Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie igraj z ogniem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 sierpnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nie igraj z ogniem - ebook

Sekret, który spala od środka

Porywający thriller Amandy Searcy, amerykańskiej autorki bestsellerów z gatunku Young Adult.

Przeprowadzka do ojca i zamieszkanie w remontowanym właśnie hotelu w ponurej, przerażającej mieścinie były dla Jenny koniecznością. Bardzo daleką od jej marzeń i pragnień, ale jedyną, która zapewni jej bezpieczeństwo.

Jednak zmiana otoczenia nie uwalnia jej od uzależnienia, które spala ją od środka. Codziennie woła ją ogień. Nie może go powstrzymać od czasu wypadku sprzed lat. Do tego zaczyna mieć dziwne przeczucie, że ktoś obserwuje każdy jej ruch.

Czy tajemnice Jenny zostaną odkryte?

Czym jest płonąca głęboko w niej prawda?

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66436-20-6
Rozmiar pliku: 948 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Gałązki trzaskają mi pod stopami, jakbym stąpała po polu zasłanym starymi kośćmi. Klękam i nabieram w dłoń garść suchych liści. Gdy zaciskam na nich palce, zamieniają się w pył.

Jedna zapałka, jedna malutka iskierka – i spłonęłyby natychmiast. Pożar rozprzestrzeniłby się błyskawicznie, płomienie sięgnęłyby wierzchołków drzew.

Po plecach przebiegły mi ciarki, unoszę się z kolan. Nogi nadal mam zesztywniałe po locie i podróży z lotniska. Na ten spacer wzdłuż rzeki wzięłam jedynie płaszcz. Zimny, kąsający wiatr potrząsa drzewami. Na tle ciemniejącego nieba wyglądają jak płaczki na pogrzebie, które unoszą dłonie ku niebiosom.

Słyszę trzask. Oglądam się za siebie. Stoi niedaleko, kilka metrów ode mnie. Twarz ma zasłoniętą kapturem, a dłonie ukryte w kieszeniach, nie jestem w stanie określić, czy to kobieta, czy mężczyzna. Nic nie mówi i się nie rusza.

Wpatruje się we mnie.

Znajdujemy się daleko od uczęszczanych dróg.

Dotarłam tu, klucząc między pozbawionymi liści drzewami i krzakami. W to miejsce z dala od ludzi. Poza zasięgiem ich wzroku.

Odwracam się plecami do tajemniczej postaci i ruszam przed siebie. Serce bije mi jak szalone, ale poruszam się spokojnie, nasłuchując odgłosu kroków. Jednak niczego nie słyszę. Ryzykuję spojrzenie przez ramię; za mną nie ma nic poza drzewami.

Może to był tylko ktoś, kto zboczył z drogi na siku i był tak samo zaskoczony jak ja. A może to tylko moja wyobraźnia.

Wychodzę na szutrową drogę dojazdową; podnoszę z ziemi kolejny liść i zgniatam go w dłoni, a jego resztki rzucam na wiatr. Wszystko dookoła wyśmienicie nadaje się na podpałkę. Uderzam się prawą dłonią w lewe ramię, w oczach mam łzy.

Dwadzieścia cztery godziny temu stałam w śniegu, w spokojnym, sennym miasteczku w Ohio. Kilka godzin podróży samolotem, a następnie samochodem z lotniska w Albuquerque i oto jestem tu.

Podbiega do mnie pies, ma wywieszony jęzor i uśmiecha się. Pochylam się i głaszczę go po głowie. Jego właścicielka zbliża się i odciąga go za obrożę, przepraszając mnie. Przygląda się mojemu wyrazowi twarzy i załzawionym oczom. Na pewno zapyta, czy wszystko w porządku.

Nie, nie wszystko.

W recepcji motelu pali się światło. Powiedziałam ojcu, że nie będę jadła kolacji. Nie ma pojęcia, że wyszłam na spacer, jest przekonany, że siedzę w pokoju i się rozpakowuję.

Szybkim krokiem pokonuję parking i otwieram drzwi z numerem 2. Nie zamykałam ich na klucz, nie chciałam ryzykować, że ojciec mnie usłyszy. Zresztą nie robiłam nic złego, po prostu poszłam na spacer. Najlepszym tego dowodem są moje puste kieszenie.

Delikatnie zamykam za sobą drzwi i padam na łóżko. Pomimo że pokój jest bogato wyposażony, nadal jest to tylko pokój motelowy. Motel nazywa się „Los Ranchitos”, znajduje się w Las Piedras, w Nowym Meksyku. Przede mną zamieszkiwały go setki innych ludzi. Spali tu i oglądali telewizję, kłócili się i uprawiali seks, pili piwo i wysyłali dzieciaki na basen.

To było pięćdziesiąt lat temu. Potem była to pusta, rozpadająca się rudera. Leżę w miejscu, które było domem dla osoby bezdomnej, zarobaczoną norą pustynnych szkodników.

Jednak teraz znów jest inaczej. Pokój wygląda jak z magazynu wnętrzarskiego. Gruby, pluszowy dywan; żółte ściany z gipsowymi zwieńczeniami; pachnąca lawendą kołdra i milion poduszek. Miejsce, które przyciąga ludzi z zasobnymi portfelami.

Nie jest to droga 66, ale turyści i tak będą tu ściągać, by zaznać nieco staromodnego splendoru, zaparkować tuż pod drzwiami pokoju, a potem wejść do pięciogwiazdkowego wnętrza.

Tak przynajmniej głosi broszura reklamowa.

Łazienka jest powalająca. Marmur, granit, wanna z jacuzzi, szklana kabina prysznicowa. Pomieszczenie jest większe niż mój pokój w Ohio.

Okolica wygląda za to jak scena z filmu postapokaliptycznego.

Parking jest usiany kawałami potrzaskanego betonu; w innych pokojach brakuje sufitów, a podłogi zasłane są śmieciami, pozostałościami po bezdomnych, i potłuczonymi butelkami. Basen został zalany betonem lata temu, tak by nikt do niego przypadkiem nie wpadł i nie skręcił karku.

Pokój ojca, z numerem 1, znajduje się po drugiej stronie recepcji. Nasze pokoje są pomieszczeniami modelowymi, przestrzeniami pełnymi nadziei, marzeń i możliwości. Na tyle luksusowymi, by zachęcić inwestorów. Projekt jest już w fazie realizacji, za pięć miesięcy cały motel powinien wyglądać tak, jak mój pokój. Zewnętrzna część będzie pokryta świeżym stiukiem, parking zyska nową nawierzchnię, a stary neon zostanie odświeżony i dodatkowo oświetlony dla nadania mu jeszcze bardziej kiczowatej świetności.

Pobyt będzie kosztował dwieście dolarów za noc – w motelu w środku niczego, kilka kilometrów od autostrady międzystanowej, położonym przy niemal wyschłej rzece.

Leżąc na swoim nieskazitelnym łożu, wpatruję się w mlecznobiały sufit. Powinnam zacząć się rozpakowywać, wydobyć swoje stare życie na światło dzienne. A przynajmniej jego większość.

Rozpinam zamek walizeczki i wyciągam fotografię w ramce, z której spoglądają na mnie uśmiechnięte twarze. Niektóre rzeczy powinny zostać spakowane na zawsze.

Słyszę dzwonek FaceTime na swoim telefonie. Klatka piersiowa natychmiast ściska mi się nerwowo, nie mam ochoty odpowiadać. Dzwonią, by upewnić się, że bezpiecznie dotarłam na miejsce. Żeby mnie obejrzeć. Zobaczyć, czy po dotarciu do Nowego Meksyku jestem już inną dziewczyną.

Odczekuję kilka sygnałów, oddychając głęboko i starając się przybrać szczęśliwy wyraz twarzy.

– Cześć Hailey! – ćwierkam na widok roześmianej, podskakującej buzi mojej siedmioletniej przyrodniej siostry. Za jej plecami widzę Briana, mojego ojczyma.

Hailey wypytuje o moją „wyprawę”. Tak mama określiła mój wyjazd. Biorę telefon w dłoń i ruszam na obchód pokoju, pokazując im jego wnętrze. Przy okazji zmyślam historyjkę o gwieździe filmowej, która tu mieszkała. Nie pozostawiam im cienia wątpliwości, że jest to najfajniejsze miejsce na świecie.

Jako wielki finał wydobywam czapkę, którą dla mnie zrobiła i zakładam ją na głowę. Czapka jest różowa, nieudolnie zrobiona na drutach; do jej przodu przyklejono dwoje wielkich, filcowych oczu. Hailey ma obsesję na punkcie motyli i ochronnych wzorów, jakie niektóre z nich mają na skrzydełkach, by odstraszyć drapieżniki. Ta czapka ma mi dodać odwagi podczas mojej wyprawy.

Mała klaszcze w dłonie i śmieje się. Za jej plecami pojawia się mama. Machamy sobie z Hailey na pożegnanie, po czym Brian wyprowadza ją z pokoju. Zamyka za nią drzwi i staje za mamą. Jej sztucznie wesoły uśmiech ustępuje miejsca wyrazowi zatroskania.

– Co u twojego ojca? – pyta.

– Wszystko super, mamo. – Nie wygląda na przekonaną. – Motel jest bardzo ładny. Dostałam pakiet powitalny od szkoły, a mundurki już na mnie czekają. – Mama zatroszczyła się o wszystko sama, nie wierząc w zdolności organizacyjne ojca. Nawet odebranie mnie z lotniska powierzyła mu z niechęcią.

– Możesz wrócić do domu, kiedy tylko zechcesz. Wystarczy jeden telefon i natychmiast wykupię ci bilet – szepcze.

Spoglądam na Briana, a potem znów na nią.

– Mamo, widzisz ten pokój? – Zataczam ręką wokół siebie. – Żyję tu jak księżniczka!

Mentalnie się wzdrygam. Posunęłam się o krok za daleko; widzę, jak Brian marszczy brwi. Ziewam dramatycznie dla odwrócenia ich uwagi.

– Powinnam się szykować do snu. To była długa podróż, jestem skonana.

Mama kiwa głową.

– Dobrze. Niedługo znów porozmawiamy, a ty dawaj mi znać, gdybyś czegokolwiek potrzebowała.

Znów patrzę na Briana. Twarz ma zapadłą, wygląda, jakby te kilka ostatnich miesięcy dodało mu parę lat. Uśmiecham się do mamy.

– Dobranoc. – Rozłączam się i kładę telefon na łóżku, ekranem do dołu.

Przekopuję bagaż w poszukiwaniu piżamy. Przebieram się i wpełzam do łóżka, mając nadzieję, że zasnę od razu. Niestety, nie jest mi to dane.

Serce nadal bije mi zbyt szybko. W myślach widzę wciąż twarz Hailey, otoczoną płomieniami. Jej usta wykrzykują moje imię. Widzę też drzewa.

Są tak blisko miejsca, w którym leżę. Okolica jest odległa od skupisk ludzkich, nikt by nie ucierpiał.

Pocieram stopioną, pełną blizn skórę, pokrywającą moją rękę od barku po łokieć. Swędzi tak głęboko, że nie sposób jej podrapać; świąd rozchodzi się po mojej piersi i dociera aż do serca.

Zmuszam się, by przycisnąć ręce do boków i biorę głęboki wdech. Dam radę. Zacznę w Nowym Meksyku nowe życie.

Na stoliku obok łóżka stoi fiolka z magicznymi tabletkami; obietnica słodkiego zapomnienia. Obiecywałam sobie, że dziś nie będę ich brać. Są tylko na specjalne wypadki, kiedy nie jestem sobie w stanie poradzić z własnymi myślami.

W końcu zażywam jedną, po czym jak każdej nocy robię w myślach przegląd wyjść awaryjnych – drzwi, okno, łazienka – i doznaję lekkiej ulgi. Moszczę się w swoim zbyt miękkim łożu i odwracam plecami do okna i świata za nim.2

Ble. Czuję się, jakby moja głowa była pełna waty. Właśnie dlatego nie cierpię tych tabletek nasennych. Nawet po przebudzeniu jeszcze przez parę godzin czuję ich działanie, jakbym poruszała się pod wodą.

Rozprostowuję się powoli, gdyż spałam zwinięta w kulkę. Zawsze sypiałam na podwójnym łóżku, ale to monstrum z jego wszystkimi poduszkami i puchową kołdrą sprawia wrażenie bezkresnej pustyni. Gdyby mieszkał pod nim jakikolwiek potwór, mógłby się na nim zwinąć obok mnie i nawet nie poczułabym jego obecności.

Przez zasłony przedziera się niemrawe światło. Musi być około siódmej. Szkoła jeszcze się nie zaczęła, więc nie ma powodu wstawać tak wcześnie, ale nawet w moim wpółprzytomnym stanie nie mogę już zasnąć. Mózg próbuje wydobyć się na powierzchnię otaczającego go mułu. Drzewa nadal są za oknem, suche i spróchniałe, nadal z dala od ludzi.

Skup się na czymś innym. Wyczołguję się z łóżka, zatapiam stopy w dywanie i brodzę w nim ku łazience, gdzie wyłożyłam na podłodze jeden z olbrzymich ręczników, by chronić stopy przed kontaktem z chłodnym marmurem. Ochlapuję twarz zimną wodą, by się rozbudzić, ale nic to nie daje.

Potrzebuję kawy.

Narzucam na siebie puchową kurtkę – lekka przesada jak na zimę na południu – i wsuwam trampki na stopy. Drzwi otwierają się z cichym szelestem.

Poranek jest rześki, ale na niebie nie ma ani jednej chmurki, a wokół ani śladu śniegu; zero wilgoci. Ruch na autostradzie zdecydowanie się ożywił, słyszę szum przejeżdżających aut. Oprócz tego panuje jednak cisza.

Ruszam ku pomieszczeniu recepcji, które na razie będzie nam służyło za salon i kuchnię.

– Tato? – wołam, otwierając drzwi. Staję w wejściu jak wryta. Moim oczom ukazuje się kobieta, ubrana jedynie w ciemnoniebieską koszulkę, sięgającą jej do połowy uda. Zamiera w pół ruchu, z dzbankiem kawy w dłoni.

– Eee… Cześć, ty musisz być Jenny? – Kobieta się rumieni. Jej blond włosy są rozczochrane, a twarz wygląda, jakby nie zaznała zbyt wiele snu. Na jej koszulce widnieje napis Breland Construction. To firma, w której pracuje tata. – Masz ochotę na kawę? – pyta.

Kiwam potakująco głową. Kobieta spogląda na kubki na półce nad jej głową. Jeśli tam sięgnie, koszulka podjedzie jej do punktu, w którym okaże się, czy ma coś pod spodem czy nie. Chichocze nerwowo.

Drzwi za nami otwierają się z siorbnięciem nowiutkiej uszczelki. Obie podskakujemy z wrażenia.

Ojciec omiata wzrokiem tę scenkę rodzajową; nawet nie udaje, że jest zawstydzony.

– Dzień dobry, kochanie – rzuca i całuje mnie w czubek głowy, jakbym znów miała cztery lata i nadal mieszkała z nim. – Widzę, że poznałaś Monicę, to dobrze. – Odbiera dzbanek od kobiety, która macha mu lekko palcami u dłoni, po czym obciąga koszulkę w dół.

– To ja… – Monica kiwa głową w kierunku drzwi wyjściowych, po czym wychodzi na mróz.

– Monica jest architektem. – Ojciec wskazuje na plany rozłożone na stole.

– To miło. – Nie mam pojęcia, co innego mogłabym odrzec. Ojciec wydaje się nieporuszony, jakby to wszystko było codziennością.

Chwytam kubek, napełniam go po brzegi kawą, po czym otwieram minilodówkę, która razem z mikrofalówką stanowi całe wyposażenie naszej „kuchni”. W środku znajduje się butelka białego wina, blok żółtego sera i do połowy zjedzona kiść winogron. Świetnie, coraz lepiej.

– Masz gdzieś mleko? – wołam przez ramię.

Ojciec rozwalił się na kanapie w naszym „salonie” i robi coś z telefonem.

– Co? – mamrocze.

Tata i ja nie znamy się zbyt dobrze. Oprócz kilku spędzonych w niezręcznej atmosferze wakacji i tygodnia, który mi poświęcił, gdy leżałam w szpitalu, przez ostatnie trzynaście lat byliśmy sobie niemal obcy.

Wstrzymuję oddech i biorę duży łyk czarnej, gorzkiej kawy, po czym krzywię się, przełykając. Rozglądam się po biurze i wzdycham. Mój pokój wygląda jak z ulotki reklamowej, ale cała reszta już nie.

Kiedy tata mówił mamie, że będę całkowicie bezpieczna, mieszkając w zrujnowanym, starym motelu w kiepskiej części miasta, wspominał także, że jest tu w pełni wyposażona kuchnia ze zdrowym jedzeniem, gdzie będziemy jeść wspólne, rodzinne kolacje.

Nic nie powiedział o pani architekt.

Za oknem widzę, jak przed biurem parkuje pikap. Ojciec wkłada telefon do kieszeni i wstaje. Drzwi otwierają się, w progu staje umięśniony gość, niewiele starszy ode mnie. Jest ubrany w niebieską kurtkę narciarską.

– Jenny, to jest Cam Vegas – rzuca ojciec.

– Cześć – burczy Cam, wchodząc do ciepłego wnętrza.

– Cam uczy się fachu, będzie moim asystentem. Jeśli będziesz miała jakieś problemy, on ci we wszystkim pomoże. – Cam kiwa głową, jego czarne, ulizane na żel włosy ani drgną. Ma obojętny wyraz twarzy, ale w jego oczach widzę, że to ostatnie miejsce na ziemi, w którym chciałby teraz być. – Ma też do dyspozycji firmowy wóz, więc jakbyś chciała gdzieś się wybrać, może cię podrzucić.

Cam uśmiecha się za szeroko, jak na mój gust. Robi to, by podlizać się ojcu. Na pewno nie tego się spodziewał po swojej pracy „asystenta”.

– Okej, dzięki – odpowiadam, próbując zabrzmieć szczerze. Nie chcę być problemem dla Cama ani dla nikogo innego.

Ojciec i Cam zaczynają się zbierać do swoich zajęć, a ja zostaję sama z myślami o swoim nowym życiu w tym motelu. Burczy mi w brzuchu, ale nie mam zamiaru dotykać smutnego świadectwa romantycznych zapędów mojego ojca, leżącego w lodówce. Wzdrygam się i wołam za nimi:

– Potrzebujemy zakupów, w lodówce już niemal nic nie ma!

Ojciec wreszcie wygląda na lekko zakłopotanego. Wyciąga z kieszeni portfel i wręcza mi plik banknotów. Cam patrzy na nie i na mnie ze zmrużonymi oczami. Otulam się połami kurtki, nagle czuję się niemal tak obnażona, jak Monica. Wskazuję dłonią w kierunku swojego pokoju.

– Muszę iść się ubrać.

Cam odsuwa się z drogi, ale gdy wychodzę, robi ruch, jakby chciał za mną podążyć.

– Eee… Spotkajmy się tutaj za jakieś dwie godziny, okej? – Przemykam do swojego pokoju i zamykam za sobą prędko drzwi. Po chwili wyglądam zza zasłony – Cam siedzi bez ruchu w samochodzie, wpatrując się przed siebie, jak jakiś strażnik.

Ubieram się, po czym znów wyglądam przez okno – Cam nadal siedzi bez ruchu. Kiedy znów zobaczę ojca, nie omieszkam mu powiedzieć, że jego asystent jest jakiś dziwny.

W brzuchu burczy mi coraz głośniej, ale nie mam zamiaru prosić Cama, żeby zabrał mnie gdzieś na jedzenie, zakupy z nim mi w zupełności wystarczą.

Kiedy po jakimś czasie ponownie patrzę za okno, widzę, że Cam ma zamknięte oczy. Czyżby spał? W pracy?

Otwieram powoli drzwi od swojego pokoju, Cam ani drgnie. Ma otwarte usta i słyszę, jak chrapie. Postanawiam zaryzykować i wyrwać się stąd na jakiś czas. Przemykam szybko do części motelu przeznaczonej do wyburzenia. Nie powinnam się tu kręcić, wstęp jest surowo zabroniony, o czym świadczą porozwieszane wszędzie tabliczki z ostrzeżeniami. Jednak wczoraj odkryłam tu tajne przejście do świata zewnętrznego – w ścianie jednego z pokojów zieje sporych rozmiarów dziura. Również w płocie na tyłach ktoś wyciął przejście, więc mogę się tędy spokojnie zapuszczać na spacery bez niczyjej asysty.

Za płotem są krzaki, a dalej stary parking. Cała ta część miasta ma zostać ponownie zagospodarowana. Po drugiej stronie ulicy stoi opuszczone centrum handlowe, z oknami oklejonymi gazetami i kartkami z napisami w stylu „wynajmę lokal”.

Reszta mojej nowej okolicy składa się głównie z opuszczonych sklepów i pustych parceli otoczonych płotami, ze znakami głoszącymi: „Własność Vargas Properties. Wstęp wzbroniony”. Pomiędzy nimi stoją małe domki – bliźniaki. Wszystko jest szare i ponure, nawet pomimo tego, że na niebie świeci słońce.

Przechodząc przez ulicę, oglądam się przez ramię. Cam nie zauważył mojego zniknięcia.

Lokalna drogeria jest w oczywisty sposób wzorowana na Rossmannie. Nawet pachnie podobnie. Na tyłach jest wyjście awaryjne opatrzone tabliczką „Otwarcie uruchomi alarm”. Już się cieszę.

Po zwiedzeniu niemal wszystkich alejek w końcu trafiam na batoniki zbożowe, które będą mi musiały wystarczyć na śniadanie. Kasjerka obdarowuje mnie przyjaznym uśmiechem.

– Musi być ciekawie tam mieszkać – odzywa się.

– Co proszę?

Wskazuje palcem na motel.

– Widziałam, jak wczoraj przyjechałaś.

– A, tak, mój tata zajmuje się przebudową.

Kasjerka nabija moje batoniki, a ja odruchowo płacę kartą, po czym przypominam sobie, że ojciec dał mi gotówkę. Nie muszę się martwić pieniędzmi. Mama zasiliła mi konto kwotą, której w żaden sposób nie dam rady wydać na przekąski.

– Uważaj na siebie w tej okolicy, a zwłaszcza trzymaj się z dala od osady. – Kasjerka wręcza mi torbę z zakupem.

– Czego?

– No wiesz, Utopii Russella?

Kręcę głową z niezrozumieniem. Kasjerka wskazuje dłonią w kierunku lasu i wzdycha.

– To dlatego nikt już się tu nie kręci. W tysiąc dziewięćset dwudziestym roku przy brzegu rzeki była kolonia artystów, nazywali ją Utopią Russella. Nie wiem, kim był Russell, ale słabo mu wyszła ta utopia. Od dawna jest już opuszczona. Teraz zamieszkują ją bezdomni z motelu. Zanim się tam wprowadzili, ludzie chadzali tam na spacery, ale teraz… Kręcą się tam nieprzyjemne typy.

– Będę uważać – obiecuję, choć w myślach przewracam oczami. Mama milion razy powtarzała mi, żebym na siebie uważała.

Rzucam się na batoniki, jeszcze zanim wyjdę ze sklepu. W twarz uderza mnie chłodny powiew. Nie mam ochoty patrzeć w tamtą stronę, ale nie mogę się powstrzymać – po prawej stronie motelu widzę kolonię. Pozostałości drewnianych domów nikną w chaszczach, a pomiędzy drzewami widać nowsze konstrukcje z dykty i blachy. Są tam jacyś ludzie; suchy batonik staje mi w gardle. Blizna na ramieniu zaczyna swędzieć. Odwracam wzrok od drzew.

Muszę być silna – napominam samą siebie. To mój nowy początek, z dala od Ohio. Nikt mnie tu nie zna, mogę być kimkolwiek zechcę.

Wyciągam telefon z kieszeni i sprawdzam, która jest godzina. Cam już na pewno czeka na mnie, pora na zakupy. Prześlizgnięcie się przez płot i opuszczoną część motelu to łatwizna, ale dostanie się do pokoju nie będzie już takie proste.

Wytykam głowę zza rogu. Tata przeprowadza przez bramę buldożer, na twarzy ma uśmiech. Ten projekt to dla niego wielka szansa. Nawet mama, która zwykle mówi o nim przez zaciśnięte zęby, była pod wrażeniem. To jeden z dwóch powodów, dla których pozwoliła mi tu przyjechać. Drugim były delikatne aluzje Briana, że tak „będzie dla mnie lepiej”.

Że przynajmniej będę miała okazję poznać bliżej ojca. Niemal mu uwierzyłam.

Tata myśli, że jestem w swoim pokoju, a ja muszę zrobić wszystko, żeby nadal tak myślał. Nikt nie może się dowiedzieć o tajnym przejściu.

Czekam, aż ojciec odwróci się do mnie plecami, po czym przemykam na paluszkach przez parking, wpatrując się uważnie w Cama. Nie ma szans mnie usłyszeć, mam to przećwiczone.3

Oczy Cama pozostają zamknięte. Otwieram cichutko drzwi do swojego pokoju i wrzucam do środka siatkę z zakupami, po czym głośno zatrzaskuję drzwi.

Cam natychmiast się budzi.

– Jestem gotowa – ogłaszam, wsiadając do kabiny pikapa. Cam lekko nieprzytomnie mruga powiekami, na twarzy ma rumieniec. Wie, że przyłapałam go na spaniu. Postanawiam o tym nie wspominać. Zachowam ten sekret na później, gdybym potrzebowała na niego haka.

– A więc planujesz karierę w budownictwie? – pytam, zapinając pas.

Cam spogląda na mnie.

– Mike Vargas to mój ojciec – rzuca, jakby to była odpowiedź na moje pytanie.

– Aha. – Przynajmniej teraz wiem, jak dostał tę pracę. Ojciec nie miał zapewne wyboru, musiał przyjąć do roboty syna szefa. Świetnie, a więc śpiący dziwak jest z nami na dobre.

Reszta drogi mija nam w niekomfortowej ciszy, na szczęście do sklepu nie jest daleko.

– Możesz na mnie zaczekać, nie zajmie mi to długo – odzywam się. Cam kręci głową i wysiada. – Albo możesz iść ze mną… – mamroczę pod nosem.

Chwytam koszyk i ruszam w głąb najbliższej alejki; Cam podąża za mną. Czuję, jakbym była śledzona przez ochroniarza sklepowego. Obserwuje każdy mój ruch, spogląda na każde jabłko, które podnoszę, by sprawdzić, czy nie jest obtłuczone i każde pudełko płatków, które wkładam do kosza. Nie mam pojęcia, dlaczego to robi. Nikt tu nie zna mojej tajemnicy, a jednak on zachowuje się, jakbym w każdej chwili mogła wsadzić sobie pod kurtkę całą mrożoną lasagne i rzucić się do ucieczki.

Skręcam w alejkę z różnościami do domu. Mój wzrok podąża ku najwyższej półce, a blizna na ramieniu zaczyna swędzieć. Rozkładam ręce w geście frustracji.

– Kurczę, zapomniałam wziąć mleko z lodówki. Możesz się cofnąć i wziąć je dla mnie?

Cam ani drgnie.

– Im szybciej wszystko załatwimy, tym szybciej stąd wyjdziemy.

Na jego twarzy widzę rozgrywający się konflikt. Chce wyjść ze sklepu, ale z jakiegoś niezrozumiałego, dziwacznego powodu nie może mnie spuścić z oka.

W końcu jednak kiwa głową i rusza ku sekcji z nabiałem. Gdy tylko znika mi z oczu, sięgam na górną półkę.

Palce mrowią, gdy dotykam pudełka zapałek. Oglądam się przez ramię. Miałam się dobrze zachowywać, ale „dobrze” obejmuje całe spektrum możliwości. Nie robię niczego bardzo złego. Nie mam przecież zamiaru użyć tych zapałek, po prostu włożę je do szuflady. Taki mały kompromis, żeby lekko uciszyć głód.

Udając, że drapię się po szyi, wrzucam sobie zapałki za kołnierz koszulki; kurtkę mam do połowy zapiętą, nikt nie zauważy.

Po chwili wraca Cam, niesie karton mleka. Omiata wzrokiem moją twarz.

Czuję, że policzki mi płoną, a blizna parzy. Pudełko zapałek wywołuje elektryzujący efekt na mojej skórze.

– Mamy wszystko – rzucam. – Możemy iść.

Cam sceptycznie unosi brew. Na pewno zastanawia się, czemu się tak szeroko uśmiecham.

Cały wieczór nie mogę przestać zerkać na zapałki w szufladzie. Wbijam paznokcie w ciało, by się powstrzymać. To był długi, niezwykle nudny dzień, który niemal cały spędziłam w swoim pokoju. Nie wymknęłam się nawet na spacer, starałam się zachowywać jak nowa, lepsza ja.

Rozdrapuję sobie bliznę, pojawia się krew. Z szafki nocnej kuszą tabletki nasenne, ale tym razem nie sięgam po nie.

Jest tuż po północy. Mam na sobie czarne jeansy, czarne buty na miękkiej podeszwie i czarną bluzę z kapturem narzuconym na głowę. Pod kapturem mam czapkę od Hailey, pod którą schowałam włosy. Wymykam się z pokoju w ciemność. Na dworze jest zimno, oddech wydobywa mi się kłębami z ust. Staram się oddychać płytko, by wydychać mniej powietrza. Nic nie może mnie zdradzić.

Przemykam się przez zniszczoną część motelu; prześlizguję przez dziurę w ścianie i otwór w ogrodzeniu. Podeszwy butów cichutko szeleszczą, ale oprócz tego jestem jak duch. Kupiłam te buty jeszcze w Ohio, po czym wypróbowałam je na niczego niepodejrzewającej Becky Sloan. Nie usłyszała mnie, dopóki nie zbliżyłam ust do jej karku i nie dmuchnęłam. Krzyknęła i upuściła swoje podręczniki. Przeprosiłam ją i udawałam skruchę, ale wewnątrz cała drżałam z ekscytacji.

Obchodzę tyły motelu, tak by nie natknąć się na nikogo, kto mógłby zmierzać do opuszczonej kolonii artystów.

Pomiędzy drzewa, w kierunku rzeki.

Łachy piachu, pokryte wyschłymi wodorostami, tworzą w świetle księżyca abstrakcyjne wzory. Na drugim brzegu rośnie więcej drzew. Las jest tam gęstszy i dzikszy; nie ma domów, jedynie tereny rolnicze. W oddali widzę spinający oba brzegi most.

Dotarcie do niego zajmuje mi jakieś dwadzieścia minut. Wiedzie po nim ulica, po jednym paśmie w każdą stronę. Poniżej jej poziomu znajduje się kładka dla pieszych; ukryta w głębokim cieniu. Kto wie co lub kto może się czaić w tych ciemnościach.

Już niemal się wycofuję, ale blizna na ramieniu pali, swędzi i niemal wyje ludzkim głosem. Pragnęłam tego od momentu opuszczenia Ohio. Tylko ten jeden raz, żeby wyrzucić to z siebie, a potem będę już tą zupełnie nową dziewczyną, tak jak było to zaplanowane – Jenny mieszkającą w motelu Los Ranchitos, a nie tą, która ma ciche podeszwy i mroczny sekret.

Przebiegam kładką na paluszkach. W ciemnościach nikt się nie czai. Znalezienie właściwego miejsca zajmuje mi chwilę – jest tu dużo liści i podściółki, ale też czysta droga ucieczki.

Wyciągam zapałki z kieszeni i pocieram jedną o draskę. Serce bije mi żywiej, a obłoczki pary z ust dobywają się szybciej. Upuszczam zapałkę; jedna nie wystarczy, potrzebuję więcej. Zapalam kolejną. Nadal hipnotyzuje mnie to tak samo jak w dzieciństwie. Kolejną zapałkę trzymam w palcach, aż dopali się niemal do końca. A potem to samo robię z jeszcze jedną i jeszcze jedną…

Pierścień ognia wokół mnie jaśnieje na tle nocnego nieba. Zajęcie się pierwszego drzewa zajmuje nieco dłużej, niż zakładałam, ale kiedy już staje ono w ogniu, sprawy nabierają tempa. Następne drzewo zaczyna powoli czernieć; zajmuje się też coraz więcej krzewów. Iskry buchają w powietrze i trzaskają głośno. Zaczynam czuć to, czego nie czułam od tego dnia, gdy spłonął opuszczony dom w Ohio: ulgę, spełnienie i poczucie kontroli.

Nie jestem jednak potworem, nikogo przecież nie krzywdzę.

Moja ekstaza osiąga apogeum, a pozostanie dłużej w tym miejscu zwiększa szansę, że ktoś mnie przyłapie. Wycofuję się wcześniej obraną drogą ewakuacyjną, z każdym krokiem czując powracającą pustkę.

Na drugim brzegu rzeki widzę migające światła, chowam się więc w mroku przejścia dla pieszych, czekając, aż wozy strażackie przejadą przez most. Serce powoli wraca do swojego normalnego rytmu, a blizna uspokaja się, chwilowo nasycona. Przemykam ponownie przez płot i dziurę w ścianie motelu. Już wyciągam dłoń ku klamce od drzwi mojego pokoju, gdy na ziemi dostrzegam coś, czego wcześniej na pewno tam nie było. Na betonie leży nadal palący się papieros.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: