje w sobie mnóstwo tajemnic – jedną z nich jest jego prawowity właściciel, który nie zamierza opuszczać swojego majątku i ma wobec Anny pewne plany...

Od razu go rozpoznała i chcąc uniknąć spotkania, zrobiła krok do tyłu, kryjąc się we wnęce ściany. Przymykając jednocześnie oczy.
– Nie chowaj się. Przecież nic złego ci nie zrobię.
Dziewczyna powoli podniosła wzrok. Strach ją sparaliżował.
– Chciałbym się z tobą pożegnać. Wiem, że wyjeżdżasz…
Wszystko, co działo się potem, nastąpiło tak nagle i niespodzianie. Anna całkiem straciła świadomość, czy to jawa, czy może już sen. Oto już po chwili poczuła pod cienką koszulą, jak silne ramiona hrabiego mocno ją obejmują i przytulają do siebie. Ostre jego paznokcie wbiły się w jej plecy, jednak nie czuła już ani strachu, ani bólu. Całował ją zapamiętale, bez wytchnienia. Jakby od tych pocałunków miało zależeć ich dalsze życie lub ich śmierć.


Anna Piróg
ur. 26.09.1963 roku w Krakowie. Od najmłodszych lat pisze pamiętniki, opowiadania i wiersze. Współpracowała z redakcjami lokalnych wadowickich gazet „Nasze Wadowice” oraz „Przebudzenie”, śpiewała w chórze oraz grała w amatorskim teatrze. W 2017 roku opublikowała swój debiutancki tomik poezji Białe serce. Napisała scenariusz jednoaktówki Bilet do Londynu, w której sama zagrała jedną z ról. Aktualnie mieszka w Tychach. Aktywnie udziela się w Miejskim Centrum Kultury w Tychach i Klubie Pozytywnie Zakręceni Plus 55 działający przy TSM „OSKARD”. Mroczny dwór jest jej debiutem prozatorskim, obecnie pracuje nad jego kontynuacją.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-119-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Autora

Każdy z nas, niezależnie od wieku, wykształcenia i poglądów, ma swój własny i niepowtarzalny sposób na życie. Od czasu do czasu ucieka od otaczającego go świata w inny: może nierealny, lecz jakże szczęśliwy, który pozwala zapomnieć o tym trudnym współczesnym życiu. Zwłaszcza dziś, gdy ogarnia nas ciągły strach i niepokój: czy to przed brakiem pieniędzy i zdrowia, czy przed widmem utraty pracy. Może bardziej jeszcze przed brakiem miłości, z którą, zupełnie nieświadomie, rozminęliśmy się w drodze. A niestety, to właśnie ona cały czas była, jest i będzie jedynym niezawodnym motorem naszych zmagań z przeciwnościami losu. I dzieje się czasem tak, że biedny, niezrozumiany przez innych człowiek, nie mogąc sobie poradzić ze swoimi problemami, porzuca je. Wtedy jest wolny i łatwo może uciec w inny świat – świat marzeń.

Podobnie było ze mną. Kiedyś straciłam wiele. Nie miałam nadziei na pracę, a tym bardziej na miłość. Długo mogłabym się zastanawiać dlaczego. Nie mając więc nic – albo prawie nic – postanowiłam budować swój świat od nowa, zaczynając budowę od dymu z komina, jak głosił poeta. Owocem tej budowli ulotnej stała się właśnie owa powieść.

Wytwór wyobraźni? Może bardziej losy oparte na własnych cierpieniach i niespełnionych marzeniach? Zastanawiam się, dlaczego tak bardzo kocham czasy przeszłe. Prawdopodobnie żyłam już kiedyś w poprzednim wcieleniu i dlatego tak dobrze czuję się w realiach XIX wieku?

Wracając jednak do samej powieści, mogę powiedzieć, że jest to jedno wielkie wołanie o miłość. I tak oto bohaterzy mojej książki przechodzą od rezygnacji, załamań i zamknięcia się w sobie wręcz cudowną metamorfozę. Ich uczucia urosły do potęgi, mogą z powodzeniem czynić rzeczy niemożliwe. Jednak postaci Mrocznego Dworu nie miały wiele czasu na trwanie ich szczęścia. Cały czas rozmijały się w drodze, a poza tym ich szczęście, od początku, stało pod wielkim znakiem zapytania.ROZDZIAŁ I Kobieta w pomiętej sukni

Do końca pozostało ledwie kilka stron. Pani Stefania sięgnęła po leżącą na stoliku książkę, ale po chwili cofnęła rękę. Owszem, kochała czytać. Mimo sędziwego wieku każdą nową lekturę rozpoczynała z wypiekami na twarzy i z całego serca dziękowała Bogu, że dał jej dożyć czasów Goethego, Kraszewskiego czy Mickiewicza. Jednakże miała pewien mały problem… Nie lubiła rozstań. Za bardzo zżywała się z bohaterami powieści, towarzyszyli jej przez tyle dni, przez tyle nocy, i co? Wraz z ostatnią stroną mieli zniknąć z jej życia? Tak nagle, bez pożegnania? O nie! Książka czekała więc na swój czas, a starsza kobieta, znużona monotonią dnia, drzemała na kanapie. Jak zawsze po obiedzie.

Było cicho. Jedynie zagubiona pszczoła, zwabiona zapachem świeżo ściętych kwiatów, bzyczała nerwowo, usiłując znaleźć wyjście z pułapki. Bezskutecznie. Jej jedyną drogę ucieczki – dwuskrzydłowe okno – zasłaniała gruba firana, ciężko opadająca ku podłodze. Zresztą cały pokój był ciężki, pełen starych i mocno wysłużonych mebli. Wszędzie piętrzyły się stosy papierów, zeszytów i książek, a zdobnych drobiazgów i bibelotów było tak wiele, że starczyłoby na udekorowanie drugiego salonu. Na ścianach obok świętych obrazów wisiały malowidła przedstawiające sielskie krajobrazy. Najważniejszym elementem wystroju był portret młodego mężczyzny. Naprzeciw stała podniszczona kanapa, na której wypoczywała właśnie pani Stefania. Jej spokój nie trwał długo. Skrzypnęły drzwi i do pokoju wszedł Łukasz, wierny sługa pani Orszańskiej. Poczciwy lokaj młode lata miał już dawno za sobą.

W dodatku był przysadzisty, stąd poruszanie się sprawiało mu nie lada wysiłek. Toczył się powoli, ale mimo to potknął się o dywan, stracił równowagę i z wielkim rumorem przewrócił krzesło, a sam huknął o podłogę.

Pani Stefania uniosła lekko posiwiałą głowę.

– Mój biedny Łukaszu – powiedziała z przejęciem. – Czy nie potłukłeś się zbytnio?

Dobroduszny służący, widząc litość w oczach wielmożnej pani Orszańskiej, podniósł się, wyprostował, a że zrobił to nieco zbyt gwałtownie, poczuł ostry ból w okolicy kręgosłupa. Zacisnął jednak zęby, otrzepał znoszoną liberię i uśmiechnął się promiennie.

– Oj, ja niezdarny! Człowiek taki niedołęga, że nie potrafi chodzić bez laski… A, byłbym zapomniał! Mam tu list od jaśnie pana Henryka, bratanka dobrodziejki.

– Od kogo? – Pani Stefania nie kryła zdziwienia.

– Od jaśnie pana dziedzica Henryka Orszańskiego – powtórzył Łukasz. – Pewnie coś ważnego.

To mówiąc, podał zdumionej kobiecie kopertę. Ta zbladła i zaczęła szukać szkieł tak energicznie, że przewróciła stojącą na stoliku filiżankę. Nerwowym ruchem rozerwała papier, nim jeszcze Łukasz zdążył jej podać nożyk. List był bardzo oszczędny i przeczytała go jednym tchem, nie zdążywszy odesłać lokaja.

– Posłuchaj, Łukaszu, co też ten Henryk nawypisywał! – prawie krzyknęła i poderwała się na równe nogi. – „Droga Ciociu Stefanio, szkoda zarówno Twojego, jak i mojego czasu na opisywanie w szczegółach wydarzeń, jakie tu zaszły. Potrzebuję Twojej pomocy, kochana Cioteczko. Przyjedź niezwłocznie do Mrocznego Dworu za wsią Wierzbowo. Liczy się każda minuta. Twój bratanek, Henryk Orszański”.

Spojrzała na sługę z wyczekiwaniem. Lokaj chrząknął i wzruszył ramionami.

– Jak na mój rozum – zaczął powoli – panicz znalazł się w tarapatach. Finansowych, ma się rozumieć.

Leciwy Łukasz nie pierwszy raz wspierał radą panią Orszańską. Zresztą nie ją pierwszą. Pracował na służbie u wielu zamożnych szlachciców, a że doradzał mądrze i był dyskretny, cieszył się powszechnym szacunkiem i uznaniem.

– Tak… Zapewne masz rację. Trzeba temu zaradzić. Najlepiej będzie, jak pojadę tam niezwłocznie. Niezwłocznie – przytaknęła zafrasowana pani Stefania, ale po chwili namysłu dodała: – No, może jutro… Powiedzmy – pojutrze… Tak, tak. Pojutrze. Albo lepiej wyślę tam moją Anulę… Łukaszu, no co tak stoisz? Powiedz­że coś!

– Nie śmiem się wymądrzać, ale pomyślałem tak samo, jak jaśnie pani. Zresztą może to nic poważnego. O ile dobrze pamiętam, pan Henryk był, że tak powiem, porywczym i mało rozsądnym młodzieńcem. Mógł wysłać list we wzburzeniu i teraz mocno żałuje. A podróż do nowego dworu długa i może nawet niebezpieczna dla zdrowia dobrodziejki. Panienka Anna młoda, żwawa, jej takie trudy niestraszne.

Orszańska gwałtownym ruchem ręki – jakby odganiała osę – uciszyła lokaja.

– Dobrze, już dobrze. Masz rację, jak zwykle masz rację. Z Anulą porozmawiam jutro, a teraz podaj mi szklaneczkę czegoś mocniejszego.

Staruszek powoli podszedł do kredensu, otworzył szklane, bogate w kwiatowe ornamenty drzwiczki i wyjął mały kieliszek.

– Pani raczy koniaku czy może…

– Nalej mi wina i możesz już iść – zadecydowała zniecierpliwiona kobieta, po czym ponownie opadła na miękkie poduszki. Pismo od bratanka upadło na podłogę. W tym samym momencie gwałtowny podmuch wiatru szarpnął okiennicami. Szła nawałnica.

***

Ranek przywitał mieszkańców Małej Wsi słońcem. Po nocnej ulewie nie było ani śladu. Przyroda ożywiła się, kwiaty rozwinęły, a łąki umaiły. Niedzielną ciszę przerwało tylko donośne bicie dzwonów, co oznaczało, że msza dobiegła końca. Mała Wieś położona była z dala od miasta. Wokół rozciągały się łany pól i rozległe lasy. Niemniej z każdego miejsca widać było wzgórze, na którym stał klasztor sióstr nazaretanek. Po nabożeństwie wierni tłumnie wylegli na przykościelny dziedziniec. Wśród nich była też Magda, kucharka w domu pani Orszańskiej. Po wyjściu z kościoła owinęła się chustą, bo mimo słońca powietrze było dość rześkie. Wracała powoli, gdy wtem za plecami usłyszała znajomy głos:

– A witajcie, Magdo! Jak wasze zdrowie?

Kobieta w średnim wieku i słusznej budowy w mig rozpoznała garbatą Agatę, gospodynię proboszcza, za którą we wsi wołali Stara Pietrucha.

– Dzięki Bogu, nie narzekam – rzuciła krótko. – No, ale ty, droga kumo… Jakbyś zmizerniała.

– Eee tam! Stara już jestem, ot co. Jak ten robaczywy grzyb. A wiesz, jak to jest. – Pietrucha zwiesiła głos i spojrzała z udawanym smutkiem na Magdę. – Biednej wdowie zawsze wiatr w oczy…

– No popatrz, popatrz, droga kumo! – Magda nie dała się zbić z pantałyku. – A ludzie gadają, że ponoć dobrze wam się wiedzie. Syn się bogato ożenił. Teraz wam żyć nie umierać!

Pietrucha spojrzała na Magdę ze zdziwieniem. Nie tak wyobrażała sobie tę rozmowę.

– Tak mówicie… A mnie to teraz takie smutki nachodzą. Miałam syna przy sobie, robotny był, pomagał w gospodarce, a teraz co? Sama jak ten palec…

– Gadanie! – wtrąciła Magda. Szczerze pożałowała starej kobieciny. – Synowa pomoże, a nim się, kumo, obejrzysz, to wnuki będzie trzeba bawić.

– Wnuki? A czy ja doczekam? Jak ten robaczywy…

– Doczekasz, doczekasz, kumo. Już ja ci to obiecuję. Patrz innych, mają gorzej. Dajmy na to moja biedna pani Orszańska. Wdową jest po jenerale, co to do powstania poszedł i nie wrócił. Córkę jedną tylko ma i w dodatku nieszczęśliwą. Już trzeci rok idzie, jak ją narzeczony kantem puścił…

Magda przerwała w pół słowa. Przez jej głowę przebiegła myśl, czy aby nie powiedziała zbyt wiele.

– Ludziska we wsi to różnie gadali… – zagaiła gospodyni proboszcza. Wyraźnie zaciekawiona tematem.

– Ja tam jestem na miejscu, widzę, słyszę i swoje wiem! Moja pani mówiła, że córka zerwała z kawalerem, że to lekkoduch był i bawidamek. Owijanie w bawełnę. Po prawdzie, to młodzian wziął nogi za pas. Panna ani piękna, ani majętna, a i lata swoje ma…

– Nie może być! – Pietrucha przeżegnała się pospiesznie. – Mój syn Antoś, zanim na ślubnym kobiercu stanął, podkochiwał się w panience Orszańskiej. Ja mu zawsze na to, że za wysokie progi na jego brudne nogi. Ledwo za parobka by go chciała.

– Posłuchaj no, Agato, jeszcze ci trzeba wiedzieć, że jak nasza pani Orszańska owdowiała, okazało się, że świętej pamięci małżonek długów narobił jak stąd do nieba. Po prawdzie, to na wojence nic, ino hulał. Nim minął miesiąc, cały majątek pod hipotekę poszedł. A że żołd po mężu lichy, ledwie koniec z końcem da się powiązać. Ponoć brat nieboszczyka, Anzelm Orszański, co to z żoną Barbarą do Anglii popłynął, wykupił wszystkie weksle i spłacił, by ulżyć bratowej w niedoli. Ale nijak teraz układa się życie biedaczce. Już nie na swoim majątku siedzi, ino na łaskę szwagra się zdała. Ten, przez wzgląd na zmarłego brata, u notariusza akt spisał. Do czasu śmierci bratowej majątek pozostanie w jej posiadaniu. Potem jednak panienka Anna nie może rościć do niego żadnego prawa. Sama teraz widzisz, Agato, żaden kawaler nie zainteresuje się tą biedną i w dodatku już starą panną.

– Wielkie nieba! – Pietrucha złapała się za głowę. – A tom się dowiedziała!

– Ano tak było, tak było. Jak Boga kocham! – zapewniła Magda i dodała ostro: – Ino mi tam, kumo, nie wygadaj gdzie komu! Ech… Biedna ta nasza pani Orszańska, ale jeszcze bardziej jej córka. Teraz to ani posagu, ani wykształcenia, nie mówiąc już o jakimś kawalerze. Snuje się po pokojach jak duch i nic, jeno do klasztoru biega, pomaga zakonnicom. Kto wie, może i po śmierci matki zostanie tam na stałe. Nie ma przecie bliskiej rodziny, jakąś ciotkę w Ustrzykach, no i tego kuzyna lekkoducha. Gdzież taki Henryk bawidamek o kuzynkę by się martwił… – Tu nagłe urwała. Spojrzała na niebo, słońce było już wysoko. – Olaboga, muszę biec, bo mi dobrodziejka drakę zrobi, żem spóźniona ze śniadaniem!

Stara Pietrucha tylko skinęła głową i jeszcze przez chwilę patrzyła, jak Magda znika za drzewami pobliskiego sadu.

– Niech no tylko Miedziakowa się o tym dowie… – powiedziała sama do siebie i powłócząc nogami, ruszyła w swoją stronę.

***

Posiadłość Orszańskich leżała pod wzgórzem klasztornym. Była to niska budowla – równie stara jak dęby okalające majątek – i w bardzo opłakanym stanie. W wielu miejscach odpadł gzyms, a pieniędzy na renowację nie było. Do dworku wkradała się wilgoć, przez co pani Stefania podupadła na zdrowiu. Skarżyła się zarówno na bóle w krzyżu, jak i na to, że nikt na te skargi nie zwracał uwagi. Najęci na służbę gospodyni Magda oraz lokaj Łukasz mieli własne problemy i nie interesowali się zbytnio krzyżem pani Stefanii. Po skończonej pracy chowali się w swoich pokojach jak w więziennych celach, tyle że z wyboru, a nie za karę. Przyzwyczajono się do milczenia, z jednym wyjątkiem. Otóż po śmierci dziedzica, kiedy to wdowa szukała nader mocno bliskości innych osób, zrodził się zwyczaj wspólnych posiłków. Od tego czasu służba jadała razem z państwem przy tym samym stole i nikt nie chciał tego zmieniać. Jadalnia również służyła za salon. Był to jedyny pokój w całym domu, w którym panowała ciepła atmosfera, był on bowiem widny, przestronny i schludnie utrzymany. Jeżeli tylko wyszło się z jadalni, oczom ukazywał się zgoła inny widok – ruina dawnej świetności. Pokoje pani domu, jak i jej córki, były ciemne i ponure. W powietrzu czuć było stęchlizną, a zbiorowisko podniszczonych mebli potęgowało posępny nastrój, który roztaczał się na cały dwór. W drugim skrzydle znajdowała się kuchnia i służbówka, z kolei w dawnej przybudówce teraz trzymano drzewo. Dwa inne pokoje – gościnne – zamknięto na klucz. Otwierano je tylko na czas świątecznych porządków. Swoją drogą, ostatnimi gośćmi, którzy zawitali w progi dworku Orszańskich, byli: siostra dziedziczki, Adelajda Borowska z Ustrzyk, wraz z kandydatem na męża dla Anny – starym aptekarzem, wdowcem Erykiem Bogdańskim. Jednak było to tak dawno, że nikt już nie pamiętał. Sama Anna starała się ze wszystkich sił wymazać z pamięci wspomnienie nieszczęsnego amanta.

W dworze znajdował się jeszcze jeden pokój zamknięty od lat. Stary zamek ledwo dawał się otworzyć. Nikt tam nie wchodził. Wewnątrz zbierał się kurz, a kosmate pająki tkały coraz to nowe pajęczyny. Niegdyś zajmował go mąż pani Stefanii, Anatol Orszański, który zginął bohaterską śmiercią w 1794 roku w bitwie powstańczej. Drzwi z pokoju świętej pamięci jaśnie pana Anatola prowadziły wprost na zarośnięty winoroślą ganek. Właśnie przez ten ganek wbiegła zadyszana Magda. Cicho podkradła się do kuchni i już miała odetchnąć z ulgą, że udało jej się ukryć spóźnienie, gdy wpadła na nieświadomą niczego panienkę Annę.

– Panienka tutaj?

– Tak, mamę rozbolała głowa… Musiałam zrobić jej kompres. Teraz znowu chce jakieś ziółka, tylko że nie wiem gdzie…

– Dobrze już, dobrze. – Kucharka machnęła tylko ręką. – Niech panienka idzie do jadalni, a ja już zrobię, co trzeba.

Kiedy dziewczyna zniknęła w drzwiach, pozostawiając za sobą miły zapach konwaliowych perfum, Magda odetchnęła z ulgą i pomyślała: Uf, przez to całe zamieszanie z poranną migreną pani Orszańskiej nikt nie zrobi mi bury, że spóźniona jestem ze śniadaniem.

Śniadanie w końcu podano. W jadalni było dużo chłodniej niż w kuchni. Widać ciężkie zasłonięte kotary nie dopuszczały majowego ciepła do środka. Pani Stefania czuła się już znacznie lepiej. Ukradkiem spojrzała na pochmurne oblicze swojej córki. Twarz Anny pozostawała kamienna i smutna. Jej ciemne włosy splecione były w długi warkocz, czoło zaś zasłaniały pojedyncze kosmyki. Nieco utyła i ktoś mógłby rzucić kąśliwie, że nie dba o figurę. Nie dość na tym, że policzki zaokrąglone, to jeszcze ta blada cera! Dziewczyna nieczęsto wychodziła na słońce. Przesiadywała w swoim pokoiku, pochłaniając kolejne książki. Panienka nie zwracała uwagi na swój wygląd. Wręcz przeciwnie, objadała się do woli. Uważała, że skoro nie jest już panną na wydaniu, nie musi być ani zgrabna, ani modnie ubrana. Nadzwyczaj skryta i mało rozmowna, unikała ludzi. Częściej uciekała w rozmyślania nad swoim losem i przeszłością. Pani Stefania tylko pokręciła głową i rozpoczęła modlitwę.

– Panie Boże, dziękujemy Ci za Twe dary i prosimy, pobłogosław nas i ten skromny posiłek. Amen.

Gdy skończyła, Magda nalała każdemu gorącej owsianki na stare talerze.

– Jak wiesz, bolała mnie dziś głowa – podjęła po chwili dziedziczka.

– Wiem, mamo.

– Dzięki Bogu, czuję się już dobrze. Wczoraj otrzymałam list od Henryka, twojego kuzyna…

Dziewczyna podniosła piękne zielone oczy znad talerza. Wszak kuzyn był bardzo kontrowersyjną postacią.

– Czy kuzyn czuje się dobrze, mamo?

– Nie ma powodu do obaw. Jednak zastanawiam się… – Tu celowo zrobiła pauzę. – Sądząc po charakterze pisma, ktoś zapewne trzymał mu nóż przy gardle. List napisał bardzo niestarannie, w pośpiechu i tak zagadkowo…

– Mamo, a może kuzyn potrzebuje pieniędzy? – rzuciła Anna, bowiem ten scenariusz wydawał się jej wysoce prawdopodobny.

– Nie. Nie sądzę, on jest zbyt bogaty…

– Lecz i bardzo lekkomyślny – wtrąciła.

– Znam go i sądzę, że wpadł w kolejne tarapaty. Stąd też prosi mnie o nagłą pomoc. – Po tych słowach w jadalni zapanowała cisza. Nikt nawet nie próbował dalej jeść.

– Ależ mamo! To hulaka! Co to nas obchodzi, mamy własne kłopoty i…

– Nie, córko, mylisz się. To nas obchodzi, i to bardzo. Widzisz, obiecałam zająć się nim w razie potrzeby… Wiesz, jaka jest sytuacja. Jego ojciec, a twój stryj, wykupił nasze długi u komornika i tylko dzięki niemu możemy mieszkać nadal w Małej Wsi. W zamian jednak obiecałam pomagać temu lekkomyślnemu młodzianowi. Choć ma już własną rodzinę, piękną żonę i dwie córeczki, to jestem pewna, że nadal robi głupstwa. Już raz go ledwo wyratowałam z sądu, co to o honorowy pojedynek poszło. Teraz też trzeba jakoś zaradzić.

– Mamo, myślisz tam pojechać?

Na te słowa pani Stefania upuściła łyżkę, robiąc przy tym donośny hałas.

– Tak, tak, trzeba się tam niezwłocznie udać… Jednak nie bardzo mam teraz siłę, aby odbyć tak daleką podróż. Ten cały dwór, jakby raczej diabelski. Leży w takiej odległości, z dala od wsi. Już na samą myśl o tej podróży robi mi się słabo. – To mówiąc, dziedziczka teatralnie powachlowała się ręką i zrobiła zbolałą minę. – Pomyślałam, że będzie dobrze, jak zamiast mnie pojedziesz tam ty, moje dziecko…

Zapadła grobowa cisza. Nikt nie śmiał nawet zrobić najmniejszego ruchu. Anna spojrzała groźnie w stronę siedzącej obok matki, jakby nie dowierzając jej słowom.

– Ja? Mama na pewno ma na myśli mnie? Nigdy tam nie byłam, a poza tym nie lubię sama odbywać dalekich podróży. Och, mamo! Doprawdy nie wiem, co powiedzieć.

– Nie musisz odpowiadać teraz, aczkolwiek…

Anna wywróciła oczami.

– To wszystko wydaje się takie niejasne. Nie mogę pojąć, dlaczego musimy ciągle troszczyć się o kuzyna, jakby był małym dzieckiem! Jest dorosły, nawet starszy ode mnie, ma już trzydzieści sześć, a może i siedem lat. Jego żona to wzięta malarka i dobrze się im powodzi. Karolinka ma z sześć lat, a młodsza Amelka taka śliczna… Jak można ciągle pakować się w kłopoty, mając tak wspaniałą rodzinę?

– Do czego zmierzasz? – Stanowczo ucięła pani Stefania. Nie przywykła do tego, by ją krytykowano.

Oblicze spokojnej dotąd córki zachmurzyło się i lada moment mogło dojść do bardzo niemiłej sytuacji. Dziewczyna odgarnęła włosy z czoła i zaczęła nieco ostrzejszym tonem:

– Dobrze, niech więc obecni tutaj Magda i Łukasz zaświadczą. W końcu oboje żyją pod tym dachem już tyle lat. No powiedzcie, czy ktokolwiek troszczył się w tym domu o mnie?

Gosposia i lokaj spuścili wzrok. Anna ciągnęła dalej:

– Czy umiał ktoś mi pomóc? No powiedz, mamo, do ciebie też się zwracam. Jak ty zatroszczyłaś się o mój los?… Milczysz? Tak, milczysz, bo wiesz, że nie zrobiłaś nic, żebym mogła być szczęśliwa. Więc teraz daj mi spokój! Nic mnie nie obchodzi kuzyn ani jego problemy, czy je ma, czy też nie! Dajcie mi wszyscy święty spokój!

To powiedziawszy, wstała, odsunęła energicznie ciężkie krzesło i nie kończąc nawet śniadania, wybiegła z jadalni, zatrzaskując drzwi.

– Nie rozumiem, co się dziś naszej panience stało. – Kucharka próbowała załagodzić atmosferę. – Zawsze taka miła i grzeczna. Rano, kiedy z nią rozmawiałam w kuchni, była całkiem wesoła…

Blada na twarzy Stefania próbowała wytłumaczyć dziwne zachowanie córki.

– Widzisz, Magdo, ona od pewnego czasu… W ogóle coraz trudniej mi się z nią rozmawia. Czasami jest agresywna, a innym razem do rany przyłóż. Wydaje mi się, że serce Anny zamienia się w kamień.

– Ależ co też dobrodziejka opowiada! – wtrącił milczący dotąd Łukasz. – Panienka nasza jest prawdziwym aniołem, tylko może bardzo nieszczęśliwym. Czuje się strasznie samotna, bo nie wyszła za mąż. Jej wszystkie przyjaciółki z pensji już dawno mają rodziny i gromadkę dzieci, a nasza panienka wciąż sama i sama.

Pani Stefania gwałtownie uderzyła pięścią w stół.

– Łukaszu, to, co mówisz, to są brednie! Moja córka po prostu nie umie okazywać uczuć! To jej największy problem! Zawsze była oschła i zimna jak… Zresztą dajmy już temu spokój. Magdo, posprzątaj tutaj. Nikt już nie będzie jadł. Możesz też zmienić kwiaty w wazonie, te piwonie jakieś przywiędłe i nieświeże.

Herbatę dopiła już w milczeniu, po czym opuściła jadalnię.

***

Chociaż pani Stefania lubiła zamiatać sprawy pod dywan, to tym razem nawet ona musiała przyznać, że nie wszystko da się wytłumaczyć trudnym charakterem córki. Owszem, dziewczyna popadła w depresję, ale prawda była taka, że nikt nie podał jej pomocnej dłoni, gdy tego potrzebowała. Wszystko zaczęło się od zerwanych zaręczyn. Mężczyzna, którego kochała, okazał się bezdusznym draniem. Szybko oszacował wartość posiadłości swojej niedoszłej narzeczonej i gdy tylko zrozumiał, że nie ma ona praw do majątku, wziął nogi za pas. Poślubił bogatszą i piękniejszą, a o Annie zapomniał. Co gorsza, rozpowiadał wszem i wobec, że został oszukany. Na siłę chciano mu wcisnąć pannę bez posagu, wcale nie urodziwą, wcale nie inteligentną. To właśnie wtedy bardzo oddaliła się od matki, przestała się jej zwierzać, ufać. Kiedyś miała choć przyjaciółki, ale gdy powychodziły za mąż, ich drogi się rozeszły. Początkowo odwiedzały się dość często, ale z biegiem lat te spotkania były coraz rzadsze, aż w końcu zaniechały ich zupełnie. Widocznie tak miało być. Najwyraźniej pisana jej była samotność. Porzucona dziewczyna godziła się z losem, ale z dnia na dzień stawała się coraz bardziej oschła i obojętna na troski innych ludzi. Nic za darmo, nic od serca. Nawet gdy pomagała w pobliskim klasztorze sióstr nazaretanek, zawsze liczyła na drobną zapłatę. Mimo że często przebywała u zakonnic, przerażała ją myśl, by zostać tam na stałe. Bała się tego kroku, bowiem doskonale zdawała sobie sprawę, że nie ma w niej krzty powołania. A może nie znała siebie jeszcze na tyle, by wiedzieć, czego chce od życia? I tak już pozostało: otoczenie przyzwyczaiło się do jej trudnego charakteru, a ona coraz bardziej zamykała się w sobie. Ale tego dnia, po awanturze przy śniadaniu, matka przez chwilę pożałowała, że prosiła córkę o pomoc, zapominając o jej uporze i problemach. Wiedziała, że dziewczyny nie ma już w domu. Gdy miała podły humor, uciekała do klasztoru – często tak czyniła. Jeżeli wróci, to nie wcześniej niż na kolację.

Cóż było robić? Dziedziczka zaczęła powoli pakować podręczny neseser, sposobiąc się do podróży. Nie miała zamiaru wyjeżdżać z Małej Wsi na dłużej. Naszykowała więc tylko niezbędne rzeczy i kilka osobistych pamiątek, z którymi nigdy się nie rozstawała: maleńki portrecik zmarłego męża, ulubioną książkę z wierszami młodego poety Adama Mickiewicza, modlitewnik, różaniec i woreczek z monetami. Ponadto mały kartonik, w którym chowała niezbędne zioła na wszelkie dolegliwości. Tymczasem Magda układała równo bieliznę i liczne chusteczki w małym kuferku. Nie zapomniała też włożyć kartonika z medykamentami i ziołowymi mieszankami. Bez nich Pani Orszańska z pewnością nie wsiadłaby nawet do złotej karety.

Gdy wszystko było gotowe, stanęła przy oknie i się zamyśliła. Żałowała, że dziewczyna nie lubiła podróżować. Zamiast tego całymi godzinami pisała jakieś bzdurne pamiętniki czy inne opowiadania. W dodatku całkiem zmyślone i bez sensu. Uważała, że córka marnuje czas na te głupoty. Zawsze powtarzała: pisanie zostaw pisarzom, choćby takim, jak ten młody Mickiewicz. Do pisania to trzeba mieć talent, a Anna go nie miała. Ta cała pisanina córki to psu na budę, dobra podpałka do kominka, nic poza tym. Co taka stara panna mogła opisywać? Przecież w jej monotonnym życiu nic się nie działo.

***

Dzień minął dość szybko, wśród licznej krzątaniny służby. Magda upiekła nawet ciasteczka cynamonowe, które pani Stefania wyjątkowo lubiła. Łukasz też starał się być pomocny. Wynajął powozik, którym to dziedziczka nazajutrz miała udać się w podróż. Wnet nadeszła pora kolacji i kucharka zaczęła nakrywać do stołu. Anna jeszcze nie wróciła, lecz mimo to matka zarządziła, by zjeść bez niej. Zasiedli do stołu i gospodyni nakładała już pasztet na talerz dziedziczki, kiedy nagle niespodzianie w drzwiach jadalni stanęła córka. Rumiane policzki świadczyły, że musiała się zmęczyć, biegnąc. Oddech jej był szybki i nieregularny.

– Jak widzisz, kolację podano – wtrąciła pani Stefania, wskazując zapraszającym gestem na puste krzesło.

– Nie, mamo, jadłam już u zakonnic. Pozwolisz, że pójdę do swojego pokoju, popiszę trochę. Tyle się dzisiaj wydarzyło. Dobranoc. – Ukłoniła się w drzwiach i wyszła, tym razem cichutko zamykając za sobą drzwi.

– Nie rozumiem, dlaczego panienka jest taka okrutna dla jaśnie pani – zaczął Łukasz, nie kryjąc zmieszania.

– Widzisz, Łukaszu, jeżeli nie można czegoś zmienić, to trzeba się z tym pogodzić. Nie umiałam jej dobrze wychować, może gdyby żył Anatol…

Po policzkach starzej kobiety pociekły łzy.

– Niechże pani nie płacze!

– Już dobrze, dobrze – westchnęła. – Pora spać.

***

Po wcześniej zjedzonym śniadaniu pani Stefania zabrała mały kuferek, parasolkę oraz podręczną torbę z prowiantem i wsiadła do zamówionego powozu. Z córką się nie widziała – Anna spała, a matka nie chciała jej budzić. Zostawiła więc tylko krótki list na stole i odjechała. Droga do Mrocznego Dworu była żmudna i uciążliwa. Nawet sam stangret, obyty w terenie Józef Pomyćko, nie znał ani nie słyszał o posiadłości o tak osobliwej nazwie.

Z informacji, jakie przekazała mu pani Orszańska, wynikało, że trzeba było jechać na zachód Pierwszą Galicyjską Szosą do miasta Flęborga i skręcić do wsi Wierzbowo. Podróż była daleka i od samego początku wydawała się panu Pomyćko niebezpieczna. Najchętniej zwróciłby dziedziczce pieniądze. Lecz jego sytuacja materialna była zbyt trudna, by odmawiać. Tym bardziej że już od dawna nie trafił mu się tak daleki i dobrze płatny kurs. Stangret był rosłym, dobrze zbudowanym mężczyzną, mógł mieć około czterdziestu lat. Włosy ciemne, długie, związane w kucyk. Twarz pociągła, na której malował się spokój. Cierpliwość była jego największą cnotą. Mimo nerwowej atmosfery, jaka towarzyszyła wyjazdowi, zachował stoicki spokój. Nie bacząc na kąśliwe uwagi dziedziczki, na każde jej pytanie odpowiadał uprzejmie bez cienia zdenerwowania.

– Szanowna pani, czas rozprostować nogi! – zawołał w końcu Pomyćko i zaraz zgrabnie zeskoczył z kozła. Owinął lejce, by konie nie ruszyły, i otworzył drzwi małego powoziku.

Pani Orszańska zachęcona propozycją postoju szybko wysiadła i zaczęła bacznie wygładzać pogniecione fałdy sukni.

– I jak ja się teraz ludziom pokażę? – lamentowała, kręcąc się jak fryga wokół własnej osi.

Stangret stał spokojnie i tylko się uśmiechał, bo widok był wyjątkowo zabawny.

W końcu dama, widząc zupełny brak reakcji ze strony woźnicy, rzekła cicho:

– Niech Józef poda tę małą torbę i rozłoży pled. Na tym pniu mogą być mrówki, a ja…

Józef najwyraźniej miał niezły ubaw.

– Służę uprzejmie! – To mówiąc, na zwalonym drzewie wyścielił koc. Następnie przyniósł z powozu torbę z prowiantem.

Zadowolona dziedziczka już po chwili zajadała ze smakiem kanapki przygotowane przez kucharkę. Smakowały wyśmienicie. Kolejno rozwijała małe pakuneczki i wnet delektowała się pieczoną gęsią. Stangret obserwował ją w milczeniu.

– A pan nic nie je?

– No, tak jakoś… Nie jestem głodny.

– Ha! Dobre sobie! Mnie pan nie nabierzesz. Taki rosły mężczyzna musi jeść. O, proszę udko!

Bez namysłu poczęstowała go kawałkiem pieczonej gęsiny. Józefowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Podziękował i w mgnieniu oka pochłonął kawał mięsa.

– Co ja widzę, pan to chyba z tydzień nie jadł?

Uśmiechnął się.

– Tydzień to może nie – zmieszał się Pomyćko. – Widzi pani, u nas we wsi, w karczmie – tam z kumplami czasem grywam w karty. Taki nawyk.

Pani Stefania uniosła brwi.

– Wiem, wiem, co pani dobrodziejka o mnie myśli – dodał szybko. – Jak gram, to często mam szczęście, jednak wczoraj…

– A wczoraj najwyraźniej miał pan pecha – zaśmiała się, po czym spojrzała na niebo. – Na nas już czas. Nie chciałabym zajechać do dworu nocą.

Tylko przytaknął i po chwili konie ruszyły z kopyta. Józef omijał zatłoczone miasta i trzymał się dróg leśnych i wiejskich. Od najmłodszych lat był stangretem. Fachu nauczył go ojciec. Podróżował z nim, jeszcze będąc chłopcem. Dzięki temu poznał wszystkie drogi, przynajmniej te w południowej części kraju. Teraz ojciec już nie żył. Pozostała mu tylko matka, utrzymująca się ze służby u zamożnych. Nie ożenił się, nie miał do tego głowy. Podobało mu się życie tułacza. Nie musiał za nikogo być odpowiedzialny, o nikogo się nie martwił, a dodatkowo mógł używać życia do woli.

Zrobili jeszcze kilka postojów, zanim zaszło słońce. Pod wieczór dojechali do Flęborga, skąd pochodził stangret. Było to dość ruchliwe miasto. Pani Orszańskiej przypominało Ustrzyki, gdzie mieszkała jej siostra. Na rynku tętniło życie. Mieszkańcy uwijali się wśród licznych straganów, a miejscowi sprzedawcy na wyprzódki zachwalali swoje produkty. Wśród nich było wielu Żydów. Po rynku biegała gromada umorusanych dzieci. Tych nie brakowało nigdzie. Domy w mieście przeważnie dość stare i nadgryzione zębem czasu. Poczciwy Józef pokierował powóz w stronę gospody, gdzie mieli odpocząć. Po chwili pani Stefania siedziała już wygodnie w gwarnej sali. Wewnątrz panował półmrok i unosił się przyjemny zapach przygotowywanych potraw. Przy długich stołach siedzieli goście; kupcy, robotnicy, a nawet kobiety z małymi dziećmi. Było grubo po osiemnastej, kiedy wesoła karczmarka postawiła na stole garnek kapuśniaku i dwa półmiski. Oboje zajadali ze smakiem.

– Gdzie właściwie leży ten Mroczny Dwór, pytałeś pan kogo? – zainteresowała się dziedziczka.

– Zasięgnąłem języka, proszę szanownej pani. Wynika z tego, że teraz zacznie się ta mniej przyjemna część podróży.

Kobieta zadziwiła się i nieco pobladła.

– Józefie, mówże jaśniej!

Pomyćko, widząc, że pani jest nader niecierpliwa i nerwowa, zaczął pospiesznie tłumaczyć:

– Nie wiem, jak to określić, ale ten cały dwór diabelski chyba jest i tyle. Nijak nie mogę pojąć…

– Człowieku, wyrażaj się po ludzku! Za to ci płacę…

– Rozpytałem ludzi. Powiedzieli, że dwór jak dwór, tylko nie pamiętają, by tam kto kiedy mieszkał. Ponoć od lat stał pusty… – Pomyćko wziął solidny łyk piwa i otarł usta rękawem. – Tak mi się widzi, że albo to musi być ruina, albo tam duchy harcują.

Kobieta pobladła, zdjęta trwogą.

– Że też panu nie wstyd pleść tak trzy po trzy! – prychnęła. – Toż to tylko ludzkie gadanie! Chora wyobraźnia i fantasmagorie. Ot co! Znam ja dobrze takich łgarzy. Opowiadają niestworzone historie i bajki. Wskrzeszają dawno pomarłych i czynią ich upiorami, duchami. A po co to czynią, pytam, no po co? Wiadomo, z chęci zysku.

– Lepiej nie lekceważyć tego, co gadają inni. W każdej bajce tkwi ziarno prawdy.

– Może pan sobie kiwać głową, ile się panu podoba. Mnie ten dwór niestraszny, choćby i tam sam Boruta gospodarzył. – Złapawszy tchu, zamoczyła usta w kieliszku wina. – No, niech kto pomyśli, skoro by tam duchy harcowały, nikt z żywych by tam nie wytrzymał, zgadza się?

– Ano zgadza.

– Widzisz, człowieku, a tam mieszka mój bratanek Henryk…

– O Boże! – wtrącił przerażony stangret, wyraźnie zaskoczony tą nowiną.

– Boga nadaremno wzywać się nie godzi! – upomniała dziedziczka. – Jak już mówiłam, mój bratanek osiadł w Mrocznym Dworze mniej więcej rok temu. Ma piękną żonę Julię, utalentowaną malarkę, i dwie śliczne córeczki. Takie dwa małe aniołeczki. Właśnie wiozę im sukieneczki z falbanami.

– Nie może być. Ależ szalony człowiek z tego pani bratanka!

– Och, doprawdy? Już dłużej nie zniosę pańskich uwag. Dosyć tego! Zabierajmy się. Czas nagli!

Pani Stefania wstała od stołu, uregulowała należność i ruszyła energicznym krokiem w stronę wyjścia. Józef wysączył ostatnie krople piwa i podążył w jej ślady. Będąc tuż przy drzwiach, uczuł mocny uścisk na ramieniu. Obejrzał się i zobaczył swego starego przyjaciela, również stangreta, Ernesta Rokitę. Rokita objął ramionami dawnego kompana i mocno uściskał.

– Witaj, Józefie. Kopę lat!

Józef spojrzał na przyjaciela Ernesta z radością. Z chęcią posiedziałby jeszcze w karczmie przy szklaneczce piwa. Nie mógł.

– Cieszy mnie to spotkanie, Erneście, ale sam rozumiesz… Obowiązki. Jaśnie pani, którą wiozę, nerwowa. Spieszno jej do Mrocznego Dworu. Poczekaj tu na mnie do wieczora, uwinę się szybko i będę z powrotem. Wtedy pogadamy.

– Niech i tak będzie, czas mnie nie goni… Co za licho niesie was do tego dworu?

Pomyćko nie zdążył odpowiedzieć przyjacielowi. Był już za drzwiami gospody. Dosiadł kozła, wcześniej przepraszając zniecierpliwioną panią Stefanię. Koła powozu głośno stukały, jadąc po brukowanej drodze miasteczka. Do Wierzbowa nie było już daleko. Przejechali zaledwie kilka zagajników przedzielonych polami i już zaczęły się wyłaniać pierwsze wiejskie chałupy. Wszystkie niskie, kryte strzechą. Józef od razu pomyślał, że wioska nie rozbudowała się wcale. Nie było nowych domów, a zniszczone chałupy świadczyły tylko o obecności tutaj ludzi starych, zasiedziałych od pokoleń. Młodzi pouciekali do miasta. Wnet powóz zatrzymał się w miejscu, gdzie drogi się krzyżowały. Było tam znacznie więcej chałup, co mogło oznaczać tylko jedno – dojechali do Wierzbowa. Pomyćko zatrzymał konie. Zeskoczył z kozła i zaczął rozglądać się za kimś, kto wskazałby dalszą drogę. Nie było jednak nikogo prócz gromady brudnych dzieciaków bawiących się w błocie. Skierował swe kroki w stronę chaty przypominającej zajazd. Wszedł do środka. Przy jednym ze stołów siedziało kilku chłopów. Popijali piwo, rozmawiając przy tym i śmiejąc się w najlepsze.

– Dobry wieczór. Czy to jest Wierzbowo?

Biesiadnicy spojrzeli w stronę przybysza z zaciekawieniem.

– Ano zgadza się! To jest Wierzbowo. Kogo szukacie, dobry człowieku?

– O nikogo nie pytam, przejazdem jestem. Mnie rozchodzi się ino, jak dojechać do posiadłości o nazwie Mroczny Dwór?

Na dźwięk tej nazwy mężczyźni, jakby rażeni piorunem, zaczęli pospiesznie zbierać się do wyjścia. Przy stole pozostało tylko kilku, ale odwrócili się plecami do Józefa. Pomyćko zgłupiał, ale nie dał nic po sobie poznać. Dziarsko podszedł do kontuaru, przy którym szczupły, mały człowieczek w białym fartuchu przecierał kufle.

– Daj mi, dobry człowieku, kielicha wódki.

Karczmarz podał trunek, zakaszlał i rzekł do osobliwego gościa:

– Kiedy już chcesz wiedzieć, to ja ci dam radę, człowieku… Zawracaj lepiej, a nie pchaj się w kłopoty. Mroczny Dwór stoi teraz pusty.

– Pusty? A nowy właściciel?

– No nie wiem, czy aby na pewno pusty… – W tym momencie zwiesił głos. – Ludzie różnie gadają. A jeżeli chodzi o ostatnich właścicieli, tego młodego panicza z żoną i dziewczynką…

– O ile mi wiadomo, panicz miał dwie córeczki.

– Ja tylko jedną widziałem – ciągnął spokojnie karczmarz. – No więc, co ja to miałem powiedzieć, na próżno ta wasza cała podróż. Jak jechaliście, dobry człowieku, do tych państwa, to ich tam juści nie ma w tym dworze.

– Jak to? Nie może być!

– Nie przerywaj mi, chłopie, wiem, co mówię. Otóż będzie nie dalej jak wczoraj, gdy państwo w wielkim pośpiechu wyjechali…

Wtem do środka gospody weszła starsza kobieta w eleganckiej zielonej sukni i kapeluszu bogato zdobionym w kwiaty – Stefania Orszańska. Józef się przeraził. Znając temperament swojej chlebodawczyni, spodziewał się, że zaraz wpadnie w szał, nawymyśla mu i naubliża. Tymczasem barman podbiegł już do damy, kłaniając się nisko.

– Dzień dobry, jaśnie pani. To dla nas zaszczyt, proszę spocząć! – W tej samej chwili podstawił krzesło. Kobieta usiadła i skinęła na Józefa.

– Dlaczego to tak długo trwa? Jestem bardzo zmęczona, chciałabym w końcu dojechać do dworu, odpocząć, umyć się… No, jedźmy już!

Teraz stangret spojrzał bezradnie w stronę damy. W rzeczy samej pani Stefania wyglądała żałośnie. Po całodniowej podróży starannie ułożona fryzura dawno się zmierzwiła, tu i ówdzie powypadały pojedyncze kosmyki, a kapelusz znacznie się przekrzywił. Za to suknia dobrodziejki wyglądała, jakby ją tyle co krowie z gardła wyjęto. Mały człowieczek w mig zrozumiał, kim jest owa dama. Ukłonił się po raz kolejny i machając rękoma, zwrócił się do niej słowami:

– Jaśnie pani pewnie ma słuszność, aby jak najszybciej dotrzeć do celu. Z pewnych nagłych i zupełnie nieprzewidzianych wypadków, jakie zaszły, jestem zmuszony zadać jaśnie pani jedno pytanie. – Zastanowił się chwilę, po czym zaczął mówić: – Czy mam rozumieć, że chce pani dojechać do posiadłości o nazwie Mroczny Dwór?

W gospodzie zapadło milczenie. Nikt z obecnych nie śmiał nawet drgnąć. Pani Stefania spojrzała na niskiego gospodarza z lekkim grymasem pogardy, po czym zaczęła cedzić słowa.

– Zgadłeś pan. Przyjechałam odwiedzić bratanka i jego rodzinę.

Karczmarz nieco pobladł i rozdziawił usta ze zdziwienia. Tymczasem pozostali mężczyźni wolno wstali z miejsc i podeszli bliżej. Widząc to, niezwłocznie zaczął:

– Spodziewam się, że sytuacja staje się bardzo nieprzyjemna dla jaśnie pani. Tak oto będę zmuszony opowiedzieć jeszcze raz wszystko i przekazać, co mi zlecono. Najpierw niech jednak jaśnie pani raczy zjeść kolację w naszej skromnej gospodzie. Pora jest odpowiednia. Kucharka poda wspaniały bigos, mogą być też kanapki…

– Dobrze, niech będzie odrobina bigosu, a do tego kieliszek czerwonego wina. – Spojrzała na Józefa. – Mojemu stangretowi też proszę podać to samo.

Kobieta zjadła kolację i poszła się nieco odświeżyć. Kiedy wróciła, przy stoliku stał już gospodarz. W ręce trzymał świstek papieru.

– Skoro już wiadomo, że jaśnie pani jest krewną panicza z Mrocznego Dworu, to i owszem, mieszkał tam przez jakiś czas bogaty młody człowiek. Przez rok go nie widziałem. Aż tu nagle, będzie nie dalej jak dwa dni temu, powóz nadjechał pędem od drogi, co przez las do dworu wiedzie, i zatrzymał się przed gospodą. Wybiegł człowiek, stangret chyba, nie zapamiętałem jego twarzy. Gości miałem dużo. Od razu do mnie podszedł. Wyciągnął papier i tak mi mówi: „Jakby kto tu był z daleka i pytał o pana Henryka Orszańskiego, to ten akurat wyjechał i w te strony nie wróci”. Dał mi to pismo i nakazał w ręce pani Orszańskiej, krewnej, oddać. Pomyślałem, co to za panicz, który zaprasza gościa, a potem sam ucieka. Może ma jakie długi…

– Dziękuję, dziękuję. – Pani Stefania przerwała dalsze wywody rozmownego nader gospodarza, wyciągając rękę po pismo. – Wszystko się zgadza, jestem ciotką tamtego młokosa.

Karczmarz usłuchał i Orszańska zaczęła w pośpiechu czytać list od bratanka. Było to krótkie pismo, znów napisanie niestarannie i w wielkim pośpiechu. Brzmiało następująco:

Kochana Ciociu Stefanio!

Nie umiem ani też nie mogę zdradzać powodu mojego nagłego wyjazdu. Tyle się tutaj wydarzyło! Przebacz, cioteczko, że Twoja podróż, tak uciążliwa dla kogoś w Twoim wieku, mogła okazać się bezcelowa.

Tutaj dama wzruszyła ramionami i głośno skomentowała:

– Wariacie jeden! Czuję się jeszcze dobrze. Nie jestem starą zrzędą! – Wróciła do lektury.

Opuszczamy Mroczny Dwór. Z żoną i biedną Amelcią udaję się do domu rodziców w Londynie, gdzie pozostaniemy pewnie na stałe. Wciąż jednak jestem w posiadaniu Mrocznego Dworu, którego nie zdążyłem nawet sprzedać. Kupiłem go za śmiesznie niską sumę, tak więc nie stracę zbytnio, zapisując go mojej kuzynce Annie. Zawsze martwiłaś się, Droga Cioteczko, o posag dla niej. Dobrze wiesz, że po Twojej śmierci, czego Ci, Droga Cioteczko, w żadnym razie nie życzę, mój okrutny ojciec sprzeda dworek w Małej Wsi i Twoja córka będzie zdana sama na siebie. Nie dziękuj mi, Ciociu, życzę miłego pobytu w Mrocznym Dworze. Akta majątkowe są u adwokata Moreckiego w mieście Flęborg.

Z poważaniem,

Henryk Orszański

Kobieta oniemiała. Patrzyła tępo przed siebie, za nic nie mogąc wydobyć choćby najcichszego słowa. Nowiny zawarte w liście były tak niezwykłe, że trudno było w nie uwierzyć. Widząc to, gospodarz podał jej kolejny kieliszek, tym razem koniaku.

– Dobrzy ludzie, jakie szczęcie mnie dzisiaj spotkało… – wyszeptała z przejęciem. – Oto nagle los się do nas uśmiechnął. Mój drogi bratanek… – nagle urwała i jakby rażona piorunem poderwała się z miejsca. Kiwnęła na stangreta i skierowała się do wyjścia.

– No idziemy, idziemy! Nie ma czasu… Dziękuję bardzo, dziękuję za wszystko.

– Rozumiem, że… To znaczy nic nie rozumiem. To co my teraz zrobimy? – Józefowi plątał się język, niczego nie umiał pojąć. – Wracamy do Flęborga? Możemy tam się zatrzymać na noc. Pochodzę z tego miasta i…

– Chyba raczysz żartować! – krzyknęła mu nad uchem. – Nie po to tłukłam się cały dzień… Natychmiast jedziemy dalej, do tego… Ponurego, Posępnego, czy jak mu tam, Dworu i jeszcze żebyś zapamiętał…

Podekscytowana pani Orszańska wciąż mówiła, mimo że Józef przestał jej słuchać. Śmignął tylko batem i powóz ruszył wąską drogą.

Zapadł zmrok. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy i blady rogal księżyca.

***

– Diabli nadali… – mruknął Józef sam do siebie, wzdrygając się. Droga się zmieniła. Teraz była nią wąska dróżka porośnięta z obu stron gęstym lasem. Ciemność wieczoru rozjaśniał tylko ledwo widoczny skrawek księżyca i dwie naftowe lampy, które zapalił jeszcze pod gospodą. Po drodze wszystko sobie przemyślał. Teraz pojechałby nawet do samego piekła, jeżeli tylko dałoby mu to stałą posadę. Był już znużony wystawaniem całymi dniami na rynku Flęborga i zarabianiem od czasu do czasu marnych groszy.

Tymczasem pani Stefania zapomniała o bożym świecie. W jej głowie rodziły się wizje świetlanej przyszłości. Oczyma wyobraźni widziała Annę otoczoną wianuszkiem bogatych adoratorów, starających się o jej rękę. Już słyszała, jak rozchodzi się po okolicy wieść o pięknej i bogatej pannie z Mrocznego Dworu. Nagle oprzytomniała.

– Nie, nie, nie! – wykrzyknęła na głos. – Ta nazwa nie pasuje! Trzeba ją koniecznie zmienić. Okolica może wydaje się odludna i posępna, ale sam dwór można nazwać choćby Słonecznym. W końcu sprawił, że w moim życiu ponownie zaświeciło słońce. Ależ tak, oczywiście. Od dziś posiadłość będzie się nazywać Słoneczny Dwór. Powiem to temu adwokatowi Moreckiemu z Flęborga.

Powóz zatrzymał się i dopiero wówczas pochłonięta marzeniami dziedziczka zauważyła, że dojechali na miejsce. Po wyjściu na zewnątrz kobieta zaczęła się bacznie rozglądać. Stali na obszernym dziedzińcu, było już całkiem ciemno. Ledwo dało się rozróżnić zarys gmachu z dużymi oknami. Nieopodal majaczyły liczne przybudówki, drzewa i krzewy otaczające dziedziniec. W jego centralnym punkcie stało ogromne drzewo, sięgające swoimi konarami piętra dworu. Wtem skrzypnęły drzwi. Na ganku ukazała się sylwetka kobiety ze świecznikiem w ręku. Podeszła szybkim krokiem do przybyłych. Teraz pani Stefania mogła się jej przyjrzeć z bliska. Była to starsza niewiasta o ostrych rysach twarzy, szczupła i zadbana. Nie wyglądała na służącą. Zapewne musiała sprawować na dworze ważniejszą funkcję. Dobiegała sześćdziesiątki. Jej włosy – niegdyś rude – spięte były w staranny kok. Spojrzenie miała przenikliwe, wargi zaciśnięte, a na jej twarzy malował się niepokój bądź nawet złość. Ubrana była w czarną suknię, na którą niedbale zarzuciła szal w tym samym kolorze. W pierwszej chwili pani Stefania skojarzyła ją z wiedźmą, tym bardziej że, jak na prawdziwą wiedźmę przystało, odezwała się ponurym głosem:

– Mam przyjemność, jak sądzę, z panią Orszańską?

– Tak, zgadza się. Jestem ciotką pana Henryka.

– Tak, tak, wiemy… To znaczy wiem. Pani zapewne zmęczona? Proszę wejść do środka.

Nie czekając na odpowiedź, ruszyła przodem, otwierając szeroko frontowe drzwi. Po chwili kobieta z piekła rodem prowadziła już gości holem, który oświetlał jedynie blady płomień kilku świec, wetkniętych w ciężkie metalowe świeczniki. Posępny nastrój przypomniał pani Orszańskiej o znużeniu daleką podróżą. Kiedy zaprowadzono ją do jednego z pokoi, widząc wygodne łoże, jeszcze nieposłane, padła na nie jak długa. Znużenie dało o sobie znać. Natychmiast zasnęła głębokim snem. Było już bardzo późno, kiedy szczupła rudowłosa postać wsunęła się do pokoju śpiącej. Za nic miała potrzeby pani Orszańskiej. Chciała tylko sprawdzić, co porabia chwilowy gość. W żadnym wypadku nie dopuszczała myśli, że ta słaba niewiasta, wraz ze swą nieobecną jeszcze córką, już wkrótce mogą stać się poważnym problemem. Uśmiechnęła się do siebie i bezszelestnie opuściła pokój. Następnie udała się po schodach na piętro do lewego skrzydła dworu. Przechodząc obok okna, zatrzymała się na chwilę. Spojrzała w niebo, aby upewnić się jeszcze raz o czymś, co było dla niej niezwykle istotne.

– No ma pani szczęście, ale jak długo? – stwierdziła i ruszyła dalej. Zatrzymała się dopiero przy ostatnich drzwiach lewego skrzydła. Zapukała.

– Kto idzie? – doleciało zza zamkniętych drzwi.

– To ja, Henrietta.

– Wejdź!

Na te słowa kobieta posłusznie wsunęła się do pomieszczenia. Wysoko na niebie księżyc przeszedł w nów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: