Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niebieski rower. 1939-1942 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 listopada 2022
Ebook
24,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

Niebieski rower. 1939-1942 - ebook

Jak się odnaleźć w obliczu wojny, okupacji oraz wszechogarniającej śmierci, gdy ma się tylko 17-lat i ogromny apetyt na poznawanie rozkoszy dorosłego życia?

Kochająca wolność, zmysłowa Léa Delmas wiedzie spokojne życie wśród malowniczych winnic ojca i coraz śmielej podąża za pragnieniami o namiętnej miłości. Beztroskę tej złotowłosej nastolatki o fiołkowych oczach rujnuje wybuch II wojny światowej, a jakby tego było Laurent, ukochany Léi z czasów dzieciństwa zostaje mężem nudnawej i wątłej kuzynki Camille...

Na przekór wszystkim i wszystkiemu panna Delmas podejmuje nader dojrzałe decyzje i podróżując na niebieskim rowerze, przekazuje tajne informacje dla francuskiego ruchu oporu.

Na podstawie pierwszych czterech części cyklu w 2000 r. powstał francusko-włoski mini serial telewizyjny w reżyserii Thierry’ego Binisti.

Oto pierwsza część serii ,,Niebieski rower", można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. Jeśli lubisz pełne kontrastów opowieści o miłości w czasach wojennej zawieruchy, z pewnością docenisz wielowątkową i bardzo erotyczną prozę Régine Deforges - na czele z tym bestsellerem o mądrej, zmysłowej Francuzce.

Copyright (C) "La Bicyclette bleue" by Régine Deforges © Librairie Arthème Fayard, 1993. This audiobook is published by arrangement with Librairie Arthème Fayard, France.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-284-2247-2
Rozmiar pliku: 649 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Do powstania niniejszej książki przyczyniły się, najczęściej w sposób nie zamierzony, następujące osoby: Henri Amouroux, Robert Aron, Marcel Aymé, Robert Brasillach, Benoist-Méchin, Louis-Ferdinand Céline, Colette, Arthur Conte, Jacques Delarue, Jacques Delperrié de Bayac, Jean Galtier-Boissière, generał de Gaulle, Jean Giraudoux, Jean Guéhenno, Gilbert Guilleminault, Adolf Hitler, Bernard Karsenty, Jacques Laurent, Roger Lemesle, generał Alain Le Ray, François Mauriac, Claude Mauriac, Henri Michel, Margaret Mitchell, Pierre Nord, Gilles Perrault, marszałek Pétain, L. G. Planes i R. Dufourg, Lucien Rebatet, P. R. Reid, pułkownik Rémy, Maurice Sachs, Charles Tillon, Jean Vidalenc, Gérard Walter, księżna Wiazemsky i książę Yvan Wiazemsky. Autorka składa im podziękowania.PROLOG

Zawsze pierwszy na nogach Pierre Delmas wypijał niesmaczną kawę, którą służąca zostawiała mu na brzegu staroświeckiej kuchni. Następnie gwizdał na psa i wychodził: zimą w mrok, latem zaś w smutną szarość poprzedzającą świt. Lubił zapach ziemi, gdy wszystko jeszcze śpi. Często dzień zastawał go na tarasie, gdzie stał z twarzą zwróconą w stronę ciemnej linii Landów, ku morzu. W rodzinie mówiono, że jedyną rzeczą, jakiej żałował, było to, że nie został marynarzem. Jako dziecko spędzał w Bordeaux długie godziny na nabrzeżu Chartrons, przyglądając się, jak wpływają i wypływają statki handlowe. Wyobrażał sobie, że jest kapitanem jednego z tych statków, które prują fale mórz, że stawia czoło sztormom, on — pierwszy po Bogu, pan i władca. Kiedyś znaleziono go ukrytego w ładowni węglowca udającego się do Afryki. Nie pomogły ani prośby, ani groźby, za nic nie chciał powiedzieć, jak dostał się na statek ani dlaczego gotów był tak bez słowa opuścić matkę, którą uwielbiał. Od tamtej pory już nigdy nie włóczył się po nabrzeżach zawalonych towarami, pachnących przygodą, smołą i wanilią.

Tak jak ojciec Pierre Delmas stał się właścicielem winnicy. Być może to jego nie spełnione umiłowanie morza nakazywało mu kupować rok w rok hektary sosen smaganych zachodnim wiatrem. W trzydziestym piątym roku życia postanowił się ożenić. Lecz nie chciał wziąć żony z towarzystwa w Bordeaux, mimo że przedstawiano mu wyśmienite partie. Isabelle de Montpleynet spotkał w Paryżu u jednego ze swych przyjaciół, handlarza win.

Gdy tylko ją zobaczył, natychmiast się zakochał. Dziewczyna skończyła właśnie dziewiętnaście lat, lecz wyglądała poważniej, sprawiał to czarny kok, który swym ciężarem odchylał jej głowę do tyłu, i piękne, melancholijne, niebieskie oczy. Wobec Pierre’a była uprzejma i ujmująca, chociaż chwilami zdawała mu się smutna i daleka. Zapragnął odpędzić ten smutek i był dowcipny, a zarazem delikatny. Kiedy rozbrzmiewał śmiech Isabelle, czuł się najszczęśliwszym z ludzi. Podobało mu się, że nie ścięła swoich wspaniałych włosów, jak to uczyniła, ulegając modzie, większość szacownych mieszkanek Bordeaux.

Isabelle de Montpleynet była jedyną córką bogatego właściciela ziemskiego z Martyniki. Wychowywana na wyspie do dziesiątego roku życia zachowała tamtejszą śpiewną mowę i miękkość ruchów. Owa pozorna nonszalancja kryła stanowczy i dumny charakter, który upływające lata jeszcze uwydatniły. Po śmierci matki, zachwycającej Kreolki, załamany ojciec powierzył córkę swoim siostrom, Albertine i Lisie de Montpleynet, dwom starym pannom, które mieszkały w Paryżu. W pół roku później umarł pozostawiając córce ogromne plantacje. Szybko, acz bez większej nadziei, Pierre Delmas wyznaje Isabelle, że ją kocha i że pragnie ją poślubić. Ku jego zaskoczeniu i radości dziewczyna zgadza się. W miesiąc później bierze ślub z wielką pompą w kościele Świętego Tomasza z Akwinu. Małżonkowie długo przebywali na Martynice, a następnie osiedli w Montillac ze starą guwernantką Ruth, z którą Isabelle nie chciała się rozstać.

Mimo że Isabelle nie pochodziła z tych stron, bardzo szybko została zaakceptowana przez rodzinę męża i sąsiadów. Otrzymała znaczny posag, który przeznaczyła na upiększenie swojej nowej siedziby. Pierre, jak to kawaler, zajmował tylko dwa czy trzy pokoje, a o pozostałe nie dbał. Nim minął rok, wszystko uległo zmianie i w chwili narodzin Françoise, ich pierwszej córki, stary dom był nie do poznania. Dwa lata później urodziła się Léa, a następnie, po upływie trzech lat, Laure.

Pierre Delmas, właściciel majątku Montillac, uchodził za najszczęśliwszego człowieka w okolicy. Od La Réole po Bazas, od Langon do Cadillac, wielu zazdrościło mu jego spokojnego szczęścia u boku żony i trzech wspaniałych córek.

Pałac w Montillac otoczony był hektarami żyznej ziemi, lasu, ale przede wszystkim winnic, które dawały szlachetne białe wino, pokrewne cenionemu sauternes. Owo białe wino zdobyło kilka złotych medali. Wytwarzano tu również czerwone, o silnym bukiecie. „Pałac” to za wielkie słowo na określenie tej obszernej siedziby z początku XIX wieku, okolonej piwnicami i sąsiadującej z farmą wraz z jej stodołami, stajniami i szopami. Dziadek Pierre’a kazał zastąpić charakterystyczne dla regionu, ładne, okrągłe dachówki, przechodzące od różu do bistru, zimnym łupkiem, uważanym za bardziej szykowny. Na szczęście piwnice i budynki gospodarcze zachowały oryginalne pokrycie. Szary dach nadawał domowi szacowny i nieco smętny wygląd, bardziej zgodny z burżuazyjnym duchem przodka z Bordeaux.

Posiadłość była pięknie położona na wzgórzu wznoszącym się nad Garonną i Lagonnais, między Verdelais a Saint-Macaire. Wiodła do niej długa, wysadzana platanami droga, przy której stał staroświecki gołębnik. Dalej szło się obok zabudowań farmy i za pierwszą stodołą wychodziło na ulicę, tak bowiem od dawien dawna nazywano przejście między farmą a budynkami dla służby, gdzie znajdowała się ogromna kuchnia, stanowiąca w rzeczywistości główne wejście do domu. Jedynie obcy wchodzili przez sień, umeblowaną przypadkowo zebranymi sprzętami o posadzce z dużych, kwadratowych, czarnych i białych płyt, na które położono dywan o żywych barwach. Stare talerze, przyjemne akwarele i szczególnie piękne lustro w stylu dyrektoriatu stanowiły wesoły akcent na białych ścianach. Przez sień przechodziło się na podwórzec, na którym rosły dwie ogromne lipy. Pod nimi rodzina przebywała całymi dniami, gdy tylko nastała pogodna pora. Trudno sobie wymarzyć bardziej uroczy zakątek. Był on po części zasłonięty kępami bzów i szpalerami ligustru, między dwiema kamiennymi kolumnami zaś przechodził w długi trawnik, opadający ku tarasowi, który górował nad okolicą. Po prawej stronie znajdował się zagajnik i ogród pełen kwiatów, dalej — aż do Bellevue — rozpościerała się winnica.

Pierre Delmas nauczył się kochać tę ziemię i uwielbiał ją dzisiaj prawie tak samo, jak uwielbiał swoje córki. Był to człowiek gwałtowny i wrażliwy. Jego przedwcześnie zmarły ojciec powierzył mu pieczę nad Montillac, o które jego bracia i siostry nie dbali, bo leżało za daleko od Bordeaux i przynosiło mizerny dochód. Osiadając tutaj, postanowił, że mu się powiedzie. Aby wykupić od braci ich część spadku, zadłużył się u swego przyjaciela Raymonda d’Argilat, bogatego właściciela ziemskiego spod Saint-Emilion. I w ten oto sposób, skoro już nie został pierwszym po Bogu na pokładzie handlowca, został jedynym panem na Montillac.1

Sierpień dobiegał końca. Léa, druga córka Pierre’a Delmas, która skończyła niedawno siedemnaście lat, z na wpół przymkniętymi oczami siedziała na ciepłym jeszcze kamieniu murku okalającego taras w Montillac. Zwrócona ku równinie, znad której dochodziła niekiedy morska woń sosen, dziewczyna machała opalonymi, gołymi nogami, obutymi w pasiate płótniaki. Podparta rękami o murek poddawała się szczęściu istnienia, czując pulsowanie ciała pod cienką sukienką z białego płótna. Westchnęła z błogością i przeciągnęła się, kołysząc się z wolna, zupełnie jak kotka Mona, kiedy się budzi w słońcu.

Léa, tak jak jej ojciec, kochała tę posiadłość i znała jej najmniejsze zakamarki. Jako dziecko chowała się za młodymi pędami winorośli, za rzędami beczek, bawiła się w berka z kuzynkami i kuzynami, z synami czy też z córkami sąsiadów. Nieodłącznym towarzyszem jej zabaw był syn zarządcy piwnic, starszy od niej o trzy lata Mathias Fayard. Całkowicie jej oddany ulegał urokowi najlżejszego jej uśmiechu. Léa miała kręcone, wiecznie potargane włosy, potłuczone kolana i ogromne oczy fiołkowej barwy, ocienione długimi, czarnymi rzęsami. Jej ulubioną zabawą było wystawianie Mathiasa na próbę. W dniu swoich czternastych urodzin poprosiła go:

— Pokaż mi, jak się kocha.

Oszalały ze szczęścia chwycił ją w ramiona, pokrywając urywanymi pocałunkami jej piękną twarz zanurzoną w sianie. Półprzymknięte, wielkie, fiołkowe oczy śledziły uważnie każdy gest chłopca. Kiedy rozpinał guziki jej cienkiej, białej bluzki, uniosła się, żeby mu pomóc. I zaraz, w przypływie spóźnionej wstydliwości, zakryła małe piersi. Równocześnie poczuła, jak obezwładnia ją nieznane pragnienie.

Gdzieś daleko, wśród zabudowań gospodarczych usłyszeli głos Pierre’a Delmas. Mathias przerwał pieszczoty.

— Nie przerywaj — wymamrotała Léa, przyciskając do siebie głowę młodzieńca o kędzierzawych, kasztanowych włosach.

— Twój ojciec...

— No to co, a może się boisz?

— Nie, ale gdyby zobaczył, wstyd by mi było.

— Wstyd? Dlaczego? Czy robimy coś złego?

— Sama wiesz. Twoi rodzice zawsze byli tacy dobrzy dla mnie i dla mojej rodziny.

— Ale przecież ty mnie kochasz.

Ogarnął ją spojrzeniem. Jakaż była teraz piękna: te jej złociste włosy, poprzetykane suchymi kwiatkami i źdźbłami trawy, lśniące oczy, rozchylone wargi, ukazujące białe, drapieżne zęby, jej młode piersi o sterczących sutkach.

Mathias wyciągnął rękę i zaraz ją cofnął. Powiedział jak gdyby do siebie:

— Nie, to by było źle. Nie w ten sposób... — A potem dodał głosem bardziej stanowczym: — Tak, kocham cię i właśnie dlatego, że ciebie kocham, nie chcę ci... Jesteś panienką z pałacu, a ja...

Odsunął się i zszedł na dół po drabinie.

— Mathias...

Nie odpowiedział i Léa usłyszała, jak zamykają się za nim wierzeje stodoły.

— Co za głupiec z niego...

Pozapinała guziki bluzki i zasnęła. Spała aż do wieczora, kiedy to zbudziło ją drugie uderzenie gongu na kolację.

Gdzieś w oddali, na wieży kościoła w Langon albo też w Saint-Macaire, wybiła piąta. Sułtan, pies podwórzowy, zaszczekał radośnie goniąc dwóch młodych ludzi, którzy ze śmiechem zbiegali w dół po murawie. Raoul Lefèvre przed bratem dopadł muru, na którym siedziała Léa. Zdyszani oparli się o mur z obu stron dziewczyny, a ta popatrzyła na nich z dąsem.

— Co tak wcześnie? Myślałam już, że wolicie tę głupią Noëlle Villeneuve, która sama już nie wie, jak wam się przypodobać.

— Ona wcale nie jest głupia! — wykrzyknął Raoul.

Brat kopnął go w kostkę.

— Zatrzymał nas jej ojciec. Villeneuve uważa, że wojny tylko patrzeć.

— Wojna, wojna, o niczym innym nie mówią. Mam tego dosyć. Nie obchodzi mnie to — powiedziała Léa opryskliwie, przekładając nogi na drugą stronę murku.

Obaj takim samym teatralnym gestem rzucili się śpiesznie do jej stóp.

— Wybacz nam, królowo naszych nocy, słońce naszych dni. Precz z wojną, co wzburza dziewczęta, a chłopców zabija! Twoja fatalna uroda jest ponad te nędzne drobiazgi. Kochamy cię miłością, której nic nie dorówna. Którego z nas wolisz, o królowo? Wybieraj. Jeana? Szczęśliwiec z niego, umieram z rozpaczy — deklamował Raoul, padając na ziemię z rozrzuconymi ramionami.

Ze złośliwością w oczach Léa obeszła dokoła leżącego, z pogardliwą miną przestąpiła przez niego, a następnie, zatrzymawszy się, trąciła go nogą i powiedziała tym samym melodramatycznym tonem:

— Martwy jest jeszcze większy niż żywy.

Ujęła pod rękę Jeana, który ze wszystkich sił starał się zachować powagę, i odeszła z nim.

— Zostaw tutaj to śmierdzące ścierwo.

— Chodź, mój przyjacielu, i zalecaj się do mnie.

Młodzi ludzie odeszli na oczach udającego rozpacz Raoula.

Raoul i Jean Lefèvre odznaczali się niepospolitą siłą. Starszy miał dwadzieścia jeden lat, młodszy dwadzieścia. Byli niezwykle do siebie przywiązani, prawie jak bliźniacy. Jeśli Raoul coś przeskrobał, Jean gotów był natychmiast wziąć winę na siebie; jeśli Jean otrzymał prezent, niezwłocznie darował go swojemu bratu. Chodzili do jednego z collège’ów w Bordeaux i swoją obojętnością wobec wszelkiej wiedzy doprowadzali profesorów do rozpaczy. Wlekli się na szarym końcu, lecz udało im się uzyskać świadectwo maturalne. I to tylko dlatego, aby, jak zapewniali, zrobić przyjemność swojej matce, Amélie. Przede wszystkim zaś, jak powiadali niektórzy, żeby uniknąć razów szpicrutą, gdyż porywcza kobieta nie wahała się przed ich rozdzielaniem pomiędzy swoje liczne i niesforne potomstwo. Owdowiała młodo, pozostając z sześciorgiem dzieci, z których najmłodsze miało dopiero dwa lata, przejęła wówczas w sposób zdecydowany zarządzanie odziedziczoną po mężu winnicą La Verdelais.

Niezbyt lubiła Léę, uważała, że jest nieznośna i źle wychowana. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Raoul i Jean Lefèvre kochają się w dziewczynie, było to nawet tematem kpin innych chłopców i powodem irytacji dziewcząt.

— Nie można jej się oprzeć — mówili. — Kiedy spogląda na nas tymi swoimi na wpół przymkniętymi oczami, umieramy z pragnienia, żeby ją wziąć w ramiona.

— To kokietka — odpowiadały dziewczęta. — Gdy tylko zobaczy, że jakiś mężczyzna interesuje się inną, zaraz robi do niego słodkie oczy.

— Być może, ale z Léą można pogadać o wszystkim: o koniach, sosnach, winnicach i wielu innych rzeczach.

—__To dobre dla wieśniaka, zachowuje się jak chłopczyca, a nie jak światowa dama. Czy to przystoi samej albo w towarzystwie mężczyzn lub służących patrzeć, jak cielą się krowy, parzą konie, czy przystoi wstawać w nocy, żeby razem z psem Sułtanem podziwiać światło księżyca? Jej matka jest zrozpaczona. Za nieposłuszeństwo wyrzucili Léę z pensji. Powinna brać przykład ze swojej siostry Françoise. To dopiero dobrze ułożona panna...

— Ale jaka nudna, w głowie jej tylko muzyka i stroje...

Istotnie, Léa działała na mężczyzn niesamowicie. Żaden by się jej nie oparł. Młody czy stary, dzierżawca czy właściciel ziemski — dziewczyna podporządkowywała sobie wszystkich. Dla samego jej uśmiechu niejeden gotów by zrobić głupstwo. A jej ojciec pierwszy.

Kiedy coś przeskrobała, szła do jego gabinetu, siadała mu na kolanach i przytulała się do niego. Wówczas Pierre’a Delmas ogarniało tak wielkie szczęście, że zamykał oczy, aby je pełniej móc przeżyć.

Raoul zerwał się i jednym susem przyłączył się do Léi i Jeana.

— A kuku, zmartwychwstałem. O czym mówiliście?

— O garden-party, które jutro wydaje pan d’Argilat, i o sukni, jaką Léa ma włożyć.

— Obojętne, jaką włożysz suknię, jestem przekonany, że i tak będziesz najpiękniejsza — powiedział Raoul obejmując Léę w talii.

Odsunęła się ze śmiechem.

— Przestań, łaskoczesz mnie. Zapowiada się wspaniałe przyjęcie. W swoje dwudzieste czwarte urodziny Laurent będzie bohaterem dnia. Po pikniku przewidziano tańce, potem kolację, a jeszcze później sztuczne ognie. Ni mniej, ni więcej!

— Laurent d’Argilat stanie się w dwójnasób bohaterem dnia — powiedział Jean.

— Dlaczego? — spytała Léa unosząc w stronę Jeana swoją śliczną buzię, upstrzoną kilkoma piegami.

— Nie mogę powiedzieć, to jeszcze tajemnica.

— Jak to, masz przede mną tajemnice! A ty — powiedziała odwracając się do Raoula — wiesz, o co chodzi?

— Tak, trochę...

— Myślałam, że jestem waszą przyjaciółką, że lubicie mnie na tyle, żeby niczego przede mną nie ukrywać — powiedziała Léa i opadła na kamienną ławeczkę pod ścianą piwnicy; zwróciwszy twarz ku winoroślom, udawała, że rąbkiem sukienki ociera sobie łzy.

Pociągając nosem, kątem oka obserwowała obu braci, którzy spoglądali po sobie z zakłopotaniem. Wyczuwając ich niezdecydowanie, Léa zadała im cios ostateczny, wznosząc ku nim zamglony łzami wzrok.

— Idźcie sobie stąd, za bardzo mi dokuczacie, nie chcę was więcej widzieć.

Raoul nie wytrzymał:

— No więc jutro pan d’Argilat ogłosi zaręczyny swojego syna...

— Zaręczyny swojego syna? — przerwała mu Léa.

W jednej chwili przestała odgrywać komedię i powiedziała gwałtownym tonem:

— Zdurniałeś do reszty, Laurent wcale nie ma zamiaru się żenić, powiedziałby mi o tym.

— Zapewne nie było po temu okazji, ale doskonale wiesz, że od dzieciństwa jest zaręczony ze swoją kuzynką, Camille d’Argilat — ciągnął Raoul.

— Z Camille d’Argilat? Ależ on jej nie kocha! To były dziecinne igraszki, żeby rozbawić rodziców.

— Mylisz się. Jutro zostaną oficjalnie ogłoszone zaręczyny Laurenta i Camille, a ślub wezmą bardzo szybko, ze względu na wojnę...

Léa nie słuchała dalej. Przed chwilą taka radosna, teraz czuła, jak ogarnia ją panika. Robiło jej się na przemian gorąco i zimno, poczuła mdłości i rozbolała ją głowa. Laurent? Żeni się? To niemożliwe... Camille, o której wszyscy tak dobrze mówią, nie jest kobietą dla niego: to intelektualistka nieustannie zatopiona w swoich książkach, mieszczka. On nie może poślubić tej dziewczyny, bo przecież kocha mnie... Zauważyłam to owego dnia, kiedy wziął mnie za rękę, kiedy tak na mnie patrzył... Wiem to, czuję...

— Hitler gwiżdże na wszystko...

— Ale Polska, przecież...

Pochłonięci rozmową obaj bracia nie zauważyli zmiany, jaka zaszła w Léi.

— Muszę się z nim zobaczyć — powiedziała.

— Co mówisz? — spytał Jean.

— Nic, pora wracać do domu.

— Już? Dopiero przyszliśmy.

— Jestem zmęczona, boli mnie głowa.

— W każdym razie jutro w Roches-Blanches chcę, żebyś tańczyła tylko z Raoulem i ze mną.

— Dobrze, dobrze — powiedziała znudzonym głosem Léa, wstając.

— Huraaa! — wykrzyknęli chłopcy zgodnym chórem.

— Przekaż wyrazy szacunku swojej mamie.

— Nie omieszkam. Do jutra.

— Pamiętaj: wszystkie tańce nasze.

Raoul i Jean pobiegli, poszturchując się jak młode psiaki.

Jakie to szczeniaki, pomyślała Léa, odwróciła się energicznie plecami do domu i skierowała swe kroki ku kalwarii, miejsca schronienia wszystkich jej dziecięcych smutków.

Kiedy jako mała dziewczynka pokłóciła się z siostrami, doigrała kary od Ruth za niestaranne odrabianie lekcji, a zwłaszcza kiedy zbeształa ją matka, chroniła się w jednej z kapliczek kalwarii, żeby tu utulić swój ból albo opanować złość. Ominęła zagrodę Sidonie, dawnej kucharki z pałacu, którą raczej choroba, a nie wiek, zmusiła do przerwania pracy. Chcąc się odwdzięczyć za wzorową służbę, Pierre Delmas podarował jej ten dom górujący nad okolicą. Léa często przychodziła pogawędzić ze staruszką, która za każdym razem nalegała, aby dziewczyna wypiła kieliszeczek likieru z czarnej porzeczki, przyrządzonego przez nią z wielką pieczołowitością. Była bardzo dumna ze swojej nalewki i oczekiwała pochwał, których Léa nigdy jej nie poskąpiła, chociaż nie cierpiała czarnych porzeczek.

Lecz teraz, dzisiaj, znosić gadaninę Sidonie i pić jej czarną porzeczkę — to było ponad jej siły.

Zdyszana zatrzymała się u stóp kalwarii i opadła na pierwszy stopień, obejmując głowę lodowatymi dłońmi. Przeszył ją okropny ból, w skroniach jej łomotało i szumiało w uszach. Smak żółci wypełniał usta. Uniosła głowę i splunęła.

— Nie, to nie może być! To nieprawda!

Bracia Lefèvre powiedzieli jej to przez zazdrość. Bo czyż człowiek żeni się dlatego tylko, że jako dziecko był zaręczony? Zresztą Camille była za brzydka dla Laurenta, ze swą mądrą i melancholijną miną, z kruchym — jak mówiono — zdrowiem i wytwornymi manierami. Jakże nudne musiało być życie z kobietą taką jak ona! Nie, Laurent nie mógł jej kochać, to przecież ją, Léę, kochał, a nie tego chudzielca, co nie potrafi nawet poprawnie trzymać się w siodle ani przetańczyć całej nocy... To ją kochał, była tego pewna. Widziała to po sposobie, w jaki przytrzymywał jej rękę, po jego oczach, które szukały jej spojrzenia... Jeszcze wczoraj, na plaży... odrzuciła głowę do tyłu... Czuła, że umierał z pragnienia, by ją pocałować. Nie zrobił tego, to oczywiste... Jacy irytujący byli ci młodzieńcy z towarzystwa, jak bardzo paraliżowało ich dobre wychowanie! Nie, Laurent nie mógł kochać Camille.

Ta pewność dodała jej odwagi, wstała, gotowa sprawdzić, jak się naprawdę rzeczy mają z tą bajką, i kazać sobie drogo zapłacić tym Lefèvre’om za brzydki kawał. Uniosła głowę ku trzem krzyżom i wyszeptała:

— Pomóż mi, Panie.

Jej ojciec pojechał rano do Roches-Blanches, powinien niebawem wracać. Postanowiła wyjść mu naprzeciw. Od niego dowie się prawdy.

Ku swemu zdziwieniu spostrzegła zbliżającego się właśnie ku niej ojca.

— Zobaczyłem, że pędziłaś, jakby cię kto gonił. Znowu jakaś sprzeczka z siostrami? Cała jesteś czerwona i potargana.

Léa spróbowała przywołać odrobinę spokoju na twarz, podobnie jak kobieta przypudrowuje się pośpiesznie, gdy pojawia się nieoczekiwany gość; efekt nie był doskonały. Wysiliła się na uśmiech. Ujmując ojca pod rękę i opierając głowę na jego ramieniu powiedziała jak mogła najsłodziej:

— Cieszę się, że cię widzę, tatuńku, chciałam właśnie wyjść ci naprzeciw. Jaki piękny dzień, prawda?

Zdziwiony nieco tą beztroską paplaniną Pierre Delmas przycisnął córkę do piersi, spoglądając na pagórki pokryte winną latoroślą, których piękna regularność stwarzała wrażenie ładu i idealnego spokoju. Westchnął.

— Tak, piękny dzień, dzień pokoju; być może ostatni.

Léa odrzekła w roztargnieniu:

— Ostatni? Dlaczego? Lato się jeszcze nie skończyło, a w Montillac jesień jest zawsze najpiękniejszą porą roku.

Pierre Delmas zwolnił uścisk i powiedział zamyślony:

— Tak, to najpiękniejsza pora roku, ale twoja beztroska mnie zaskakuje; wszystko wokół wróży wojnę, a ty...

— Wojna!... wojna!... — przerwała mu gwałtownie. — Dosyć mam gadania o wojnie... Hitler nie jest na tyle głupi, żeby wypowiedzieć wojnę Polsce... A poza tym, jeśli nawet ją tam rozpęta, cóż to nas obchodzi? Niech Polacy sami sobie radzą!...

— Zamilcz, nie wiesz, co mówisz! — wykrzyknął ojciec chwytając ją za ramię. — Nigdy więcej nie mów podobnych rzeczy. Istnieje układ pomiędzy naszymi państwami. Ani Anglia, ani Francja nie mogą go zerwać.

— Ale przecież Rosjanie sprzymierzyli się z Niemcami.

— Na swoją hańbę, lecz przyjdzie dzień, kiedy Stalin zda sobie sprawę, że został oszukany.

— A Chamberlain?

— Chamberlain uczyni to, co nakazuje mu honor, ponownie potwierdzi wobec Hitlera swoją wolę poszanowania układu angielsko-polskiego.

— No i co?

— Jak to co? Będzie wojna.

Wypełniona obrazami wojny cisza zapadła pomiędzy ojcem i córką. Léa przerwała milczenie:

— Laurent d’Argilat twierdzi, że nie jesteśmy przygotowani, że nasze uzbrojenie pochodzi z wojny czternastego roku i nadaje się tylko do muzeum, nasze lotnictwo jest bez wartości, a ciężka artyleria do niczego...

— Jak na kogoś, kto nie chce słyszeć o wojnie, dobrze się orientujesz w naszej sile zbrojnej, lepiej niż twój stary ojciec. A co powiesz o odwadze naszych żołnierzy?

— Laurent mówi, że Francuzi nie mają ochoty się bić...

— A jednak będzie trzeba...

— ... i że wszyscy dadzą się wystrzelać, na próżno, za nie swoją wojnę...

— Oddadzą życie za wolność...

— ... wolność... Cóż po wolności, kiedy jest się trupem? Ja nie chcę umierać i nie chcę, żeby Laurent zginął.

Głos jej się załamał i odwróciła głowę, żeby ukryć przed ojcem łzy.

Pierre, poruszony słowami córki, niczego nie zauważył.

— Gdybyś była mężczyzną, Léo, powiedziałbym, że jesteś tchórzem.

— Wiem, tato. Wybacz mi. Sprawiam ci przykrość, ale tak się boję.

— Wszyscy się boimy...

— Nie Laurent, on mówi, że spełni swój obowiązek, choć jest pewny, że nas pobiją.

— Taki sam pogląd wyraził dziś po południu jego ojciec.

— O!... byłeś w Roches-Blanches?

— Tak.

Wsunęła dłoń w rękę ojca i uśmiechając się do niego jak najczulej, pociągnęła go za sobą.

— Chodz, wracajmy do domu, bo się spóźnimy i mama będzie się niepokoić.

— Masz rację — powiedział ojciec odwzajemniając jej uśmiech.

Zatrzymali się w Bellevue, żeby się pokłonić Sidonie, która skończyła właśnie kolację i siedząc na krześle przed domem, zażywała świeżego powietrza.

— Jak zdrowie, Sidonie?

— Och, proszę pana, mogłoby być gorzej. Póki jest ładna pogoda, słońce nagrzewa moje stare kości. A poza tym, jakże serce ma się nie radować na taki widok?

Szerokim ruchem ręki wskazała wspaniały krajobraz. Kiedy powietrze jest przejrzyste, można, jak mówiła, dojrzeć stąd Pireneje. Zachód słońca iskrzył się szmaragdami winnic, złocąc pyliste drogi, rozjaśniając dachówki na składach win, promieniując złudnym spokojem.

— Wejdźcie państwo choć na chwilę, wypijecie kropelkę...

Dotarło do nich pierwsze uderzenie gongu zapowiadające kolację i uwolniło od likieru z czarnej porzeczki.

Léa, idąc uwieszona u ramienia ojca, spytała:

— O czym poza wojną rozmawialiście z panem d’Argilat? Czy mówiliście o jutrzejszym przyjęciu?

Pragnąc zatrzeć w myślach córki rozmowę sprzed chwili, Pierre Delmas odpowiedział:

— To będzie piękna uroczystość, dawno takiej nie oglądano. Wyjawię ci pewien sekret, jeśli mi przyrzekniesz, że nie powtórzysz tego siostrom. One nie potrafią utrzymać języka za zębami.

Odruchowo zwolniła kroku, czując nagłe drętwienie nóg.

— Sekret?

— Jutro pan d’Argilat ogłosi zaręczyny swego syna.

Stanęła jak wryta.

— Nie zapytasz nawet z kim?

— Z kim? — zdołała wykrztusić.

— Ze swoją kuzynką Camille d’Argilat. Nie jest to dla nikogo zaskoczeniem, lecz ze względu na słuchy o wojnie Camille chciałaby przyspieszyć datę ślubu... Ale... co ci jest?

Pierre Delmas podtrzymał córkę, która jakby się zachwiała.

— Moja kochana, jesteś blada jak płótno... co się stało? Chyba nic ci nie jest? Czy to z powodu ślubu Laurenta? Czyżbyś była w nim zakochana?

— Otóż właśnie... Kocham go i on mnie kocha!

Pierre, całkiem oszołomiony, odprowadził Léę do ławki przy drodze, posadził ją i sam ciężko usiadł obok niej.

— Co ty mówisz, nie mógł ci przecież wyznać miłości, bo od dawna wiedział, że ma poślubić swoją kuzynkę. Dlaczego uważasz, że cię kocha?

— Wiem i koniec.

— Wiesz i koniec!...

— Powiem mu, że go kocham, i wtedy nie będzie mógł się ożenić z tą swoją głupią kuzynką.

Pierre Delmas popatrzył na córkę ze smutkiem, a potem surowo.

— Po pierwsze, Camille d’Argilat nie jest głupia. To czarująca dziewczyna, dobrze ułożona i wykształcona, takiej właśnie żony trzeba Laurentowi...

— A ja jestem pewna, że nie.

— Laurent jest chłopcem o niezłomnych zasadach; taka dziewczyna jak ty bardzo szybko miałaby go dość.

— Wszystko mi jedno, kocham go takiego, jaki jest. Powiem mu to...

— Nic mu nie powiesz. Nie życzę sobie, żeby moja córka narzucała się mężczyźnie, który kocha inną.

— Nieprawda. Właśnie że on kocha mnie.

Widząc wzburzenie na twarzy swego dziecka, Pierre Delmas rzekł po chwili wahania:

— On ciebie nie kocha. Z radością mi oznajmił o swoim ślubie.

Krzyk, jaki wyrwał się z gardła córki, poraził go niczym piorun. Jego Léa, która jeszcze tak niedawno była dzieckiem i bojąc się wilka z bajek Ruth przychodziła do niego do łóżka, jego Léa była zakochana.

— Moja wiewióreczko, moje śliczności, moja owieczko, proszę cię...

— Tatusiu... och, tatusiu!

— Dobrze, już dobrze, jestem przy tobie... Wytrzyj oczy, jeśli matka zobaczy cię w takim stanie, gotowa się rozchorować. Obiecaj mi, że będziesz rozsądna. Nie powinnaś poniżać się i wyznawać Laurentowi miłości. Musisz o nim zapomnieć...

Léa nie słuchała. W jej wzburzonym umyśle powoli rodził się pomysł, który sprawił, że się rozpogodziła. Wzięła chusteczkę, którą podał jej ojciec, wytarła głośno nos, „nie jak dama z towarzystwa”, jakby powiedziała Françoise, i uniosła swą zaczerwienioną od płaczu, lecz mimo to uśmiechniętą twarz.

— Masz rację, tato, zapomnę o nim.

Zdziwienie, jakie odmalowało się na obliczu Pierre’a Delmas, musiało być komiczne, gdyż Léa wybuchnęła śmiechem.

Istotnie, ani trochę nie znam się na kobietach, powiedział do siebie ojciec i kamień spadł mu z serca.

Przy drugim uderzeniu gongu przyśpieszyli kroku.

Léa pobiegła na górę do swojego pokoju, szczęśliwa, że umknęła przed czujnym spojrzeniem Ruth. Obmyła twarz zimną wodą, wyszczotkowała energicznie włosy. Przez chwilę z pobłażaniem przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze. No cóż, nie jest tak źle, pomyślała. Tylko oczy błyszczały jej bardziej niż zazwyczaj...2

Wymawiając się migreną — co obudziło troskliwość Ruth, wywołało niepokój matki, odbyło się więc badanie czoła, które jednogłośnie uznano za rozpalone — Léa nie uczestniczyła w niemal codziennym rodzinnym spacerze po kolacji i schroniła się w pokoju, który ciągle jesźcze nazywano dziecinnym.

Była to w rzeczywistości duża izba w najstarszym skrzydle domu, gdzie mieściły się pokoje dla służby i przeróżne schowki. Pokój „dziecinny” był obszerną rupieciarnią. Stały tam wiklinowe kufry pełne niemodnych już ubrań, które cieszyły małe panny Delmas, gdy w słotne dni bawiły się w przebieranie; manekiny krawieckie tak szerokie w biuście i tak przesadnie wcięte w talii, że wyglądały jak parodia kobiecej sylwetki; skrzynie wyładowane po brzegi cennymi książkami, należącymi niegdyś do Pierre’a Delmas i jego braci. Na tych właśnie książkach, często budującej treści, Leá i jej siostry nauczyły się czytać. Owo pomieszczenie z szerokimi belkami na suficie oświetlały wysokie okna, do których dzieci nie mogły dosięgnąć. Posadzkę z wyblakłych i obruszonych ceglanych płytek, tu i ówdzie potłuczonych, przykrywały stare, spłowiałe dywany. Ściany wyklejone były tapetą o na wpół już zatartym wzorze. Była to druga kryjówka Léi. Tam, pośród popsutych zabawek z dzieciństwa, zwinięta w kłębek na wysokim, żelaznym łóżku, które jej służyło aż do szóstego roku życia, Léa czytała, marzyła, płakała, kołysząc swoją starą, ukochaną lalkę, albo spała skulona, z kolanami podciągniętymi pod brodę, odnajdując w tej pozycji dawny spokój i pogodę ducha ślicznego, uśmiechniętego niemowlęcia. Ostatnie blaski dnia słabo oświetlały pokój, kąty pozostawały w mroku. Siedząca na łóżeczku Léa, oplótłszy ramionami podkurczone nogi, ze ściągniętymi brwiami wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w ginący w ciemności portret jakiejś dalekiej, nieżyjącej już antenatki. Od jak dawna kochała Laurenta d’Argilat? Zawsze? Nie! To byłaby nieprawda. Zeszłego roku nawet nie zwracała na niego uwagi ani on na nią. Dopiero w tym wszystko się zaczęło, podczas ostatnich ferii wielkanocnych, kiedy to przyjechał odwiedzić niedomagającego ojca. Jak podczas każdej swojej bytności pragnął złożyć wyrazy szacunku państwu Delmas.

Owego dnia Léa siedziała samotnie w saloniku od frontu, zagłębiona w lekturze ostatniej powieści ich najbliższego sąsiada, François Mauriaca. Pochłonięta czytaniem nie usłyszała, jak otwarły się drzwi. Owiana rześkim powietrzem wczesnej wiosny, niosącym silny zapach mokrej ziemi, drgnęła i podniosła głowę. Zaskoczona ujrzała wysokiego, przystojnego młodzieńca o jasnych włosach, ubranego w strój do konnej jazdy. W dłoniach trzymał dżokejkę i pejcz. Mężczyzna przyglądał jej się z tak jawnym podziwem, że dziewczynie zrobiło się rozkosznie ciepło. W swoim roztargnieniu nie od razu go poznała, a tymczasem serce zaczęło jej bić coraz szybciej. Uśmiechnął się. Wreszcie go poznała, zerwała się i w dziecinnym odruchu rzuciła mu się na szyję.

— Laurent...

— Léa?...

— Tak, jestem Léa.

— Jak to możliwe? Kiedy ostatnio panią... kiedy cię widziałem, byłaś dzieckiem, miałaś rozdartą sukienkę, włosy w nieładzie, podrapane nogi, a teraz... mam przed sobą zachwycającą, elegancką panienkę (okręcił ją przed sobą, żeby jej się lepiej przyjrzeć), o wyszukanej fryzurze! (Owego dnia zrezygnowana Léa oddała się w ręce Ruth, która ułożyła jej loki w wymyślne sploty, nadające dziewczynie wygląd kasztelanki jakby żywcem przeniesionej ze średniowiecza.)

— Podobam ci się?

— Bardziej, niż to potrafię wyrazić.

Wielkie, fiołkowe oczy zatrzepotały niewinnie, jak zwykle, kiedy Léa pragnęła kogoś oczarować. Tyle razy już jej mówiono, że nie sposób się oprzeć ich urokowi.

— Nie mogę się na ciebie napatrzeć. Ile masz lat?

— W sierpniu skończę siedemnaście.

— Moja kuzynka Camille jest od ciebie o dwa lata starsza.

Dlaczego, słysząc to imię, odczuła tak wielką przykrość? Uprzejmość nakazywałaby zapytać o rodzinę, którą przecież dobrze znała, ale nie mogła znieść myśli, że ma wymówić imię Camille.

Laurent d’Argilat spytał ją o rodziców, o siostry. Nie słyszała jego pytań, odpowiadała: tak, nie, na chybił trafił, czujna jedynie na dźwięk głosu, który przyprawiał ją o drżenie.

Zdziwiony przestał mówić, przyglądając się jej uważnie. Léa była pewna, że w tej chwili wziąłby ją w ramiona, gdyby nie weszły nagle siostry z matką.

— Jakże to, Léo, przyszedł Laurent, a ty nas nie zawołałaś?

Młody człowiek ucałował podaną mu dłoń.

— Teraz już wiem, po kim Léa odziedziczyła te swoje piękne oczy — powiedział podnosząc głowę.

— Lepiej nic nie mów, nie należy za często powtarzać Léi, że jest piękna, wie o tym aż nadto dobrze.

— A my to co? — wykrzyknęły jednocześnie Françoise i Laure.

Laurent pochylił się i uniósł w górę małą Laure.

— Wszyscy wiedzą, że kobiety z Montillac są najpiękniejsze w całej okolicy.

Matka zatrzymała Laurenta na kolacji. Léa pozostawała pod jego urokiem nawet wówczas, kiedy po raz pierwszy wspomniał o możliwości wojny. Odchodząc pocałował ją w policzek, trwało to dłużej — była tego pewna — niż gdy całował jej siostry. Z emocji na krótką chwilę zamknęła oczy. Gdy je znowu otworzyła, Françoise patrzyła na nią ze złośliwym niedowierzaniem. Na schodach prowadzących do sypialń szepnęła jej:

— On nie jest dla ciebie.

Léa tak była pochłonięta błogim wspominaniem wieczoru, że słowa Françoise do niej nie dotarły.

Łza potoczyła się po policzku Léi.

Ściemniło się zupełnie. Dom, dotychczas wyciszony, rozbrzmiał głosami powracających ze spaceru domowników. Léa domyślała się, że w salonie ojciec rozpala ogień na kominku, żeby przegonić wieczorną wilgoć, że zasiada wygodnie w fotelu z nogami wspartymi o kozły pod polana, bierze z owalnego stolika gazetę i okulary, że matka pochyla się nad swoim haftem, a jej piękną i łagodną twarz rozjaśnia lampa z abażurem z różowego jedwabiu; Ruth, nieco z tyłu, przy stojącej lampie, kończy obrębiać dziewczętom sukienki na jutrzejsze przyjęcie; Laure bawi się układanką albo jedną ze swoich miniaturowych lalek, które tak lubi. Dobiegły do Léi pierwsze takty walca Chopina. Françoise zasiadła do fortepianu. Léa lubiła słuchać, jak siostra gra. Podziwiała talent Françoise, nigdy jednak — rzecz oczywista — jej tego nie mówiła... Dzisiaj wieczorem, w ciemnym i zimnym dziecinnym pokoju brakowało Léi owego ciepła rodzinnego, które niekiedy tak ją złościło. Chciałaby — nie ruszając się z miejsca — znaleźć się u stóp matki, na niskim taborecie przeznaczonym wyłącznie dla niej, chciałaby wpatrywać się w płomienie albo też, z głową wspartą o matczyne kolana, marzyć o miłości i sławie lub czytać czy oglądać stare, mocno już zniszczone albumy ze zdjęciami, które matka przechowywała jak relikwie.

Przez całe lato Laurent prawie co dzień przyjeżdżał do Montillac. Zabierał ją i galopowali wśród winnic lub też zwiedzali okolice jego nowym samochodem. Mknęli z dużą szybkością po prostych i beznadziejnie równych drogach Landów. Léa siedziała w odkrytym samochodzie z głową odchyloną na oparcie; nie nużyła jej monotonna rewia wierzchołków sosen, które wystrzeliwały ku niebu o nienaturalnym, pocztówkowym błękicie. Rzadko bywali sami podczas tych wycieczek, lecz miała pewność, że Laurent zabierał innych jedynie dla zachowania pozorów, i wdzięczna mu była, że nie przejawiał niezdarnego pośpiechu braci Lefèvre. On przynajmniej mówił o czymś innym niż polowania, winnice, lasy i konie. Nie pamiętała już, że jeszcze nie tak dawno dostawała wysypki od jego subtelnych uwag na temat angielskich i amerykańskich pisarzy. Żeby mu się przypodobać, przeczytała Conrada, Faulknera i Scotta Fitzgeralda w oryginale, co było nie lada wysiłkiem, gdyż bardzo trudno jej szło czytanie po angielsku. Ona, taka niecierpliwa, znosiła nawet jego napady melancholii na myśl o wojnie jako o czymś nieuniknionym. „Tylu mężczyzn zginie z powodu jednego nędznego pacykarza” — mawiał ze smutkiem.

Akceptowała u niego to wszystko, co ją złościło u innych, nagrodą był jego uśmiech, czułe spojrzenie lub uścisk ręki.

— Jesteś tu, Léo?

Otwarły się drzwi, wpuściły prostokąt światła do mrocznego pomieszczenia. Léa drgnęła słysząc głos matki. Uniosła się, łóżeczko zaskrzypiało.

— Tak, mamusiu.

— Co tu robisz po ciemku?

— Rozmyślam.

Natrętne światło nie osłoniętej żarówki uderzyło ją w oczy, zasłoniła je uniósłszy ramię.

— Mamo, proszę cię, zgaś.

Isabelle Delmas zgasiła światło, a potem zbliżyła się do córki przechodząc nad stosem książek, które zagradzały jej drogę. Usiadła u stóp łóżka, na starym, połamanym klęczniku, i wsunęła dłoń w potargane włosy Léi.

— Powiedz, moja droga, co ci jest?

Léa poczuła, jak kłąb płaczu narasta jej w gardle równocześnie z naglącą potrzebą zwierzeń. Znając surowe poglądy matki, wolała nie przyznawać się do uczucia wobec mężczyzny, który miał poślubić inną. Za nic na świecie nie chciała zasmucić tej nieco wyniosłej kobiety, którą podziwiała, szanowała i do której tak bardzo chciała być podobna.

— Moje maleństwo, powiedz mi. Nie patrz na mnie wzrokiem zwierzęcia złapanego w potrzask.

Léa spróbowała się uśmiechnąć, zaczęła mówić o jutrzejszym przyjęciu, o swojej nowej sukni, lecz głos uwiązł jej w gardle, szlochając rzuciła się matce na szyję i zdołała tylko wykrztusić:

— Boję się wojny!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: