Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Natura leczy, czyli co sprawia, że jesteśmy szczęśliwsi, zdrowsi i bardziej kreatywni - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
10 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
46,90

Natura leczy, czyli co sprawia, że jesteśmy szczęśliwsi, zdrowsi i bardziej kreatywni - ebook

ZACZNIJ CZERPAĆ Z NATURY PEŁNYMI GARŚCIAMI!

Ta popularnonaukowa książka zawiera solidną dawkę wiedzy o tym, jak natura wpływa na nasze ciało.

Wraz z Florence Williams odkrywamy przyjemności shinrin-yoku - „leśnych kąpieli” w zaciszu japońskich lasów; pozytywny wpływ obozów survivalowych oraz korzyści płynące ze spacerów po miejskich parkach. Drzewa za oknem, śpiew ptaków czy zapach sosny mają niebagatelne znaczenie dla naszego samopoczucia. Autorka przedstawiając najnowsze wyniki badań naukowych dowodzi, że obcowanie z naturą wpływa na ciało i umysł - wzmacnia odporność, obniża ciśnienie krwi, a do tego redukuje stres i pobudza do kreatywnego myślenia.

Od wieków wiedzieli o tym m.in. Ludwik van Beethoven, Nikola Tesla czy Theodore Roosevelt, którzy zachwalali korzyści płynące z długich spacerów i spędzania czasu na świeżym powietrzu. W dzisiejszych czasach coraz częściej pozostajemy zamknięci w czterech ścianach naszych biur, domów albo galerii handlowych i… wiele na tym tracimy. Najwyższa pora to zmienić!

 

Natura leczy to pięknie napisana, dogłębna prezentacja ważnej dla życia ludzi zasady, którą obecnie potwierdzają dowody z zakresu biologii, psychologii i medycyny”.

Edward O. Wilson, University Research Professor Emeritus, Uniwerystet Harvarda

 

„Zazwyczaj nie przytulam się do drzew, ale Natura leczy sprawiła, że miałem ochotę wybiec na zewnątrz i objąć najbliższy dąb. Nie ze względu na drzewo, ale dla mojego własnego dobra. Florence Williams w przekonujący i elegancki sposób prezentuje pogląd, że przyroda jest nie tylko piękna, ale także wywiera na nas zbawienny wpływ”.

Eric Weiner, autor książki Genialni. W pogoni za tajemnicą geniuszu, która znalazła się na liście bestsellerów dziennika „New York Times”

 

Florence Williams – dziennikarka i redaktorka współpracująca z magazynem Outside. Autorka artykułów publikowanych na łamach m.in. The New York Times i National Geographic. W swojej pracy zajmuje się tematyką natury i technologii. Jej poprzednia książka znalazła się na liście Notable Books 2012 wg The New York Times oraz zdobyła nagrodę Los Angeles Times Book Prize in Science and Technology. Wraz z rodziną mieszka w Waszyngtonie (USA).

Spis treści

Wstęp: Lek zwany powietrzem 9

Część pierwsza: Poszukiwanie neuronów natury

Efekt biofilii 25
Ilu neuronaukowców potrzeba do znalezienia jednego traganka? 41

Część druga: Pobliska natura – pierwsze pięć minut

Zapach przetrwania 69
Ptasi móżdżek 95
Pudełko z deszczem 115

Część trzecia: Pięć godzin miesięcznie

Przykucnij i dotknij roślin 141
Ogród Hedon 159
Idąc po rozum do głowy 179

Część czwarta: Mózg przełajowy

Ogarnij się: dzicz, kreatywność i potęga podziwu 199
Wodogłowie 217
Podaj piłę 237

Część piąta: Miasto w ogrodzie

Natura dla reszty z nas 257

Epilog 269
Podziękowania 277
Przypisy 281

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8179-549-4
Rozmiar pliku: 7,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Natura leczy to pięknie napisana, dogłębna prezentacja ważnej dla życia ludzi zasady, którą obecnie potwierdzają dowody z zakresu biologii, psychologii i medycyny”.

Edward O. Wilson, profesor emeritus, Uniwerystet Harvarda

„Ta świetnie napisana książka oddaje głos naukowcom przekonującym, że przebywanie na świeżym powietrzu przynosi mnóstwo korzyści dla zdrowia. Zadziorne pióro Williams pozwala jednak uniknąć powszechnych dziś natchnionych opisów przyrody. Analiza argumentów za i przeciw prowadzi ją do wyważonej konkluzji, że relacje z przyrodą mogą nie tylko poprawić jakość życia, lecz także je wydłużyć.

Danny Heitman, „The Wall Street Journal”

„W tej wspaniałej książce dziennikarka Florence Williams opisuje, w jaki sposób przyroda pozwala nareszcie uwolnić się od trudów współczesnego życia i związanego z nim niekończącego się strumienia bodźców. Stawia jednocześnie frapującą tezę, że natura nie tylko poprawia nasze samopoczucie, ale także wpływa na procesy biologiczne i umożliwia kontrolowanie wywoływanego przez stres odruchu „walcz albo uciekaj”.

„New York Magazine”Spis treści

Wstęp: Lek zwany powietrzem 9

Część pierwsza. Poszukiwanie neuronów natury

1 Efekt biofilii 25

2 Ilu neuronaukowców potrzeba do znalezienia jednego traganka? 41

Część druga. Pobliska natura: pierwsze pięć minut

3 Zapach przetrwania 69

4 Ptasi móżdżek 95

5 Pudełko z deszczem 115

Część trzecia. Pięć godzin miesięcznie

6 Przykucnij i dotknij roślin 141

7 Ogród Hedon 159

8 Idąc po rozum do głowy 179

Część czwarta. Mózg przełajowy

9 Ogarnij się: dzicz, kreatywność i potęga podziwu 199

10 Wodogłowie 217

11 Podaj piłę 237

Część piąta. Miasto w ogrodzie

12 Natura dla reszty z nas 257

Epilog 269

Podziękowania 277

Przypisy 281Wstęp

Lek zwany powietrzem

Niech twe ścieżki będą kręte, wijące się, samotne, niebezpieczne; niech prowadzą do najbardziej niesamowitych widoków.

Edward Abbey

Wędrowałam po Parku Narodowym Arches, kiedy w moim telefonie zabrzęczała aplikacja Mappiness. Niektórych by to rozdrażniło, ale nie mnie. Nareszcie byłam na świeżym powietrzu, w pięknej okolicy i mogłam powiedzieć aplikacji, jak bardzo jestem szczęśliwa, rozluźniona i uważna. Bardzo, bardzo, bardzo. Zakomunikowałam jej to, stukając w ekran. Następnie triumfalnie zrobiłam zdjęcie gładkich, łososiowych urwisk widniejących przede mną. Wyrastające ze szczeliny porosty tworzyły małe topografie. Po niebie w kolorze francuskiego błękitu płynęło kilka nieskazitelnie białych obłoków. Niech Wielki Brat harujący gdzieś daleko w pozbawionym okien uniwersyteckim laboratorium zje to sobie na lunch. W ciągu kilku miesięcy program odezwał się 234 razy, prawie zawsze wtedy, kiedy przebywałam w zamkniętym pomieszczeniu i pracowałam, co raczej nie było zbyt pomocne ani dla projektu Mappiness, ani dla mojego własnego. (No i wydawało się nie w porządku, przecież dość często bywałam na świeżym powietrzu). Mappiness to wieloletni projekt stworzenia wielkiego zbioru danych za sprawą dziesiątków tysięcy ochotników, którzy w dwóch przypadkowych momentach dnia są proszeni o opisanie nastroju i wykonywanych czynności. Odpowiedzi są następnie kojarzone z dokładną pozycją uzyskaną dzięki GPS, co pozwala z kolei dodać informacje o pogodzie, nasłonecznieniu i innych czynnikach środowiskowych. Cel jest prosty: co sprawia, że ludzie są szczęśliwi? Miejsce ma znaczenie, czy raczej niekoniecznie?

Wielki Brat – w sumie Wielki Naukowiec – to George MacKerron, młody i sympatyczny ekonomista z Uniwersytetu Sussex. Jak wyjaśnił, znaczna część danych na temat szczęścia dotyczy związków, czynności i zachowań ekonomicznych i nie ma w niej nic zaskakującego: ludzie są najszczęśliwsi, kiedy są ściśle opleceni siecią społeczności i przyjaźni, ich podstawowe potrzeby są zaspokojone, a umysły pobudzone i aktywne, często w imię sprawy większej niż oni sami. MacKerron zastanawiał się jednak nad ludźmi, u których te wszystkie sprawy toczą się pomyślnie – lub też nie. Czy istnieją jeszcze inne czynniki, które mogą w niebagatelny sposób wpłynąć na bieg ich codzienności?

Aby się tego dowiedzieć, MacKerron w 2010 roku stworzył aplikację Mappiness i w ciągu roku pozyskał 20 tysięcy uczestników i ponad milion rekordów w bazie danych (kiedy dołączyłam kilka lat później, miał już trzy miliony). Co wynika z zebranych danych? Ludzie są najmniej szczęśliwi w pracy i gdy chorzy leżą w łóżku, a najbardziej – w towarzystwie przyjaciół lub ukochanych osób. Nastrój często odzwierciedla pogodę (większość uczestników mieszka w Wielkiej Brytanii, więc nic w tym dziwnego). Jedną z największych zmiennych, tą zaskakującą, nie jest jednak osoba, z którą jesteś, ani czynność, którą właśnie wykonujesz (przynajmniej dla populacji korzystającej z iPhone’ów, czyli na ogół ludzi młodych, pracujących i wykształconych). Ta zmienna to miejsce, w którym się znajdujesz. MacKerron stwierdził w podsumowaniu jednego z artykułów: „Przeciętny uczestnik badania jest częściej i bardziej szczęśliwy na świeżym powietrzu, w naturalnych i obfitujących w zieleń okolicach niż w środowisku miejskim”. (A gdybyście się zastanawiali – pozyskane dane nie wynikają tylko z „efektu wakacji”, ponieważ MacKerron wziął na niego poprawkę).

Różnica w radości odczuwanej przez respondentów w warunkach miejskich i naturalnych (zwłaszcza w środowisku nadmorskim) była większa niż różnica między byciem samemu a z przyjaciółmi i mniej więcej taka sama jak między wykonywaniem ulubionego zajęcia, takiego jak śpiewanie czy uprawianie sportu, a niewykonywaniem go. Co ciekawe, uczestnicy, podobnie jak ja, rzadko byli jednak przyłapywani na świeżym powietrzu. Przez 93 procent czasu znajdowali się w pomieszczeniu lub w pojeździe. A przecież zgodnie z przyjętą w aplikacji definicją przebywanie „na świeżym powietrzu” może oznaczać stanie na skrzyżowaniu czy wyciąganie listów ze skrzynki pocztowej. Moje własne dane były dość żałosne. Aplikacja złapała mnie podczas ćwiczeń lub odpoczynku jedynie 17 razy, czyli w siedmiu procentach przypadków w ciągu roku. Najczęściej pracowałam, numer dwa to opieka nad dziećmi, zaraz za tym dojazd do pracy, prace domowe i jedzenie (no cóż, przynajmniej jedna rzecz była przyjemna). W trakcie krótkiego romansu z medytacją zostałam przyłapana na niej dokładnie dwa razy.

To, na co wskazuje Mappiness – epidemia przenoszenia się z zewnątrz do wewnątrz – jest aktem oskarżenia nie tylko wobec struktury i zwyczajów nowoczesnego społeczeństwa, ale także naszego samo­rozumienia. Jak stwierdziła kiedyś pisarka Annie Dillard, spędzamy nasze życie tak, jak spędzamy dni. Dlaczego nie robimy więcej rzeczy, które uszczęśliwiają nasz mózg? Jesteśmy zbyt wykończeni wymaganiami życia, zbyt oddaleni od zieleni czy zbyt kuszeni przez przyjemności czterech ścian, zwłaszcza te podłączone do prądu? Częściowo tak, ale to nie wszystko. W serii odkrywczych badań przeprowadzonych na Uniwersytecie Trent w Ontario psycholog Elizabeth Nisbet wysłała 150 studentów albo na świeże powietrze na spacer ścieżką wzdłuż pobliskiego kanału, albo do podziemi na przechadzkę wysłużonymi tunelami łączącymi budynki na kampusie. Poprosiła ich również, żeby przed wyjściem spróbowali przewidzieć, jak szczęśliwi poczują się w trakcie czekającego ich spaceru. Po powrocie wypełniali kwestionariusze, które miały zmierzyć ich samopoczucie. Studenci konsekwentnie przeceniali przyjemność płynącą z chodzenia tunelami i nie doceniali radości związanej ze spacerem na świeżym powietrzu. W naukach społecznych tego rodzaju mylne przewidywania są nazywane „błędami predykcji”. Niestety odgrywają one ważną rolę w podejmowaniu decyzji o sposobie spędzania czasu. Nisbet podsumowała to dość ponuro: „Ludzie mogą unikać okolicznej przyrody, ponieważ chroniczne oderwanie od niej sprawia, że nie doceniają płynącej z niej przyjemności”.

Dlatego właśnie robimy rzeczy, które nas irytują, na przykład sprawdzamy telefon 1500 razy na tydzień (nie wyolbrzymiam, ale chciałabym tylko zaznaczyć, że użytkownicy iPhone’ów każdego dnia używają swoich telefonów o 26 minut dłużej niż użytkownicy Androida, więc może małżeństwo z kimś z tej drugiej grupy to dobry pomysł), a zaniedbujemy rzeczy, które sprawiają nam przyjemność. Tak, jesteśmy zajęci. Mamy obowiązki. Jednak oprócz tego doświadczamy właśnie masowej, pokoleniowej amnezji wywołanej przez urbanizację i rosnącą ekspozycję na rzeczywistość cyfrową. Amerykańskie i brytyjskie dzieci spędzają obecnie na świeżym powietrzu o połowę mniej czasu niż ich rodzice. Na wpatrywanie się w ekran poświęcają natomiast do siedmiu godzin dziennie, nie licząc czasu w szkole.

Nie doświadczamy otoczenia przyrody na tyle często, żeby zdać sobie sprawę, jak regenerująco na nas działa, do tego nie znamy wyników badań, które świadczą o tym, że natura czyni nas zdrowszymi, kreatywniejszymi, bardziej empatycznymi i skłonnymi do nawiązywania kontaktu ze światem i z innymi. Okazuje się, że natura jest dobra dla cywilizacji.

Niniejsza książka bada naukowe podstawy tego, co poeci i filozofowie wiedzieli od eonów: miejsce ma znaczenie. Arystoteles uważał, że spacery na świeżym powietrzu oczyszczają umysł. Darwin, Tesla i Einstein przechadzali się po ogrodach i zagajnikach, żeby wspomagać myślenie. Teddy Roosevelt, jeden z najbardziej hiperproduktywnych prezydentów wszech czasów, wymykał się na odludzia na całe miesiące. Do pewnego stopnia wszyscy oni walczyli ze skłonnością do „zmęczenia, zszarganych nerwów, bycia nadmiernie ucywilizowanymi ludźmi”, jak to ujął w 1901 roku filozof-wędrowiec John Muir. Walt Whitman przestrzegał przed miejskimi „morowymi drobnymi przyjemnościami” przy jednoczesnej nieobecności przyrody. Rozumiał to budowniczy parków i działacz na rzecz zdrowia publicznego Frederick Law Olmsted. Zmienił kształt mojego rodzinnego miasta, a także wielu innych.

Romantyzm opierał się na koncepcji natury jako ocalenia dla śmiertelnej duszy i śmiertelnej wyobraźni, a poeci tworzyli ody do wysokich szczytów w tym samym czasie, kiedy w Europie torowało sobie drogę uprzemysłowienie. Wordsworth pisał o czymś, co przenika „przestwór tchnący życiem, / Wielki ocean i błękitne niebo, / I ludzką duszę”1. Beethoven dosłownie przytulał się do lipy rosnącej na jego podwórku. Dedykował swoje symfonie krajobrazom i pisał: „lasy, drzewa i skały dają człowiekowi rezonans, jakiego potrzebuje”. Obaj mówili o łączeniu się układów: wewnętrznego i zewnętrznego. Brzmi to dość mętnie, ale za to przewidzieli oni osiągnięcia neuronauki XXI wieku w badaniach nad komórkami ludzkiego mózgu odbierającymi sygnały ze środowiska. Nasz układ nerwowy jest tak skonstruowany, żeby rezonować z punktami odniesienia wyznaczonymi przez świat przyrody. Nauka potwierdza obecnie to, co wiedzieli już romantycy.

Dorastałam w zwartym, wertykalnym siedlisku przedwojennej kamienicy i ciągnęło mnie do soczyście zielonych, działających jak magnes hektarów nowojorskiego Central Parku. Począwszy od szkoły ponadpodstawowej, byłam tam prawie codziennie i w każdy weekend, jeździłam na starym, zardzewiałym rowerze Panasonic czy też chodziłam, jeździłam na desce lub opalałam się uwiązana do walkmana. Jesteśmy zwierzętami i tak jak inne zwierzęta szukamy miejsc, które dają nam to, czego potrzebujemy. Jeżeli tylko nadarzy się okazja, dzieci zmykają do domków na drzewie albo budują bazy. Szukają miejsca, w którym czują się bezpiecznie, ale jednocześnie mają łatwy dostęp do otwartej przestrzeni, gdzie mogą biegać do woli. Ciężko pracujemy, żeby budować domy i ogrody w określony sposób, i jeżeli możemy sobie na to pozwolić, płacimy znacznie więcej za rezydencje czy pokoje hotelowe jak najbliżej plaży, sielankowego pola golfowego z dziewięcioma dołkami albo cichej uliczki ze szpalerem drzew. Wszyscy chcemy, by nasze luksusowe wille stały na rogu Nadziei i Schronienia. Specjaliści mówią, że preferencje dotyczące miejsca zamieszkania są niezwykle spójne na przestrzeni różnych kultur i epok.

Do niedawna jednak psychologowie i neuronaukowcy nie traktowali tych podobieństw zbyt poważnie. „Badanie wpływu świata przyrody na mózg to tak naprawdę skandalicznie nowy pomysł” – powiedział mi Richard Louv, autor wydanego w 2008 roku bestsellera Ostatnie dziecko lasu2. „Powinniśmy się byli tym zająć jakieś trzydzieści czy pięćdziesiąt lat temu”. Dlaczego zatem właśnie teraz? Prawdopodobnie dlatego, że tracimy łączność z naturą w sposób zdecydowanie bardziej tragiczny niż kiedykolwiek wcześniej. Za sprawą zbieżności demografii i technologii odwróciliśmy się od przyrody bardziej niż jakiekolwiek pokolenie przed nami. Jednocześnie coraz mocniej doskwierają nam chroniczne dolegliwości pogarszane jedynie przez czas spędzany w czterech ścianach: od krótkowzroczności i niedoboru witaminy D aż po otyłość, depresję, samotność i niepokój – między innymi.

W niektórych częściach Azji Wschodniej, która zmaga się z chyba najcięższą epidemią choroby czterech ścian, odsetek nastolatków z krótkowzrocznością przekracza 90 procent. Naukowcy za przyczynę miopii uważali czytanie książek, lecz okazała się ona ściśle powiązana z czasem spędzanym jak golce piaskowe, z dala od światła dziennego. Słońce wpływa na pracę receptorów dopaminy w siatkówce, które z kolei odpowiadają za kształt rozwijającego się oka. Dowiadujemy się, co zerwanie z otaczającą nas przyrodą robi komórkom siatkówki, ale co z umysłami?

Wiele zyskaliśmy od momentu powstania Internetu, jednak liczni eksperci uważają, że staliśmy się także drażliwsi, mniej towarzyscy, bardziej narcystyczni i rozkojarzeni, a nasze procesy poznawcze straciły na zwinności. Nie możemy obwiniać za nasze złe samopoczucie tylko oddzielenia od przyrody, ale nasze skargi dają wyraz wyczerpywaniu się odporności psychicznej. Czasami wszyscy moglibyśmy być mniej reaktywni, nieco bardziej empatyczni, bardziej skoncentrowani i twardo stąpający po ziemi. Właśnie w tym może nam pomóc dawka natury, a liczni naukowcy cytowani w tej książce twierdzą, że są w stanie to udowodnić.

To nie aplikacja ani John Muir skłonili mnie do zastanawiania się nad związkami natury i ludzkiego mózgu. Badanie tej kwestii zaczęło się dla mnie w chwili, kiedy mój mąż przyjął ofertę pracy, która wymagała przeprowadzki z idyllicznego górskiego miasteczka do hipermiasta Waszyngtonu. Wyprowadziliśmy się z domu w Boulder w stanie Kolorado w ciepły i bezchmurny letni wieczór. Staliśmy na krawężniku i przyglądaliśmy się, jak reszta przerażającego stosu kartonów, mebli i sprzętu znika wrzucana do ciężarówki firmy przewozowej Atlas Van Lines. Ostatnie były kajaki. Jaskrawe jak żelki, porysowane przez lata obijania się o kamienie w rzekach – nie miały najmniejszego pojęcia, że trafią na betonowy podjazd w wielkim mieście.

Sąsiedzi z domu obok wyszli na ulicę. Ich i nasze dzieci padły sobie w objęcia. Po chwili zjawiły się małe dzieci z naszego odgałęzienia ślepych uliczek, ze swoimi hulajnogami i psami. Nasze dzieci miały osiem i dziesięć lat, to one były starszyzną, przewodziły stadu w regatach plastikowych kubków w rowie irygacyjnym, wypatrywaniu szopów, wspinaniu się na drzewa, malowaniu po skałach i ogólnym chaosie w zaroś­lach. Zdarzały się takie dni, że przebywały na świeżym powietrzu od końca lekcji aż do kolacji i tak naprawdę nie wiedziałam dokładnie, co robiły.

Niebo było różowawe. Kolorado nigdy nie wygląda równie pięknie jak w świetle zachodzącego latem słońca. Jestem pewna, że płakałam, jeszcze zanim zatrzasnęły się drzwi ciężarówki. Potem dołączyła do mnie sąsiadka i stałyśmy jak dwie idiotki pociągające nosem przy ozdobnej szałwii.

Było mi smutno, że opuszczamy Zachód, gdzie mieszkaliśmy przez 20 lat, i to z wielu powodów. Najważniejszymi byli moi przyjaciele i znajomi, szkoły i koledzy moich dzieci, nasz leśny dom i same góry. Szlaki w pobliżu domu były wstęgami przyjemności pełnymi niespodzianek, takich jak mały skorpion, który smyrgnął w poprzek ścieżki, żeby się pożegnać, polne kwiaty zmieniające się na warcie i moi wymowni towarzysze wędrówek, z którymi robiliśmy uniki przed trójboistami o zaciętym wyrazie twarzy.

Niemniej jednak podobnie jak wielu ludzi nie zdawałam sobie sprawy z tego, co mam, dopóki tego nie straciłam. Tamtego wieczoru, kiedy ciężarówka z naczepą pełną naszych ziemskich dóbr zniknęła z pola widzenia, nie byłam w pełni świadoma, do jakiego stopnia góry stały się dla mnie pokrzepiającym balsamem. Prawie codziennie byłam u ich stóp lub na ich szczytach, patrzyłam na nie – często w samotności. W przeciwieństwie do wielu ludzi w Boulder niczego tam nie szukałam ani nie miałam świra na punkcie sprawności fizycznej, więc nie traktowałam moich spacerów jak dążenia do konkretnego duchowego czy materialnego celu. I jako że urodziłam się i wychowałam w Nowym Jorku, nie używam pochopnie słów takich jak „balsam”. Nigdy nie nosiłam kardiomonitora, nie mierzyłam sobie czasu w sprincie i nie ściągałam list odtwarzania olimpijskich trenerów. Kierowałam się przed siebie, zwykle na piechotę, a jeśli nie mogłam wyjść na świeże powietrze, robiłam się opryskliwa. Kiedy moje stopy się poruszały, mogłam myśleć o czymkolwiek miałam potrzebę myśleć, a im dalej szłam, tym śmielej wędrował mój umysł. Czasami przypadkiem układałam w głowie kilka pisarskich zdań albo mimo woli wynurzało się jakieś spostrzeżenie.

Nie jestem niedoszłym górskim chochlikiem. W miastach jest wiele rzeczy, które uwielbiam, na przykład świetne tanie tacos i inteligent­ni ludzie w fantastycznych okularach. Po prostu zauważyłam u siebie pewne radykalne zmiany nastroju, kreatywności, wyobraźni i wydajności w różnym otoczeniu i zaczęłam się nad nimi zastanawiać.

Samochód ciężarowy firmy przeprowadzkowej kierował się w stronę anty-Arkadii, jaką jest nasza stolica, a my niechętnie podążaliśmy za nim. Kiedy dotarliśmy na miejsce, było 40 stopni Celsjusza, moje włosy zwinęły się w stos drucianych czyścików do naczyń. To zdecydowanie nie było Wschodnie Wybrzeże – raczej Manaus z garniturami. Wczesnym rankiem wybrałam się na ryzykowną wyprawę w celu zbadania pobliskiego parku i odkryłam, że aby się tam dostać, muszę sprintem przebiec autostradę i busz otaczający filary mostu, gdzie już czekał na mnie wymalowany sprejem napis „Mokra Cipa”. Nasz dom był położony w pobliżu rzeki, ale także niedaleko dużego lotniska. Co 60 sekund nisko nad naszymi głowami przelatywał odrzutowiec. Panował hałas, smog, szarość, upał. (Gwoli uczciwości – mogła nas zabić nie tylko cywilizacja, lecz również sama natura: inwazyjne komary tygrysie wielkie jak paznokieć mojego kciuka, larwy kleszcza mniejsze od piegów. Oba gatunki mogą przenosić choroby, które grożą neurologicznymi uszkodzeniami na całe życie. W Waszyngtonie mają nazwy na zjawiska pogodowe, o których nigdy nie słyszałam i nie musiałam myśleć: derecho, wir polarny, huragan IV kategorii, ostrzeżenia przed upałami).

Tęskniłam za górami. A tęsknota to miażdżące uczucie, bo z definicji wiąże się ze stratą. Mijały miesiące, a ja zdałam sobie sprawę, że jeśli chcę sprawdzić, co przyroda oferuje naszemu mózgowi, muszę także pogodzić się ze skutkami jej braku. Czułam się zdezorientowana, przytłoczona, przygnębiona. Nie potrafiłam podejmować decyzji i nie chciało mi się wstawać z łóżka. Być może do pewnego stopnia dolegało mi to, co dziennikarz Louv nazywa zespołem deficytu natury. (Jeszcze nie dodali takiej pozycji do klasyfikacji zaburzeń psychicznych, ale pewnie będą chcieli to leczyć tabletkami). Zgodnie z definicją Louva zaburzenie to pojawia się, kiedy ludzie, przede wszystkim dzieci, spędzają zbyt mało czasu – lub wcale tego nie robią – na świeżym powietrzu w otoczeniu przyrody, co powoduje problemy fizyczne i psychiczne, z lękami i dystrakcjami włącznie. Louv ukuł też apetyczny termin „neurony natury”, żeby podkreślić istotne połączenie między naszym układem nerwowym a światem przyrody, w którym on wyewoluował. Czy naprawdę dochodzi do zerwania tego połączenia? Czy koncepcja zespołu deficytu natury ma oparcie w nauce? Jeżeli tak, to ile przyrody potrzebujemy, żeby naprawić samych siebie? Powinniśmy przeprowadzić się do pustego pnia wiecznie zielonej choiny jak w powieści Jean Craighead George czy wystarczy patrzenie przez okno?

Jeżeli chciałam osiągnąć coś więcej niż tylko przetrwać w nowym miejskim siedlisku, w jakim mieszka obecnie większość ludzi, musiałam zrozumieć parę rzeczy. Co takiego ma przyroda, czego najwyraźniej potrzebują ludzie? Jak możemy na co dzień zapewnić sobie tego wystarczająco dużo, żeby być najlepszą wersją siebie? Kiedy próbowałam odpowiedzieć na te pytania, doszłam do tego, że przyglądałam się relacji człowieka z naturą na poziomie neuronów. Kilka miesięcy po tym, jak wtoczyliśmy się do miasta, wyjechałam do Japonii z zadaniem opisania mało znanego i wprawiającego w lekkie zakłopotanie japońskiego zwyczaju zwanego leśną kąpielą. I właśnie tam zaczęłam poznawać naukowe fakty stojące za tym, czego doświadczałam w domu. Japońscy naukowcy nie zadowolili się umieszczeniem przyrody w świecie haiku – chcieli zmierzyć jej wpływ, udokumentować go i przedstawić na wykresach oraz przekazać wyniki politykom i społeczności lekarskiej. Japończycy nie wiedzieli przede wszystkim jednej rzeczy, a mianowicie dlaczego przyroda pomaga w łagodzeniu tak wielu nękających nas dolegliwości. Nie mieli pojęcia także o wielu innych kwestiach: jaka jest właściwa dawka, a ponadto – co można zakwalifikować jako przyrodę? Osobiście bardzo lubię szeroką definicję Oscara Wilde’a: „miejsce, gdzie ptaki latają sobie swobodnie, nieugotowane”3.

Wielu naukowców na całym świecie stara się znaleźć odpowiedzi. Moje własne zmagania z tymi pytaniami miały mnie zaprowadzić na spływ po rzece w Idaho łodzią pełną weteranek, do Korei Południowej, gdzie dorośli strażacy trzymają się za ręce w lesie, do laboratoriów dźwięku mierzących regenerację po stresie, na bieżnie w pomieszczeniach z trójwymiarowymi projekcjami wirtualnej rzeczywistości i do Szkocji, do centrum Edynburga, gdzie spacerowałam z monitorującym mój mózg zestawem EEG owiniętym wokół głowy niczym postmodernistyczna korona cierniowa. Badałam poziom czarnego węgla, mierzyłam sobie ciśnienie krwi, puls, poziom kortyzolu i wyraz twarzy wynikający z „podziwu”. Spotkałam naukowców przekonanych, że tajemnica potęgi przyrody tkwi w geometrycznych fraktalach, w szczególnych wibracjach dźwiękowych czy też w aerozolach wydzielanych przez drzewa. To była jedna wielka uczta dla zmysłów.

Naukowcy mierzą nie tylko wpływ natury na nastrój i dobre samo­poczucie, ale także na naszą zdolność myślenia – zapamiętywania, planowania, tworzenia, śnienia na jawie, koncentrowania się – i umiejętności społeczne. Spędzałam czas z ludźmi, którzy starają się wrócić do zdrowia, ludźmi, którzy próbują stać się inteligentni, ludźmi, którzy szukają najlepszych metod kształcenia małych dzieci (są z natury badawcze, kinetyczne i pełne zadziwienia – czas spędzany na świeżym powietrzu dodatkowo rozwija te cechy), i ludźmi, którzy tak jak ja po prostu starali się nie zwariować w tym szalonym świecie. Dwa lata spędzone na poszukiwaniu informacji do tej książki sprawiły, że poczułam się znacznie lepiej, a do tego poznałam naukowe uzasadnienie takiego stanu rzeczy. I chociaż „dobrobyt psychologiczny” brzmi może jak psychologiczna nowomowa, to naprawdę ma znaczenie. Wykazano, że poprawa samopoczucia wydłuża życie o całe lata.

Podzieliłam książkę na pięć części, by ułatwić zrozumienie materiału i sprawić, że będzie użyteczna. Pierwsza część przedstawia dwie dominujące teorie, które są próbą wyjaśnienia, dlaczego nasze mózgi potrzebują przyrody, i napędzają wiele prowadzonych badań. Pierwszy rozdział przenosi nas do Japonii, gdzie badacze oceniają rolę natury w zmniejszaniu stresu i poprawianiu zdrowia psychicznego – wykorzystują do tego system opracowany na podstawie hipotezy o biofilii: zgodnie z tą koncepcją najbardziej „u siebie” czujemy się w otoczeniu przyrody, ponieważ to właśnie w takich warunkach wyewoluowaliśmy. W drugim rozdziale wybieramy się do Utah – tam z kolei amerykańscy naukowcy przyglądają się, jak natura pomaga przywrócić szybko rozpraszające się mózgi do bardziej lotnego stanu. Reszta książki uporządkowana jest według dawki natury. Badam natychmiastowy wpływ szybkich porcji, czyli „przyrody z sąsiedztwa”, na trzy główne zmysły: węch, słuch i wzrok. Następnie sprawdzam, co dzieje się z mózgiem i ciałem, jeżeli przebywamy na świeżym powietrzu trochę dłużej i zbliżamy się do zalecanej przez Finów dawki pięciu godzin na miesiąc. W części czwartej zanurzam się głębiej i na dłużej w dzicz, gdzie z mózgiem dzieją się naprawdę ciekawe rzeczy. To właśnie tam, jak powiedział neuronaukowiec z Uniwersytetu Utah David Strayer, „wydarza się coś głębokiego”. Wreszcie przyjrzymy się, jakie to wszystko ma znaczenie dla stylu życia większości z nas – w mieście.

W treści pojawią się spostrzeżenia na temat tego, jak możemy lepiej planować swój dzień, swoje życie i swoje społeczności, tak żeby wszyscy na tym zyskali. Bez obaw – nie zamierzam stwierdzić, że powinniśmy wrzucić smartfony do wodospadu. Świat, w którym żyjemy, jest w ciągłym kontakcie. Trzeba jednak podkreślić, jak radykalnie życie przeniosło się do wnętrz – i co zmiany te oznaczają dla naszego układu nerwowego – żebyśmy mogli mieć nadzieję na ułatwienie i opanowanie okresu przejściowego.

Moja przeprowadzka do miasta to mikropowieść na temat zmian demograficznych i geograficznych zachodzących w skali globalnej. Homo sapiens oficjalnie stał się gatunkiem miejskim gdzieś w 2008 roku. Właśnie wtedy Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła, że po raz pierwszy większość ludzi na całym świecie żyje na obszarach miejskich, a nie wiejskich. W zeszłym roku w Stanach Zjednoczonych po raz pierwszy od stu lat miasta rozwijały się szybciej niż rejony podmiejskie. Jeśli spojrzeć na to z innej perspektywy, jesteśmy właśnie w samym środku największej masowej migracji w historii najnowszej. Mimo że ludzie przenoszą się do miast, idzie za tym jednak zdumiewająco mało planowania, zasobów i infrastruktury, które miałyby sprawić, żeby miejsca te zaspokajały nasze psychiczne potrzeby.

Wiosną 2013 roku w Stambule osiem osób zmarło, a tysiące zostało rannych w wyniku protestów wywołanych propozycją zabetonowania parku Gezi, jednego z ostatnich w mieście. Wcześniej wycięto już ponad dwa miliony okolicznych drzew, aby zrobić miejsce na nowe lotnisko i most nad Bosforem. Park miały zastąpić centrum handlowe i luksusowe apartamenty. Kiedy buldożery wjechały do parku, żeby zrównać z ziemią miejski las, drogę zablokowali mieszkańcy. Byli gotowi oddać życie za ostatnie drzewo. „Nie odejdziemy, dopóki nie oświadczą, że park jest nasz” – stwierdził pewien dwudziestoczterolatek. (W momencie pisania tych słów drzewa nadal stoją, ale ich przyszły los pozostaje niepewny).

Park Gezi stał się symbolem nie tylko tego, jak ważna jest przyroda w życiu miasta, ale także samej demokracji, tak jak stale utrzymywał Frederick Law Olmsted. Pisał: „Poczucie większej swobody jest dla każdego, w każdym czasie, najpewniejszą i najwartościowszą przyjemnością sprawianą przez park”.

Mimo to postrzegamy przyrodę jako luksus, a nie potrzebę. Nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo nas ona uwzniośla, zarówno pod względem osobistym, jak i politycznym. To jest właśnie ostateczny cel tej książki: dotrzeć do najlepszych naukowych teorii związanych z naszymi wyczulonymi na naturę neuronami i podzielić się nimi. Bez takiej wiedzy może nigdy w pełni nie docenimy głębokiego połączenia naszych głów z naturalnym krajobrazem.

Niedaleko miejsca, z którego wysłałam w eter Mappiness zdjęcie porostów i skał, łączą się dwie potężne rzeki: Green i Kolorado. Na myśl o tym geograficznym punkcie czuję się szczęśliwa, a to ze względu na historię dwóch głupkowatych braci, moich znajomych, którzy w college’u zbudowali tratwę z dętek i palet, zrzucili ciuchy i ruszyli z prądem Green, kierując się w stronę konfluencji. Mieli ze sobą mieszankę studencką, parę słoików masła orzechowego i butle z wodą. Już po kilku godzinach trzytygodniowej wyprawy zostali zatrzymani przez strażnika leśnego. Na szczęście działo się to jeszcze przed epoką zezwoleń, palenisk z blachy i toalet chemicznych, ale golasom brakowało jednej kamizelki ratunkowej – co za porażka. Strażnik zaciągnął ich do sędziego hrabstwa, który dał im mandat, kazał kupić kamizelkę i wysadził ich na brzegu rzeki (zawsze to lepiej, niż gdyby ich wsadził). Ci dwaj to moi szwagrowie, a cała opowieść stanowi część pokaźnego rodzinnego kanonu „wujkowych nieszczęśliwych wypadków”. Wydaje się jednak, że od czasu, kiedy coś takiego mogło się w ogóle wydarzyć, minęły całe wieki. Dwaj studenci college’u, sami w dziczy, bawią się jak nigdy i tygodniami obywają się bez kontaktu z cywilizacją, nie licząc wycieczki do sędziego. A przecież obaj mają zaledwie kilka siwych włosów – to było jedno pokolenie temu.

Tragiczny zanik odkrywania przyrody w życiu naszym i naszych dzieci nastąpił tak szybko, że niemal go nie zauważyliśmy i prawie w ogóle go nie komentowaliśmy. „Wyewoluowaliśmy w naturze. To dziwne, że mielibyśmy się od niej tak bardzo odseparować” – stwierdziła Nisbet. Większość z nas nie zdaje sobie sprawy, że czegoś nam brakuje. Może mamy jakiegoś zwierzaka i czasami chodzimy na plażę, więc w czym problem? No właśnie, w czym problem? Tego chciałam się dowiedzieć. A jeśli straciliśmy coś ważnego, jak możemy to odzyskać?

Jako dziennikarka, która często pisze o środowisku, nierzadko pracuję nad tekstami o sposobach, w jakie środowisko szkodzi naszemu zdrowiu, począwszy od opóźniaczy palenia trafiających do ludzkich tkanek aż po wpływ zanieczyszczeń powietrza na rozwijający się mózg. Ogromną przyjemność sprawiło mi dowiadywanie się – dla odmiany – jak nasze otoczenie może nam pomóc w unikaniu problemów fizycznych i psychicznych oraz zbliżać nas do definicji zdrowia według WHO: „ zupełnej pomyślności fizycznej, umysłowej i społecznej, a nie jedynie choroby lub ułomności”. Były szkocki minister zdrowia nazywa to „salutogenezą”, tworzeniem zdrowia – zainspirował go do tego socjolog Aaron Antonovsky, który w połowie XX wieku zastanawiał się, co sprawia, że mamy siłę ruszać dalej, jeżeli świat jest tak szalony.

Z włosami przyklejonymi do czaszki galaretowatą substancją, łykając witaminę D, doszłam do wniosku, że warto poszukać odpowiedzi na te pytania.

------------------------------------------------------------------------

1 W. Wordsworth, Wiersze napisane w górach, w odległości kilku mil od Opactwa Tintern, podczas powtórnych odwiedzin brzegów rzeki Wye 13 lipca 1798 roku, w: Twarde dno snu. Tradycja romantyczna w poezji języka angielskiego, przeł. i oprac. Z. Kubiak, Noir sur Blanc, Warszawa 2002.

2 R. Louv, Ostatnie dziecko lasu. Jak uchronić nasze dzieci przed zespołem deficytu natury, przeł. A. Rogozińska, Mamania, Warszawa 2016.

3 Zdanie powszechnie przypisywane Wilde’owi, nie ma jednak żadnego źródła ani polskiego tłumaczenia. Tłumaczenie własne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: