Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nagranie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nagranie - ebook

Zanim przeczytasz, upewnij się, że nie dostałeś nagrania…

Komisarz Maciej Gorczyński prowadzi trudną sprawę. W ciągu sześciu miesięcy w Toruniu zaginęło bez śladu pięciu młodych mężczyzn. Jedyną wskazówką są paczki z tajemniczymi nagraniami, które otrzymują rodziny zaginionych. Wynika z nich, że mężczyźni nie żyją.

Gorczyński wie, że ma do czynienia z seryjnym mordercą. Postanawia włączyć w sprawę zaprzyjaźnioną jasnowidz Sylwię Trojanowską, która czasami pomagała policji w trudnych przypadkach. Nietypowy duet znajduje się coraz bliżej zabójcy, który śledzi każdy ich ruch.

Nagrań przybywa, a tożsamość sprawcy wciąż pozostaje nieznana. Wkrótce wizje jasnowidz prowadzą do Fundacji LifeTrans, założonej przez jednego z profesorów Collegium Medicum.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66338-24-1
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Domy na wsi mają jednak swój urok. Te stare, zbudowane dawno temu. Najciekawsze są te jeszcze sprzed pierwszej wojny. Teraz nawet wieś upodabnia się do miasta. Drzwi w drzwi, okno w okno. Zero intymności. Stawiają te domy, nie zastanawiając się, czym jest mieszkanie na wsi. Tu miała być przestrzeń, prywatność, spokój. A gdzie tu spokój, jeśli ktoś obok urządza imprezę? Wtedy ty też czujesz się, jakbyś w niej uczestniczył. Tylko bez towarzystwa, bez specjalnego żarcia, bez zaproszenia. Jesteś sam.

Ja mam to szczęście, że mieszkam w starym domu, który stoi na uboczu. Nie należy do osiedla domków jednorodzinnych, gdzie biegają dzieciaki, udając, że żyją na wsi. Mój dom jest inny. Ma swój klimat. To moje prawie sto metrów kwadratowych, otoczonych przez pola i lasy. Prawie sto metrów, z których ponad połowę oddałam im. Ale musiałam to zrobić. To wszystko dla dobra innych. Tych, których skrzywdzili przed laty.

Ci, których skrzywdziłam ja, nie mieli już szans. Leżą nieruchomo w zaschniętych kałużach krwi. Wyglądają pięknie, lepiej niż za życia, które na własne życzenie sobie spieprzyli. Są moją tajemną rzeźbą, którą się pochwalę, gdy nadejdzie czas. Dokładnie tak wyglądali w moich marzeniach. Mam nadzieję, że i w ich marzeniach tak wyglądała śmierć, bo drugiej mieć nie będą.

Już za późno.15 grudnia 2016 roku, godzina 9.05

Toruń, ul. PCK

Komenda Miejska Policji

gabinet Macieja Gorczyńskiego

Media podały do publicznej wiadomości informację o zaginięciu kolejnego chłopaka. Piątego w ciągu półrocza. To już nie mógł być zbieg okoliczności, to musiała być jakaś szersza, zaplanowana akcja. Tylko gdzie znów zawiniliśmy? Wzmożone patrole w centrum jak widać nie zagwarantowały bezpieczeństwa. Nie możemy być wszędzie. Nie mamy tylu ludzi na służbie, aby osadzić ich we wszystkich wąskich uliczkach tego miasta. To by było niewykonalne. Komendant o tym wiedział, ludzie także musieli sobie zdawać z tego sprawę, a cała wina znów spadła na nas. Te podpisy pod artykułami o zaginięciu Kołodzieja pokazują, jak nieufni w stosunku do nas są mieszkańcy.

Mendy, nie policja.

Pierdoły, tylko śpią w radiowozach,

zamiast chodzić po mieście.

Lepiej grzać dupy w samochodach niż szukać przestępców.

I po co nam taka policja? Sami się boją, cieniasy.

Przypominałem sobie niektóre z komentarzy, wiedząc, że i komendant je przeczyta. „Że też mnie musiała się trafić sprawa tych zaginięć”, denerwowałem się, żałując, że tak ochoczo zgłosiłem się do pierwszej sprawy.

Lipiec. To wtedy zaginął Kacper Ropejko, z którym mój syn chodził kiedyś do liceum. Siedzieli razem w ławce w popularnej toruńskiej „Jedynce”, marząc o tym, że zostaną w przyszłości lekarzami. I tak pewnie by się stało, gdyby nie to, że Kacper zaginął, będąc na drugim roku studiów medycznych. Przyjechał na weekend z Poznania, miał się spotkać ze znajomymi z liceum. Mój Wojtek też tam był, też się z nimi bawił, pił piwo, a może coś mocniejszego. Wiem tyle, że on wrócił, a Kacper nie dotarł do domu. Ślad po nim urwał się na toruńskich bulwarach. Nie musiał tamtędy wracać, aby dotrzeć na Bielany, gdzie mieszkali jego rodzice. Miał wsiąść w taksówkę, lecz żaden taksówkarz go nie pamiętał. Zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu.

– Stary cię woła. – Słowa Ryśka przerwały moje rozmyślania.

„No to będziesz się teraz, durniu, tłumaczył”. Nawet nie miałem siły siebie pocieszać. Nie chodziło tu o mnie. Sam miałem syna w podobnym wieku co wszyscy zaginieni w minionym półroczu. Wstałem z krzesła, aby udać się do gabinetu komendanta. Tam nie mogło mnie spotkać nic dobrego. Wiedziałem to doskonale.

– Czy was, kurwa, popierdoliło?! – Nie byłem pewien, czy z jego ust padło pytanie, czy raczej stwierdzenie.

Komendant Stanisław Zarzycki. Po godzinach pracy byliśmy dobrymi kumplami, ale tutaj musiałem pamiętać, kto rządzi. On był szefem, a ja miałem wykonywać jego polecenia. Według niego powinienem być szybszy niż przestępcy. Zawsze na kolegiach prawił nam te swoje filozoficzne gadki typu „nim złodziej pomyśli, że chce ukraść, wy już musicie go złapać”. Nie rozumiał, że bez kradzieży nie ma przewinienia.

– Robimy, co w naszej mocy, ale…

– Robimy, co w naszej mocy – przedrzeźniał mnie, wymachując energicznie rękoma. – Słyszę to już od prawie pół roku, a oni, cholera, wciąż znikają. I nie mów mi, kurwa, Gorczyński, że mógł wpaść do Wisły, bo płetwonurkowie jej dno, do cholery, to już na pamięć znają przez te wasze przypuszczenia.

– Ale…

Próbowałem mu wytłumaczyć, że istniało duże prawdopodobieństwo, że zaginieni faktycznie skończyli w rzece, jednak on znów mi przerwał. Wolałem nie używać przy nim słów „przypuszczenia” oraz „prawdopodobieństwo”, bo wyraźnie od dłuższego czasu był na nie uczulony bardziej niż na orzechy.

– Czy ty widziałeś, co o was piszą?! – Rzucił mi wydruki komentarzy, które czytałem niedawno na toruńskich portalach.

Nie chciałem znowu do nich zaglądać, znałem je już praktycznie na pamięć. Po każdym kolejnym zaginięciu pojawiały się, jakby ich autorzy stosowali metodę kopiuj-wklej.

Udałem, że na nie patrzę, aby zebrać myśli. Potrzebowałem czegoś „wow”, co przekona nie tylko komendanta, ale i mieszkańców, że nam też zależy na wyjaśnieniu sprawy. Bo czy można mówić, że chcemy schwytać sprawców, skoro nie mamy pewności, co się właściwie wydarzyło?

– Powiesz coś w końcu, kurwa, czy będziesz tak siedział z założonymi rękoma i potem mi powiesz to twoje „robimy, co w naszej mocy”? – przedrzeźniał mnie ponownie.

– A co mam powiedzieć? Nie powiem tego, co chcesz usłyszeć! – broniłem się. – Doskonale wiesz, że wszystkie ślady kończą się w tym samym miejscu! Może pora umieścić tam kamery, mówimy o tym od dawna. Zresztą nie tylko my, mieszkańcy także. Ale po co, lepiej zająć się wycinaniem drzew na Sobieskiego.

Temat kamer był jednym z tych delikatnych. Miasto obsadzone kamerami nie miało ich w jednym z centralnych punktów i nikt nie wiedział dlaczego. Bo na pewno nie z tego powodu, że było tam bezpiecznie. Może kiedyś doszło tam do kilku mało znaczących bójek, w których nikt nie ucierpiał, ale teraz chodziło o życie młodych chłopaków. Na razie pięciu, ale byłem pewien, że to nie koniec.

– Jak wam za ciężko, to sobie Supermana zawołajcie albo resztę tych waszych Awangardów z tych gier, co po godzinach włączacie, myśląc, że nie widzę!

Przyzwyczaiłem się już chyba do jego dogryzania. Po godzinach nie był zły. Wtedy mogło się go nawet pomylić z człowiekiem, jeśli się go nie znało.

– Avengersów – poprawiłem go z uśmiechem.15 grudnia 2016 roku, godzina 10.30

Toruń, ul. PCK

Komenda Miejska Policji

korytarze budynku komendy

Zmieszany z błotem mogłem wyjść z gabinetu Zarzyckiego, aby szukać odpowiedzi na postawione przed nami pytania. Było ich zbyt wiele. Zaginionych łączyła płeć i podobny wiek. Wszyscy w wieku dwudziestu–dwudziestu ośmiu lat. Na studiach albo już po, a jeden to nawet się na żadne nigdy nie wybrał. W związku z tym sprawa nie dotyczyła tylko studentów, a nie byliśmy w stanie chronić wszystkich chłopaków z Torunia w wieku podobnym do zaginionych. Ilu ich mogło być? Tysiące albo i dziesiątki tysięcy. „A mówią, że społeczeństwo nam się starzeje...”, rozmyślałem.

Telefon do Sylwii wydawał mi się jedyną rozsądną rzeczą, jaka przychodziła mi do głowy. Przecież nie mogła zaszkodzić.

Przez chwilę się wahałem, czy nie zapytać o zgodę Zarzyckiego, ale kolejne jego kazanie i krzyki były mi zupełnie niepotrzebne. Musiałem ją tylko poprosić o dyskrecję, choć na jakiś czas.

Odebrała po pierwszym sygnale, jakby czekała na telefon.

– Potrzebuję twojej pomocy.

– Wiem, czytałam.

– Mogę wpaść do ciebie po rozmowie z rodziną i współlokatorami chłopaka?

Zaśmiała się pod nosem. Znałem ją dobrze, by nie powiedzieć, że doskonale.

– Na dłużej czy tylko w sprawie chłopaka? – zapytała zmysłowo.

– Sylwia, proszę. – Zakończyłem rozmowę.

Znów się zaczęło. Kilka razy próbowałem jej wyjaśnić, że to był przelotny romans, chwila zapomnienia, lecz ona nie rozumiała. Wiedziała o moich problemach z żoną, o tym, że łączą nas tylko dzieci, dlatego była tak uparta. Imponowało mi, że widzi we mnie mężczyznę, idealnego kochanka, kogoś, kogo Mariola we mnie nie dostrzegała już od dłuższego czasu. Nie mogłem sobie ponownie pozwolić na ten romans, nie chciałem wpaść w jej sidła, bo potem miałbym problem, aby się z nich wydostać. A Marioli nie mogłem przecież zostawić, nie teraz, kiedy okazało się, że jest chora.

Rak był dla nas zaskoczeniem. Wdarł się w nasze życie bez pytania. Na chwilę nas zbliżył, aby potem znów pozwolić życiu na spontaniczny bieg. Bieg obok siebie, ale nie wspólnie. Cóż, widocznie tak musiało być w małżeństwie z ponaddwudziestoletnim stażem.15 grudnia 2016 roku, godzina 11.20

Toruń, ul. Ślaskiego

mieszkanie wynajmowane przez zaginionego Mariusza Kołodzieja

Blokowiska na Rubinkowie i Skarpie mieszkańcy Torunia nazywają sypialnią. Małe klitki, budowane po to, aby pomieściły jak najwięcej osób. To tu ponoć mieszka praktycznie połowa mieszkańców naszego miasta, ale co z tego, skoro życie umiera na osiedlu po piętnastej, kiedy ludzie wrócą do domów. Nawet wyprawa do centrum wydaje się pokonaniem niewyobrażalnej drogi. Po co? Tu też są sklepy, niewielki rynek, a i baza edukacyjna jest znacznie większa niż w innych częściach miasta. Takie miasto w mieście.

Blok na Ślaskiego, w którym mieszkał Kołodziej, był tym największym. Czternastopiętrowy potwór stał przede mną otworem. „I pomyśleć, że muszę wjechać na samą górę”, wściekałem się, mając nadzieję, że mój lęk wysokości pozwoli mi spokojnie pracować.

Drzwi mieszkania otworzył młody chłopak. Pewnie był w podobnym wieku jak zaginiony.

– Szanowna władza nas odwiedziła – zażartował, kiedy pokazałem mu odznakę.

– Można? – zapytałem.

Przepuścił mnie w drzwiach, pozwalając zobaczyć wnętrze mieszkania. Mieszkania? Do tego widoku bardziej pasowało miano chlewu. Walające się wszędzie puszki po piwie, butelki po pepsi i tona ubrań, po których lokatorzy woleli stąpać niż podnieść je i złożyć. Nie tak wyobrażałem sobie to miejsce. Sam miałem syna na studiach, który wynajmował pokój, i chciałem wierzyć, że nie mieszka w czymś takim. Tu się nie dało żyć, a co dopiero uczyć.

Chłopak zaprowadził mnie do salonu, gdzie siedział drugi współlokator Kołodzieja. Rozejrzałem się. Tu też panował syf, jednak w porównaniu z wcześniejszymi widokami to pomieszczenie sprawiało przyjemniejsze wrażenie. Śmierdziało tu piwem. Próbowałem zlokalizować, skąd ten zapach, bo nie mógł dochodzić z puszek, które widziałem.

– Dbamy o naszą matkę – rzucił ten, który otworzył mi drzwi, kiedy mój wzrok padł na wielki wór leżący w rogu pokoju.

„Jacy uczynni”, zakpiłem w myślach, wiedząc doskonale, że zbierają puszki, aby mieć na chlanie. Studenci...

– Makulaturę też zbieracie? – Zaśmiałem się.

– Stary, ty wiesz, ile płacą za kilo? – zapytał ten drugi. – Nawet gdybym całe to badziewie ze skrzynek powyciągał, to na tydzień by na browar nie starczyło.

Przez chwilę zastanawiałem się nad odpowiedzią na jego pytanie. Kiedyś można było dostać nawet dwadzieścia groszy za kilo, teraz ponoć stawki poszły znacznie w dół. Dziesięć, osiem, a może sześć. Nie wiem, czemu się nad tym zastanawiałem. To nie dotyczyło sprawy.

– Możemy pogadać? – Postanowiłem zakończyć wstępne rozważania i przejść do sedna.

Skinęli jednocześnie głowami, zajmując miejsca na kanapie. Wyjąłem skoroszyt, aby zapisać to, co wyda mi się ważne w ich zeznaniach, po czym usiadłem na krześle.

– Jak się nazywacie?

– Krystian Mekka – przedstawił się chłopak, który otworzył przede mną drzwi. – A to Marcin, Marcin Lewicki. – Wskazał kolegę.

– Popierdoliło cię, przecież potrafię gadać – oburzył się.

„Młodość”, pomyślałem, przypominając sobie, że ja też, będąc w ich wieku, zwracałem większą uwagę na pierdoły niż na rzeczy ważne.

– Panowie – uspokajałem, zapisując jednocześnie ich dane – powiedzcie mi wszystko, co wiecie na temat zaginięcia Mariusza.

Spojrzeli na siebie, zastanawiając się, który powinien zacząć.

– To tak, w sobotę Mario wychodził na imprę z ludzikami ze swojej pracy – zaczął opowieść Marcin, chyba po to, aby pokazać, że rzeczywiście potrafi mówić.

– Gdzie pracował? – dopytałem.

– Od tygodnia rabotał w jakimś call center koło Carrefoura. Miał takie szczęście, że ledwie go zatrudnili, a tu bum, impreza się szykuje – kontynuował Lewicki. – Mieli się spotkać jakoś po dwudziestej pierwszej, bo część osób tego dnia pracowała, ale że Mario był obrotny i znał trochę knajp w Toruniu, to wiedział, że tańszy browar jest w klubie tylko do dziewiątej. Miał tam jechać i kupić skrzynkę, coby inni go polubili. Wiesz, takie wkupienie się w łaski.

Zaskakiwała mnie ich postawa. Młodzi ludzie coraz częściej rezygnowali z form grzecznościowych, zastępując je bezosobowymi zwrotami lub przejściem na „ty”.

– O której wyszedł z domu?

– Bimbaj miał mieć o dwudziestej sześć. – Tym razem głos zabrał Krystian. – Miał jechać chyba jedynką, bo piątka to sam pan władza wie, jak jeździ. A Mario nie lubił autobusów, on zawsze, jak się dało, to jechał tramwajem.

– Czasem głupi wolał iść pieszo niż jechać solarisem.

Zapisałem godzinę, aby sprawdzić monitoring w MZK. Istniały niewielkie szanse, że zaginiony jechał monitorowanym tramwajem, ale musiałem to sprawdzić.

– Skąd wiecie, że dotarł do centrum? – zapytałem.

Spojrzeli ponownie na siebie.

– Każdy portal o tym pisze, nie czytał pan? Nam się Mario nie spowiadał, co innego matce, ale ona miała go za idealnego syna.

– A gdzie rodzice? – Przypomniałem sobie, że i oni mieli być na przesłuchaniu.

Chłopcy wstali zbyt energicznie, zaczynając zbierać ubrania z podłogi. Wór puszek opuścił mieszkanie, znajdując nagle miejsce na balkonie, a w pokoju spod stert niepotrzebnych rzeczy zaczynały się wyłaniać meble.

– Mieli o jedenastej wyjechać z Tyfusowa – rzucił dopiero po dłuższej chwili Krystian.

Nienawiść między Toruniem a Bydgoszczą była dla mnie czymś trudnym do zrozumienia. Na każdym kroku były z tym problemy, a o dogadaniu się, nawet w sprawach czysto politycznych, nie było mowy. Oni nie lubili nas, my nie lubiliśmy ich – i nie chodziło tu o ludzi.

– Czyli Mariusz pochodzi z Bydgoszczy? – Postanowiłem się upewnić.

– Przecież Kris mówił, że stamtąd. Ale nie chciał tam wrócić. Mówił, że tu ma lepsze perspektywy, a im dalej od mamusi, tym bezpieczniej.

– Bał się matki?

Zaśmiali się w głos, wciąż sprzątając mieszkanie.

– Klosza nie można się bać, ale lepiej, żeby ona nie wiedziała, że Mario lubił imprezy.

– Klosza?

– Trzymała go pod kloszem, dzwoniła kilka razy dziennie. Nawet pytała, czy dobrze dupę podtarł po sraniu, rozumie pan? A on był dorosły, miał dwadzieścia dwa lata.

– Pamiętasz akcję z piątkiem? – Marcin skierował pytanie do swojego kolegi, po czym wybuchł śmiechem.

– Ta, pamiętam.

Drugi też się roześmiał, tylko ja nie wiedziałem, o co chodzi z piątkową akcją.

– Niech pan władza słucha, dopóki jeszcze jego matki nie ma. Zamówiliśmy se w piątek pizzę, taką z boczkiem i wołowiną. Najlepsza w mieście, choć, kurwa, tania nie była. I ta dzwoni do niego i pyta, co je. No to Mario wymiękł i mówi, a ta różaniec zaczęła na głos odmawiać, bo w piątek żremy mięso i Bóg nam nie wybaczy.

– Katolików obowiązuje wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych w każdy piątek – przypomniałem sobie.

– Stary, ale weź zluzuj. Byliśmy na uczelni, wymęczyli nas w cholerę, a tu o jakiś boczek jazda? Przecież musimy się dobrze odżywiać, aby wiedza nam łatwiej wchodziła – zauważył Marcin.

Postanowiłem tego nie komentować. Sam nie byłem przykładnym katolikiem i daleko było mi do poszczenia w piątki, a nawet do cotygodniowej mszy, ale się tym nie chwaliłem. Wiedziałem, że żyjemy w kraju katolickim, gdzie niby wiara jest rozdzielona od państwa, ale tylko niby.

– Możecie dać mi jakąś rzecz należącą do Mariusza, która była dla niego bardzo ważna? – zapytałem, sądząc, że tego właśnie chciałaby Sylwia.

Tym razem pragnąłem być szybszy, pokazać jej, że przez lata naszej znajomości czegoś się nauczyłem.

– Kontroler? – zdziwiłem się, kiedy Krystian podał mi jeden z elementów konsoli.

– iPad, panie władzo – poprawił mnie. – Pees czwórka była jego największym skarbem. To było jego oczko w głowie. Trzy miechy zapierdalał z tymi ulotkami, bo starzy mu nie chcieli na nią dać hajsu.

– Rodzice Mariusza są bogaci? – zapytałem.

Chłopcy wstali, aby zaprowadzić mnie do pokoju kolegi. Był niewielki, ale zdecydowanie schludniejszy niż reszta mieszkania. Otworzyli jego szafę, po czym zaczęli wyrzucać same markowe ubrania.

– Są dziani, ale pleja mu kupić nie chcieli, bo miał się uczyć. Dla niego tak ważny był ten sprzęt, że kiedy wpadały do nas laski, to chował go do pudła i ukrywał w szafie. Z początku nas to śmieszyło, ale z czasem zrozumieliśmy, że chłopak nigdy nie musiał nic robić, a tu nagle trzy miechy musiał zapierdalać po osiedlu z ulotkami – wytłumaczył Lewicki.

Sięgnąłem po skoroszyt, aby zapisać swoje przypuszczenia. „Porwanie dla okupu” – brzmiała notatka, która według mnie była całkiem prawdopodobna. „Kurwa, znów te przypuszczenia i prawdopodobieństwo, Zarzycki mnie zabije”, pomyślałem, czytając ponownie swoje zapiski, jednak postanowiłem ich nie zmieniać.

Głośne walenie do drzwi przerwało naszą rozmowę. Krystian pobiegł, aby otworzyć.

– Szanowni państwo Kołodziejowie, zapraszamy – witał ich od progu.

Niewysoka kobieta nie wyglądała na postrach, ale widać było, że chłopcy czuli przed nią respekt. Towarzyszący jej mężczyzna wydawał się mniej przyjazny.

– Sędzia Teresa Wilk-Kołodziej – powiedziała oschle, podając mi dłoń. – A to mój mąż, mecenas Jarosław Kołodziej.

Wyższe sfery. Zaczynałem już wszystko rozumieć. Moja hipoteza wydawała się coraz bardziej prawdopodobna. Pozostało nam jedynie czekać na telefon w sprawie okupu. „Podsłuch na telefony Kołodziejów” – zanotowałem w skoroszycie, chcąc ubiec sprawcę. „Tylko dlaczego zaginął w tym samym miejscu co inni?”, zastanawiałem się, nie mogąc ułożyć do końca tej historii. Może chcieli nas wprowadzić w błąd, a może to nie o okup chodzi? Dwie odległe hipotezy, obie prawdopodobne. „Prawdopodobne” – chyba już sam zaczynałem nienawidzić tego słowa.

– Co mogą państwo powiedzieć w sprawie zaginięcia? – zacząłem.

– To chyba wy powinniście nam coś powiedzieć, to wy macie dbać o porządek i bezpieczeństwo w kraju. – Sędzia nie należała do przyjemnych rozmówczyń. – Jak dorwę tego drania, to już się nim zajmę. Tyle razy mówiłam publicznie w wywiadach, że powinna wrócić kara śmierci. Mogłabym ją chociaż zastosować, a tak co, tylko dożywocie za stres, jaki nam zafundowano.

– Pani Wilk-Kołodziej, z tego, co wiem, to… – Nie byłem przekonany, czy powinienem jej powiedzieć o moich przypuszczeniach na temat porwania dla okupu – nie byłem ich pewien.

Wiedziałem jednak doskonale, że polskie prawo nie przewiduje dożywocia za porwanie, nawet za takie dla okupu.

– Już ja mu proces zrobię. Niech mi pan nie przypomina, ile za co grozi, bo to ja kodeksów się na pamięć uczyłam, nie pan.

Kobieta zdecydowanie nie należała do łatwych rozmówców. Była pewna siebie i swoich słów. Wiedziała, czego chce, i zdawała sobie sprawę, że my w tej sprawie niewiele mamy do powiedzenia.

– Czy jest coś istotnego, co mogłoby pomóc w rozwiązaniu sprawy? – zapytałem po raz drugi, mając nadzieję, że mecenas raczy się w końcu odezwać.

Niestety, wyglądało na to, że jest pantoflarzem. Biedaczek, współczułem mu, ciesząc się, że w moim małżeństwie Mariola to mnie pozwala nosić spodnie.

Opuściłem mieszkanie na Ślaskiego z kilkoma ważnymi informacjami oraz iPadem w torbie. Wiedziałem, że on się przyda. Wiedziałem też, że będę musiał tu wrócić, bo studenci nie powiedzieli mi wszystkiego. Nie zdążyli.15 grudnia 2016 roku, godzina 13.30

Toruń, ul. Bażyńskich

mieszkanie Sylwii Trojanowskiej

Gdybym wiedziała, że wpadniesz na obiad, tobym go zrobiła – powitałam Maćka od progu.

Nie wyglądał najlepiej. Zapewne Zarzycki już go zgnoił, a sam mógł przecież ruszyć swoją szanowną dupę i coś zdziałać. Opieprzanie innych i przerzucanie na nich roboty wychodziło mu idealnie, ale samodzielna praca była już czystą imaginacją.

– Zamówię kebaba, z Kinga dowożą w niecałą godzinę – zaproponowałam. – Tego, co zawsze?

Skinął niepewnie głową, a ja wybrałam numer warszawskiej centrali Kebab Kinga, aby zamówić nam jedzenie.

– King box z wołowiną, sos średni i megakebab też z wołowiną i też sos średni – powiedziałam do słuchawki, kiedy już podałam adres dostawy.

Miła kobieta zanotowała zamówienie, informując, że będzie w ciągu godziny. Godziny, dobre sobie. Takie rzeczy to może w tej ich Warszawce, u nas trwa to góra trzydzieści minut, ale skąd stolica może o tym wiedzieć. Ten, kto wymyślił tę ogólnopolską infolinię, powinien dostać jakąś nagrodę. Nawet nie jedną, tylko kilka.

– Mów, co mamy – poprosiłam, kiedy usiadłam naprzeciw niego.

Lubiłam na niego patrzeć. Był starszy o prawie piętnaście lat, ale dla mnie to nie miało znaczenia. Cieszyłam się, kiedy tu przychodził, a jeszcze bardziej, kiedy zostawał na dłużej.

– Zaginiony Mariusz Kołodziej – odpowiedział.

– To już wiem, wszystkie toruńskie portale o tym piszą, powiedz mi coś, czego jeszcze nie wiem. – Zdenerwowałam się. – Coś musiałeś robić przez te cztery godziny, do cholery.

– Robiłem – bronił się. – Byłem w jego mieszkaniu, rozmawiałem ze współlokatorami i jego rodzicami.

Pomarszczone czoło zdradzało, że pierwszą młodość ma już za sobą, ale ja wciąż wierzyłam, że przy mnie znów poczuje moc.

– Co powiedzieli?

– Nic szczególnego. Matka to istna wampirzyca, która wysysa z innych krew…

– Podoba mi się! – Klasnęłam w dłonie z radości.

Zapowiadała się ciekawa sprawa. Jak już Maciek mówił o matce „wampirzyca”, to musiało z niej być niezłe ziółko. On zawsze zważał na słowa, a tym bardziej na porównania, jakich używał.

– Trzymała chłopaka pod kloszem. Takie są relacje jego współlokatorów, ale widząc ją na żywo, upewniłem się, że nie kłamali. Ojciec też jest pod jej pantoflem. Ty wiesz, że on nawet słowa nie powiedział?

– Niemowa? – Zaśmiałam się.

– Raczej wystraszony konik polny.

– Konik polny?

Maciek uśmiechnął się, pokazując swoje piękne zęby. „Proteza czy naturalne?”, zastanawiałam się po raz kolejny, bojąc się o to zapytać.

– Tak mi go jakoś przypominał z tym swoim wzrostem i nadmiernym wychudzeniem.

– Masz coś dla mnie? – zapytałam zalotnie.

Nie zdążył odpowiedzieć. Domofon oznajmił przybycie gości. Spojrzałam na zegarek. „Dwadzieścia dwie minuty”, powiedziałam w myślach do siebie, czując, że to chyba rekord w dostawie z Kinga. Należał się napiwek.

Odebrałam kebaby, dając chłopakowi dodatkową dychę. Według mojego postanowienia każde zamówienie dostarczone poniżej trzydziestu minut zasługiwało na nagrodę. Podałam Maćkowi jego megakebaba, sama zajmując się moim pudełkiem.

– Co masz na myśli?

Wiedziałam, że jego pytanie odnosi się do mojego.

– Ty już wiesz. – Włożyłam kolejną porcję mięsa do ust.

Maciek przerwał na chwilę jedzenie, aby wyjąć coś z torby, którą miał zawsze pod ręką. Ludzie śmiali się, że wygląda z nią jak jakaś baba, ale on miał gdzieś słowa innych. Torba była dla niego zbyt cenna, aby z niej zrezygnować, nawet jeśli wyglądała na damską. Położył przede mną małe zawiniątko.

– Dobry chłopiec. – Wstałam, aby móc zanurzyć choć na chwilę dłonie w jego włosach.

Nie chciałam być nachalna. Czułam, że sam musi mi ulec, by to mogło przetrwać. Nie chciałam go znów jedynie na chwilę. Ja się w nim już dawno zakochałam, chociaż wiedziałam, że ma żonę i dwoje dzieci.

Sięgnęłam po kontroler od jednej z popularnych konsoli, aby spróbować pomóc Maćkowi. Musiał wiedzieć, że może na mnie liczyć.

Odłożyłam kebab, aby pójść po wcześniej wydrukowane zdjęcia Mariusza i mapę powiatu. Rozłożyłam ją, spojrzałam w oczy Kołodzieja, jednocześnie dotykając czegoś, z czym był silnie związany. Zamknęłam na chwilę oczy, aby ujrzeć pod powiekami obraz. Ten sam, co ostatnio. Ten sam, co przy ostatnich czterech zaginięciach. To nie mógł być przypadek. Za tymi zaginięciami stała ta sama osoba, tu nie było mowy o pomyłce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: