Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nadzieje i marzenia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Nadzieje i marzenia - ebook

Magda otrzymuje tajemniczy list z francuskiej kancelarii. Niebawem Malownicze zatrzęsie się od plotek o spadku. Wszyscy będą chcieli wiedzieć, czy z dnia na dzień Magda stanie się bajecznie bogata. Ona jednak ma inne kłopoty. Musi wreszcie odpowiedzieć sobie na najważniejsze pytania: czy chce dalej być z Michałem i jak ma wyglądać ich wspólne życie. Odpowiedź nie jest taka prosta. Sto pięćdziesiąt lat wcześniej, gdzieś w u podnóża Gór Świętokrzyskich, Sabina ryzykując życie angażuje się w spisek przeciwko zaborcom. Adam kocha ją do szaleństwa i za wszelką cenę uchronić przed niebezpieczeństwem. Przewrotny los jednak chce inaczej.

Co łączy tak odległą historię Sabiny z Magdą? Czy sekret z przeszłości pomoże jej odnaleźć swoje przeznaczenie i spełnić marzenia?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-4322-4
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MALOWNICZE, MARZEC, TERAZ

Wiosna w tym roku nie różniła się niczym od poprzednich. Tak samo jak w ubiegłych latach nadeszła najpierw cicho, nieśmiało zaznaczając swą obecność cieplejszymi promieniami słońca i pękającą na kałużach lodową siateczką. Szczerze mówiąc, Madeleine prawdopodobnie w ogóle nie zwróciłaby uwagi na te zmiany, gdyby nie Marcysia.

− Ciociu, widziałaś? Kałuże mają zmarszczki! – zawołała, wpadając do domu i siłą wyciągając opierającą się Magdę na podwórko. – Sama zobacz!

− Aha – przytaknęła Madeleine i z trudem stłumiła ziewanie. – Po prostu lód pęka – dodała i na widok rozczarowania na twarzy dziewczynki od razu poczuła wyrzuty sumienia. – To znaczy pęka, bo hmmm… Wiosna przyszła i teraz musi zaprowadzić swoje porządki…

− Wiesz co, córko, nie poznaję cię – usłyszała za sobą głos swojej mamy. – Dziecko ci tu poetycko o zmarszczkach na kałużach, a ty co na to? Przyziemnie: lód pęka?

− No bo pęka, bo wiosna…

− Pani Wiosna po prostu ma teraz masę pracy – litościwie przerwała jej mama. – Lód na kałużach musi rozbić, zimę przegonić…

− Ooo, ciociu, to chodźmy na spacer! Ja i Franek pomożemy wiośnie! – radośnie zawołała Marcysia, tłukąc w kałużę kijem. – Zobacz, jak mi to pięknie wychodzi!

− Rzeczywiście, ślicznie – rzuciła Magda nieuważnie, cały czas myśląc o tym, co zostawiła w domu.

Plik dokumentów, faktur i zamówień, nad którymi ślęczała od kilku godzin, zmniejszył się minimalnie. I przez to pierwsze symptomy wiosny jakby traciły na atrakcyjności.

− To co, idziemy? – Marcysia wbiła w nią ufne, pełne oczekiwania spojrzenie.

− Kochanie, ale teraz…

− Właśnie teraz – przerwała jej mama. – Weź dzieciaki i przewietrz głowę – zadysponowała. – Ty przecież w ogóle ostatnio nie bywasz na powietrzu, a zobacz, jakie ładne słońce wyszło. Skoro nie siedzisz w księgarni, wykorzystaj to!

− Mamo, w księgarni został Michał specjalnie po to, bym mogła nadrobić papierkową robotę. Zamówienia, plan…

− Plan planem. Sama mi nieustannie powtarzałaś słowa Tuwima, że plan to coś, co potem wygląda zupełnie inaczej. A poza tym papiery nie uciekną, w przeciwieństwie do tego wyjątkowo pięknego dnia. Marzec to niezwykle kapryśny miesiąc i skoro już jest tak słonecznie, szkoda z tego nie skorzystać. Poza tym nie pamiętam, kiedy ostatnio wyszłaś gdziekolwiek z dziećmi – dodała ciszej, tak by dłubiąca patykiem w kałuży Marcysia jej nie usłyszała. – Ja z nimi bardzo chętnie zostaję, pokochałam je i niczego ci nie wypominam… Ale one po prostu za tobą tęsknią.

− Wiem, mamo, wiem – Madeleine potarła ręką czoło i głęboko westchnęła – ale nie umiem tego wszystkiego ogarnąć. A przecież to ty zajmujesz się całym domem. Praktycznie zamieszkałaś u mnie na stałe i nie mam pojęcia, co bym bez ciebie zrobiła. I nie ukrywam, że gnębią mnie ogromne wyrzuty sumienia. W końcu przeze mnie zostawiłaś na pastwę losu tatę…

− O ojca się nie martw, jak znam życie, to w skrytości ducha cieszy się z przywilejów słomianego wdowca – roześmiała się mama. – Zresztą całkiem nieźle radzą sobie razem z Kasią. Twoja siostra przez ostatnie miesiące bardzo wydoroślała. A jeżeli chodzi o organizację…

− No właśnie, jak ty to robiłaś, że godziłaś ze sobą i pracę, i dom, i wychowywanie trójki dzieci? Przecież zawsze wszystko było na czas, posprzątane, ugotowane i nie miałaś problemu, by wygospodarować chwilę na zabawę z nami.

− Ho, ho, ho! Musisz być w niezłym dołku, skoro tak mnie idealizujesz – kpiąco mruknęła mama. – Na pewno się tyle nad wszystkim nie zastanawiałam. Trzeba coś było zrobić, to po prostu to robiłam. Wy jesteście pokoleniem myślącym. Gdy się z wami rozmawia, w kółko się słyszy: „Myślałem o tym, myślałem o tamtym”. I niewiele z tego wynika, bo zazwyczaj na myśleniu się kończy – dodała i znacząco popatrzyła na Magdę.

− Mamo, o co chodzi? Chcesz mi dać do zrozumienia, że wyrosłam na myśliciela nieudacznika?

− Nie. Chcę ci powiedzieć, że zbyt długie zastanawianie się nie jest wcale dobre. Szczególnie w pewnych kwestiach. I niekoniecznie chodzi mi tutaj wyłącznie o ciebie. Zresztą to nie jest najlepszy moment na taką rozmowę. – Sugestywnie wskazała głową na Marcysię. – Pogadamy kiedy indziej, a teraz idź na ten spacer. Tylko ubierz się ciepło, bo to pierwsze słońce jest bardzo zwodnicze – powiedziała i weszła do domu, nawołując Franka.

Madeleine doskonale wiedziała, iż zanim ona się ubierze, chłopiec będzie już czekał na podwórku opatulony troskliwie przez swoją ukochaną i niezawodną, a przede wszystkim mądrą babcię.

Później idąc z dzieciakami i przyglądając się, jak beztrosko biegają od kałuży do kałuży, jak do niej zagadują i jak bardzo są szczęśliwe, pomyślała, że coś ewidentnie wymyka się jej spod kontroli. Mama powiedziała głośno to, czego ona sama starała się nie dopuścić do świadomości. Księgarnia, zamówienia, Michał, który niby się oświadczył, ale wciąż mieszkał w tej, pożal się Boże, chatce na kurzej nóżce…

Nie tak to wszystko sobie wyobrażałam i planowałam – pomyślała i od razu szeroko się uśmiechnęła.

− No tak, plan to coś, co potem… – mruknęła pod nosem.

Trzeba będzie coś z tym zrobić – postanowiła. – Ale później. W tej chwili po prostu będę się cieszyć spacerem i dzieciakami. A potem… Potem się zobaczy.MALOWNICZE, MAJ, TERAZ

Stojąc przed księgarnią i wystawiając twarz do słońca, przypomniała sobie tamten marcowy ciepły dzień.

Matko, jak to możliwe, że od tamtego momentu minęło dwa miesiące? – pomyślała w popłochu. Wydawało jej się, że to było zaledwie wczoraj. Jeszcze zanim przyjechała do Malowniczego, czas gnał na złamanie karku. Tutaj, w miasteczku, jakby na powrót zwolnił. Oswajanie dopiero co kupionego domu, praca w ogrodzie i remontowanie zaniedbanych pokoi nadały jej dniom specyficznego, niespiesznego rytmu. Kiedy więc znów zaczął tak pędzić?

Gdy pojawiły się dzieci – odpowiedziała sama sobie po chwili wnikliwego namysłu.

− Dzień dobry, pani Magdo. Dobrze, że panią zastałem. Od dwóch dni noszę ze sobą polecony do pani. Zagraniczny – wdarł się w jej myśli dziarski głos.

Otworzyła oczy i zamrugała nagle oślepiona słońcem. Dopiero kiedy przysłoniła je dłonią, ujrzała rower i stojącego obok listonosza w zawadiacko przekrzywionej czapce, z ogromną torbą przewieszoną przez ramię.

− Dzień dobry, panie Krzyśku. Rzeczywiście, w tym tygodniu zamykałam wcześniej. Czemu nie zostawił pan awizo?

− A bo ostatnio sam widziałem, jak ktoś wieczorem przy pani skrzynce majstrował. Chciałem nawet złapać łobuza, ale nie zdążyłem, spłoszył się i zwiał. Zresztą to jakaś plaga, ostatnio giną listy, wandale rozwalają skrzynki, a ta obok księgarni, za przeproszeniem, już teraz trzyma się na słowo honoru. Wolałem więc osobiście dostarczyć, bo jeszcze by pani przegapiła, i kłopot by był. A to przecież urzędowe pismo z kancelarii adwokackiej. – Listonosz wbił w Magdę zaciekawione spojrzenie. – To chyba dobrze, że przypilnowałem, nie co dzień dostaje się takie przesyłki. Swoją drogą, domyśla się pani, co to może być? Kancelaria adwokacka z Francji…

− Dobrze pan się zapoznał z tym listem do mnie, panie Krzysiu – mruknęła Madeleine kpiąco. – Wręcz szczegółowo…

− Oczywiście – przytaknął wcale niezmieszany dostarczyciel poczty. – Bo gdybym pani znów dzisiaj nie zastał, musiałbym w końcu zostawić to awizo, a wtedy mógłbym zapytać, czy pani szczęśliwie odebrała przesyłkę z Francji…

− Z kancelarii adwokackiej – podpowiedziała usłużnie Madeleine, którą coraz bardziej bawiła doskonale widoczna ciekawość listonosza.

− O, właśnie. To pierwszy taki list w mojej karierze… No w każdym razie, chyba dobrze, że się nim zaopiekowałem?

− Doskonale. – Magda z udawaną powagą skinęła głową. – Prawdopodobnie to chodzi o spadek – dodała poufnym szeptem.

− Dostała pani spadek? Z Paryża? – Mężczyzna z niedowierzaniem pokręcił głową, a czapka jeszcze bardziej mu się przekrzywiła. – Nie może być…

− A jednak. Tylko wie pan, panie Krzysiu, o tym nikomu ani słowa. – Znacząco przyłożyła palec do ust.

− Oczywiście, nikomu, na bank! – Sugestywnie zacisnął palce na wargach i nie czekając, aż Madeleine wejdzie do księgarni, wsiadł na rower i pognał przed siebie.

Patrząc za nim, parsknęła długo wstrzymywanym śmiechem.

No to teraz dopiero zaczną się domysły – pomyślała rozbawiona. – Ciekawe, ile kupią książek, byle tylko podpytać mnie o francuskie dziedzictwo…

Bo wszem i wobec było wiadomo, że listonosz to męski odpowiednik Kraśniakowej. Tyle tylko że ona swoje centrum informacji o Malowniczem i jego mieszkańcach prowadziła stacjonarnie w mięsnym, więc po wszelkie nowinki udawało się do niej. Pan Krzysztof z kolei pełnił funkcję dostarczyciela mobilnego i poza listami dowoził całkiem bezinteresownie wszystkie plotki i ploteczki zebrane w okolicy.

Cóż, reklama dźwignią handlu – pomyślała jeszcze Madeleine, oczami wyobraźni widząc tłumy malowniczan, których ciekawość przygna do księgarni. A o ile znała ludzi, większość z nich w ramach kamuflażu zakupi książki. Przy okazji może uda się namówić jeszcze kogoś do przyjścia na spotkanie dyskusyjnego klubu książki? Kolejne spotkanie miało się odbyć pod koniec następnego tygodnia, zatem wzmożony ruch w księgarni był jej bardzo na rękę.

Pan Krzyś, jeżdżąc od gospodarstwa do gospodarstwa i dzieląc się sensacyjną wiadomością o francuskim spadku, nie miał bladego pojęcia, w jak ważnej, propagującej czytelnictwo misji bierze udział. Pod koniec dnia tylko, i wyłącznie dzięki jego determinacji i zacięciu, w dużej części malownickich domów rozprawiano o niespodziewanym szczęściu właścicielki księgarni. Z każdą godziną wiedziano o spadku coraz więcej. Magda zapewne zdziwiłaby się niezmiernie wszechwiedzą swoich sąsiadów, którzy w przeciwieństwie do niej doskonale wiedzieli, co odziedziczyła, po kim i dlaczego. Ale w jednym na pewno się nie pomyliła. Już następnego dnia ruch w księgarni był ogromny.

* * *

Pierwsza zjawiła się oczywiście Kraśniakowa. Z miną znawczyni wkroczyła do księgarni i zatrzymała się przed jedną z półek. Mrucząc pod nosem, wyciągnęła dwie książki, rzuciła okiem na okładkę, pokiwała głową i zdecydowanym ruchem położyła je na biurku, za którym siedziała Magda.

− Niech mi to pani zapakuje. Wygląda na wartościową literaturę…

Madeleine, rzuciwszy okiem na wybrane powieści, najpierw znieruchomiała, a potem wydała z siebie zduszony chichot, maskując go od razu kaszlem. Przed nią spoczywały bardzo modne ostatnimi czasy erotyczne powieści autora słynącego z mocnych scen.

− Podobno pani nas opuszcza. – Kraśniakowa porzuciła minę wytrawnej czytelniczki i z miejsca przeszła do rzeczy.

− Ja? – zdumiała się Magda. – A to niby czemu?

− I po co tak udawać? Że niby się nie wie, o co chodzi? Przecież każdy rozumie, że Malownicze to nie Paryż… Skoro można mieszkać w pałacu…

− Pani Kraśniakowa, a co ja bym robiła w pałacu? – roześmiała się. – Dzieci by mi się pogubiły, a poza tym wie pani, ile tam jest sprzątania?

− Fakt. To co, sprzeda pani? – Kobieta poufale oparła się o biurko.

− Po to tu jestem. Już zapakowałam. – Magda podała jej paczuszkę, udając, że nie ma pojęcia, o co Kraśniakowa pyta.

− No przecież ja nie o tym! O dziedzictwo mi się rozchodzi…

− To taka delikatna sprawa… Dzień dobry, pani Małgosiu – z ulgą powitała nadejście pracownicy biblioteki. – Pani Kraśniakowa, to może przyjdzie pani na nasze spotkanie? Tam zwykle mamy więcej czasu na pogaduszki. – Uśmiechnęła się zachęcająco do właścicielki mięsnego. – W przyszłym tygodniu planujemy dyskusję o powieści _Pantaleon i wizytantki_ Vargasa.

− A to ja nie wiem… – Kraśniakowa bąknęła w odpowiedzi, obrzucając niechętnym spojrzeniem bibliotekarkę.

Że też musiała akurat pojawić się w chwili, gdy była o krok od poznania szczegółów dotyczących tajemniczego spadku! Za nic nie mogła dopuścić, by listonosz wiedział więcej od niej!

− Pani Kraśniakowa, niech pani wpadnie do mnie do biblioteki, to pani wypożyczę – pani Małgosia uśmiechnęła się zachęcająco. – Jeszcze jest kilka dni, zdąży pani przeczytać. A potem można podeprzeć się filmem, który też mamy w naszej multimedialnej części wypożyczalni.

− A to może męża przyślę – mruknęła kobieta, wycofując się w kierunku drzwi wejściowych.

− W takim razie odłożę dla was egzemplarz. Na pewno zostało jeszcze kilka sztuk – zapewniła ją bibliotekarka.

Zrobiła to tylko i wyłącznie z dobrego serca. Nie miała pojęcia, że przez jej uczynność Kraśniakowa zepsuła sobie cały dzień. Nie dość, że nie dowiedziała się niczego konkretnego od Magdy, to jeszcze na dodatek czuła się w obowiązku przyjść na spotkanie jakiegoś tam książkowego klubu.

Najwyżej przyślę Kaśkę – myślała ponuro, idąc w kierunku mięsnego. – Ostatecznie dziewczyna szkoły kończy, niech idzie i się wykaże… No, ale pewnie niczego interesującego z Magdy nie wyciągnie. Brakuje jej charakterystycznej żyłki wywiadowczej. A spotkanie trzeba bezwzględnie wykorzystać i pociągnąć oporną właścicielkę księgarni za język.

Nie, Kaśka jednak odpada… Cóż, na przeszpiegi będzie musiała wysłać Kraśniaka. Najpierw zaś przekonać go, by przeczytał książkę. I o ile wysłanie męża z misją szpiegowską wydawało się właścicielce mięsnego w miarę proste, o tyle myśl o przekonaniu go do czytania czegokolwiek nie napawała jej zbyt wielkim optymizmem.

W najgorszym razie znajdzie opracowanie albo film obejrzy i będzie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi – stwierdziła, wchodząc do sklepu i kierując się na zaplecze. Tam przepasała się fartuchem i ruszyła za ladę, by jak co dzień za sprawą niewyparzonego języka dostarczać wrażeń klientom. Paczuszkę z książkami zakupionymi u Magdy rzuciła niedbale na małą szafeczkę stojącą przy wejściu na zaplecze i natychmiast o niej zapomniała.

* * *

Madeleine pod koniec dnia pracy czuła się fatalnie. Jakby ktoś po niej przejechał walcem. W dodatku na jej własne życzenie, bo w końcu sama otworzyła puszkę Pandory.

Przez księgarnię przelał się tłum mniej i bardziej ciekawskich, usiłujących poznać wszelkie szczegóły. Ci bardziej nieśmiali po prostu wchodzili i nic nie mówiąc, popatrywali na nią zagadkowo. Co więcej, pętali się pomiędzy półkami, najwyraźniej czekając, aż pojawi się ktoś bardziej wygadany i niejako przy okazji będzie można czegoś się dowiedzieć. Z pytającymi jakoś sobie radziła, jednak z tymi drugimi miała twardszy orzech do zgryzienia. Bo co zrobić z kimś, kto tylko patrzy? Gdy tylko ostatni klient wyszedł, ciężko usiadła na wyściełanym krześle i smętnie zwiesiła głowę. Jej wzrok zahaczył o dłoń, na której lśniły dwa pierścionki. Jeden zaręczynowy od Michała, drugi podarowany jej przez panią Leontynę. Poruszyła palcami, łapiąc w lśniące kamienie promienie światła.

Dwa pierścionki, dwie historie. W obu kryły się niepewność i sekret. Ten od Leontyny w rubinowych kiściach bzu wiązał się z tajemnicą. Madeleine do tej pory zachodziła w głowę, czemu to właśnie ją pierścionek wybrał sobie na nową właścicielkę. Znając jego historię i historię Leontyny, nie wątpiła, że mały, kosztowny przedmiot ma w sobie przedziwną moc i jeżeli według starszej pani to Magda jest mu teraz przeznaczona, to tak właśnie jest. Zresztą jej ostatnie wątpliwości rozwiały się z chwilą, gdy wsunęła pierścionek na palec. Pasował idealnie, a ona, która do tej pory nie przepadała za biżuterią i dość długo musiała przyzwyczajać się do każdej nowej ozdoby, nawet nie czuła, że go nosi. Co więcej, miała wrażenie, jakby rubinowa kiść bzu ciepło i opiekuńczo oplatała jej palec, choć za nic nikomu by się do tego nie przyznała. Było jej z nią bezpieczniej. Natomiast drugi pierścionek, ten od Michała, lśnił niepewnością. Ostatnimi czasy Madeleine wyraźnie czuła, że coś między nimi się psuje. A może po prostu oczekiwała zupełnie czegoś innego niż Michał?

Czy ja chcę czegoś wielkiego? – pomyślała z nagłym smutkiem. Bliskości, czułości i po prostu tego, by był przy mnie i przy dzieciach, w domu, bo to, co jest teraz…

Nagle znieruchomiała z uniesioną wysoko dłonią, bo niespodziewanie poraziła ją jasna i precyzyjna, nigdy dotąd tak dokładnie niesformułowana myśl.

− Przecież ja jestem samotną matką – wyszeptała do siebie. – Samotną matką z trójką dzieci. Kobietą miotającą się pomiędzy domem, pracą i samcem, którego usiłuje zadowolić… Głupią kobietą – dodała i poczuła, jak w gardle rośnie jej ogromna gula.

W tym samym momencie spojrzała na wiszący nad drzwiami zegar. Jęknęła głośno i zerwała się na równe nogi. Powinna już stać pod furtką przedszkola Franka! Mama na kilka dni pojechała do domu, do Warszawy, więc Madeleine musiała przeorganizować swój dzień pracy. Do tej pory szło jej całkiem nieźle. Teraz miotając się po księgarni w poszukiwaniu kluczy, nawet nie zauważyła, kiedy wielka gula, tkwiąca jeszcze przed chwilą w jej gardle, zniknęła. W końcu postawiła prawidłową diagnozę: była samotną matką, a samotne matki nie mogą pozwolić sobie na płacz i histerię. A przynajmniej nie wtedy, gdy w przedszkolu czekają stęsknione dziecko i zirytowana przedszkolanka.

Późnym wieczorem padała z nóg. Cały czas coś robiła. Przygotowywała kolację, kąpiel, pomogła Ani pisać wypracowanie, ułożyła Marcysię i Franka w łóżkach, przeczytała im na dobranoc opowieść o księżniczce, po czym usłyszawszy od Franka, że księżniczki są do niczego i że on ma po tych bajkach koszmary, poddała się i przeczytała dodatkowo historię o krwiożerczych piratach. Pożałowała tego, ledwo odłożyła książkę, bo nie mogła wyjść z pokoju dziecinnego, dopóki Marcysia z Frankiem nie usnęli, gdyż oboje jak jeden mąż stwierdzili, że boją się i piratów, i księżniczek. Gdy w końcu oddechy maluchów stały się równe, wymknęła się na palcach i zajrzała do Ani. Dziewczynka usnęła z policzkiem na zeszycie do matematyki. Magda delikatnie pogładziła ją po buzi, otuliła kołdrą i wychodząc, zgasiła światło. W kuchni zastała zlew pełen brudnych naczyń, na stole rozlaną mleczną kałużę, a podłoga podejrzanie się lepiła. Gdy odstawiała ostatni czysty talerz na suszarkę, dochodziła północ. Sięgnęła po komórkę i ignorując późną godzinę, wybrała numer Michała. Zamiast sygnału odezwała się automatyczna sekretarka. Zrezygnowana, usiadła przy stole, opierając na nim łokcie, i dopiero wtedy przypomniała sobie o rozlanym mleku, które właśnie skapywało na podłogę i wsiąkało w rękawy jej nowego sweterka. Tego było doprawdy za wiele. Można by rzec, że kropla mleka przepełniła czarę goryczy, i Madeleine wybuchła długo powstrzymywanym płaczem. Nie zważając na brudny stół, położyła głowę na blacie i rozpaczliwie szlochała. Była zmęczona, zniechęcona i rozgoryczona. Pogrążona w żalu nie słyszała nic poza własnym chlipaniem. Pewnie dlatego, gdy nagle tuż za jej plecami rozległ się głos, śmiertelnie się przeraziła.

− Matko Boska, dziecko, co się stało? – zadane cicho pytanie w uszach Magdy zabrzmiało niczym wystrzał armatni.

Obejrzała się przerażona i dopiero po chwili w majaczącej w półmroku postaci rozpoznała mamę.

− To ty! Zupełnie nie słyszałam, jak wchodziłaś. A w ogóle skąd się tu wzięłaś o tej porze? Prawie dostałam zawału! – wyszeptała z lekką pretensją, przykładając dłoń do łomoczącego w piersi serca.

− Miałam przyjechać dopiero w przyszłym tygodniu, ale w Warszawie spotkałam ojca Majki i od razu się z nim zabrałam. Chyba jednak dobrze się stało, że się pospieszyłam z powrotem. Co tu się dzieje? Czemu siedzisz w ciemnościach i wyjesz niczym dusza potępiona? I czemu, na litość boską, wycierasz sobą stół? Masz resztki czegoś dziwnego na policzkach.

− Ty to umiesz człowieka pocieszyć – burknęła Magda, wycierając twarz wierzchem dłoni. – To coś dziwnego to mleko z okruchami bułki i nie wycieram sobą stołu, tylko oddaję się czarnej rozpaczy. – Sugestywnie pociągnęła nosem.

− Chyba raczej białej, skoro taplasz się w mleku. Poza tym wszystko rozumiem, ale dlaczego musisz rozpaczać w brudzie? Do wszystkiego potrzebne jest odpowiednie otoczenie…

− Brudny stół jak najbardziej harmonizuje z moim nastrojem – odparła przekornie Madeleine. – Podkreśla, ten… no… dramatyzm.

− Skoro tak uważasz, to rzeczywiście nie należy ci przeszkadzać. – Wbrew temu, co właśnie powiedziała, odsunęła krzesło i usadowiła się za stołem.

Popatrując na córkę spod oka, uznała, że mała utarczka słowna jest jak najbardziej na miejscu. Przy trójce dzieci i mężu, który również miewał humory, nauczyła się jednego – w kryzysowych momentach należy najpierw odwrócić uwagę od istoty nieszczęścia i dopiero wtedy o nim rozmawiać. Od nieszczęśliwej, płaczącej i chlipiącej Magdy niewiele by się dowiedziała. A z nadal nieszczęśliwą, ale nieco podirytowaną można było spróbować dojść do ładu.

− Martwisz mnie, córko. Ostatnio, jakby to ładnie powiedzieć… wypłowiałaś.

− Mamo, kocham cię nad życie, ale jest późno, ledwo pamiętam, jak się nazywam, zatem nie wymagaj ode mnie, bym w lot wyłapywała te wszystkie przenośnie. Dziś jestem mało bystra, więc mów do mnie wprost. I najlepiej powoli. Co masz na myśli, mówiąc, że wypłowiałam?

− Dokładnie to, co powiedziałam. – Mama wzruszyła ramionami. – Straciłaś kolory. Te od środka również. Co się dzieje?

− Nie wiem, może po prostu jestem zmęczona, nie umiem wszystkiego dopiąć na ostatni guzik, miotam się pomiędzy jednym obowiązkiem a drugim. Życie przecieka mi między palcami, a ja nie mogę go uchwycić, zatrzymać ani posmakować. Michał ostatnio mnie unika. Niby mam najistotniejszy dowód jego uczuć – Madeleine wyciągnęła rękę tak, by i mama mogła spojrzeć na pierścionek – ale co mi z tego? Jego nie ma, choć tak naprawdę powinien właśnie być. Koło mnie. Chcę oparcia, stałości, trwałości. Chcę prawdziwego domu dla dzieci. A co im dałam? Sfrustrowaną, samotną matkę! Podrzucam je na całe dnie tobie i usiłuję zarabiać… I oszukuję wszystkich dookoła. Że niby jestem taka zaradna, taka dzielna… – Madeleine nawet nie wiedziała, skąd biorą się te wszystkie wylewające się z niej wartkim potokiem słowa.

− To przestań udawać – przerwała jej mama. – Przestań się miotać i starać się nieść nieszczęścia całego świata na własnych barkach. Garbu się od tego dorobisz i niczego więcej. A garbata dusza to też nic przyjemnego. To tak nawiązując do tego, co powiedziałam, że wyblakłaś od środka.

− Łatwo powiedzieć… – Magda stanowczo nie chciała dać się pocieszyć, mama miała absolutną rację.

− Tak ci się wydaje? To, co ci zaraz powiem, też wcale nie jest proste, zwłaszcza gdy takie słowa trzeba rzucić prosto w oczy ukochanemu dziecku. – Twarz mamy spoważniała. – Co zrobiłaś z moją córką? Z dziewczyną, która zawsze brała się z życiem za bary, z wysoko podniesioną głową szła naprzód, nawet jeśli mnie i tacie nie bardzo podobało się tempo, jakie narzucała? Gdy kupiłaś ten dom, pomyślałam, że to czyste szaleństwo. Że zupełnie nie wiesz, co robisz, że choć jesteś już dorosła, to wylazł z ciebie rozkapryszony dzieciuch, tupnął nogą i spełnił swój kaprys. Pomyślałam, że kompletnie nie nauczyliśmy cię racjonalności, planowania, przewidywania. A tymczasem to ja się myliłam, bo gdybyś była inna, nie byłabyś sobą. Przyjechałaś tu, wyremontowałaś dom, uratowałaś troje dzieci przed smutnym i brutalnym życiem, które niewątpliwie by je czekało, gdybyś się nie pojawiła. Zaprzyjaźniłaś się z miasteczkiem i ludźmi. Zrobiłaś kawał dobrej roboty. A teraz siedzisz i mażesz się z powodu jakiegoś faceta? Bo do tego przecież to się sprowadza.

− Nie jakiegoś tam faceta, tylko mojego osobistego narzeczonego. A poza tym mażę się ogólnie, z powodu całokształtu.

− Srały muszki, będzie wiosna – prychnęła mama i jak zwykle w takich przypadkach wywołała u Magdy lekką konsternację. Dziewczyna cały czas zachodziła w głowę, skąd jej rodzicielka bierze takie powiedzenia. – Wszystko, o czym mówiłam, zrobiłaś zupełnie sama. Teraz spójrz mi w oczy i powiedz, czy nie walczyłabyś o dzieciaki, gdyby Michał się nie pojawił. Zostawiłabyś je samym sobie?

− Oczywiście, że nie, ale…

− Czekaj, nie skończyłam. A dom? Wróciłabyś do Warszawy? Nie zajęłabyś się księgarnią? Zrezygnowałabyś z tego wszystkiego?

− Nie!

− Właśnie. No to przestań jęczeć i zajmij się tym wszystkim, co trzeba zrobić. Weź się za to! To życie jest dla ciebie. A nie na odwrót. I wcale nie mówię tego ot tak sobie. Ja odkryłam tę prawdę dużo, dużo później i wiele bym dała, gdyby lata temu znalazł się ktoś odważny i mi to tak zwyczajnie, prosto w oczy powiedział. To ty decydujesz o tym, czy będziesz szczęśliwa.

− Przepraszam cię, mamo, ale to brzmi jak kupa frazesów! – zdenerwowała się Magda.

− Możliwe. Frazesy czy nie, ważne, że to prawda. Szczęście jest kwestią wyboru. Zresztą spójrz na mnie i powiedz, że nie mam racji.

− Nie mogę, bo jednak w głębi serca moje racjonalne „ja” całkowicie się z tobą zgadza. Jednak zawsze byłam przekorna, dobrze o tym wiesz…

− Dzięki Bogu, nie przeszkadza ci to widzieć swoich niedoskonałości. Przynajmniej trochę mnie uspokoiłaś. Najwyraźniej wraca ci rozsądek. Teraz idź do łóżka i porządnie się wyśpij. A jutro najlepiej zacznij od otworzenia tego listu z Paryża, bo jak znam życie, jeszcze tego nie zrobiłaś.

− Skąd ty to wszystko wiesz? – Madeleine spojrzała na nią zdumiona.

− Mogłabym podeprzeć się rodzicielską intuicją, ale tym razem rozwiązanie tej zagadki jest bardziej przyziemne. Widziałam nieotwarty list na szafce na dole – z ociąganiem wyznała mama. – A co do Michała, to żebyśmy się dobrze zrozumiały: nie mówię, żebyś zostawiła wszystko przypadkowi. Porozmawiaj z nim na spokojnie, od serca – poradziła jej na odchodne, a w myślach dodała, że jeśli to nie poskutkuje, ona zrobi to za córkę. I wtedy zwrot „na spokojnie” z całą pewnością nie będzie miał zastosowania.

* * *

Madeleine była niezwykle wdzięczna mamie za burę, którą od niej dostała. Rzeczywiście, łzy i użalanie się nad sobą dotąd nie leżały w jej naturze. W jednym tylko nie mogła się z nią w pełni zgodzić: w sprawie Michała. Mama miała rację – gdyby nie pojawił się w jej życiu, i tak zrobiłaby to wszystko, co zrobiła razem z nim. Ale cały szkopuł polegał na tym, że Michał już wpisał się w jej życie. Po prostu był, i nic tego nie mogło zmienić.

Muszę z nim porozmawiać na spokojnie – pomyślała, zawijając się w kołdrę. Wbrew obawom, nie miała problemu z zaśnięciem. Reprymenda matki zrobiła swoje, prawdziwa Madeleine dochodziła do głosu.

Następnego dnia obudziła się na długo przed budzikiem. Nie czekając na mamę, przygotowała dla wszystkich śniadanie i z filiżanką parującej kawy wyszła na ganek. Wokół panowała charakterystyczna dla poranków cisza, którą przerywał jedynie szum lekkiego wiatru w gałęziach drzew. Madeleine wciągnęła głęboko świeże, rześkie powietrze i poczuła zapach kwitnącego, wilgotnego od rosy bzu, kawy i czegoś ulotnego, nieomal nieuchwytnego. Tak pachniał właśnie jej dom, przepełniające go radości, smutki i marzenia.

Tego poranka, wychodząc z domu do pracy, pewnie sięgnęła po nieotwarty do tej pory list.

Dość zastanawiania się, teraz przyszedł czas na działanie – pomyślała i poczuła ulgę.

− Mamo, twoja prawdziwa córka wróciła – szepnęła, wsiadając do samochodu, i uśmiechnęła się sama do siebie.

* * *

Wyjmując z torebki klucze do księgarni, wyczuła pod palcami gładki papier cienkiej koperty. Wyciągnęła ją i przez chwilę obracała w palcach. W końcu mamrocząc pod nosem: „raz kozie śmierć”, zdecydowanym ruchem rozerwała ją i wyjęła gęsto zapisaną kartkę. Zamknęła za sobą drzwi, rozłożyła papier na biurku i zagłębiła się w treść listu.

Tak pochyloną i zamyśloną zastała Leontyna. Stanęła w drzwiach księgarni niemal niewidoczna zza ogromnego bukietu biało-fioletowego bzu.

− Przyniosłam ci trochę mojego ogrodu – uśmiechnęła się, wręczając Magdzie kwiaty. – Jakieś kłopoty? – Przeniosła wzrok z dziewczyny na list.

− Nie, właściwie nie. Tylko muszę w końcu załatwić sprawy tego nieszczęsnego spadku – mruknęła, zanurzając twarz w pachnących kiściach kwiatów. – Mecenas nalega i pisze, że już naprawdę nie powinnam przeciągać załatwienia formalności. Wytoczył ciężkie działa i odwołał się do słów mojego świętej pamięci wuja, który ponoć liczył na moją pomoc w pewnych kwestiach. I szczerze mówiąc, zaczynam się trochę niepokoić.

− A więc jest nieco prawdy w tych sensacyjnych plotkach? – roześmiała się Leontyna, siadając wygodnie na pluszowym fotelu. Sama go wynalazła dla Magdy na targu staroci. – Podobno odziedziczyłaś grube miliony i pałace, a nawet jedna z klientek wspomniała mi coś o służbie. Wzbudziłaś tym ogromne zainteresowanie w Kraśniaku.

− Tymi grubymi milionami? – uśmiechnęła się domyślnie Magda.

− To by mnie tak bardzo nie zdziwiło, ale nie, wzmiankę o pieniądzach pominął całkowicie. Ewidentnie zaintrygowała go twoja francuska służba.

− Moja fikcyjna francuska służba – sprecyzowała Magda. – Może żona kazała mu dowiedzieć się wszystkich szczegółów. Była tu u mnie wczoraj i obawiam się, że nie zaspokoiłam jej ciekawości.

− A to możliwe, niedoinformowana Kraśniakowa znaczy mniej więcej tyle co wściekła Kraśniakowa i zapewne Kraśniakowi nieźle się z tego powodu dostaje. A wracając do tego twojego spadku, o którym wszyscy rozprawiają…

− Zupełnie nie wiem, co tam na mnie czeka. A jeszcze ta wzmianka w liście, że wuj liczył na moją pomoc… Nie podoba mi się to.

− Obyś przypadkiem nie odziedziczyła długów tego tajemniczego pana. Nie znałaś go, prawda? Dobrze kojarzę?

− Tak, ale długów się nie obawiam. Przez całe moje życie co miesiąc wpłacał mi na konto pieniądze. Gnębiły go wyrzuty sumienia. To były naprawdę spore sumy, nie przypuszczam, by ktoś z kłopotami finansowymi mógł sobie na to pozwolić. W każdym razie, skoro już przeczytałam to pismo, nie mogę dłużej tego odwlekać, a nie znajdę lepszego momentu na załatwienie tej sprawy. Szkoła za chwilę się skończy, mama i tak chciała na jakiś czas zabrać dzieciaki do Warszawy. Zadzwonię i umówię się z mecenasem na koniec czerwca.

− Zrób to. Pewnych rzeczy nie można przeciągać w nieskończoność. Wiem, co mówię, bo i mnie czekają poważne decyzje…

− Bronek? – Magda popatrzyła na nią uważnie.

− Bronek – przytaknęła. – Wymieniliśmy kilka listów, ostatnio nawet rozmawialiśmy przez telefon. Nie będę mogła przed nim wiecznie uciekać. Zresztą to bardziej ucieczka przed samą sobą. A to nigdy do niczego dobrego nie prowadzi. Coś mi się widzi, że ty pojedziesz do Paryża, a ja do Warszawy…

− Czemu tam? Przecież to miasto tkwi w pani sercu niczym zadra.

− I dlatego pora ją w końcu wyrwać i dać się ranom zabliźnić. – Leontyna wtuliła się w fotel. – Warszawa to jedyne dobre miejsce na takie spotkanie. Tam się poznaliśmy, tam po raz pierwszy się pocałowaliśmy… Niewiele mieliśmy czasu dla siebie. Wojna i… sama wiesz. – Starsza pani spojrzała jej znacząco w oczy. – Aż trudno uwierzyć, że tak mało czasu potrzeba, by pokochać. Kilka, kilkanaście miesięcy. Obietnice, patrzenie w oczy, pocałunki. A potem całe życie z tęsknotą w duszy. Bo tak naprawdę tylko jego kochałam. Potem był jeszcze Antoni, ale to zupełnie inna historia. W każdym razie jeżeli mamy odnaleźć jakąś cząstkę tamtych siebie, to chyba tylko w tych miejscach, które wtedy były świadkami naszej miłości.

− Pani Leontyno, ale te miejsca… – Magda zamilkła, bojąc się dokończyć zdania.

− Chcesz powiedzieć, że ich nie ma, tak?

− Cóż…

− Ależ są! Ukryte za fasadą innych, nowszych budynków, przykryte nowym, trwa stare. Tak samo jak za tymi zmarszczkami jestem dawna ja. No, może nieco bardziej doświadczona i zgorzkniała, ale niewątpliwie ta sama. – Leontyna dotknęła dłonią policzka. – Ukryta szczelnie, niewidoczna gołym okiem, istnieję. Dobrze, dość tego pytlowania jęzorami. Wpadłam tylko na moment i jak zwykle się rozgadałam. Nie wiem, co ty w sobie masz, dziewczyno, ale nikomu innemu się nie zwierzam, a przy tobie słowa same płyną. I serce staje się lżejsze. Czyli ty do Paryża, ja do Warszawy? Umowa stoi?

− Na to wygląda. – Magda pokiwała głową, odprowadzając starszą panią do drzwi.

Zanim wsiądę do samolotu, czeka mnie jeszcze jedna podróż. Leontyna ma rację, pewnych spraw nie można odwlekać w nieskończoność – pomyślała, patrząc za oddalającą się starszą panią. – Skoro Michał nie odbiera telefonu, trudno. Może okaże się rozmowniejszy, stając ze mną twarzą w twarz.

* * *

Zobaczyła go już z daleka. Majstrował przy motorze, pogwizdując skoczną, wesołą melodię. Gdy ją spostrzegł, gwizdanie ustało. Melodia urwana w połowie tonu zawisła w powietrzu. Przez moment stali naprzeciwko siebie w zupełnym milczeniu. W końcu Madeleine odchrząknęła i położyła rękę na koślawej furtce.

− Mogę wejść? – zapytała, czując irracjonalność sytuacji.

Oto stoi przed domem narzeczonego, człowieka, którego pokochała, który ją pokochał, z którym gotowa była dzielić całe życie, dobre i złe, i pyta się jak kogoś obcego, czy może wejść. Najwyraźniej nie tylko ją to uderzyło, bo i na twarzy Michała odbiło się zakłopotanie.

− Po co pytasz? Wchodź – powiedział, sięgając po leżącą na ziemi szmatę i wycierając w nią czarne od smaru ręce. – Dobrze, że jesteś – usłyszała i od razu zrobiło jej się lżej na sercu. – Miałem do ciebie dzisiaj dzwonić, ale w takiej sytuacji… Telefon nie będzie potrzebny – dokończył.

Coś w jego głosie, a może pochmurnym spojrzeniu sprawiło, że znów poczuła w piersi ciężar.

− Nie odbierasz komórki, nie odzywasz się, nie przychodzisz… Nie pozostaje mi nic innego, jak zobaczyć, czy w ogóle żyjesz – powiedziała, siląc się na lekki ton.

− Problem mam – mruknął, unikając jej wzroku. – Musiałem najpierw poukładać to sobie w głowie.

− I dlatego udajesz, że cię nie ma? – Pytająco uniosła brwi.

− Jakie: udajesz? Niczego nie udaję i przed nikim się nie chowam. Przecież nie uciekłem na twój widok do chaty i nie zaryglowałem się od środka.

− Jeszcze by tego brakowało! I może mam ci być jeszcze wdzięczna za wpuszczenie na podwórko? W końcu łaskawie zniżyłeś się do rozmowy. Naprawdę tak trudno odebrać ten cholerny telefon i poinformować mnie, że nie możesz gadać? Powiedzieć dokładnie tak jak teraz, że masz problem i musisz pomyśleć? Zdawkowo rzucić: „oddzwonię, gdy będę mógł?”. I…

− I w tym właśnie tkwi szkopuł – przerwał jej. – Nie chciałem cię traktować zdawkowo.

− Pewnie, lepiej było nie traktować mnie w ogóle! – krzyknęła wyprowadzona całkowicie z równowagi. – Jesteś potwornym egoistą, wiesz?!

− I dlatego unikałem tej rozmowy! Bo wiedziałem, że musi się tak skończyć. Awanturą, żalami i pretensjami!

− Czekaj, bo czegoś tu nie rozumiem. Nie odbierasz telefonu, unikasz mnie, bo wiesz, jak to się skończy? Przecież gdybyś normalnie kontaktował się ze mną, tej całej kłótni by nie było. Co więc miało źle się skończyć?

− To, o czym zaraz będę musiał ci powiedzieć… Na początku chciałem samemu to jakoś rozwiązać. Nie pojawiłem się u ciebie, bo na kilka dni musiałem wyjechać… – przerwał na moment i głęboko westchnął.

Madeleine patrzyła na niego i zupełnie nie mogła pojąć, o co może mu chodzić.

− Wyjechałeś? Dokąd?

Ledwo wypowiedziała te słowa, poczuła, że wcale nie chce znać odpowiedzi. Coś w postawie Michała, w wyrazie jego oczu mówiło jej, by odwróciła się na pięcie i natychmiast uciekła.

− Pod Warszawę. Musiałem coś sprawdzić.

− Michał, mówisz albo nie. Nie będę cię ciągnąć za język. Nic z tego. Jeżeli jednak pozwolisz mi teraz stąd wyjść i nic nie wyjaśnisz, to nie zamierzam znów cię szukać. Mam dość tej karuzeli. I wymówek.

− Chciałbym, by to były wymówki, uwierz mi. To prawda, muszę ci wszystko opowiedzieć, ale nie tutaj. Wejdźmy do środka. Napijemy się herbaty – zaproponował, otwierając zapraszająco drzwi.

Choć prawdą a Bogiem w tym wypadku wódka znacznie bardziej by się przydała – pomyślał, lecz nie powiedział tego głośno.

* * *

Widząc, jak rozbija się po kuchni, otwiera szafki, wyjmuje i wstawia z powrotem kubeczki, Madeleine poczuła narastające zdenerwowanie. W końcu nie mogąc znieść bezczynnego siedzenia przy stole, wstała i wyjęła mu z rąk puszkę z herbatą. Ich palce się zetknęły i nie wiedzieć kiedy i jak znalazła się w jego ramionach. Całował ją zachłannie, jakoś tak inaczej, trochę dziko.

Tak jakby za chwilę miał skończyć się świat – przemknęło jej przez myśl i przeszył ją dreszcz.

Wyswobodziła się z jego uścisku i popatrzyła mu głęboko w oczy.

− Michał? Co się stało?

− Woda się gotuje – mruknął i wlał wrzątek do kubków.

Żadne z nich nie zwróciło uwagi, że Magda wciąż trzymała w ręku zamkniętą puszkę herbaty.

− Nie dzwoniłem i nie powiedziałem ci o wyjeździe, bo zupełnie nie wiedziałem, od czego zacząć i jakich słów użyć – powiedział, w końcu przerywając ciszę i siadając na drewnianym taborecie stojącym przy stole kuchennym.

Madeleine odruchowo przysunęła sobie drugie krzesło i przysiadła na jego brzegu. Z każdym słowem płynącym z ust Michała jej serce biło coraz szybciej i szybciej.

Ono pierwsze wie o nadchodzącym niebezpieczeństwie – pomyślała z nagłym smutkiem. – Jeszcze nie padły decydujące słowa, a ono już wie…

− Zadzwonił do mnie kumpel. Spotkałem go kilka miesięcy temu i wymieniliśmy się numerami telefonów. Zresztą właściwie nie ma to znaczenia, bo w obecnej sytuacji i tak byłbym bezsilny. A może to i dobrze, przynajmniej przyspieszyło sprawę…

− Jaką sprawę? Co dobrze? – Madeleine zmarszczyła brwi, usiłując zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.

− Dobrze, że jednak go spotkałem.

− Czekaj, po kolei, bo niewiele z tego rozumiem. Spotkałeś kumpla z dawnych lat, pogadaliście i wymieniliście się kontaktami, tak?

− Dokładnie.

− I pewnie to on zadzwonił i czegoś się od niego dowiedziałeś – mówiła powoli, sama dopasowując do siebie dostępne cząstki układanki. – Co takiego ci powiedział? – zażądała konkretów.

− Że Dana jest nieprzytomna, a mnie szukają od dłuższego czasu. Bartek, ten mój kolega, pracuje jako sanitariusz w tym samym szpitalu, w którym ona leży. Usłyszał przypadkiem moje nazwisko i tak to wszystko się zaczęło. Mówił, że gdyby nie wiedział, że to ona, nigdy by jej nie rozpoznał. Ledwo się dowiedziałem, wsiadłem na motor i pojechałem sprawdzić, zobaczyć na własne oczy. Od momentu gdy ci się oświadczyłem, starałem się ją odnaleźć… – mówił coraz bardziej nieskładnie.

− Stop, poczekaj. – Madeleine mimo usilnych starań miała w głowie coraz większy mętlik. – Zacznijmy od początku. Kim jest Dana? – zapytała, siląc się na spokój. – Twoja znajoma, dawna miłość?

− Boże, jak to wszystko wyjaśnić? – Michał spojrzał na nią z rozpaczą. – To wszystko wydarzyło się wieki temu. Z Danką przyjaźniliśmy się od podstawówki. Najpierw, zanim ją naprawdę polubiłem, było mi jej zwyczajnie szkoda. Nie miała rodziny, wychowywała się w domu dziecka. Taka bida z nędzą. Zahukana, zastraszona i odsunięta na margines całego towarzyskiego klasowego życia. Nie patrz tak na mnie, wcale nie zachowywałem się lepiej od innych. Nie ruszyłem jej na pomoc, nie zabrałem na dyskotekę i nie tańczyłem z nią przez pół nocy. Nie było mnie stać na taki heroizm.

− Nawet mi to przez myśl nie przeszło – wtrąciła. – Po prostu właśnie zrozumiałam, skąd u ciebie znajomość tematu. Gdy zabierałam do domu Marcysię, Anię, a potem Franka, wydawało mi się, że doskonale rozumiesz, co przeżywają te dzieciaki. Zachodziłam w głowę, jak to możliwe. Bez obrazy, wyglądałeś mi na rozpieszczonego i wychuchanego. Co prawda, z fantazją, jednak lekkoducha. Teraz nareszcie wiem. Może nie odegrałeś roli księcia, ale chyba jednak przekonałeś się do tej Danki, tak?

− I możesz nie wierzyć, lecz nie było to nic wielkiego. Może gdyby ktoś ją kiedykolwiek przy mnie pobił czy wyśmiał, wcale bym się za nią nie wstawił. – Na moment zamilkł, jakby zbierając siły do dalszej opowieści. – Pewnie bym uznał, że to nie moja sprawa. W końcu w klasie zawsze musiała być jakaś ofiara losu – dodał, wzruszając ramionami. – Jednak pewnego razu wychowawczyni kazała mi zostać po lekcji. Już nie pamiętam, o co dokładnie chodziło, ale pewnie chciała mi za coś zmyć głowę…

− Byłeś łobuzem, co? – uśmiechnęła się do niego, uświadamiając sobie, że tak naprawdę po raz pierwszy rozmawiają ze sobą w taki sposób.

Znała Michała od dawna, przyjaźnił się z jej bratem. Poznali się z Tonim na jednej z licznych wypraw motocyklowych i od tamtego czasu już stale bywał w domu ich rodziców. Jednak choć widywała go często, a potem, już w Malowniczem, przecięły się ich ścieżki, nigdy nie rozmawiali o swojej przeszłości. W końcu ważne było tu i teraz. Tyle się przecież działo. I dopiero w tej chwili do Madeleine, która przecież tak bardzo kochała swój stary dom i wszystkie wiekowe przedmioty, niosące ze sobą tajemnicze historie, dotarło, że i siedzący naprzeciwko niej mężczyzna dźwiga ze sobą bagaż wypchany minionymi latami. I że być może ona coś przeoczyła i zaniedbała.

− Łobuzem? – przerwał jej rozmyślania. – Aż tak to nie. Chyba bardziej nicponiem. Nauczyciele mieli ze mną krzyż pański, bo potrafiłem przy tym nieźle czarować.

− No tak, to ci zostało do dziś – odparła z ulgą, bo atmosfera wyraźnie zelżała.

Może tylko mi się wydawało, że za chwilę cały mój świat runie – pomyślała. – Nawet serce przestało mi się tłuc w piersi jak oszalałe…

− Wiesz, w końcu dzięki temu nadprzeciętnemu urokowi zdobyłem twoje serce – zażartował. – I najwyraźniej Franio ma zadatki na takiego czarującego gagatka.

− Cóż, będziemy wychowywać go razem, coś z ciebie powinien mieć – powiedziała miękko, a Michał odwrócił wzrok, co nie uszło jej uwadze. – Nauczycielka cię zatrzymała, i co dalej? – odezwała się, udając, że niczego niepokojącego nie dostrzega.

− Wychodziłem z klasy sam. Wtedy zobaczyłem ją na podwórku szkolnym. Stała, zadzierając wysoko głowę, i miała na twarzy wypisaną rozpacz. Nawet na takim – jak to powiedziałaś? – rozpieszczonym i wychuchanym typie jak ja zrobiło to wrażenie. Coś mnie wtedy do niej pchnęło. Okazało się, że dowcipnisie wrzucili jej plecak na drzewo. Zaczepił się naprawdę wysoko. Do tej pory pamiętam, jak wtedy na mnie popatrzyła, oczami wypełnionymi bezbrzeżnym smutkiem i rozpaczą. I wtedy stało się dla mnie jasne, że ktoś, kto tak patrzy, nie może zostać sam.

− I zakochałeś się w niej na zabój… – dodała domyślnie Magda.

− A widzisz, pani wszechwiedząca, jednak nie masz racji. Nie zakochałem się ani wtedy, ani potem, ale ściągnąłem ten plecak. Gdy schodziłem z drzewa, obsunęła mi się noga i zjechałem po pniu, zdzierając sobie skórę z połowy łydki. A ona bez słowa zdjęła apaszkę z szyi i opatrzyła mi ranę. Jak się później dowiedziałem, ta chusteczka to była jej najładniejsza rzecz… W każdym razie właśnie wtedy kiedy w milczeniu tamowała krew płynącą mi z nogi, coś się we mnie zmieniło. Wiedziałem, że coś między nami się stało, jednak to nie była miłość – zastrzegł, kładąc rękę na dłoni Magdy. – Po prostu już nie mogłem patrzeć, jak sama siedzi pod ścianą na przerwach, jak przemyka chyłkiem do szatni. Postanowiłem być obok niej. I to wystarczyło. Inni przestali od niej stronić, bo w klasie liczono się z moją opinią. Tak rozpoczęła się jedna z najpiękniejszych przyjaźni. Później trafiliśmy do tej samej klasy w liceum, potem poszliśmy na studia. Inne kierunki, ta sama uczelnia… Aż zniknęła mi z oczu.

− Przyjaźnie z lat młodzieńczych często umierają śmiercią naturalną. Jak na razie to historia, jakich wiele…

− Byłaby nią, gdyby nie jeden drobny szczegół, ale o tym za chwilę. Zacząłem szukać Danki, gdy poznałem ciebie, a raczej gdy ci się oświadczyłem. Nie udało mi się jednak wpaść na jej ślad. Jakby zapadła się pod ziemię. I tak to wyglądało aż do niedawna. Aż do momentu gdy zadzwonił Bartek i poinformował mnie, że Danusia leży w szpitalu i że lekarze usiłują się ze mną skontaktować.

Zakończył i spojrzał na nią błagalnym wzrokiem. Było w tym spojrzeniu wszystko: i miłość, i żal, i niema prośba o to, by jednak nie zadała tego pytania, które wisiało w powietrzu i w końcu musiało paść.

− Michał, dlaczego to właśnie ciebie szukają? Przecież… – zamilkła, bo coś ścisnęło ją w gardle. – Dlaczego? – powtórzyła.

– Bo Danka jest moją żoną – wyszeptał głucho, a Madeleine poczuła się tak, jakby właśnie ktoś wylał jej na głowę kubeł lodowatej wody.

* * *

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: