Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na barykadach Warszawy - ebook

Data wydania:
1 lutego 2014
Ebook
39,00 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,00

Na barykadach Warszawy - ebook

"Na barykadach Warszawy" to prawdziwa historia młodych ludzi opisana niemal na gorąco przez jednego z nich i jest to jeden z najbardziej klasycznych pamiętników powstańczych. Stanisław Komornicki pierwsze fragmenty książki napisał niedługo po wojnie, mając zaledwie 22 lata, dlatego zapis był świeży i autentycznie emocjonalny. Z uwagi na blokadę cenzury, pierwsze wydanie ukazało się dopiero w 1964 roku.
Realistyczny opis spowodował, że dla wielu czytelników książki postacie opisane w "Na barykadach Warszawy" stały się bohaterami kojarzonymi niemal automatycznie z historią powstańczej Starówki. Do dziś zdarza się spotykać osoby, które po przywołaniu tytułu odtwarzają z pamięci pseudonimy i powstańcze losy Tarzana lub Małego Henia. Autora wspomnień i jego kolegów z powstania połączyły szczególne więzi. Mimo że często reprezentowali bardzo różne „światy”, stanowili dla siebie jakby drugą rodzinę – nierzadko zwracali się do Autora o pomoc w nieoczekiwanych okolicznościach lub jemu przychodzili niespodziewanie z pomocą. Jako przedstawiciele najróżniejszych zawodów wzajemnie sobie pomagali przy okazji różnych wyzwań w trudnej PRL-owskiej codzienności.
Niewielka już, grupa kolegów powstańców, pod sztandarem Zgrupowania Róg, odprowadzała Autora na warszawskie Powązki, gdy 10 kwietnia 2010 roku zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. Bez wątpienia to im właśnie, żyjącym i nieżyjącym najbliższym przyjaciołom z Powstania chciałby Autor zadedykować kolejne, ósme już wydanie "Na barykadach Warszawy".
Obecna edycja książki zbiega się z 70-tą rocznicą powstania warszawskiego. Jest zarazem pierwszą po tragicznej śmierci Autora. Do książki dodano krótką notę biograficzną Stanisława Komornickiego. Lektura tego biogramu uzmysławia nam, jak bardzo i na jak długo powstanie warszawskie ciążyło na życiorysach jego uczestników...

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7963-013-4
Rozmiar pliku: 9,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Za­miast przed­mo­wy

Gdy za­py­ta­łem kie­dyś ojca, co, jego zda­niem, przy­nio­sło ksi­ążce Na ba­ry­ka­dach War­sza­wy tak wiel­ką po­pu­lar­no­ść, od­po­wie­dział bez wa­ha­nia, że przy­czy­ną był czas, kie­dy po­wsta­ła. Z uwa­gi na blo­ka­dę ze stro­ny cen­zu­ry pierw­sze wy­da­nie po­cho­dzi do­pie­ro z 1964 roku. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak Sta­ni­sław Ko­mor­nic­ki na­pi­sał pierw­sze frag­men­ty Ba­ry­kad nie­dłu­go po woj­nie, ma­jąc za­le­d­wie 22 lata. To spo­wo­do­wa­ło, że ksi­ążka była za­pi­sem świe­żym i au­ten­tycz­nie emo­cjo­nal­nym. Rów­nież dzi­ęki temu sta­ła się ona re­la­cją wol­ną od wszyst­kich pó­źniej­szych spo­rów i dys­ku­sji, wol­ną od „per­spek­ty­wy hi­sto­rycz­nej”, któ­rej trud­no było unik­nąć au­to­rom spi­su­jącym swe wspo­mnie­nia po kil­ku­dzie­si­ęciu la­tach. Na ba­ry­ka­dach War­sza­wy to za­tem praw­dzi­wa hi­sto­ria mło­dych lu­dzi opi­sa­na nie­mal na go­rąco przez jed­ne­go z nich, to, jak sądzę, je­den z naj­wcze­śniej­szych i chy­ba naj­bar­dziej kla­sycz­nych pa­mi­ęt­ni­ków po­wsta­ńczych.

Re­ali­stycz­ny opis spo­wo­do­wał, że dla wie­lu czy­tel­ni­ków pierw­szych wy­dań ksi­ążki po­sta­cie opi­sa­ne w Na ba­ry­ka­dach War­sza­wy sta­ły się bo­ha­te­ra­mi ko­ja­rzo­ny­mi nie­mal au­to­ma­tycz­nie z hi­sto­rią po­wsta­ńczej Sta­rów­ki. Do dziś zda­rza mi się spo­ty­kać oso­by, któ­re po przy­wo­ła­niu ty­tu­łu od­twa­rza­ją z pa­mi­ęci pseu­do­ni­my i po­wsta­ńcze losy Tar­za­na lub Ma­łe­go He­nia. Dla mnie jako syna au­to­ra ci spo­śród bo­ha­te­rów, któ­rzy prze­ży­li woj­nę, byli rów­nież re­al­ny­mi lu­dźmi, któ­rych zna­łem od dzie­ci­ństwa. Re­pre­zen­to­wa­li bar­dzo ró­żne świa­ty, często od­le­głe od tego, w ja­kim się wy­cho­wy­wa­łem, a jed­no­cze­śnie ni­g­dy nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że dla ojca sta­no­wią oni jak­by dru­gą ro­dzi­nę. Tak ich trak­to­wał i tak oni trak­to­wa­li jego. Zda­rza­ło się, że przy­cho­dzi­li nie­spo­dzie­wa­nie po po­moc. Kie­dy in­dziej, jako przed­sta­wi­cie­le naj­ró­żniej­szych za­wo­dów, to oni udzie­la­li na­szej ro­dzi­nie po­mo­cy w wy­zwa­niach PRL-owskiej co­dzien­no­ści. Ich, nie­wiel­ka już, gru­pa pod sztan­da­rem zgru­po­wa­nia „Róg” od­pro­wa­dza­ła ojca na war­szaw­skie Po­wąz­ki po tym, gdy 10 kwiet­nia 2010 roku zgi­nął w ka­ta­stro­fie pod Smo­le­ńskiem. My­ślę, że to wła­śnie tym naj­bli­ższym, ży­jącym i nie­ży­jącym przy­ja­cio­łom z po­wsta­nia, chcia­łby on za­de­dy­ko­wać ko­lej­ne wy­da­nie Na ba­ry­ka­dach War­sza­wy.

Obec­na, ósma już edy­cja ksi­ążki zbie­ga się z 70. rocz­ni­cą po­wsta­nia war­szaw­skie­go. Jest za­ra­zem pierw­szą, jaka ma miej­sce po tra­gicz­nej śmier­ci au­to­ra. Wspól­nie z Wy­daw­cą zde­cy­do­wa­łem, aby w te­kście nie do­ko­ny­wać żad­nych zmian. Do­ty­czy to ta­kże po­sło­wia za­ty­tu­ło­wa­ne­go „Od au­to­ra”, w któ­rym oj­ciec opi­su­je dal­sze losy nie­któ­rych bo­ha­te­rów z per­spek­ty­wy lat 60. ubie­głe­go wie­ku. Do uzu­pe­łnia­nia tych hi­sto­rii nie czu­łem się kom­pe­tent­ny. Do ksi­ążki do­da­no na­to­miast krót­ką notę bio­gra­ficz­ną Sta­ni­sła­wa Ko­mor­nic­kie­go. Lek­tu­ra tego bio­gra­mu uzmy­sła­wia nam, jak bar­dzo i jak dłu­go po­wsta­nie war­szaw­skie ci­ąży­ło na ży­cio­ry­sach jego uczest­ni­ków...

To­masz Ko­mor­nic­ki...

...przy­brze­żny wir po­chwy­cił mnie, ob­ró­cił kil­ka razy i ci­snął w sam śro­dek roz­mi­go­ta­ne­go łu­na­mi nur­tu. Usta na­pe­łnił mdły smak wody. Ter­kot ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych i wy­bu­chy po­ci­sków sta­ły się da­le­kim, nie­wa­żnym wspo­mnie­niem.

Jak ka­żdy sła­by pły­wak na pró­żno sta­ram się opa­no­wać ru­chy gwa­łtow­ne i cha­otycz­ne. Ser­ce wali mło­tem, a w uszach za­miast trza­sków de­to­na­cji hu­czą te­raz dzwo­ny.

Uwi­ąza­na na pa­sie ka­bu­ra ci­ąży do­kucz­li­wie. Wresz­cie bio­rę się w kar­by. Spo­koj­nie, po­wta­rzam so­bie, spo­koj­nie! Raz – dwa, raz – dwa...

Na war­szaw­skim brze­gu łuny po­ża­rów – pra­ski (wtło­czo­ny w cze­rń nocy) bły­ska wy­bu­cha­mi. Chcę pły­nąć w tę cze­rń. Nada­rem­nie. Nurt nie­sie mnie jak reszt­kę roz­my­tej po­wo­dzią za­gro­dy. Je­stem już tyl­ko bez­wol­nym, zmie­sza­nym z brud­ną pia­ną, ża­ło­snym świa­dec­twom tra­ge­dii.

Ciem­ne fi­la­ry mo­stu Po­nia­tow­skie­go są te­raz o wie­le bli­żej. Choć z tru­dem, utrzy­mu­ję się na po­wierzch­ni – i to na­pe­łnia na­dzie­ją. Wiem, że pod pra­skim brze­giem jest mie­li­zna. Byle tyl­ko wy­do­stać się z nur­tu. Kil­ka gwa­łtow­niej­szych zry­wów, za­pa­dam w głębię, kro­pel­ki wody prze­ni­ka­ją do płuc, roz­sa­dza­ją je. Ryt­micz­ne ru­chy za­mie­ni­ły się zno­wu w roz­pacz­li­we sza­mo­ta­nie. Utrzy­mać się na po­wierzch­ni, nie dać się po­grążyć fa­lom. Ręce i nogi kost­nie­ją, wzdłuż grzbie­tu czu­ję jak­by iskry elek­trycz­ne. Na­ra­sta uczu­cie re­zy­gna­cji...

Na­gle tuż przy mnie pla­śni­ęcie... dru­gie, trze­cie – zu­pe­łnie jak­by ktoś pusz­czał kacz­ki.

Spo­koj­nie, spo­koj­nie... Strach roz­przęga­jący ner­wy to pod­stęp­ny wróg. Tuż obok czy­ha jed­nak dru­gi, gro­źniej­szy – apa­tia i za­ła­ma­nie. Ja­kże ci­ąży ka­bu­ra z pi­sto­le­tem. Jak szyb­ko ucie­ka czas. Znów te pla­śni­ęcia. Strze­la­ją. Czy to ma ja­kieś zna­cze­nie?

Woda jest co­raz cie­plej­sza. Zim­no prze­sta­ło do­ku­czać. Po­ru­szam się wol­no, jak w gęstej, kle­istej mazi. Nogi co­raz bar­dziej ci­ążą do dna. Po­grążam się. Jesz­cze tyl­ko ostat­ni haust po­wie­trza. Po­wierzch­nia wody za­mknęła się nade mną. W płu­cach ucisk. Gło­wa pęka z bólu, w skro­niach okrop­ny szum. Za chwi­lę to wszyst­ko sko­ńczy się. Za chwi­lę będę to­piel­cem wle­czo­nym wśród mułu po dnie Wi­sły. Tak więc wy­gląda ko­niec...

Dno. Do­tknąłem no­ga­mi dna.

Nie! Mu­szę żyć! Trze­ba pły­nąć, trze­ba wal­czyć. Moc­ne od­bi­cie i znów je­stem na po­wierzch­ni.

Czy to już pra­ski brzeg, czy przy­pad­ko­wa pły­ci­zna? Nogi mam chy­ba z oło­wiu. Znów idę na dno. Roz­pacz­li­we ru­chy ręka­mi. Sto­py do­ty­ka­ją dna, a gło­wa jest prze­cież na po­wierzch­ni. To przy­brze­żna mie­li­zna. Sta­ram się iść po dnie. Prąd wody wy­ry­wa spod pal­ców pia­sek. Nurt zno­si znów na głębię...

Jesz­cze kil­ka roz­pacz­li­wych ru­chów. Woda si­ęga tyl­ko do ra­mion. Co­raz pew­niej opie­ram się sto­pa­mi o sta­ły grunt, sta­wiam co­raz wi­ęk­sze kro­ki. Brzeg. Jest prze­ra­źli­wie zim­no. Czu­ję ogar­nia­jący mnie bez­wład i prze­mo­żne pra­gnie­nie choć chwi­li od­po­czyn­ku. Za­chwia­łem się i upa­dłem na zie­mię. Przy­lgnąłem twa­rzą do po­wierzch­ni mia­łkie­go żwi­ru, któ­ry wy­dał mi się cie­pły i przy­tul­ny jak ak­sa­mit. Fon­tan­na pia­sku ob­sy­pu­je mnie i znów wy­ra­źnie sły­szę su­chy war­kot ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Tu nie mo­żna le­żeć – strze­la­ją. Trze­ba iść, trze­ba ze­jść z pla­ży. Ja­kże ci­ąży ten pi­sto­let. Wy­bu­chy są co­raz bli­żej. Zmu­szam się do bie­gu. Ka­my­ki ra­nią sto­py. O, tu le­piej, gład­ki as­falt jezd­ni, jesz­cze parę kro­ków... Przede mną otwo­rzy­ła się na­gle bez­kre­sna ja­sno­ść, w któ­rej pły­nąłem bez żad­ne­go wy­si­łku. Świa­do­mo­ść tej ja­sno­ści i ja­kie­jś wiel­kiej ulgi spra­wi­ła, że moim ostat­nim podświa­do­mym uczu­ciem było zdu­mie­nie...

Mała sal­ka, dwa rzędy bia­łych łó­żek, na nich ja­cyś lu­dzie. Przez uchy­lo­ne okno wpa­da­ły zmie­sza­ne gło­sy: świer­got pta­ków, ude­rze­nia mło­tem, gło­śny śpiew ma­sze­ru­jące­go gdzieś woj­ska. Po zie­lo­nym kocu, któ­rym by­łem okry­ty, spa­ce­ro­wa­ła wiel­ka czar­na mu­cha. Przy­sta­wa­ła, grze­jąc się w sło­ńcu, czy­ści­ła nó­żka­mi skrzy­dła.

Nie chcia­ło mi się za­sta­na­wiać, skąd się tu wzi­ąłem. Było tak do­brze, mi­ęk­ko, cie­pło. Za­mknąłem oczy i bier­nie pod­da­łem się ogar­nia­jące­mu mnie bez­wła­do­wi. Gdy je znów otwo­rzy­łem, na kocu nie było już mu­chy i zło­tej smu­gi sło­ńca, do­ko­ła pa­no­wał pó­łm­rok.

Na­stęp­ne­go ran­ka obu­dzi­łem się z uczu­ciem przej­mu­jące­go gło­du. Śnia­da­nie, któ­re przy­nio­sła sio­stra, ja­dłem łap­czy­wie i przy­gląda­łem się mej opie­kun­ce. Mia­ła nie­mal dzie­cin­ną bu­zię. Gdy się śmia­ła, na po­licz­kach ro­bi­ły się dwa do­łki. Uśmiech­nąłem się do niej. Po­gro­zi­ła pal­cem i wy­bie­gła z sali.

Po chwi­li przy­nio­sła mój pas i ka­bu­rę. Otwo­rzy­łem ją. Była jesz­cze wil­got­na. Obok pi­sto­le­tu nie­wiel­ka pa­czusz­ka za­wi­ni­ęta w ce­ra­tę. Ktoś ją już wi­docz­nie roz­pa­ko­wy­wał, ale we­wnątrz ni­cze­go nie bra­ko­wa­ło. Uło­ży­łem na kocu le­gi­ty­ma­cję Ar­mii Kra­jo­wej i ten mały czar­ny ze­szy­cik, w któ­rym no­to­wa­łem moje prze­ży­cia od po­cząt­ku po­wsta­nia. W le­gi­ty­ma­cji tekst pi­sa­ny atra­men­tem częścio­wo się roz­ma­zał. Ze­szy­cik pi­sa­ny ołów­kiem, cho­ciaż ta­kże wil­got­ny, za­cho­wał się o wie­le le­piej. Wszyst­ko mo­żna było od­czy­tać.

Ten nie­wiel­ki czar­ny ze­szy­cik to­wa­rzy­szył mi po­tem aż do ko­ńca woj­ny. Był ze mną w pierw­szym pu­łku pie­cho­ty, do któ­re­go do­sta­łem przy­dział za­raz po wy­jściu ze szpi­ta­la, w Szko­le Ofi­cer­skiej 1 Ar­mii w Mi­ńsku Ma­zo­wiec­kim, w cza­sie walk na Wale Po­mor­skim, w Ko­ło­brze­gu, nad Odrą i Ka­na­łem Ho­hen­zol­ler­nów, nad Łabą i w Ber­li­nie. Czar­na nie­gdyś okład­ka sta­ła się sza­ra, a za­mo­kłe kart­ki po­żó­łkły.

Leży te­raz przede mną i pod­po­wia­da szcze­gó­ły sprzed lat, któ­re za­ta­rły się już w pa­mi­ęci. Pod nie­któ­ry­mi da­ta­mi znaj­du­ję opi­sy ca­łych epi­zo­dów, pod in­ny­mi za­le­d­wie kil­ka słów, są to jed­nak sło­wa, któ­re prze­no­szą mnie w świat na po­zór nie­re­al­ny. Przy­wo­łu­ją w pa­mi­ęci tam­te ob­ra­zy, wzbu­dza­ją na nowo uczu­cia ra­do­ści i smut­ku, unie­sie­nia i stra­chu. Wie­le no­ta­tek razi dzi­siaj na­iw­no­ścią, wie­le śmie­szy pa­to­sem. Nie­któ­re dy­gre­sje nie mają war­to­ści. Nie chcę jed­nak na­ru­szać cha­rak­te­ru tych za­pi­sków.

Niech prze­ka­żą ob­raz tam­tych dni wi­dzia­ny oczy­ma dzie­wi­ęt­na­sto­let­nie­go chłop­ca. Ten może nie­pe­łny, nie­udol­nie od­da­ny, ale praw­dzi­wy, wier­ny w naj­drob­niej­szym szcze­gó­le frag­ment wal­ki o War­sza­wę. Niech wśród wie­lu prac i wspo­mnień o po­wsta­niu znaj­dzie się i ta re­la­cja z naj­ni­ższe­go szcze­bla.

Sta­ni­sław Ko­mor­nic­ki

Pod­cho­rąży Na­łęczGo­dzi­na „W”

Oto, co za­no­to­wa­łem na pierw­szej stro­nie pod datą: Wto­rek, pierw­sze­go sierp­nia 1944 roku...

Wsta­łem z tre­mą jak przed eg­za­mi­nem. Z kuch­ni do­la­ty­wa­ły od­gło­sy co­dzien­nej krząta­ni­ny mat­ki. Przy­rządza­ła śnia­da­nie.

Ubra­łem się po ci­chu. Z kry­jów­ki za ksi­ążka­mi wy­ci­ągnąłem płó­cien­ną tor­bę po ma­sce prze­ciw­ga­zo­wej, chcia­łem do niej spa­ko­wać wszyst­ko, co wy­da­wa­ło mi się naj­nie­zbęd­niej­sze. Roz­kaz otrzy­ma­ny wczo­raj wie­czo­rem, po­da­jący go­dzi­nę „W”, mó­wił prze­cież wy­ra­źnie: „Nie ob­ci­ążać się zbęd­ny­mi przed­mio­ta­mi, żyw­no­ści na je­den dzień”.

Jako pierw­sza po­szła do tor­by mała lor­net­ka te­atral­na i plan War­sza­wy. Po­tem pół bo­chen­ka chle­ba i mój sta­ry har­cer­ski nóż. Po na­my­śle do­da­łem jesz­cze parę skar­pe­tek, dwie chu­s­tecz­ki do nosa, ban­daż. Za­pi­ęta na rze­myk tor­ba po­wędro­wa­ła za sza­fę, gdzie le­ża­ły już buty z cho­le­wa­mi, tzw. sa­per­ki, i „wy­trza­śni­ęty” kil­ka dni temu praw­dzi­wy pol­ski hełm.

Przy­go­to­wa­nia uko­ńczy­łem w samą porę. Wła­śnie do po­ko­ju we­szła mat­ka, nio­sąc dy­mi­ące kub­ki i świe­że pie­czy­wo. Twarz mia­ła za­tro­ska­ną.

– Pij, Sta­siu, bo ci osty­gnie.

Po śnia­da­niu dłu­go me­dy­to­wa­łem – po­wie­dzieć mat­ce, że idę na po­wsta­nie, czy wy­jść nie że­gna­jąc się. Po­wie­dzieć – a może będzie chcia­ła mnie za­trzy­mać? Nie po­wie­dzieć – też ja­koś głu­pio. Mat­ka nie ma ni­ko­go poza mną...

Po­wsta­nie. To po­jęcie przed pa­ro­ma jesz­cze mie­si­ąca­mi ani na jotę nie wy­kra­cza­ło poza świat mej mgli­stej wy­obra­źni. Ko­ja­rzy­ło się ono ja­koś au­to­ma­tycz­nie z wy­kła­da­mi hi­sto­rii na­sze­go sta­re­go pro­fe­so­ra Den­te­ra, z nie­zu­pe­łnie dla mnie zro­zu­mia­łą wi­zją Nocy Li­sto­pa­do­wej Wy­spia­ńskie­go, z opo­wie­ścia­mi ojca i por­tre­ci­kiem mło­de­go czło­wie­ka w kon­fe­de­rat­ce, z sza­blą u sio­dła, ja­dące­go kon­no przez le­śną gęstwi­nę.

Na wy­kła­dach pro­fe­so­ra Den­te­ra, jak w cie­ka­wej po­wie­ści, ak­cja roz­wi­ja­ła się po­przez kra­je i epo­ki, zmie­rza­jąc do szczy­tu na­pi­ęcia, do mo­men­tu kul­mi­na­cyj­ne­go, w któ­rym zwie­ra­ły się wszyst­kie do­świad­cze­nia dzie­jów. Jaka szko­da, że za­ko­ńcze­nie było już z góry wszyst­kim zna­ne.

Mu­szę przy­znać, że hi­sto­ria w opo­wie­ściach ojca ró­żni­ła się nie tyl­ko od wy­kła­dów pro­fe­so­ra Den­te­ra, ale i od ów­cze­śnie obo­wi­ązu­jącej ofi­cjal­nej pod­ręcz­ni­ko­wej wer­sji. A choć nasz pro­fe­sor był świet­nym pe­da­go­giem i na­wet umy­sły wo­bec wszel­kiej wie­dzy naj­bar­dziej wstrze­mi­ęźli­we po­tra­fił na­kło­nić do uwa­gi, prze­cież za­wsze w ko­ńcu prze­cho­dził, jak ma­wiał, „do smut­nej ko­niecz­no­ści sta­wia­nia ocen”, a tu po­trzeb­ne były nie­odmien­nie daty, ró­żne „ge­ne­zy” i „cha­rak­te­ry­sty­ki”.

Opo­wia­da­nia ojca nie mia­ły w so­bie nic ze szkol­ne­go wy­kła­du, nic z ksi­ążko­wej mar­two­ty. Kró­lo­wie, het­ma­ni i wo­dzo­wie byli zwy­kły­mi lu­dźmi, tak bli­ski­mi i zna­jo­my­mi, że kie­dyś roz­en­tu­zja­zmo­wa­ne­mu mal­co­wi, za­słu­cha­ne­mu w opo­wie­ść o bab­ce Ma­da­li­ńskiej, ku­rier­ce In­su­rek­cji, i o Ko­ściusz­ce, jak swych ko­sy­nie­rów pro­wa­dził na ar­ma­ty, wy­mknęło mi się na­iw­ne py­ta­nie: „A oj­ciec go znał?”.

Po­sta­cie z ro­dzi­ny żyły w tych opo­wia­da­niach ra­zem z po­wszech­nie zna­ny­mi oso­bi­sto­ścia­mi. Po­zo­sta­ła po nich wiej­ska mo­gi­ła, któ­rą co roku je­ździ­li­śmy po­rząd­ko­wać, ja­kieś wy­bla­kłe brązo­we fo­to­gra­fie, przy­sła­ne z da­le­kiej Sy­be­rii, i ów nie­wiel­ki por­tre­cik Ju­liu­sza Kos­sa­ka z wi­ze­run­kiem dzia­da Wła­dy­sła­wa jako ad­iu­tan­ta Ko­no­no­wi­cza. To była syn­te­za mo­ich chło­pi­ęcych uczuć i wy­obra­żeń, któ­re sta­pia­ły się w sło­wo „po­wsta­nie”.

Wła­dy­sław Ko­mor­nic­ki, czło­nek stron­nic­twa czer­wo­nych, ad­iu­tant pu­łkow­ni­ka Ko­no­no­wi­cza, po­le­gł pod Wolą Gra­bow­ską 2 VI 1863 roku. We­dług wspó­łcze­sne­go por­tre­tu Ju­liu­sza Kos­sa­ka

Mat­ka, choć sama wy­cho­wa­na w kul­cie prze­szło­ści i pa­trio­ty­zmu, nie za­wsze po­chwa­la­ła te na­uki ojca. Chcia­ła, abym był od nie­go prak­tycz­niej­szy, pil­no­wa­ła mo­jej na­uki i przy ka­żdej spo­sob­no­ści przy­po­mi­na­ła, że je­dy­nie pra­ca może dać w ży­ciu praw­dzi­we za­do­wo­le­nie. Nie były to czcze sło­wa – sama pra­co­wa­ła ci­ężko od wcze­snej mło­do­ści i na jej pra­cy głów­nie opie­rał się nasz do­mo­wy bu­dżet. Kry­ty­ka oj­co­we­go ro­man­ty­zmu trwa­ła zresz­tą tyl­ko do wy­bu­chu woj­ny. W dru­gim roku oku­pa­cji od­pro­wa­dzi­li­śmy go do tej sa­mej wiej­skiej mo­gi­ły, w któ­rej od 1863 roku spo­czy­wał dziad Wła­dy­sław.

Oku­pa­cja była dla mnie nie lada szko­łą. Wów­czas, jak ni­g­dy przed­tem, uświa­do­mi­łem so­bie słusz­no­ść mat­czy­nych przy­ka­zań. Pra­ca, na­uka, kon­spi­ra­cja; czy mo­żna w tym za­mknąć wszyst­ko, co mnie wów­czas po­chła­nia­ło?

Dziw­ne, ale im bar­dziej za­głębia­łem się w gąszcz ży­cia, tym bli­ższa była mi po­stać ojca, tym le­piej ro­zu­mia­łem jego sło­wa, któ­re wra­ca­ły te­raz z głębi pa­mi­ęci, by­naj­mniej nie w for­mie bez­u­ży­tecz­nej le­gen­dy. Raz po raz do­strze­ga­łem w nich głębo­kie ana­lo­gie i od­naj­dy­wa­łem prak­tycz­ne wska­zów­ki dla sie­bie. Te­raz do­pie­ro za­czy­na­łem ro­zu­mieć, czym jest hi­sto­ria...

Czas le­ciał szyb­ko. Ani się spo­strze­głem, gdy wy­bi­ła dru­ga, a ja nic nie zde­cy­do­wa­łem.

Dłu­gich bu­tów i wi­szące­go w sza­fie mun­du­ru nie wzi­ąłem. Mógł mi utrud­nić do­sta­nie się na miej­sce zbiór­ki. Nie wzi­ąłem też he­łmu. Wy­ci­ągnąłem zza sza­fy spa­ko­wa­ną tor­bę, prze­wie­si­łem przez ra­mię i po­pro­si­łem mamę, by przy­szła na chwi­lę z kuch­ni. Gdy we­szła do po­ko­ju, po­ca­ło­wa­łem ją w rękę i po­wie­dzia­łem, jak mo­głem naj­spo­koj­niej:

– Idę.

– Do­kąd?! – wy­krzyk­nęła mat­ka. Ale przyj­rzaw­szy się mnie i mo­jej tor­bie, nie py­ta­ła wi­ęcej. Bro­da za­częła jej drgać, a z oczu po­to­czy­ły się łzy. Wtu­li­łem twarz w jej ręce. By­łem pew­ny, że te­raz wła­śnie usły­szę głos pro­te­stu, więc mimo ca­łe­go wzru­sze­nia po­wta­rza­łem so­bie w my­ślach wszyst­kie moje ar­gu­men­ty. Gdy jed­nak usły­sza­łem jej szloch, za­bra­kło mi słów. Zdo­ła­łem tyl­ko za­py­tać:

– Więc mam nie iść?

– Idź.

Ja­dwi­ga Ko­mor­nic­ka, mat­ka kpr. pchor. Na­łęcza

Kpr. pchor. Na­łęcz, Sta­ni­sław Ko­mor­nic­ki

Zaj­rza­ła do mo­jej tor­by i w po­śpie­chu wci­snęła nie­wiel­ki sło­ik kon­fi­tur. Po­tem po­bie­gła do kuch­ni, jak gdy­by szu­ka­jąc cze­goś, a po chwi­li wró­ci­ła w ża­kie­cie i w ka­pe­lu­szu. Zde­cy­do­wa­ła się od­pro­wa­dzić mnie.

Na uli­cach, ru­chli­wych zwy­kle o tej po­rze, było dziw­nie pu­sto. To tu, to tam prze­my­ka­li nie­licz­ni prze­chod­nie. Na pla­cu Wil­so­na zła­pa­li­śmy tram­waj ja­dący w stro­nę Śród­mie­ścia. Gdy wsie­dli­śmy, do­le­cia­ły nas od­gło­sy strze­la­ni­ny. Pa­sa­że­ro­wie, sku­pia­jący się głów­nie na po­mo­stach, wy­mie­nia­li po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Chcia­łem, by mat­ka wy­sia­dła na pla­cu In­wa­li­dów, ale na tym przy­stan­ku tram­waj się nie za­trzy­mał. Przy uli­cy Za­jącz­ka znów usły­sze­li­śmy strza­ły. Na wia­duk­cie nad Dwor­cem Gda­ńskim śro­dek jezd­ni za­ta­ra­so­wa­ny był przez pan­te­rę, któ­rej spa­dła gąsie­ni­ca. Za­ło­ga nie na­pra­wia­ła jed­nak uszko­dze­nia, tkwi­ąc nie­ru­cho­mo na sta­no­wi­skach bo­jo­wych. Lufa czo­łgu skie­ro­wa­na była w stro­nę Sta­re­go Mia­sta.

Tram­waj za­trzy­mał się do­pie­ro na pla­cu Kra­si­ńskich. Wy­sie­dli­śmy. Uli­cą Dłu­gą do Sta­re­go Ryn­ku nie było da­le­ko. Po­zo­sta­ła mi jesz­cze pra­wie go­dzi­na. Skie­ro­wa­li­śmy się do Ka­te­dry. Mo­żna było we­jść tyl­ko do kruch­ty, gdyż nawę głów­ną od­gra­dza­ła że­la­zna kra­ta. Ci­sza i chłód bi­jący spod sta­rych łu­ków go­tyc­kie­go skle­pie­nia przy­wró­ci­ły mi spo­kój. Za­uwa­ży­łem wte­dy mo­je­go przy­ja­cie­la Miet­ka Te­is­sey­re’a z mat­ką. Ucie­szy­łem się, że i on ma przy­dział na Sta­rów­kę.

Jesz­cze ostat­ni po­ca­łu­nek i ru­szy­li­śmy w stro­nę Ka­no­nii, gdzie wy­zna­czo­no nam punkt zbor­ny. Gdy skręca­li­śmy pod dzwon­ni­cę, obej­rza­łem się. Obie mat­ki szły szyb­kim kro­kiem ku Ryn­ko­wi.

Dom na Ka­no­nii był ci­chy, po­ro­śni­ęty czer­wie­nie­jący­mi pęda­mi dzi­kie­go wina. Nic nie wska­zy­wa­ło na to, że wła­śnie stąd ma się za­cząć nasz „szlak bo­jo­wy”. Drzwi były za­mkni­ęte. Za­pu­ka­łem. Po wy­mia­nie ha­sła i od­ze­wu wpusz­czo­no nas do mrocz­nej sie­ni. Kręty­mi scho­da­mi ze­szli­śmy na dół do nie­wiel­kiej iz­deb­ki za­snu­tej dy­mem z pa­pie­ro­sów. Była to ja­kaś nie­czyn­na kuch­nia czy pral­nia. Za­sta­li­śmy już ze dwu­dzie­stu mło­dych lu­dzi. Kil­ku zna­łem z wi­dze­nia.

Ka­żdy od­głos kro­ków na scho­dach i otwar­cie drzwi wi­ta­no chwi­lą głębo­kie­go mil­cze­nia. Nie­któ­rzy z przy­by­łych mie­li ze sobą broń – prze­wa­żnie ma­ło­ka­li­bro­we pi­sto­le­ty z kil­ko­ma naj­wy­żej na­bo­ja­mi. Ci bu­dzi­li ogól­ną za­zdro­ść. Wresz­cie zja­wił się mężczy­zna w dłu­gich bu­tach i woj­sko­wym mun­du­rze bez od­znak. Oznaj­mił, że lada chwi­la przy­wio­zą nam broń i sta­nie­my do wal­ki. Mó­wił nie­zbyt skład­nie. Wi­dać było, że jest zde­ner­wo­wa­ny. Przy­by­ły wraz z nim mło­dy ksi­ądz mógł się po­szczy­cić o wie­le sil­niej­szym sys­te­mem ner­wo­wym: po­le­cił nam uklęk­nąć i z ca­łym spo­ko­jem udzie­lił ab­so­lu­to­rium in ar­ti­cu­lo mor­tis. Na­gle drzwi się otwa­rły i ktoś za­wo­łał, że wszy­scy mają opu­ścić lo­kal, gdyż gro­zi nie­bez­pie­cze­ństwo de­kon­spi­ra­cji. Pa­kun­ki oso­bi­ste zo­sta­wić, po­wró­cić za go­dzi­nę, kie­dy na­stąpi od­marsz.

Chy­łkiem pod mu­ra­mi ka­mie­nic po­bie­gli­śmy Je­zu­ic­ką a po­tem Cel­ną do Brzo­zo­wej. Opar­ci o pod­cie­nia sta­rej ka­mie­nicz­ki na­słu­chi­wa­li­śmy. Było spo­koj­nie. Z da­le­ka tyl­ko do­la­ty­wa­ły od­gło­sy strze­la­ni­ny. Mie­tek zro­bił dość głu­pią minę, któ­ra mia­ła wy­ra­żać, że nasi or­ga­ni­za­to­rzy tym ra­zem na­wa­li­li. Stać bez­czyn­nie na uli­cy nie mia­ło naj­mniej­sze­go sen­su. Na­le­ża­ło szyb­ko zde­cy­do­wać, co ro­bić da­lej.

– Mu­si­my się prze­do­stać na Ko­ściel­ną – po­sta­no­wi­łem.

Znaj­do­wał się tam lo­kal kon­spi­ra­cyj­ny, a w nim skryt­ka, gdzie prze­cho­wy­wa­no broń i amu­ni­cję. Przy­cho­dzi­li­śmy tu nie­raz, aby czy­ścić ja­kąś wi­ęk­szą par­tię od­ko­pa­nych na­boi. Może coś z tego ar­se­na­łu jest jesz­cze na miej­scu. Oka­za­ło się jed­nak, że broń zo­sta­ła za­bra­na. Po do­kład­nym zba­da­niu skryt­ki zna­le­źli­śmy tyl­ko 400 na­boi do „dzie­wi­ąt­ki”. Za­pa­ko­waw­szy ten skarb w tek­tu­ro­we pu­de­łko, wró­ci­li­śmy na miej­sce zbiór­ki.

Dom na Ka­no­nii przy­wi­tał nas roz­wa­lo­ny­mi drzwia­mi we­jścio­wy­mi. Z wnętrza do­cho­dzi­ły od­gło­sy strza­łów pi­sto­le­tu ma­szy­no­we­go. Mło­dy czło­wiek spo­tka­ny na par­te­rze dy­go­tał cały i be­łko­tał coś nie­zro­zu­mia­le. Scho­dy za­sy­pa­ne był tyn­kiem i gru­zem.

Na­gle z wnętrza usły­sze­li­śmy: „Uwa­ga, lewa ścia­na pod ogniem”.

Przy­lgnąłem do muru. Te­raz do­pie­ro spo­strze­głem czło­wie­ka cza­jące­go się u fra­mu­gi okien­ka na pó­łpi­ętrze. Strze­lał z pi­sto­le­tu ma­szy­no­we­go w stro­nę krza­ków na skar­pie nad daw­ny­mi ko­sza­ra­mi ba­ta­lio­nu sto­łecz­ne­go. Co ja­kiś czas ze ścia­ny na wprost zbi­te­go okien­ka sy­pa­ły się ka­wa­łki ce­gieł. Nie­miec­kie kule tra­fia­ły ci­ągle w ten sam punkt i wy­żło­bi­ły już spo­re wgłębie­nie w mu­rze. Mie­tek po­ki­wał gło­wą i gwizd­nął przez zęby.

Strze­lec przy oknie nic nie wie­dział o lu­dziach, któ­rych szu­ka­li­śmy. Był po­chło­ni­ęty wal­ką. Na be­re­cie miał orła, na ręka­wie bia­ło-czer­wo­ną opa­skę.

– Niech ich cho­le­ra – za­klął Mie­tek.

Trud­no było przy­ja­cie­lo­wi od­mó­wić słusz­no­ści. Na­sze pacz­ki dia­bli wzi­ęli, ktoś te­raz opy­chał się mo­imi kon­fi­tu­ra­mi. Mie­tek stwier­dził, że jest głod­ny i przy­po­mniał so­bie, że na Brzo­zo­wej, koło Ka­mien­nych Schod­ków, ma zna­jo­me­go, u któ­re­go mo­żna się za­me­li­no­wać.

Po dro­dze po­wie­dział, że zna­jo­my jest sta­rym ka­wa­le­rem, któ­ry wszyst­kie swe ka­pi­ta­ły wło­żył w re­kon­struk­cję za­byt­ko­wej ka­mie­nicz­ki. Po­wsta­ło w niej ist­ne mu­zeum. Ka­mie­nicz­kę od­bu­do­wa­no ze wszyst­ki­mi skryt­ka­mi i ta­jem­ny­mi prze­jścia­mi, ja­kich tu zresz­tą daw­niej nie było.

Na Sta­rym Mie­ście ni­g­dzie nie jest da­le­ko. Po chwi­li by­li­śmy na miej­scu. Drzwi we­jścio­we wy­gląda­ły jak fur­ta śre­dnio­wiecz­ne­go zam­ku. Za­opa­trzo­ne były w ci­ężką ozdob­ną ko­łat­kę, oku­te szta­ba­mi i gęsto na­bi­ja­ne wiel­ki­mi ćwie­ka­mi. Po dłu­gim i bez­ce­re­mo­nial­nym ło­mo­ta­niu usły­sze­li­śmy wresz­cie chro­bot klu­cza. Sta­ro­świec­ka fur­ta uchy­li­ła się, by nas wpu­ścić do środ­ka, po czym znów za­trza­śni­ęto ją z hu­kiem. Oto­czy­ły nas zu­pe­łne ciem­no­ści.

Do­pie­ro po chwi­li za­bły­sła za­pa­łka i mi­go­tli­wy pło­mień świe­cy osła­nia­nej ręką go­spo­da­rza roz­ja­śnił nie­co wąski, skle­pio­ny przed­sio­nek i ciem­ne drew­nia­ne scho­dy. Tymi scho­da­mi wspi­na­li­śmy się na pi­ętro wśród nie­mi­ło­sier­ne­go trzesz­cze­nia i skrzy­pie­nia wszyst­kich stop­ni. Gdy go­spo­darz otwie­rał ukry­te w gru­bym mu­rze drzwi, Mie­tek stuk­nął mnie w bok i szep­nął do ucha:

– Cie­ka­wy typ, nie?

„Typ” był rze­czy­wi­ście oso­bli­wy. Nie ode­zwał się do­tych­czas ani sło­wem. Po­kój, do któ­re­go nas wpro­wa­dził, był bi­blio­te­ką czy pra­cow­nią. Jed­ną ścia­nę zaj­mo­wa­ły pó­łki z ksi­ążka­mi, pod in­ny­mi sta­ły sta­ro­świec­kie rze­źbio­ne skrzy­nie, a na środ­ku ci­ężki ozdob­ny stół. Ze ścian spo­gląda­ły po­czer­nia­łe twa­rze zbroj­nych ry­ce­rzy, po­ły­ski­wa­ły okrągłe tar­cze, pó­łpan­ce­rze, klin­gi po­roz­wie­sza­nych ka­ra­be­li i krót­kie lufy ska­łko­wych kró­cic.

Go­spo­darz przy­glądał się nam w mil­cze­niu, za­kło­po­ta­ny nie­spo­dzie­wa­nym najściem. Pierw­szy prze­mó­wił Mie­tek, za­wia­da­mia­jąc sta­re­go pana, że wy­bu­chło po­wsta­nie. Wia­do­mo­ść zo­sta­ła przy­jęta obo­jęt­nie. Po tym wstępie Mie­tek prze­sze­dł do prze­ka­zy­wa­nia po­zdro­wień od ro­dzi­ny, dał go­spo­da­rzo­wi do zro­zu­mie­nia, że je­ste­śmy bez obia­du i że chęt­nie sko­rzy­sta­li­by­śmy z noc­le­gu. To do­pie­ro wy­wo­ła­ło falę po­pło­chu. Mały czło­wie­czek ze świe­cą w ręku dłu­go to­czył we­wnętrz­ną wal­kę, nim wresz­cie ru­szył na po­szu­ki­wa­nie go­spo­dy­ni. Po jego wy­jściu Mie­tek ro­ze­śmiał się; pod­sze­dł do ścia­ny i stuk­nął pal­cem w okrągły pu­klerz, któ­ry wy­dał głębo­ki dźwi­ęk.

– Może z bra­ku in­nej bro­ni we­źmy cho­ciaż po sza­bel­ce?

Sta­ry wa­go­wy ze­gar za­czął wła­śnie wy­dzwa­niać ku­ran­ty, gdy wró­cił wzbu­rzo­ny go­spo­darz. Oświad­czył, że sta­ło się coś nie­po­jęte­go. Go­spo­dy­ni wy­szła, nie mó­wi­ąc do­kąd.

Co­raz bar­dziej zde­ner­wo­wa­ny, za­pro­wa­dził nas do kuch­ni i za­brał się do przy­rządza­nia ja­jecz­ni­cy. Wi­dząc, jak nie­udol­ne są jego wy­si­łki, za­ofia­ro­wa­li­śmy swą po­moc. Nie chciał na to przy­stać i ko­la­cja była bar­dzo mi­zer­na.

Go­spo­darz jesz­cze dłu­go ba­wił nas roz­mo­wą. Mó­wił o rze­czach, któ­re były dla nas obec­nie ca­łko­wi­cie obo­jęt­ne, i w ko­ńcu z tru­dem po­wstrzy­my­wa­li­śmy zie­wa­nie. Spo­strze­gł to wresz­cie. Za­raz po jego wy­jściu za­pa­dli­śmy w głębo­ki sen – ja na ko­zet­ce, a Mie­tek na dwóch zsu­ni­ętych fo­te­lach.

Śro­da

Obu­dzi­ło mnie gwa­łtow­ne ło­mo­ta­nie. Czy­żby Niem­cy?

– Mie­tek! – za­wo­ła­łem zdu­szo­nym gło­sem, ale od­po­wie­dzią było tyl­ko chra­pa­nie. Po­ty­ka­jąc się w ciem­no­ściach, do­brnąłem do jego le­go­wi­ska.

– Mie­tek – szarp­nąłem go za ra­mię.

– No?

– Sły­szysz? Niem­cy! Jest tu ja­kieś dru­gie wy­jście? Ze­rwał się, za­częli­śmy szu­kać drzwi, ma­ca­jąc po ścia­nach. Mie­tek za­wa­dził o ja­kiś ob­raz, któ­ry ru­nął na podło­gę z pie­kiel­nym ha­ła­sem.

Drzwi otwo­rzy­ły się. Sta­nął w nich go­spo­darz ze świe­cą w ręku, kom­plet­nie ubra­ny i z gło­wą okręco­ną ręcz­ni­kiem.

– Chcą się we­drzeć do mo­je­go domu – za­wo­łał. – Gro­żą, że wy­sa­dzą drzwi... O, sły­szy­cie? Co ro­bić?!

Pod­nió­sł do góry świe­cę, roz­ja­śnia­jąc cze­lu­ść klat­ki scho­do­wej. Z głębi do­la­ty­wał po­tężny ło­skot. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści: ktoś z ze­wnątrz rąbie sie­kie­rą dębo­we drzwi we­jścio­we.

– Czy to Niem­cy? – za­py­tał Mie­tek.

– Nie, swoi.

Z dołu wy­ra­źnie do­la­ty­wa­ły głu­che cio­sy sie­kie­ry i przy­tłu­mio­ny gwar ludz­ki.

– Nie ro­zu­miem – wtrąci­łem się – jacy swoi? Gra­na­to­wa po­li­cja?

– Ach nie, to nasz lu­dek ko­cha­ny. Wie­dzą, że pod moim do­mem są dwa pi­ętra piw­nic, więc chcą się tam schro­nić. Ale przy tym splądru­ją mi dom. O Boże, co ro­bić?

– Trze­ba ich na­tych­miast wpu­ścić – po­wie­dział zde­cy­do­wa­nie Mie­tek.

Nie cze­ka­jąc na zgo­dę go­spo­da­rza, ru­szy­li­śmy na dół. Po dro­dze wyj­rza­łem jesz­cze przez małe okien­ko nad drzwia­mi. Przed do­mem sta­ło kil­ka­na­ście osób. Ja­kiś mężczy­zna za­da­wał sie­kie­rą mia­ro­we ude­rze­nia, któ­re roz­le­ga­ły się echem w ca­łym domu. Dębo­wa, oku­ta fur­ta nie ustępo­wa­ła.

Zbie­gli­śmy do ciem­nej sie­ni. Mie­tek za­wo­łał, że otwie­ra. Cio­sy sie­kie­ry usta­ły. Z tru­dem od­su­nęli­śmy wiel­ką za­su­wę i sta­nęli­śmy w pro­gu. Na­tych­miast po­sy­pa­ły się prze­kle­ństwa i zło­rze­cze­nia pod ad­re­sem go­spo­da­rza; na­zy­wa­no go ku­twą i skne­rą. Cho­dzi­ło rze­czy­wi­ście o wy­ko­rzy­sta­nie piw­nic jego domu jako schro­nu.

Na­sza obec­no­ść ła­go­dzi­ła nie­co sy­tu­ację, uwa­ża­no nas wi­dać za po­wsta­ńców. Do­wie­dzie­li­śmy się, że cała Sta­rów­ka jest już wol­na. Ru­szy­li­śmy więc na mia­sto.

Na Ryn­ku, mimo nocy i rzęsi­ste­go desz­czu, pa­no­wał oży­wio­ny ruch. Zry­wa­no nie­miec­kie na­pi­sy, domy po raz pierw­szy od tylu lat przy­stra­ja­no fla­ga­mi. Ko­bie­ty i mężczy­źni zno­si­li prze­ró­żne sprzęty. Ło­pa­ta­mi i ki­lo­fa­mi wy­ry­wa­li pły­ty z chod­ni­ków i bru­kow­ce. Na rogu Świ­ęto­ja­ńskiej ro­sła ba­ry­ka­da.

Ga­pi­li­śmy się przez chwi­lę i rap­tem ogar­nął nas wstyd. Omal nie prze­spa­li­śmy po­wsta­nia. Bez sło­wa wzi­ęli­śmy się do ro­bo­ty. Ci­ężkie bru­kow­ce i be­to­no­we pły­ty chod­ni­ków le­cia­ły ze wszyst­kich stron. Na środ­ku uli­cy two­rzy­ła się bez­ład­na kupa ró­żno­rod­ne­go bu­dul­ca. Bu­do­wą nikt nie kie­ro­wał. Pół go­dzi­ny temu był tu ja­kiś po­wsta­niec i ka­zał bu­do­wać ba­ry­ka­dę – to wszyst­ko.

Przy­wo­łu­jąc na po­moc wie­dzę, zdo­by­tą w taj­nej pod­cho­rążów­ce, zde­cy­do­wa­li­śmy, że ba­ry­ka­da musi być opar­ta o ścia­ny do­mów, że trze­ba w niej zo­sta­wić prze­jście, przez któ­re nie mo­gły­by jed­nak prze­la­ty­wać kule. Mie­tek wdra­pał się na ster­tę ru­pie­ci i za­czął kie­ro­wać ak­cją. Pil­no­wa­li­śmy, by wszyst­ko szło we­dług na­sze­go pla­nu, któ­ry spo­tkał się zresz­tą z ogól­nym uzna­niem. Po chwi­li ja­kiś star­szy mężczy­zna po­pro­sił mnie o za­jęcie się roz­dzia­łem przy­nie­sio­nych ło­pat i ło­mów. Za­częto do mnie mó­wić „pa­nie do­wód­co”. Ko­bie­ty przy­nio­sły wodę z so­kiem i pa­pie­ro­sy: nas często­wa­no przed in­ny­mi i wty­ka­no w ręce całe set­ki „ju­na­ków”.

Noc nie była zbyt ciem­na, więc ba­ry­ka­da ro­sła szyb­ko. Oprócz ka­mie­ni, płyt chod­ni­ka i zie­mi zno­szo­no ró­żne sprzęty. Gdy w ko­ńcu wśród usy­pi­ska le­gła wiel­ka sza­fa, wy­pe­łnio­na ka­mie­nia­mi i ob­sy­pa­na zie­mią, Mie­tek orze­kł, że dzie­ło go­to­we.

Usie­dli­śmy zmęcze­ni na mo­krych od desz­czu schod­kach sta­rej ka­mie­nicz­ki. Ja­kaś dziew­czy­na wło­ży­ła nam na ręce bia­ło-czer­wo­ne opa­ski. Star­sza ko­bie­ta ze łza­mi w oczach opo­wia­da­ła o swym mężu, któ­ry w trzy­dzie­stym dzie­wi­ątym roku po­sze­dł na woj­nę i już nie wró­cił. Zo­sta­ła po nim w domu pa­mi­ąt­ka: fu­ra­żer­ka z orłem. Te­raz, gdy znów bi­je­my Niem­ców, po­sta­no­wi­ła dać ją pierw­sze­mu pol­skie­mu żo­łnie­rzo­wi, któ­re­go spo­tka. Los zda­rzył, że by­łem tym pierw­szym po­wsta­ńcem. Gdy na­ło­ży­łem fu­ra­żer­kę, uca­ło­wa­ła mnie w czo­ło, jak mat­ka.

Im­po­no­wał nam ogól­ny sza­cu­nek, jaki bu­dzi­ły na­sze opa­ski. Wska­zów­ki, któ­rych udzie­la­li­śmy przy bu­do­wie ba­ry­ka­dy, przyj­mo­wa­no jak roz­ka­zy. Były to jed­nak ho­no­ry nie­za­słu­żo­ne, do­tąd bo­wiem nie na­wi­ąza­li­śmy kon­tak­tu z na­szym od­dzia­łem. Ru­szy­li­śmy na jego po­szu­ki­wa­nia.

Na uli­cy Fre­ta ktoś nam po­wie­dział, że sztab jed­ne­go z od­dzia­łów kwa­te­ru­je przy Ryn­ku No­we­go Mia­sta. Było tam rze­czy­wi­ście ja­kieś do­wódz­two. Po­wsta­niec z opa­ską na ra­mie­niu, z mau­ze­rem i w praw­dzi­wym pol­skim he­łmie za­trzy­mał nas ob­ce­so­wo. Sko­ro jed­nak oświad­czy­łem, że idzie­my do do­wód­cy – prze­pu­ścił.

W ob­szer­nej sie­ni tlił się naf­to­wy ka­ga­nek, przy sto­le sie­dzia­ło kil­ku mężczyzn. Je­den z nich w pol­skim mun­du­rze z gwiazd­ka­mi na na­ra­mien­ni­kach. Za­mel­do­wa­li­śmy się z pro­śbą o in­for­ma­cje o na­szym od­dzia­le. Pod­po­rucz­nik za­py­tał o nu­me­ra­cję plu­to­nów. Tego na­tu­ral­nie ża­den z nas nie wie­dział. Mie­tek za­pro­po­no­wał, że po­zo­sta­nie­my tu­taj do cza­su od­na­le­zie­nia ma­cie­rzy­ste­go od­dzia­łu. Zgo­dzi­li się, szcze­gól­nie gdy wy­ło­ży­li­śmy na stół na­szą pacz­kę na­boi. Wi­dok amu­ni­cji roz­ra­do­wał wszyst­kich. Pod­po­rucz­nik oświad­czył, że włączy się ją do za­pa­sów od­dzia­łu, a nam wkrót­ce przy­dzie­lą broń. Cóż było ro­bić? Sie­dli­śmy w kącie na ław­ce. Na­le­ża­ło się uzbro­ić w odro­bi­nę cier­pli­wo­ści.

Co chwi­la wcho­dził ktoś z uli­cy i pro­sił, aby go przy­jąć do od­dzia­łu. Nikt jed­nak nie miał bro­ni. Jed­nych zby­wa­no oświad­cze­niem, że żad­ne­go wer­bun­ku się nie pro­wa­dzi, in­nych po dłu­gich ce­re­gie­lach przyj­mo­wa­no i po­dob­nie jak nam ka­za­no cze­kać na ma­jący rze­ko­mo na­de­jść trans­port bro­ni. Wśród ochot­ni­ków prze­wa­żał sta­ro­miej­ski pro­le­ta­riat, przy­cho­dzi­li jed­nak ró­żni lu­dzie: zu­pe­łnie mło­dzi chłop­cy i star­si pa­no­wie, ro­bot­ni­cy i in­te­li­gen­ci, zgła­sza­ło się też spo­ro dziew­cząt. Wi­ęk­szo­ść z nich w okre­sie oku­pa­cji do żad­nej or­ga­ni­za­cji nie na­le­ża­ła. Te­raz wszy­scy chcie­li wal­czyć z Niem­ca­mi.

Szyb­ko zo­rien­to­wa­łem się, że „sztab” nie stoi zu­pe­łnie na wy­so­ko­ści za­da­nia. Ofi­ce­ro­wie byli wy­ra­źnie za­sko­cze­ni ma­so­wym na­pły­wem ochot­ni­ków. Nie wie­dzie­li, co z nimi ro­bić, sta­ra­li się ich po pro­stu po­zbyć. Z roz­mów, któ­re mi­ędzy sobą pro­wa­dzi­li, wy­wnio­sko­wa­łem, że ocze­ki­wa­na broń mia­ła być do­pie­ro zdo­by­ta na Niem­cach przez nie­wiel­ką gru­pę z ich od­dzia­łu, któ­ra już od wie­czo­ra wal­czy­ła gdzieś w mie­ście. To wszyst­ko wy­da­ło mi się bez­na­dziej­ne. Trze­ba było po­szu­kać szczęścia gdzie in­dziej. Po­wie­dzia­łem to pod­po­rucz­ni­ko­wi, pro­sząc go o zwrot amu­ni­cji.

Kla­ro­wał nam, że je­ste­śmy w go­rącej wo­dzie kąpa­ni, że trze­ba tro­chę cier­pli­wo­ści, że amu­ni­cji nie mogą zwró­cić, gdyż zo­sta­ła już prze­ka­za­na do ma­ga­zy­nu.

– Trud­no, pies z nimi ta­ńco­wał – po­wie­dział Mie­tek – nie będzie­my tu­taj prze­cież cze­kać jak głu­pi fra­je­rzy.

Ze szta­bu na No­wym Mie­ście, klnąc lek­ko­my­śl­ne za­prze­pasz­cze­nie amu­ni­cji, wra­ca­li­śmy znów ku Ryn­ko­wi.

Po dro­dze mimo ciem­no­ści spo­strze­głem kil­ku zna­jo­mych, a wśród nich Ja­nu­sza Wey­ro­cha – sta­re­go ko­le­gę z jed­nej kla­sy w gim­na­zjum Po­nia­tow­skie­go. Znie­chęce­ni wra­ca­li na Żo­li­borz. Na­ma­wia­li­śmy ich, aby zo­sta­li z nami. Mie­tek był zda­nia, że już nie uda im się prze­do­stać przez tory Dwor­ca Gda­ńskie­go. Nic nie po­mo­gło. Upar­li się wra­cać i do­łączyć do jed­ne­go z od­dzia­łów żo­li­bor­skich.

Na Fre­ta, w po­bli­żu wy­lo­tu uli­cy Świ­ęto­jer­skiej, zna­le­źli­śmy zno­wu dom z po­ste­run­kiem. Oka­za­ło się, że to lo­kal har­cer­skiej kom­pa­nii „Wi­gry”. Cała hi­sto­ria po­wtó­rzy­ła się tu od nowa. Mło­dy pod­cho­rąży ucie­szył się z na­sze­go przy­by­cia, za­pi­sał per­so­na­lia, prze­bieg słu­żby i oświad­czył, że bar­dzo wie­le osób nie zdąży­ło do­trzeć do wy­zna­czo­nych miejsc zbió­rek, wo­bec cze­go obo­wi­ąz­kiem ka­żde­go żo­łnie­rza AK jest wstąpić do pierw­sze­go na­po­tka­ne­go od­dzia­łu. Po­wie­dział też, że z bra­ku bro­ni wer­bu­nek osób do­tych­czas nie­zor­ga­ni­zo­wa­nych jest ogra­ni­czo­ny. Dla nas na­tu­ral­nie broń się znaj­dzie. Mu­si­my cze­kać na przy­by­cie do­wód­cy. Tym­cza­sem roz­wid­ni­ło się już zu­pe­łnie. Był dru­gi dzień po­wsta­nia war­szaw­skie­go.

Cze­ka­nie w lo­ka­lu kom­pa­nii har­cer­skiej „Wi­gry” wy­da­wa­ło się rów­nie bez­na­dziej­ne, jak w szta­bie na Ryn­ku No­we­go Mia­sta. Chcie­li­śmy jed­nak ko­niecz­nie zo­ba­czyć się z do­wód­cą. Zja­wił się na­resz­cie. Był to czło­wiek lat trzy­dzie­stu paru, w sza­rym od pyłu płasz­czu, spod któ­re­go wy­sta­wa­ła lufa wi­szące­go na szyi szmaj­se­ra. Roz­mo­wa była krót­ka. Do­wie­dzie­li­śmy się wresz­cie, że nasz żo­li­bor­ski od­dział wal­czy na Woli, prze­do­sta­nie się do nie­go jest w tej chwi­li ze względu na nie­usta­lo­ną sy­tu­ację nie­mo­żli­we. Po dru­gie, mo­że­my zo­stać przy­dzie­le­ni do plu­to­nu, któ­ry or­ga­ni­zu­je się wła­śnie z po­dob­nych do nas, za­gu­bio­nych po­wsta­ńców, oraz świe­żo zwer­bo­wa­nych. Plu­ton ten nie ma bro­ni, a otrzy­ma ją wów­czas, gdy zo­sta­nie zdo­by­ta. I to w dru­giej ko­lej­no­ści, w obec­nej bo­wiem chwi­li wie­lu sta­rych żo­łnie­rzy kom­pa­nii „Wi­gry” rów­nież nie ma bro­ni. Oni mają pierw­sze­ństwo. Plu­ton, do któ­re­go mo­że­my być przy­dzie­le­ni, będzie na ra­zie plu­to­nem ro­bo­czym.

Ja­sno, pro­sto, bez nie­do­mó­wień. Wy­szli­śmy zdru­zgo­ta­ni. My w plu­to­nie ro­bo­czym? Też pro­po­zy­cja!

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------

.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: