Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Niebezpieczna przeszłość - ebook

Data wydania:
21 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niebezpieczna przeszłość - ebook

Łukasz jest funkcjonariuszem Centralnego Biura Śledczego, jego żona – Justyna – znajduje zatrudnienie w jednej z warszawskich korporacji. Z pozoru życie tej pary nie różni się wcale od życia zwykłych ludzi. Niespełnione marzenia o dziecku, kredyt na mieszkanie, kłopoty w pracy – nic nie wskazuje na to, że wkrótce cały ich świat wywróci się do góry nogami. Do czasu.

Pewnego dnia Justyna zostaje porwana sprzed własnego domu, a nieznani sprawcy odjeżdżają w niewiadomym kierunku. Wszystko dzieje się na oczach bezradnego męża. Według policji uprowadzenie może mieć związek z pełnioną przez niego funkcją. Jednak w trakcie śledztwa wychodzą na jaw tajemnice, które Justyna chciała ukryć za wszelką cenę. Okazuje się, że Łukasz tak naprawdę nie zna przeszłości swojej żony.

Kim w rzeczywistości jest bohaterka? Dlaczego jej nazwisko wzbudza emocje w kręgach wojskowych? Czy przedstawiciele najwyższych szczebli władzy są zamieszani w porwanie?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8054-005-6
Rozmiar pliku: 1 010 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

Pod po­wie­kami bu­szo­wały jesz­cze resztki snu, ale prak­tycz­nie już była świa­doma, że to ko­niec przy­jem­nego od­po­czynku. Nie mu­siała otwie­rać oczu, żeby wie­dzieć, że pada.

„Naj­lep­sza pod słoń­cem po­goda – sza­rówa” – po­my­ślała Ju­styna i da­lej osten­ta­cyj­nie po­ka­zy­wała ca­łemu światu, że się jesz­cze nie obu­dziła. Bu­dzik miał za­dzwo­nić za pięć mi­nut, ale rzadko kiedy zda­rzało jej się nie obu­dzić przed jego ja­zgo­tli­wym dźwię­kiem. Za jej ple­cami na­stą­piło nie­znaczne po­ru­sze­nie, a po chwili dało się sły­szeć ci­che stęk­nię­cie.

– Ja pier­dziu… leje.

– No – mruk­nęła, bo nic in­nego nie wy­pa­dało w tej sy­tu­acji od­po­wie­dzieć.

Łu­kasz ob­ró­cił się w jej stronę i ob­jął ją ra­mie­niem.

– Dzień do­bry, żono – mó­wił to wprost do jej ucha, co było tak samo nie­przy­jemne jak pod­nie­ca­jące. Na przed­ra­mie­niu Ju­styny po­ja­wiła się gę­sia skórka. – Je­steś go­towa na ko­lejny, eks­cy­tu­jący dzień w twoim ży­ciu?

– Za­raz cię rąbnę.

– A to czemu? – Chi­cho­tał. – Nie masz ochoty iść do biura? No coś ty, ko­cha­nie, prze­cież to uwiel­biasz.

Wy­rwała spod głowy po­duszkę i za­częła go nią okła­dać z ca­łych sił. Walka, jak za­wsze, była nie­równa. Łu­kasz – silny i bar­dzo zwinny, na­wet jak na tak du­żego fa­ceta – szybko prze­chwy­cił nad­garstki Ju­styny i przy­gniótł do ma­te­raca.

– Ty na­prawdę tego nie lu­bisz. – Śmiał się całą sze­ro­ko­ścią swo­jej po­god­nej twa­rzy.

– Na­prawdę nie lu­bię.

– To nie idź.

– To sam spła­caj kre­dyt.

– Do­bra, ale bę­dziemy mu­sieli nieco zmo­dy­fi­ko­wać na­sze menu. Skoń­czy ci się bur­żuj­stwo w Pio­trze i Pawle.

– Mnie się skoń­czy? – Wciąż nie udało jej się wy­swo­bo­dzić, choć wy­da­wało się, że wcale tak mocno jej nie trzy­mał. – A kto wpier­dziela szy­neczki i oliwki, i sery sto zło­tych za kilo na ko­la­cję, co?

– Oj, tam. W Bie­dronce też na pewno coś się znaj­dzie.

– W Bie­dronce, mój drogi, wcale nie jest tak ta­nio.

– Nie? – W końcu wy­pu­ścił ją z uści­sku i za­czął się pod­no­sić.

– Nieee – prze­drzeź­niła go. – Słabo się orien­tu­jesz. Zo­staną ci tylko prze­ter­mi­no­wane kur­czaki i wę­dliny, dzie­więć dzie­więć­dzie­siąt za kilo, z wiel­kiego hi­per­mar­ketu, re­wi­ta­li­zo­wane w ja­kimś spe­cy­fiku, żeby na zie­lono nie świe­ciły.

– Ja­kieś bujdy opo­wia­dasz.

– Ech – wes­tchnęła, krę­cąc głową. – Czym wy się w tym Biu­rze zaj­mu­je­cie?

– Jak to czym? Wal­czymy z ko­rup­cją, prze­stęp­cami róż­nej ma­ści i ła­piemy groź­nych dla na­szej oj­czy­zny zbi­rów.

– Tak, tak, oczy­wi­ście. – Za­mru­czała pod no­sem, wcho­dząc do gar­de­roby. – Weź mi le­piej, zbawco oj­czy­zny, śnia­da­nie zrób.

– A może być szy­neczka z oliw­kami?! – krzyk­nął z kuchni.

– Może, może. – Ro­ze­śmiała się.

Śnia­da­nie je­dli, nie­wiele się od­zy­wa­jąc. Po­goda nie na­stra­jała do roz­mów, poza tym Łu­kasz był ewi­dent­nie czymś za­afe­ro­wany. Ju­styna ła­two od­czy­ty­wała jego na­stroje, wie­działa też, że szy­kuje się z Biu­rem do więk­szej ak­cji, a w ta­kich sy­tu­acjach ciężko było za­jąć go czym­kol­wiek in­nym.

– Hm, ko­cha­nie, wra­casz dziś nor­mal­nie do domu? – za­py­tał po dłuż­szej chwili ci­szy znad ta­le­rza.

– Nor­mal­nie – kiw­nęła głową. – Może jesz­cze za­ha­czę o ja­kiś sklep, ale je­śli bę­dzie da­lej lało, to pew­nie za­mó­wię za­kupy przez in­ter­net. A czemu py­tasz?

– Bo mogę dziś wró­cić późno.

– Ro­zu­miem.

Łu­kasz spoj­rzał na żonę, jakby usły­szał coś bar­dzo nie­po­ko­ją­cego.

– „Ro­zu­miem”? Nie py­tasz dla­czego? Nie zło­ścisz się?

– Rany, Łu­kasz, co ty ze mnie ro­bisz, wa­riata? Szy­ku­jesz ja­kąś ak­cję od dwóch mie­sięcy, z dnia na dzień ro­bisz się co­raz bar­dziej nie­obecny, twoi kum­ple, jak nas od­wie­dzają, na­wet piwa nie chcą pić, bo tylko w te wa­sze pa­piery się ga­pi­cie, jakby tam co naj­mniej gołe baby były.

– Może są.

– Ja­sne. Ro­ze­brana żona pre­zesa Fran­kow­skiego.

Wy­pro­sto­wał się gwał­tow­nie, jakby po­łknął kij od mio­tły.

– Skąd wiesz?

– Bo nie je­stem idiotką. Miesz­kamy ra­zem, jak­byś za­po­mniał. Wi­dzę, ja­kie ga­zety czy­tasz, kiedy po­gła­śniasz te­le­wi­zor w cza­sie wia­do­mo­ści, co oglą­dasz w sieci… Śle­dzi­cie lu­dzi z za­rządu, pre­zesa Fran­kow­skiego, jego żonę też. W ze­szłym mie­siącu do­sta­li­ście zgodę na pod­słu­chy, dwa ty­go­dnie temu zła­pa­li­ście mło­dego Fran­kow­skiego na spe­ku­la­cjach i pró­bach ma­ta­cze­nia. Więc… my­ślę so­bie, że już czas, żeby za­mknąć tę sprawę i za­cząć ła­pać ko­goś in­nego.

– Ju­styś… bar­dzo się sta­ram być dys­kretny. – Uśmiech­nął się blado. – Je­steś ja­kimś Sher­loc­kiem Hol­me­sem czy co? A może ma­fia cię pod­sta­wiła jako moją żonę, że­byś…

W stronę Łu­ka­sza po­le­ciała ścierka ze zlewu. Zła­pał ją, ale była na tyle mo­kra, że mu­siał zmie­nić ko­szulkę.

– Gdy­bym była z ma­fii, to­bym ci tego nie po­wie­działa, co ci po­wie­dzia­łam, pa­nie funk­cjo­na­riu­szu służb spe­cjal­nych. Ob­ser­wuję cię, po pro­stu.

– No to mu­szę uwa­żać. Gdyby przy­szło mi do głowy cię zdra­dzić, to za­raz mu­siał­bym od­pę­dzić tę myśl, że­byś mnie tylko nie przej­rzała.

– Bar­dzo śmieszne.

Łu­kasz pod­wiózł Ju­stynę tak bli­sko sta­cji me­tra, jak się dało, ale i tak nie uchro­niło jej to od zmo­cze­nia stóp po kostki.

„Cho­lera ja­sna, gdzie ja mam głowę?! Trzeba było wło­żyć ka­lo­sze”.

Na pe­ro­nie był już dziki tłum, jak to za­wsze o tej po­rze na sta­cji Pole Mo­ko­tow­skie. Ju­styna stała, dy­go­cąc z zimna i wy­jąt­kowo pro­sząc Nie­biosa, żeby droga do biura tym ra­zem się skró­ciła, i przy­glą­dała się swo­jemu od­bi­ciu w drzwiach, za które już nie wolno było wcho­dzić. Pro­sta fry­zura, pro­sty ma­ki­jaż, nudna spód­nica i buty na pła­skim ob­ca­sie. Zro­biła, co mo­gła, żeby nie wy­róż­niać się z oto­cze­nia. Może nieco bar­dziej się gar­biła, ale to z tego po­wodu, że było jej zde­cy­do­wa­nie za zimno w gra­na­to­wej ma­ry­narce i cien­kim swe­terku, który miała pod spodem. Dla swo­jego męża była naj­pięk­niej­sza i to jej wy­star­czyło. Inni mo­gli w ogóle jej nie wi­dzieć. Swo­ich brą­zo­wych wło­sów ni­gdy nie ufar­bo­wała, nie ma­lo­wała na­wet pa­znokci.

W wa­go­nie nie było się czego chwy­cić, ale w ści­sku nie miała wiel­kich obaw, że się prze­wróci. Je­dy­nym, co ją każ­dego dnia nie­po­ko­iło, było to, że ktoś ją okrad­nie, gdy ona straci czuj­ność.

Rzeka lu­dzi wy­pły­nęła z pasz­czy me­tra przy Świę­to­krzy­skiej, kie­ru­jąc się w różne strony, ale znaczna więk­szość osób po­mknęła tam, gdzie Ju­styna – do ronda ONZ. Od­ci­nek ten nie­stety trzeba było przejść na pie­chotę, bo ulica była za­mknięta z po­wodu bu­dowy dru­giej nitki me­tra, na­wet jesz­cze nie­roz­po­czę­tej.

– Nic nie ro­bią, ale ulicę za­my­kają. – Usły­szała zna­jomy głos z tyłu. Obej­rzała się za sie­bie.

– Cześć, Magda. Jak tam leci?

– Tam nie wiem. A u mnie norma: roz­wód, brak miej­sca w przed­szkolu, wredna te­ściowa i pies są­siada drący mordę do trze­ciej w nocy. Po pro­stu nudy. – Ner­wo­wymi dłońmi wy­cią­gnęła z to­rebki paczkę pa­pie­ro­sów. – Cze­kaj, od­palę. Nic już lep­szego mi w ży­ciu nie zo­stało.

Magda pra­co­wała z Ju­styną w jed­nej fir­mie, ale w in­nym dziale. Choć trudno było w to uwie­rzyć, była młod­sza o cztery lata. Wy­soka, ale mocno przy­gar­biona, z po­ob­gry­za­nymi pa­znok­ciami i żół­tymi od kawy i pa­pie­ro­sów zę­bami. Ktoś po­ka­zał kie­dyś Ju­sty­nie na Na­szej Kla­sie jej zdję­cia z cza­sów li­ceum – to była praw­dziwa bo­gini, któ­rej obec­nie zu­peł­nie nie przy­po­mi­nała. Miała dwójkę dzieci i męża, po­dobno al­ko­ho­lika, z któ­rym wła­śnie się roz­wo­dziła. Ju­styna nie pa­mięta, by ta kie­dy­kol­wiek nie na­rze­kała. Jej po­dej­ście do świata i lu­dzi nie było w za­sa­dzie ni­czym od­osob­nio­nym w biu­rze, ale mal­kon­tenc­two Mag­da­leny stało się wzor­cem nie­do­ści­gnio­nym. Czę­sto cho­ro­wała przez wy­cho­dze­nie na pa­pie­rosa na ze­wnątrz bez cie­płego ubra­nia wierzch­niego. Po­nadto Ju­styna od­no­siło się wra­że­nie, że Mag­da­lena jest prze­żarta tok­sy­nami z farb do wło­sów, na któ­rych obec­nie pre­zen­to­wały się mo­nu­men­talne od­ro­sty, oraz ko­sme­ty­kami ku­po­wa­nymi na­ło­gowo w sieci, za­wsze po oka­zyj­nej ce­nie. Ju­styna po­dej­rze­wała u niej za­ku­po­ho­lizm albo inną formę uza­leż­nie­nia.

– Po­goda pod psem. A pod­wy­żek ani widu, ani sły­chu – cią­gnęła w dro­dze swoją wy­li­czankę na­rze­kań. – Sły­sza­łaś, że dziu­nia z księ­go­wo­ści, ta… no… Mar­tyna czy tam inna Sryna ma ro­mans z na­szym sze­fem?

– Nie, nie sły­sza­łam. – Ju­styna uśmiech­nęła się nie­wy­raź­nie. Uni­kała plo­tek jak ognia. Miała swoje po­wody, które sku­tecz­nie znie­chę­cały do kor­po­ra­cyj­nych „przy­jaźni”. Z nie­wie­loma też oso­bami miała kon­takt i była świa­doma, że po­strze­gana jest przez wielu jako dzi­waczka.

– No tak, nie pra­cu­jesz w moim dziale. – Magda za­cią­gnęła się mocno i z pa­sją, jakby dym z pa­pie­rosa był naj­czyst­szym po­wie­trzem z Alp. – To ja­kaś idiotka. Fa­cet ma żonę, dzieci… Co ona my­śli? Że dupą ka­rierę zrobi? Już nie­jedna się na tym prze­je­chała.

Ju­styna przy­gry­zła wargę. Wie­działa bar­dzo do­brze, wcale nie z plo­tek, że Magda ma za sobą ro­mans z by­łym kie­row­ni­kiem jej działu. Od­wró­ciła głowę w stronę wi­tryny skle­po­wej, jakby wła­śnie bar­dzo ją za­in­te­re­so­wały znaj­du­jące się za szybą buty. Do wej­ścia do wie­żowca nie ode­zwała się do ko­le­żanki ani sło­wem. Z ulgą przy­jęła fakt, że Magda skie­ro­wała się w stronę Cof­fee He­aven.

– Nie masz ochoty?

– Nie, dzięki. Wolę na­szą na gó­rze. – Po­sta­rała się przy­kleić so­bie do twa­rzy ja­kiś szcząt­kowy uśmiech.

W win­dzie, jak zwy­kle, pa­no­wała ab­so­lutna ci­sza. Grupa wci­śnię­tych w biu­rowe zbroje lu­dzi uda­wała, że nie wi­dzi ni­kogo poza swoim od­bi­ciem w me­ta­lo­wych drzwiach. Nad­mier­nie czuły nos Ju­styny ba­wił się wy­ła­wia­niem uno­szą­cych się w po­wie­trzu za­pa­chów.

„Donna Ka­ran, YSL, Cha­nel… uu! Ruda z ubez­pie­czeń pię­tro ni­żej chyba do­stała pre­mię. Fla­ko­nik kosz­tuje do­bre cztery stówy. Albo pre­zent…”

Drogę od windy do biura po­ko­nała wy­jąt­kowo szybko, nie mo­gąc się do­cze­kać, kiedy wresz­cie zmieni buty na su­che albo choć zdej­mie mo­kre i do­tknie stopą mięk­kiej wy­kła­dziny. Trzeba się było jesz­cze pod­pi­sać na li­ście.

– Pan Sło­twiń­ski dawno przy­szedł? – za­py­tała mło­dej se­kre­tarki, nie pod­no­sząc na­wet wzroku.

– A skąd pani… – Sza­tynka z pla­kietką, na któ­rej błysz­czało się imię Ka­ro­lina, chyba ni­gdy wcze­śniej nie była rów­nie zdzi­wiona. – Skąd pani wie, że dy­rek­tor już jest?

– Wiem. – Za­brała to­rebkę z kon­tu­aru i po­mknęła do swo­jego biurka bez zbęd­nych wy­ja­śnień.

Od­po­wiedź była ba­nal­nie pro­sta: tylko Sło­twiń­ski uży­wał tych piż­mo­wych per­fum. Mi­ja­jąc ko­lejne po­miesz­cze­nia, bez oglą­da­nia się na­około, wie­działa, kto już do­tarł, a kto nie, tylko dzięki temu, że wy­czu­wała ko­lejne za­pa­chy. Skoro jed­nak sam dy­rek­tor jest dziś tak wcze­śnie – za­zwy­czaj nie po­ja­wiał się przed dzie­siątą trzy­dzie­ści – to szy­kuje się ja­kaś po­ważna na­rada.

„Nikt nie ćwier­kał o ze­bra­niu za­rządu. To musi być coś na­głego” – wnio­sko­wała, zdej­mu­jąc szybko czó­łenka i wcie­ra­jąc mo­kre stopy w przy­jem­nie cie­płą i su­chą wy­kła­dzinę.

– Cześć. Nogi cię swę­dzą? – Przy jej biurku za­trzy­mał się Ka­mil, nie­wy­soki, szczu­pły bru­ne­cik z jej działu, ma­jący się za wiel­kiego ana­li­tyka. Z za­cie­ka­wie­niem ob­ser­wo­wał jej po­czy­na­nia.

– Nowy in­we­stor chce się wy­co­fać? – od­po­wie­działa py­ta­niem nie na te­mat.

– Ee… że co? Kto ci po­wie­dział? – Ro­zej­rzał się ner­wowo wo­kół i ści­szył głos: – To jest info tajne przez… sam nie wiem.

– Ale nie dla cie­bie.

– No nie dla mnie… – Za­wa­hał się. – Przy­sze­dłem wcze­śniej, bo stary mi ka­zał, więc się do­wie­dzia­łem, ale le­d­wie pięć mi­nut temu.

– A ja mi­nutę temu.

– Aha… – Wzru­szył ra­mio­nami, jakby sta­rał się ukryć emo­cje. – Wiesz, jak jest: na­sta­wiali się na in­we­stora, na­sta­wiali, a on chce się wy­co­fać, więc pa­ni­kują… chyba. Nie wiem…

Po­szedł so­bie w stronę kuchni.

In­we­sto­rzy w ogóle Ju­styny nie in­te­re­so­wali. Było to o tyle ważne, że je­śli firma mia­łaby upaść albo za­cząć zwal­niać lu­dzi, ona po­winna jak naj­szyb­ciej za­cząć szu­kać no­wej po­sady. Ta kor­po­ra­cja była jej trze­cią, od kiedy miesz­kała w War­sza­wie, i już zdą­żyła się prze­ko­nać, że wszę­dzie jest tak samo. Nie ob­cho­dziło ją to, że jest po­strze­gana jako dzi­wo­ląg, bo nie jeź­dzi na im­prezy in­te­gra­cyjne, na któ­rych nie schlewa się do nie­przy­tom­no­ści, nie cho­dzi na dół na pa­pie­rosa, nie pija kawy wspól­nie przy eks­pre­sie w kuchni i nie ob­ga­duje szefa. To było coś, co nie miało na­wet po­zo­rów zna­cze­nia. Naj­waż­niej­sza była stała pen­sja, która wpły­wała re­gu­lar­nie na konto i po­kry­wała ko­lejne raty za ich miesz­ka­nie na Mo­ko­to­wie. Nikt z sze­fo­stwa się jej nie cze­piał, przy­cho­dziła przed dzie­wiątą, po sie­dem­na­stej była w domu, week­endy były wolne, a cza­sami wpa­dła ja­kaś pre­mia. Za to tę po­sadę ko­chała ca­łym ser­cem, rów­nie mocno, jak jej nie­na­wi­dziła (z czego cią­gle śmiał się Łu­kasz). I dla­tego na jej biurku i wo­kół niego pa­no­wał ide­alny po­rzą­dek. Dbała o to miej­sce, bo dzięki niemu żyła tak, jak tego chciała – ze swoim mę­żem, we wła­snym lo­kum. Dbała też o nie, bo na tyle nie zno­siła firmy i tego, co robi, że pra­gnęła przy­naj­mniej sie­dzieć w ja­kimś ła­dzie i po­rządku.

Wil­gotną ma­ry­narkę po­wie­siła na opar­ciu fo­tela. Mo­kre buty wsu­nęła tak, by po­zo­sta­wały poza za­się­giem wzroku. Za­pa­sowe ba­le­rinki wy­cią­gnęła z szafki i wło­żyła na su­che już stopy. Blat biurka prze­tarła chu­s­teczką (paczkę za­wsze miała w szu­fla­dzie). Włą­czyła kom­pu­ter i po­szła do kuchni zro­bić so­bie kawę.

Jej praca nie była ni­czym skom­pli­ko­wa­nym. W ogóle praca w kor­po­ra­cjach nie była ni­czym skom­pli­ko­wa­nym. Pra­wie czte­ro­let­nie do­świad­cze­nia w tym za­kre­sie po­ka­zały jej bar­dzo wy­raź­nie, że pra­cują w nich lu­dzie, któ­rzy do per­fek­cji opa­no­wali sztukę uda­wa­nia za­pra­co­wa­nych. Więk­szość z tych rze­czy, ja­kimi się zaj­mo­wali, mo­gła ro­bić kil­ku­krot­nie mniej­sza grupa osób w o po­łowę krót­szym cza­sie. Naj­trud­niej było po­go­dzić się z tym, że wy­so­kość ich za­rob­ków wcale o tym nie świad­czyła. Ju­styna miała krótki epi­zod w pracy w spo­żyw­czaku na Gro­cho­wie i do­brze wie­działa, że żadne z tych lu­dzi nie by­łoby w sta­nie prze­łknąć ta­kiej stawki go­dzi­no­wej przy tak wiel­kim ob­cią­że­niu fi­zycz­nym i umy­sło­wym, a do­dat­kowo z od­po­wie­dzial­no­ścią ma­te­rialną za to­war i kasę. Nie dys­ku­to­wała jed­nak z ta­kim po­rząd­kiem rze­czy. Nie było warto.

Nie­stety, sta­no­wi­sko pracy Ju­styny znaj­do­wało się w sa­mym cen­trum wy­da­rzeń. Wo­la­łaby sie­dzieć w dziale, który stale zaj­muje się cią­gle tym sa­mym, jak choćby ka­dry. Tra­fiła jed­nak do in­we­sty­cji za­gra­nicz­nych – głów­nie z ra­cji do­brej zna­jo­mo­ści dwóch ję­zy­ków ob­cych, któ­rymi mało kto w tej fir­mie się po­słu­gi­wał – i bez­u­stan­nie przed jej oczami prze­wi­jały się ta­belki z na­zwami i cy­frami, któ­rych nie miała ochoty wi­dzieć ani pa­mię­tać.

– Pani Ju­styno, idziemy w wę­giel – mó­wił na przy­kład swym ni­skim gło­sem dy­rek­tor Sło­twiń­ski i już wie­działa, że za parę dni po­jawi się ja­kaś chiń­ska de­le­ga­cja, co dla niej oso­bi­ście nie miało wiel­kiego zna­cze­nia, poza tym, że bę­dzie miała do opra­co­wa­nia kil­ka­na­ście ta­be­lek w Excelu, które trzeba bę­dzie okól­ni­kiem ro­ze­słać do człon­ków za­rządu i kie­row­ni­ków dzia­łów.

Obecna firma, w od­róż­nie­niu od po­przed­nich, ob­ra­cała na­prawdę du­żymi pie­niędzmi. W ta­bel­kach cza­sami trudno było się do­li­czyć zer na końcu słupka. Wę­giel, prze­mysł zbro­je­niowy, stal, a na­wet dia­menty i złoto. Był mo­ment, gdy za­częło ją to bar­dziej in­te­re­so­wać. Za­częła do­głęb­nie ana­li­zo­wać, co dzieje się na gieł­dach, czy­tać od­po­wied­nią li­te­ra­turę, oglą­dała na­wet za­gra­niczne sta­cje in­for­ma­cyjne z ukie­run­ko­wa­niem na sprawy go­spo­dar­cze. Prze­wi­dy­wa­nie tego, co może się wy­da­rzyć, było na­wet pod­nie­ca­jące, zwłasz­cza wtedy, kiedy jej wła­sne przy­pusz­cze­nia po­twier­dzały się z dużą czę­sto­tli­wo­ścią. Ale w fir­mie nie było o tym z kim po­roz­ma­wiać. Jej ko­le­ża­nek to nie in­te­re­so­wało, lu­dzie na in­nych sta­no­wi­skach ole­wali ją albo trak­to­wali z góry. Zdała so­bie sprawę, że – poza Sło­twiń­skim i pre­ze­sem Ja­ku­bow­skim – wszy­scy „spe­cja­li­ści” byli im­be­cy­lami.

– Ja­kie oni stu­dia koń­czyli? – re­la­cjo­no­wała któ­re­goś wie­czora swoje od­kry­cia Łu­ka­szowi. – Sre­bro za­czyna dro­żeć, bę­dzie dro­żeć, zwłasz­cza że ko­pal­nie w Ka­na­dzie szy­kują się do za­mknię­cia i nie wia­domo, co z nimi bę­dzie, a oni na upar­tego brną w złoto, które traci na war­to­ści i praw­do­po­dob­nie utrzyma tę ten­den­cję przez naj­bliż­sze pięć lat.

– Nie ro­zu­miem – mruk­nął Łu­kasz znad ta­le­rza z kieł­ba­skami.

– Po­myśl tylko: skoro sre­bro bę­dzie droż­sze za rok czy dwa, to dziś trzeba go ku­pić jak naj­wię­cej, choćby to miały być srebrne za­stawy od ban­kru­tu­ją­cego lorda.

Prze­stała się jed­nak de­ner­wo­wać, a na­wet tłu­ma­czyć coś mę­żowi, któ­remu le­piej szło ukła­da­nie te­ra­koty w przed­po­koju czy ma­lo­wa­nie ściany w sy­pialni. Wy­star­czyło po­wie­dzieć, czego się chce, i od razu za­bie­rał się do pracy. Od­pu­ściła so­bie zaj­mo­wa­nie się tym, czy firma do­brze robi, in­we­stu­jąc w to, czy tamto. Szkoda było jej ner­wów, także na słu­cha­nie głu­pot, które nie­któ­rzy opo­wia­dali.

Kiedy we­szła w tym dniu do kuchni, do jej uszu do­cie­rały tylko strzępy roz­mów:

– Ten gaz łup­kowy to wrzód na du­pie…

Lampka na eks­pre­sie po­ka­zy­wała brak wody w zbior­niczku.

„Ko­rzy­stają wszy­scy – nikt, jak zwy­kle, nie do­lał”.

– Ba­ryłka miała po­dro­żeć… sta­niała… ak­cyza i tak w górę…

„Jak do­brze, że mły­nek do kawy pra­cuje wy­star­cza­jąco gło­śno, żeby nie sły­szeć wła­snych my­śli”.

– A Ry­dzyk tylko o geo­ter­mie…

„W lo­dówce stoi znowu mleko zero pro­cent – Mał­gośka pró­buje z Du­ka­nem drugi raz w tym roku”.

– Bo my się spóź­ni­li­śmy…

Na biurku miała ele­gancką pod­kładkę, na któ­rej po­sta­wiła ku­bek. Ku­piła ją na targu w Mar­ra­ke­szu w cza­sie po­dróży po­ślub­nej. W tym sa­mym stylu była pod­kładka pod mysz, ale ją przy­wiózł Łu­kasz z wy­jazdu do In­dii. Bar­dzo po­dej­rzane było to po­do­bień­stwo. Śmiali się, że pew­nie po­cho­dzą z tej sa­mej fa­bryki w Chi­nach.

Na­brała po­wie­trza głę­boko w płuca i wpro­wa­dziła swoje ha­sło.

„Wi­taj dniu po­dobny do wszyst­kich in­nych. Ja­kie nie­no­wo­ści mi dziś przy­no­sisz?”

Na służ­bo­wej po­czcie był tylko mail od ka­dro­wej przy­po­mi­na­jący o do­star­cze­niu planu urlo­pów na przy­szły rok. Poza tym wszystko wy­glą­dało tak samo jak po­przed­niego dnia. Ta­belka była opra­co­wana w do­kład­nie tym sa­mym stop­niu co wczo­raj. Dwie na­stępne cze­kały w ko­lejce…

– Pani Ju­styno, za­pra­szam do sie­bie. – Sło­twiń­ski nie mógłby jej bar­dziej za­sko­czyć. Nie za­uwa­żyła, kiedy pod­szedł do jej biurka. Nie dał jej jed­nak czasu do na­my­słu, bo od razu od­szedł w stronę swo­jego biura. Ju­styna z ir­ra­cjo­nal­nym ża­lem spoj­rzała na nie­na­po­czętą na­wet kawę.

– Niech pani za­mknie drzwi – po­wie­dział dy­rek­tor, nie pa­trząc na­wet w jej stronę, i usiadł za swoim wiel­kim szkla­nym biur­kiem.

– Słu­cham, pa­nie dy­rek­to­rze. – Mo­gła być miła bez wy­rzu­tów su­mie­nia, bo oce­niała go cał­kiem do­brze: i jako szefa, i jako czło­wieka.

– Niech pani usią­dzie. Chcę pa­nią o coś za­py­tać. W za­sa­dzie po­trze­buję rady…

– Tak?

To było dziwne. W su­mie przy­tra­fiło jej się to pierw­szy raz.

– Cho­dzi o tę in­we­sty­cję, którą mie­li­śmy pod­jąć wspól­nie z Ame­ry­ka­nami…

– Któ­rzy chcą się wy­co­fać.

– Skąd pani wie?

– Gdy­bym była wredna, po­wie­dzia­ła­bym, że wy­ga­dał się Wal­czak przed kwa­dran­sem przy moim biurku… ale do­my­śli­łam się sama.

– No tak. – Uśmiech­nął się. – Prze­cież sie­dzi pani w środku wszyst­kiego. Tak… w związku z tym mam do pani py­ta­nie – oparł się łok­ciami o blat biurka i spoj­rzał na nią prze­ni­kli­wie – co by mi pani ra­dziła, je­śli cho­dzi o tę in­we­sty­cję?

Na­brała po­wie­trza, jakby chciała coś po­wie­dzieć, ale jej się to nie udało.

– Ja?

– No tak, sie­dzi pani przy tych ta­bel­kach i cy­frach, zna już pani tro­chę na­szą firmę… Czy ma pani ja­kieś su­ge­stie?

„Musi być bar­dzo źle. Pew­nie w de­spe­ra­cji woła każ­dego po ko­lei i pyta o zda­nie, żeby po­sta­wić wła­sną dia­gnozę”.

Ostat­nia myśl na­wet ją roz­ba­wiła, ale ni­czego po so­bie nie po­ka­zała.

– Moim zda­niem Ame­ry­ka­nie nie chcą się wy­co­fać, tylko nas zde­ner­wo­wać, że­by­śmy w tych ner­wach pod­jęli de­cy­zję dla nich ko­rzystną. Chcą roz­da­wać karty, co su­ge­ruje mi, że gra jest warta świeczki i trzeba iść w ten biz­nes…

– Mimo że jest tak da­leko? – prze­rwał jej, choć de­li­kat­nie.

– Dla nich We­ne­zu­ela nie jest da­leko. Sy­tu­acja po­li­tyczna jest nie­pewna, ale to ra­czej pro­blem dla rządu ame­ry­kań­skiego niż na­szego MSZ. My­ślę, że pol­skiej fir­mie bę­dzie ła­twiej.

Po­ki­wał głową, ale nie­znacz­nie. W ką­ci­kach jego oczu zo­ba­czyła ku­rze łapki, które po­ja­wiały się tylko wów­czas, gdy się uśmie­chał.

„Ma mnie za idiotkę”.

– My­ślę, że… – kon­ty­nu­owała, nie po­ka­zu­jąc zde­ner­wo­wa­nia. – Je­śli oni chcą się wy­co­fać, to niech się wy­co­fają.

– Za­rząd bę­dzie chciał, że­by­śmy szli na ja­kieś ustęp­stwa, by­leby ich za­trzy­mać.

– I o te ustęp­stwa im cho­dzi. Ble­fują. Ale gdy się wy­co­fają, a my im na to po­zwo­limy, zo­sta­niemy je­dy­nym gra­czem.

– Albo gra­czem w prze­ciw­nej dru­ży­nie. A dla­czego pani są­dzi, że warto iść w ten biz­nes?

– Bo to wła­śnie plan­ta­cje eko­lo­gicz­nych upraw będą za kilka lat trzy­mać tę firmę w pio­nie. Pół Ber­lina jest „eko”, moda, a za nią za­po­trze­bo­wa­nie wciąż ro­śnie, także w Sta­nach. Trzeba bę­dzie na­sy­cać ry­nek, a u nas, w na­szym kli­ma­cie szybko nic nie uro­śnie. Czas we­ge­ta­cji ro­ślin jest kosz­mar­nie krótki, mamy po­wo­dzie na prze­mian z su­szami… no i wiele in­nych czyn­ni­ków.

– Dzię­kuję pani bar­dzo, może pani iść.

Nie mógł jej tym bar­dziej za­sko­czyć. My­ślała, że bę­dzie ata­ko­wał jej wnio­ski albo cho­ciaż po­wie, co sam uważa. A on nic.

Zu­peł­nie osłu­piała wy­szła z ga­bi­netu dy­rek­tora, a na ciele czuła zło­wro­gie spoj­rze­nia z róż­nych biu­rek na­około. Usia­dła w swoim fo­telu i przez mo­ment nie miała po­ję­cia, co ro­bić. Do­tknęła kubka – była na roz­mo­wie tak krótko, że na­wet kawa nie zdą­żyła osty­gnąć. Kiedy pod­nio­sła wzrok, zdała so­bie sprawę, że nikt inny nie jest wzy­wany na roz­mowę, na­wet ża­den z ana­li­ty­ków, któ­rzy mieli wła­sne prze­szklone ga­bi­nety. Tylko ona…

„Bar­dzo dziwne”.

W ciągu dnia nie było jed­nak zbyt wiele czasu na za­sta­na­wia­nie się nad dziw­nymi zda­rze­niami. Wszy­scy bie­gali w kółko z ra­cji pla­no­wa­nej na po­po­łu­dnie na­rady za­rządu, jakby każdy na­gle po­czuł, że bez jego za­an­ga­żo­wa­nia – głów­nie w plot­ko­wa­nie i snu­cie do­my­słów – to ważne wy­da­rze­nie się nie od­bę­dzie albo nie bę­dzie miało tak wiel­kiej rangi. Ju­styna opę­dzała się od na­trę­tów, któ­rzy ko­niecz­nie chcieli wie­dzieć, co ona o tym wszyst­kim są­dzi. Tym­cza­sem jej do­tych­cza­sowe do­świad­cze­nia na­uczyły ją, że rze­czy na­prawdę ważne do­ko­nują się po ci­chu i bez roz­głosu, a ta­kie „sen­sa­cje” są jak pier­dze­nie sło­nia – dużo smrodu, dużo ha­łasu i nic poza tym. Mę­czyły ją ostat­nie ze­sta­wie­nia do pro­jektu wę­glo­wego, za nic nie mo­gła wy­my­ślić ta­kiego układu da­nych, żeby po­mie­ścić wszyst­kie ko­nieczne for­muły.

Kiedy udało jej się w końcu od­go­nić pa­łę­ta­jącą się obok Magdę (która nie wie­dzieć po co też przy­bie­gła) i uro­dzić w bó­lach przed­ostat­nią ta­belę, wol­nym kro­kiem pod­szedł do niej Mi­rek Lu­bicki z kub­kiem w dłoni. Był przy­kła­dem czło­wieka, któ­rego wy­gląd może bar­dzo zmy­lić ob­ser­wa­tora. Lekko ły­sie­jący i pra­wie siwy, chudy, nie­mal ko­ści­sty, ni­czym się nie wy­róż­niał z tłumu. Po­cią­gła twarz z za­pad­nię­tymi po­licz­kami i ha­czy­ko­wa­tym no­sem nie zdra­dzała, że w środku kryje się wielki ka­wa­larz i jesz­cze więk­szy im­pre­zo­wicz. Ju­styna już kilka razy prze­ko­nała się, że ma nie­sa­mo­wite po­czu­cie hu­moru i lubi ko­rzy­stać z ży­cia, je­śli ma na to czas i siły. Jej młod­sze ko­le­żanki uwa­żały, że to ja­kiś stary zgred, który nosi grube swe­try, żeby ogrze­wały jego wy­sta­jące ko­ści, a skoro ma duże oku­lary, to na pewno jest już pra­wie ślepy.

– Cześć, mała. – Uśmiech­nął się fi­glar­nie. – Chodź się na­pić kawy, bo wi­dzę, że te­raz wszy­scy prze­nie­śli się z kuchni gdzie in­dziej.

Przy­jęła tę pro­po­zy­cję z za­do­wo­le­niem. Z Mir­kiem miło się roz­ma­wiało, bo roz­mowy po­le­gały głów­nie na nie­mó­wie­niu cze­go­kol­wiek, tylko nie­zo­bo­wią­zu­ją­cym sie­dze­niu przy sto­liku w kuchni albo stro­je­niu so­bie żar­tów z przy­głu­pich nieco ko­le­gów, co było dla Ju­styny nie­zmier­nie od­prę­ża­jące. On jako je­dyny cza­sami wcią­gał się w cał­kiem sen­sowne po­ga­duszki o gieł­dzie i tym, co się dzieje z firmą, ale też nie za czę­sto. Dla niego ta praca była tym sa­mym co dla Ju­styny. Troje dzieci, czter­dziestka na karku, wiele, bar­dzo wiele przy­krych do­świad­czeń i dużo dy­stansu do ota­cza­ją­cej go rze­czy­wi­sto­ści. Dziś jed­nak był nad wy­raz roz­mowny.

– Mało się nie po­si­kają z tym ze­bra­niem, a pew­nie, jak zwy­kle, to ja­kaś pier­doła. – Oczy­wi­ście mu­siał na­peł­nić zbior­nik na wodę. – Je­stem zmę­czony tymi de­bi­lami.

Ni­gdy nie sły­szała, żeby tak wy­raź­nie mó­wił, co my­śli.

– Czy coś się stało? To zna­czy coś przy­krego?

– Poza tym, że mu­szę tu pra­co­wać? – Spoj­rzał na nią znad ra­mie­nia. – Nie, te same kło­poty co zwy­kle.

Usiadł na­prze­ciwko niej i wsy­pał do kubka dwie ły­żeczki cu­kru.

– Chcia­łem ci o czymś po­wie­dzieć… Nie wiem, czy to ważne, ale my­ślę, że po­win­naś wie­dzieć.

– Tak?

– Był tu nie­dawno taki fa­cet, ni­gdy go wcze­śniej nie wi­dzia­łem. Przy­szedł pod wie­czór, ja koń­czy­łem ja­kieś ze­sta­wie­nie kwar­talne, cie­bie już dawno nie było. Roz­ma­wiał ze Sło­twiń­skim. Wal­czak twier­dzi, że to ja­kaś firma, która chce się przy­łą­czyć do in­we­sto­wa­nia w nowe tech­no­lo­gie woj­skowe.

– Ale to nie na­sza działka.

– No nie. Tyle że ja­koś tra­fił do na­szego działu, po­ga­dał so­bie z sze­fem i jak wy­cho­dził od niego, to za­trzy­mał się przy twoim biurku…

– I?

– Zo­ba­czył twoją wi­zy­tówkę. Za­py­tał, kiedy pra­cu­jesz i w ogóle. Marta od razu przy­le­ciała, żeby mu wy­ja­śniać, co i jak. Po­wstrzy­ma­łem ją od po­da­nia two­jego ad­resu, NIP-u i nu­meru konta i tak da­lej, i za­py­ta­łem, o co mu cho­dzi.

– Co po­wie­dział? – Na ple­cach Ju­styny po­ja­wiła się gę­sia skórka.

– Że je­steś jego ko­le­żanką z li­ceum z Łomży i w ogóle to chciałby się z tobą spo­tkać.

– Przed­sta­wił się?

– Tak… cze­kaj, mam to za­pi­sane na kar­teczce. – Się­gnął do kie­szeni i wy­cią­gnął po­mięty kar­te­lu­szek, który roz­wi­nął i sta­ran­nie wy­gła­dził. – O! Ma­riusz Jóź­wiń­ski. Mówi ci to coś?

Po­dał jej kartkę.

– Mówi… Cho­dzi­łam z jed­nym Jóź­wiń­skim do klasy. Zresztą z jego sio­strą też… Ale to był sa­fan­duła, który nie do­tarł do ma­tury. Ma­riusz i Edyta po­cho­dzili ze strasz­nie bied­nej ro­dziny, pi­cie, bi­cie, kupa dzie­cia­ków, mało kto tam pra­co­wał. Nie pa­suje mi, żeby te­raz zja­wiał się jako pra­cow­nik ja­kiejś firmy in­we­sty­cyj­nej.

– Może nie do­ce­niasz jego ukry­tych ta­len­tów? Może się po­dźwi­gnął i stał no­wym czło­wie­kiem? Dawno się z nim nie wi­dzia­łaś?

– Szes­na­ście lat. Mo­żesz po­wie­dzieć, jak wy­glą­dał?

– Śred­nio wy­soki, taki jak ja mniej wię­cej. Bru­net z ciem­nymi oczami. Był ja­kiś taki po­de­ner­wo­wany… sam nie wiem. Coś mi się w nim nie spodo­bało. W za­sa­dzie mógł być lekko upo­śle­dzony.

– Jak to?

– Tak tro­chę dziw­nie mó­wił. Jakby się za­sta­na­wiał nad nie­któ­rymi sło­wami. Za­ci­nał się lekko…

– Miał ja­kiś znak szcze­gólny?

– Tak! Koło pra­wego ucha bli­znę, może miała z dzie­sięć cen­ty­me­trów.

– Hm… to może być i on. Stary Jóź­wiń­ski wal­nął go sie­kierą w szale al­ko­ho­lo­wym, kiedy chło­pak miał pięt­na­ście lat. Wła­śnie do tego wy­padku było z chło­pa­kiem jesz­cze w miarę do­brze. Ro­zu­miesz? – Zro­biła zna­czący gest wo­kół czoła. – Na umy­śle. Po­tem za­czął mieć kło­poty w szkole i ge­ne­ral­nie z emo­cjami. Poza tym nie­po­koi mnie co in­nego…

– Mia­no­wi­cie?

– Na biurku mam wi­zy­tówkę z na­zwi­skiem po Łu­ka­szu, nie może go znać. Skąd wie­dział, że to moja?

– Za­py­ta­łem o to. Zmie­szał się, ale po­wie­dział, że zna­lazł na Na­szej Kla­sie.

– Nie mam konta!

– Wła­śnie! Też mu to po­wie­dzia­łem. Zmie­szał się po­dwój­nie. Coś tam wy­mam­ro­tał i po­szedł. Mó­wił, zdaje się, że jesz­cze wpad­nie.

– Jeny! Tego mi tylko trzeba. W każ­dym ra­zie dzięki. Może i Jóź­wiń­ski ma do­brą pracę, ale nor­malny na pewno nie jest. Będę uwa­żać po zmroku – ro­ze­śmiała się, tro­chę po to, by roz­ła­do­wać swoje na­pię­cie.

Mi­rek uśmiech­nął się, ale nie­zbyt wy­raź­nie. Wró­cili na swoje miej­sca. Ju­styna za­częła po­woli zbie­rać się do wyj­ścia. Kiedy zjeż­dżała windą, przy­szło jej do głowy, żeby pójść na si­łow­nię w Zło­tych Ta­ra­sach.

„Łu­ka­sza nie bę­dzie, to cho­ciaż tro­chę się roz­ru­szam”.

Nie była ty­pem spor­towca, zwłasz­cza że jej ciało miało spore ogra­ni­cze­nia. Szybko się mę­czyła, ła­two ła­pała kon­tu­zje. Mu­siała bar­dzo uwa­żać, żeby nie prze­ho­lo­wać. W tej jed­nej kwe­stii za­zdro­ściła mę­żowi – mógł ćwi­czyć całą dobę, a na­wet we śnie. Był wiel­kim, do­sko­nale zbu­do­wa­nym fa­ce­tem, który, gdyby mu czas na to po­zwa­lał, upra­wiałby wszel­kie moż­liwe sporty. W domu były cię­żarki, na drzwiach za­mon­to­wał drą­żek do pod­cią­ga­nia. Wie­dział wszystko o wszyst­kich ty­pach tre­nin­gów, diet i spo­so­bów na re­ge­ne­ra­cję or­ga­ni­zmu. Na Ju­stynę nic nie dzia­łało. Go­dzinę tre­ningu mu­siała so­bie od­bi­jać do­dat­kową go­dziną snu, naj­le­piej za­raz po. Za­py­tała kie­dyś Łu­ka­sza, czy nie prze­szka­dza mu taka żona le­biega.

– Nie, ko­cha­nie, nie prze­szka­dza, do­póki daje radę w łóżku. – Uśmiech­nął się z bły­skiem w oku. – Je­śli za­czniesz mieć za­dyszkę, za­nim przej­dziemy do sedna sprawy, będę mu­siał po­my­śleć o ja­kimś pro­gra­mie na­praw­czym.

Mimo wszystko z nie­po­ko­jem ką­tem oka ob­ser­wo­wała snu­jące się wo­kół la­ski w opię­tych stro­jach, eks­po­nu­ją­cych wszyst­kie moż­liwe atuty, ja­kie po­siada ko­bieta wy­spor­to­wana. Zmniej­szyła pręd­kość na bieżni i spoj­rzała na swoje ra­miona i uda, które trzę­sły się lekko przy każ­dym jej ru­chu.

– Je­śli chcesz, po­pra­cu­jemy nad tym. – Usły­szała głos Bo­rysa, tre­nera oso­bi­stego wszyst­kich tych, któ­rzy chcieli tu mieć tre­nera oso­bi­stego. Za­sta­na­wiała się, jak długo już tak stoi obok i się jej przy­gląda.

– Nie, dzięki. Ja­koś to prze­żyję.

– Słu­chaj, w miarę upływu lat bę­dzie co­raz go­rzej. Trzeba temu prze­ciw­dzia­łać za­wczasu.

Miała ochotę rąb­nąć go w pysk.

– Po­my­ślę o tym przed pięć­dzie­siątką.

– A ile masz te­raz?

– Trzy­dzie­ści cztery.

Za­tkało go.

– Chyba dwa­dzie­ścia cztery! Masz twarz dwu­dzie­sto­latki.

– Je­steś bar­dzo miły, ale już wiem, co my­ślisz o moim ciele, wy­star­czy.

– Ej, nie ob­ra­żaj się. Trzy­masz się zna­ko­mi­cie. Ja tylko za­mie­rza­łem po­wie­dzieć, że je­śli chcesz cze­goś wię­cej, to daj znać. Po­mogę.

– Idź już so­bie. – Sama nie wie­rzyła, że to mówi. Aser­tyw­ność to nie była jej mocna strona, ale fa­cet tylko ją roz­draż­nił.

Po­szła do sauny z po­sta­no­wie­niem, że o wszyst­kim za­raz za­po­mni. Te­mat ciała nie był ni­gdy przy­jemny. Stać ją było, żeby do­brze się ubrać, zwłasz­cza że Łu­kasz chęt­nie ro­bił jej pre­zenty w po­staci wy­pa­dów na za­kupy. Za­wsze jed­nak była nie­za­do­wo­lona, mimo że ze strony męża nie usły­szała ani jed­nego złego słowa. Po­dej­rze­wała, że w du­chu uważa to za jedną z jej ko­bie­cych fa­na­be­rii, które trzeba cier­pli­wie zno­sić, bo nic nie da­dzą próby jej na­pra­wia­nia.

W sau­nie zro­biło jej się jesz­cze bar­dziej smutno. Wy­szła szybko i wró­ciła do domu. Ku jej zdu­mie­niu po otwar­ciu drzwi do miesz­ka­nia usły­szała roz­mowy i po­czuła za­pach pizzy. W sa­lo­nie sie­dzieli nie­mal wszy­scy kum­ple Łu­ka­sza z Biura. Wo­kół nich wa­lały się stosy do­ku­men­ta­cji, fo­to­gra­fie i ja­kieś mapy. Na szkla­nym sto­liku stały lap­topy, a pod nim pię­trzyły się pła­skie pu­dełka z piz­ze­rii. Są­dząc po nie­wiel­kiej licz­bie bu­te­lek piwa, nie mieli zbyt uda­nego dnia. Z nie­zro­zu­mia­łych dla niej po­wo­dów, gdy było im źle, nie mieli ochoty na al­ko­hol.

– Cześć, ko­cha­nie. – Sta­nęła w progu, gry­ząc się w ję­zyk, by nie wy­pa­lić: „Co z ak­cją ła­pa­nia Fran­kow­skiego?”, bo nie mo­gła się prze­cież wy­ga­dać, że zna ich wiel­kie ta­jem­nice pań­stwowe. – Kiep­ski dzień?

– Cześć. – Łu­kasz pod­niósł się z ka­napy bez en­tu­zja­zmu. – Nie­cie­kawy. By­łaś na si­łowni – ra­czej to stwier­dzał niż py­tał. Znał ją nie­mal tak do­brze, jak ona jego. Nie­mal…

– By­łam, ale też mi nie szło. Pizza cho­ciaż sma­ko­wała? – Py­ta­nie skie­ro­wane było do wszyst­kich.

– Po­my­jami – mruk­nął To­mek. – Choć i tak była lep­sza niż spe­cjały mo­jej eks.

– Nie­do­brze. To może ja wam coś na szybko przy­go­tuję? Spa­ghetti albo ja­kieś kieł­ba­ski, co?

– Nie, Ju­stynka, dzięki. Bę­dziemy się zbie­rać. Chło­paki, sprząt­nij­cie na­sze graty, idziemy. – To­masz jako naj­star­szy wie­kiem czę­sto przej­mo­wał rolę nie­for­mal­nego do­wódcy.

– Ja bym zjadł kieł­ba­skę – ci­chutko ode­zwał się drobny blon­dy­nek z fo­tela. Ju­styna w pierw­szej chwili na­wet go nie za­uwa­żyła.

– Si­sior, miej li­tość! – Za­ła­mał się To­mek. – Ję­czysz jak baba. Idziemy!

– OK, w każ­dym ra­zie dzięki za od­wie­dziny. – Uśmiech­nęła się, pró­bu­jąc ukryć ulgę na wieść, że za­raz ich nie bę­dzie. – Łu­kasz, idę do ła­zienki.

– Do­bra.

Duża ła­zienka była czymś, czego zu­peł­nie się nie spo­dzie­wała, kiedy ku­po­wali to miesz­ka­nie. Ma­rzyła o wy­po­sa­żo­nej kuchni, ale kwe­stie my­cia się za­wsze uwa­żała za coś, co można zro­bić w na­prawdę skrom­nych wa­run­kach. Tym­cza­sem oka­zało się, że po­wrót do domu z dużą wanną i prze­strze­nią, gdzie miesz­czą się wszyst­kie ko­sme­tyki i jesz­cze można wsta­wić drew­nianą ła­weczkę, na któ­rej re­lak­suje się po ką­pieli, to coś, czego nie da się prze­ce­nić. Od­krę­cała kran, wle­wała płyn i za­czy­nała się roz­bie­rać. Naj­lep­szy był mo­ment, w któ­rym za­nu­rzała ciało w cie­płej wo­dzie. Od­pły­wały tro­ski, umysł spo­wal­niał.

Sły­szała, jak Łu­kasz że­gna ko­le­gów w drzwiach. Po kro­kach po­znała, że idzie do niej. Wszedł do ła­zienki i od razu za­czął się roz­bie­rać.

– Si­sior?! – Ro­ze­śmiała się gło­śno.

– Tak – par­sk­nął Łu­kasz. – Nasz nowy na­by­tek. To­mek go strasz­nie musz­truje, ale wszy­scy się nie­po­ko­imy, czy nie jest za młody na te na­sze harce. Pani po­zwoli?

Zro­biła mu miej­sce, żeby wsko­czył za jej ple­cami do wanny, a ona mo­gła się o niego wy­god­nie oprzeć.

– To czemu jest u was?

– Nie wiem. Stary po­trze­bo­wał ko­goś z ję­zy­kami, ale oka­zuje się, że nie jest ła­two zna­leźć po­li­gloty wśród funk­cjo­na­riu­szy róż­nych służb w tym kraju. Sama wiesz, że ja także nie je­stem do­bry w te klocki. Nie wszy­scy mamy taką głowę jak ty, ko­chana żono.

– A ja­kie zna ję­zyki?

– An­giel­ski, nie­miecki, wło­ski… wszystko bie­gle. Jeź­dził z ro­dzi­cami po świe­cie za młodu. Ja­cyś dy­plo­maci czy coś. Jesz­cze by­śmy się cie­szyli, gdyby bro­nią po­słu­gi­wał się rów­nie bie­gle.

– Ma ja­kiś pro­blem na strzel­nicy?

– Aa, szkoda ga­dać. – Mach­nął ręką, ude­rza­jąc o po­wierzch­nię wody.

– No a jak ta wa­sza ak­cja? Miało cię nie być…

– O tym też nie chcę mó­wić. – Wy­czuła, jak w jed­nej se­kun­dzie mię­śnie mu stę­żały. Po­tarł czub­kami pal­ców brwi, jak to za­wsze ro­bił, kiedy coś go na­prawdę mar­twiło.

– Ro­zu­miem. Nie mówmy o tym.

– A twoja praca? – za­py­tał.

– Nie mówmy o tym.

– He, he – ro­ze­śmiał się ci­cho. – Par­szywy dzień, co?

Ob­jął ją mocno i po­ca­ło­wał w kark.

– Nie martw się, wszystko ci wy­na­gro­dzę dziś w nocy.

– Mhm. – Taka oferta w jej uszach za­wsze brzmiała do­brze.

Mimo wszystko nie­po­kój nie opu­ścił Ju­styny. Obu­dziła się przed świ­tem i pró­bo­wała ja­koś to so­bie w gło­wie po­ukła­dać. Ży­cie i wro­dzony dar na­uczyły ją szybko wy­ła­wiać za­gro­że­nia spo­śród licz­nych mniej lub bar­dziej zna­czą­cych wy­da­rzeń, a ta sy­tu­acja z na­głym po­ja­wie­niem się Jóź­wiń­skiego taka wła­śnie w jej od­czu­ciu była. Tylko nie wie­działa dla­czego…ROZ­DZIAŁ 4

Umó­wili się o osiem­na­stej w Zło­tych Ta­ra­sach. Łu­kasz za­pro­po­no­wał kino, a po­tem ja­kiś spa­cer, może na­wet do sa­mego domu. Zo­ba­czył Ju­stynę, jak wol­nym kro­kiem spa­ce­ro­wała so­bie po dru­gim po­zio­mie, nie pa­trząc na­wet na wi­tryny skle­powe. Na jej twa­rzy za­go­ścił sze­roki uśmiech, kiedy go zo­ba­czyła.

– Cześć! Wszystko się udało? – Ob­jęła go rę­kami w pa­sie.

– Udało się.

– Ale nie ska­czesz ze szczę­ścia.

– No, nie ska­czę. Jak go zła­pa­li­śmy, oka­zało się, że bar­dziej cie­szy mnie myśl o obej­rze­niu z tobą filmu w ten piąt­kowy wie­czór.

– Więk­sza ad­re­na­lina? – Ro­ze­śmiała się.

– No wła­śnie, nie wia­domo, co się może wy­da­rzyć. Ku­pu­jemy po­pcorn?

– Rany, to już cał­kiem ma­in­stre­amowi bę­dziemy. Wiel­kie cen­trum han­dlowe, mul­ti­pleks i jesz­cze duży po­pcorn z ogromną colą. – Spoj­rzała na niego, krę­cąc głową. – Oczy­wi­ście, że ku­pu­jemy po­pcorn!

Pro­jek­cja ich filmu od­by­wała się w naj­więk­szej sali, po­nie­waż była to pre­miera. Wy­brali film ani­mo­wany, bo ani na ko­me­dię ro­man­tyczną, ani na strze­la­niny i po­ścigi nie mieli chęci.

– Ro­man­tycz­nie bę­dzie po po­wro­cie do domu – ar­gu­men­to­wał Łu­kasz – a strze­la­niny i po­ścigi…

– Tak, mo­głyby od­bie­gać nieco od rze­czy­wi­sto­ści.

– A może hor­ror?

– O, nie! – za­pro­te­sto­wała gwał­tow­nie.

– Czemu?

– Ju­tro idziemy do ga­le­rii.

– A, ra­cja – ro­ze­śmiał się.

Przed wej­ściem na salę wpa­dli na Mirka z żoną i ich dwiema młod­szymi cór­kami.

– Co za spo­tka­nie! – Ucie­szyła się Kry­styna Lu­bicka. – Ju­stynko, czy wy też do­piesz­cza­cie wa­sze we­wnętrzne dziecko?

– Tak, zde­cy­do­wa­nie. Łu­kasz, to jest mój ko­lega z B.S.K., Mi­rek. A to Kry­sia, jego żona.

– Miło mi, nie mie­li­śmy jesz­cze oka­zji. – Łu­kasz uści­snął im dło­nie. – Łu­kasz Meyer.

– Nam rów­nież. – Mi­rek uśmiech­nął się nie­wy­raź­nie. – To na­sze młod­sze po­cie­chy: Zo­fia i He­lena. Przy­wi­taj­cie się.

Pa­nienki Lu­bic­kie wy­raź­nie nie miały na to ochoty. Burk­nęły coś pod no­sami i od­wró­ciły twa­rze w inną stronę.

– Nie je­ste­śmy godni wa­szej uwagi? – Łu­ka­sza za­wsze draż­niły ta­kie za­cho­wa­nia i ni­gdy nie po­tra­fił po­wstrzy­mać się od od­po­wied­niego ko­men­ta­rza. Ju­styna bała się, że Mi­rek może źle do ode­brać, ale nie­po­trzeb­nie.

– Mają mu­chy w no­sie – zi­ry­to­wał się Lu­bicki. – Chciały iść na hor­ror. Dzie­wię­cio­latka z dwu­na­sto­latką na hor­ro­rze o ob­dzie­ra­niu ze skóry i ob­ci­na­niu głów piłą me­cha­niczną. Nor­mal­nie po­winny do­stać la­nie i wró­cić do domu.

– Tak, ale stwier­dzi­li­śmy, że w ten spo­sób uka­rzemy też sie­bie – ro­ze­śmiała się Kry­styna.

– Więc za­bra­li­ście je na bajkę? – Łu­kasz uśmiech­nął się z sa­tys­fak­cją.

– No, niech się „po­mę­czą” tro­chę.

Łu­kasz żar­to­wał so­bie z Lu­bic­kimi w naj­lep­sze, jakby znali się już z dzie­sięć lat. Ju­styna nie śmiała się ra­zem z nimi, bo ką­tem oka do­strze­gła syl­wetkę przy­po­mi­na­jącą Jóź­wiń­skiego. Skóra ścier­pła jej na ca­łym ciele. Moc­niej ści­snęła dłoń Łu­ka­sza i za­częła się ner­wowo roz­glą­dać. Wo­kół kłę­bił się spory tłum. Lu­dzie nie stali w miej­scu, więc tym trud­niej było sku­pić uwagę na kimś kon­kret­nie. W pew­nym mo­men­cie zo­ba­czyła ja­kie­goś fa­ceta w ciem­nym gar­ni­tu­rze, wzro­stem i ko­lo­rem wło­sów przy­po­mi­na­ją­cego jej na­tręta, ale kiedy od­wró­cił się tak, że do­strze­gła jego twarz, stwier­dziła, że na­wet nie jest po­dobny.

„Mam ob­se­sję”.

– Je­steś po­li­cjan­tem, prawda? – Do jej uszu do­bie­gło py­ta­nie Mirka.

„Pa­no­wie już są po imie­niu”.

– Tak, je­stem gliną – od­po­wie­dział bez za­jąk­nie­nia Łu­kasz. Mało kto wie­dział, że pra­cuje w CBŚ. Na­wet ro­dzina do końca nie zda­wała so­bie z tego sprawy.

– Faj­nie – ode­zwała się nie­spo­dzie­wa­nie star­sza la­to­rośl Lu­bicka.

– Mó­wisz? – Łu­kasz spoj­rzał na nią ze śmie­chem.

Mi­rek z Łu­ka­szem tak so­bie przy­pa­dli do gu­stu, że po se­an­sie po­sta­no­wili nie koń­czyć tego wie­czora, tylko pójść do ja­kiejś knajpy na pizzę. Dziew­czynki były za­chwy­cone. Lu­bicka nie opo­no­wała, mimo że było już dość późno.

– Jest pią­tek wie­czór, sama chęt­nie gdzieś coś zjem – mó­wiła do Ju­styny, kiedy zjeż­dżali scho­dami ru­cho­mymi.

Pod­je­chali wszy­scy ra­zem sa­mo­cho­dem Lu­bic­kich na Pu­ław­ską i zna­leźli tam ja­kąś przy­tulną re­stau­ra­cję. Kry­sia za­ofe­ro­wała się po­pro­wa­dzić z po­wro­tem, więc pa­no­wie wzięli so­bie po pi­wie. Łu­kasz zdą­żył już za­po­mnieć o swoim pla­nie roz­mowy z Ju­styną, Ju­styna zaś nie­mal prze­stała my­śleć o Jóź­wiń­skim.

– Wu­jek, wu­jek. – Młod­sza Lu­bicka cią­gnęła Łu­ka­sza za rę­kaw. – A strze­la­łeś z pi­sto­letu?

– Strze­la­łem.

– Jej! – Oczy sióstr zro­biły się wiel­kie jak młyń­skie koła.

– Je­steś te­raz ich bo­ha­te­rem – śmiał się Mi­rek.

– No, pew­nie nie za­sną dziś z wra­że­nia. – Kry­styna po­ki­wała głową.

Ju­sty­nie zro­biło się na­gle bar­dzo smutno. Sta­rała się ukryć przy­kry na­strój pod uśmie­chem, ale czuła, jak ja­kiś wielki cię­żar na­ci­ska na jej serce. Przy­po­mniała so­bie o pla­no­wa­nej na rano wi­zy­cie u dok­tor An­drze­jew­skiej i o tym, co może usły­szeć. O tym, co sły­szy wciąż od po­nad dwóch lat…

Wy­szli z piz­ze­rii o wpół do dru­giej. Za­mó­wili z Łu­ka­szem tak­sówkę, nie chcieli, żeby Lu­biccy nad­kła­dali drogi, by ich od­wieźć. Kiedy się że­gnali, wszy­scy bar­dzo wy­lew­nie, Mi­rek pod­szedł do Ju­styny i za­py­tał ci­cho:

– Jak twoje sprawy? Mó­wi­łaś mu?

Po­krę­ciła głową.

– Nie. Był bar­dzo za­jęty. Ale… zbie­ram się. Poza tym wra­cam do pracy.

– Coś ty? – Mi­rek nie krył za­sko­cze­nia.

– Tak, dzwo­nił Sło­twiń­ski. Za­pro­po­no­wał zmianę umowy, będę pra­co­wać z domu… przy­naj­mniej na ra­zie.

– A to szczę­ściara. – Uśmiech­nął się cał­kiem szcze­rze. – Może ja też pójdę i po­wiem, że od­cho­dzę… – Zer­k­nął w stronę có­rek uwie­szo­nych wła­śnie na ra­mio­nach Łu­ka­sza. – Albo nie. Ta zgraja by mnie roz­nio­sła, i tak nic bym nie zro­bił. No to się cie­szę z ta­kiego ob­rotu spraw – wes­tchnął z ulgą. – Je­dziemy, bo pa­dam ze zmę­cze­nia. Aha, kiedy się wi­dzimy?

– Będę w po­nie­dzia­łek na pod­pi­sa­niu no­wej umowy.

– Świet­nie. To do po­nie­działku.

– Do po­nie­działku.

W tak­sówce oparła głowę na ra­mie­niu Łu­ka­sza i wsu­nęła mu swoją dłoń w jego.

– Masz zimne łapki. – Uśmiech­nął się. – Jak zwy­kle. Znak, że serce go­rące.

– Mhm…

– Mia­łaś udany wie­czór?

– Bar­dzo. A ty?

– Było su­per. W do­datku udało mi się wci­snąć Kry­sty­nie za­pro­sze­nia na ju­trzej­szy wer­ni­saż.

Ju­styna pod­nio­sła gwał­tow­nie głowę.

– Co? Łu­kasz, twoja przy­jaźń z Lu­bic­kimi wła­śnie do­bie­gła końca.

– Nie bę­dzie tak źle. Poza tym ju­tro mo­żemy to po­wtó­rzyć, tyle że bez dzie­cia­ków. Pój­dziemy na ja­kieś po­rządne party z wódą i tań­cami.

– O, wy… – Po­gro­ziła mu pal­cem. – To spi­sek. Na­prawdę przy­pa­dli­ście so­bie do gu­stu.

– Masz coś prze­ciwko temu?

– Nie, coś ty. Mi­rek jest naj­faj­niej­szym ko­legą z BSK. W za­sa­dzie to je­dyny nor­malny ko­leś w tej fir­mie. We­dług mnie oczy­wi­ście…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: