Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niemożliwość Piety - ebook

Data wydania:
17 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
50,00

Niemożliwość Piety - ebook

"Niemożliwość Piety" jest tekstem, który w całości został zbudowany z równoległych literackich rzeczywistości, erudycyjnych kontekstów i kontrkontekstów, tworząc płynne i wyzywające tło dla tyleż umownej, co eksperymentalnej fabuły. Opisuje ona losy proroka i poety, Tomaszewskiego, którego odważna książka poetycka, podyktowana doświadczeniem prywatnego objawienia (tytułowa "Niemożliwość Piety"), nieoczekiwanie staje się nadzieją na duchowe odrodzenie całej Europy. Zawrotnej, ale i makiawelicznej karierze tytułu Samsel przygląda się ze sporą dozą filozoficznego krytycyzmu i ironizmu, mieszając porządek paraboli z logiką wybiegającej daleko w przyszłość sagi rodzinnej (oglądamy tutaj dzieje dalszych członków „naznaczonej literaturą”, a więc poniekąd „przeklętej” rodziny Tomaszewskiego).  Portretując reakcje, jakie "Niemożliwość Piety" wywołuje w Polakach i w Europejczykach, modelując odbiór prowokowany śmiałym tomem natchnionego artysty, a wreszcie ukazując przekrój społeczeństw, w tym także przemiany i erozje duchowości, Samsel czerpie z metaliterackich i metakulturowych wizji świata pieczołowicie konstruowanych przez autora "Wielkości urojonej", Stanisława Lema.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8196-713-6
Rozmiar pliku: 1 006 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1
Popiełuszko

Cieszył się, że Bóg obdarzył go umysłem wyciszonym. A gdyby tak miał umysł Hansa Castorpa? Odkąd go poznał, uważał, że Mann nie mógł dokonać niczego gorszego niż zmaterializowanie takiej właśnie umysłowości. Nie żeby on sam nie był egzaltowany, mając dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata, w jego postawie nie było jednak owego właściwego Castorpowi tępego wrażenia odbioru przez siebie samego świata i własnej moralności. Owszem, on sam też stawał się raz za razem żałosny, postaciując się w swoim stanie w tautologiczny, identyczny niemalże sposób. Twierdził jednak, że był to przejaw braku wyrachowania, przede wszystkim braku mrocznych skrupułów, a takie Mann w Castorpie zawierał – aby ostatecznie wystawić je na światło. Z bezwzględnością. Ten krzyż z 1996 roku, dajmy na to. Do jego rodzinnego miasta przyjechała Marianna Popiełuszko, aby wziąć udział w poświęceniu sakralium. W najmniejszym z krzyżyków spojonych z krucyfiksem fundamentowym miały znajdować się resztki ubioru jej syna z momentu zakatowania go. Rzecz była dla niego zupełnie wyjątkowa, chociaż wiele lat później dostąpił uczestnictwa w cudzie. W momencie beatyfikacji Popiełuszki na placu Piłsudskiego w Warszawie otrzymał niewielki portrecik duchownego. Twarz z kwiatem, nieikonograficzna, nieikonostatyczna, _à la longue_ szarzejąca od słońca, z dopinanym od tyłu, otasiemkowanym kawałkiem jego sutanny.

Tak właśnie uważał. Castorp był o wiele mroczniejszy, nie, to nie to słowo, o wiele bardziej demoniczny od Settembriniego i Naphty. Dlatego tak bardzo kojarzył mu się z Popiełuszką, bo fizjonomia Popiełuszki zawsze robiła na nim potworne, wieloznaczne wrażenie. Nie dziwmy mu się. Rokrocznie jego matka zabierała go, dwunasto-, trzynastoletniego, na pielgrzymkę autokarową do kościoła Świętego Stanisława Kostki na Żoliborzu. A jeżeli akurat nie do Świętego Kostki, to na Jasną Górę – i wówczas prawie zawsze zatrzymywali się na godzinę lub dwie na Popiełuszkowym Żoliborzu. Za którymś razem, podczas podobnego z przystanków (to musiał być któryś z wrześniów przed nastaniem milenium), zobaczył jego czarną, zmasakrowaną głowę na jednym ze zdjęć albumowych w książce lub księdze, którą zakupił w sklepie z dewocjonaliami. Po dojechaniu na miejsce, w Domu Pielgrzyma, w pokoju współdzielonym z matką oraz starszą kobietą, którą znał przelotnie z parafii, nie potrafił zasnąć.

Wierzył w Boga i dobrze rozumiał, czym jest dewocja. Niewiarygodne, przynajmniej dla mnie, ale potrafił zrównoważyć jej szczerość ze szczerością agnostycyzmu. Kto widział go w podobnym działaniu, rozumiał, że postępował po wirtuozersku. Rozjaśniał przestrzeń. Dlatego uważam, że byłby w stanie napisać swoją _Czarodziejską górę_, a w niej scharakteryzowałby wzgórze jasnogórskie tak, jak Mann scharakteryzował Davos, a Kordeckiego, powiedzmy, jak Mann – Settembriniego. Miał rys geniuszu, do tego katolickie wychowanie oraz odrobinę szczerej ekstrawagancji i nietypowości. Wyruszał na pielgrzymkę jak nomada, jak nomada odmawiał w autokarze dziesiątki tajemnic różańca, choć to, co wydostawało się na powierzchnię jego ust, było oczywiście dziecięcym kwileniem. Kwilił, owszem, ale był w nim też element, może praelement, nie potrafię znaleźć lepszego słowa, czyniący go – choćby w wieku dwunastu lat – Jazonem, a jego podróż – podróżą do kresu nocy, podczas której (jeżeli mu się powiodło, a zatem jeżeli miał szczęście) znajdował swoje światło w ciemności, majestatyczne i groteskowe naraz, złote jasnogórskie, złote licheńskie, gietrzwałdzkie, świętolipskie runo, a jeśli podróż nie przebiegała zgodnie z planem, osuwał się w ciemność tak, jak wtedy za sprawą zmasakrowanej twarzy Popiełuszki.

Przychodziła wtedy „czarna noc z twarzą Murzyna”, jak powiadał Norwid, ale on jeszcze Norwida nie rozumiał. Ledwie pięć minut od jego domu mieściła się siedziba Civitas Christiana, tam przez kilka lat odbywały się niewielkie norwidowskie wieczorki, przed wejściem wystawiano zdjęcie starego Norwida, to Szweycerowskie, na które patrzył onieśmielony, niczego nie rozumiejąc. Czego właściwie nie pojmował? Chyba tego, dlaczego miałby docenić uprawianie twórczości zupełnej, która jak Uroboros lub taniec Eurynome w lepszym lub gorszym wydaniu sprowadza się sama do siebie. Nie chciał tego, nie rozumiał, dlaczego miałby rezygnować z wielkiej całości. Trwał pewnie rok 1998, dwusetlecie urodzin Mickiewicza, a on wykupywał wszystko, co pojawiło się o nim w lokalnej księgarni, nawet programy szkolnych lekcji, spisy mickiewiczianów, recytował na scenie miejskiego centrum kultury _Powrót taty_, a potem tonął we łzach, gdy jego kreacja po rozstrzygnięciu konkursu przebrzmiewała bez echa. Taki był jego głód, pełen manieryzmów i ekstrawagancji, w których stąpała bojaźliwie, krok za krokiem, raz do przodu i po wielekroć do tyłu, jego powoli dojrzewająca emfaza. I taka była rzeczywista o nim prawda, nawet jeśli trudno nam przyjąć zasadność mówienia o głodzie duchowym dwunastolatka. W czwartej, piątej klasie kupował po trzy, po cztery dostępne na rynku podręczniki języka polskiego, a następnie je czytał. W swoich dziecięcych wersjach toporności, infantylności i fanatyzmu taki właśnie był i dokładnie jako taki zderzał się z obrazami mu przeciwstawnymi, takimi jak „czarna noc z twarzą Popiełuszki”. Tu być może rodził się jego sadyzm, o którego osobliwej naturze powinniśmy wiedzieć więcej.

Po pierwsze, Obłomow. Powieść Gonczarowa kupił na ryneczku oddalonym o dziesięć minut drogi od jego ulicy. Było w nim jednak coś castorpowskiego, skoro pod wpływem takiej lektury organizował samemu sobie jedną po drugiej obłomówki. Ale zarazem nie było w nim niczego z Castorpa, gdy odczytywał finałową scenę samobójstwa Obłomowa i imaginował sobie inny, krwawszy jej przebieg. Nietrudno się domyślić, jak bardzo był rozczarowany tym, że Gonczarow nie wybadał dostatecznie potencjału wytworzonego przez siebie napięcia, prowadzącego do frenetycznej eksplozji, i że zdecydował się opowiedzieć agonię _praeparatio sedis_, urywającym się, niknącym głosem. I teraz zrozummy się dobrze, w żadnym razie nie był Herodiadą, ale na marginesie BN-owskiego wydania tekstu szybko pojawiła się odseparowana od tułowia głowa mężczyzny, właśnie niczym głowa we krwi, sprawnie odrysowana liniaturą tak zaokrągloną, jak w fantazyjnych autografach nazwiska, które wówczas sporządzał. Nie asekurował się – ani w sporządzaniu tego rysunku, ani przy kreśleniu rysunków kolejnych, dlatego nigdy by się nie domyślił, że tworzy coś, co (tym razem nazwijmy to za niego) moglibyśmy nazwać przygaszonym, ezoterycznym tonem, formą uduchowienia, dajmy na to: _ecce homo popiełuszkaniensis_. W tych szczególnych okolicznościach, na potrzeby niniejszej powieści, pozwolę więc sobie nazwać go Jerzym.

Po drugie, Swidrygajłow. Mógł być na ulicy Makowskiej w Przasnyszu pewnego niedzielnego popołudnia, bo tam znajdował się najbliższy radioelektroniczny ośrodek wojskowy. W przejściu rudawozłotych liści wyobrażał sobie śmierć Swidrygajłowa, o której stwierdzał z przekonaniem, że odbywała się u Dostojewskiego ze spowolnioną celebracją, celebracją, lecz bez liturgii (Jerzy nie był Castorpem). Co to w ogóle za słowo: _popiełuszkaniensis_? Brzmi jak _varsaviensis_ i mogłoby sugerować, że odżywają tu czyjeś warszawskie wspomnienia. Tymczasem Jerzy sprawnie, choć po prostu bardzo biernie, znał łacinę. To jasne, że nie miał szans nauczyć się jej w miejskim liceum, ale już na Uniwersytecie Warszawskim studiował ją pięć lat, na polonistyce i filozofii, wpierw gościnnie w Kolegium Medycznym, potem zaś kolejno: zdając egzamin z własnoręcznie przełożonego fragmentu _Satyriconu_, a następnie tłumacząc na specjalnym translatorium _De Iesu Puero_ Aelreda z Rievaulx (co zostało nawet odnotowane; czy czasem nie w którymś z numerów „Studiów Antycznych i Mediewistycznych”?). Czytając _De Iesu Puero_, miał dwadzieścia cztery lata. Dokładnie w tym samym roku kończył pracę nad Aelredem i beatyfikował Popiełuszkę, w swoim sercu i na swoich ustach. W istocie bowiem beatyfikacja, której był świadkiem, na kilka miesięcy go zmieniła. Uczyniła kultystą, uczyniła przewodnikiem, jakkolwiek – jednoosobowego kultu, pseudochrześcijańskim braminem prowadzącym samego siebie, jak powiedzieliby kąśliwie Brytyjczycy, od _myself_ do _thyself_.

Jerzy śmiałby się z podobnych słów. Nazwałby to przygnębiającą podróbką autoinicjacji. Miałby prawo do podobnych nastrojów. Wiedział dobrze, od czego się to zaczęło. Film _Popiełuszko. Wolność jest w nas_ przeszedł w kinach bez większego echa, a demagogiczny tytuł sugerował grafomańską treść. Jurka ujęła jednak dobroć, którą Woronowicz, odtwórca roli księdza, zdołał wykrystalizować w swojej postaci. To, co później się z nim działo, z pewnością rozgrywało się wbrew jego woli, co więcej, był to jeden z niewielu aspektów pożądania, które w jego życiu zmaterializowało się nieplanowane – nie wskutek ekspiacji, samopokarania, emfazy. Musimy sobie wiele wybaczać, szczególnie teraz, dlatego proszę o wybaczenie ze względu na przymus, z jakim muszę wyartykułować swoje kolejne przekonanie. Otóż było to pożądanie dobroci, jaśniej: było to pożądanie przez dobroć wywołane, była to dobroć wywołująca strumień energii niezwykle dojmującej, izolowanej, izolującej i przytłaczającej naraz, trudno nie powiedzieć: strumień energii seksualnej, choć dobrze wiemy, że zaledwie chwilę temu wymieniłem wyłącznie składniki owej energii, a składniki nie determinują całości, lecz zaledwie ją organizują. Dobrze, przyjmijmy, że w niewątpliwej relacji uczucia łączącej Jerzego z Woronowiczem odgrywającym w 2009 roku Popiełuszkę narodziła się seksualna determinacja, nie stwierdziłbym jednak, że Jerzy poznał wówczas, poznał aż do trzewi, jeżeli mogę się tak wyrazić, przepalającą seksualność dobroci. Nie twierdzę, że energia seksualna dobroci nie istnieje, twierdzę jedynie, że nie przebiła ona dość hermetycznej kuli doświadczeń Jerzego. Tymczasem w wypadku Castorpa – wręcz przeciwnie, jego kulę doświadczeń energia tego typu przebiłaby wprawdzie z trudem, lecz również z powodzeniem. To w moim przekonaniu jedna z najważniejszych cech różniących Jerzego i Castorpa. Hans dostrzegłby w końcu w Woronowiczu, że osłonięty, okryty szczelnie cieniem, jest benefatriksem, że _libido bene faciendi_ i _libido dominandi_ pochodzą z tego samego korzenia nocy. Jerzy nie dysponował podobną cechą. Między innymi dlatego w dalszej części powieści będę nazywać ją cechą uwerturą.

W nieprawdopodobnie sprawnym anonimowym wierszu z antologii polskiej poezji więziennej lat osiemdziesiątych XX wieku (bodaj o tytule _Na jego piersi przełamują się północ i południe kraju o nieznanym imieniu_) Jerzy odkrył nieznane sobie słowo, które później już nigdy nie dało mu spokoju. Słowo brzmiało wykrętnie, lecz przekonująco, jak gdyby stanowiło pomieszanie zwrotów naraz dobitnych i sfuszerowanych, podniosłych, kapłańskich wręcz i pidżinowych, niemal prostackich. Jak ono brzmiało? Cóż, to oczywiste, że go nie zrekonstruuję, ale miało w sobie posmak jakiegoś hybrydowego połączenia utartej leksykalnej koniunkcji, dla przykładu słów „damy” i „kawalerowie”, ale zapisanych razem: „damykawalerowie”, i jeszcze – jak gdyby podstępnie, bałamutnie, dla frajdy poknocenia czegokolwiek – podane zostało (na przykład) jako „damykawarelowie”, choć może jeszcze nie „ostentowało”: „damykarawelowie”. Oczywiście nie łudźmy się, to ani na cal nie współbrzmi ze słowem, który w tamtym czasie w tajemniczym wierszu _Na jego piersi…_ Jerzy z zachwytem odczytywał, następnie zaś z rosnącą trudnością recytował. Chodziło mi raczej o odzwierciedlenie jednego zaledwie aspektu struktury owego przedziwnego, nadakustycznego słowa. Prostodusznie ufam, że może to wystarczy, ażeby przekonać podsłuchujących mnie tu niedowiarków o jego bezdyskusyjnej niepowtarzalności.

Popiełuszko wyposażony był w dwie cechy uwertury, a obie były równie subtelne, co dwie dostrzeżone przeze mnie i zliczone aberracje semantyczne (to im najprawdopodobniej zawdzięczać winniśmy stworzenie obsesyjnie interesującego Jerzego poetyckiego leksykoidu). Wyrafinowanie interesujących nas cech dalece prześcigało możliwość jakiegokolwiek odniesienia ich do głupiego i topornego Castorpa i najlepiej dawało się wyrazić właśnie poprzez niuanse, takie jak „damykawalerowie” złączeni nie w pełni przyległymi parami, na przykład z „damamikawarelami”. A to znaki finezji Jerzego… Źle ciosana tępota Castorpa, stupor jego językowej wyobraźni, jeśli w ogóle ta na swoją zgubę doprowadzałaby do jakiegokolwiek syntetyzowania pierwiastków, zapewne łączyłaby jedno z drugim w sposób wulgarny, natychmiast ujawniając szwy, na przykład prostacko kombinując ze sobą „damykawalerów” z (dajmy na to) „damamiakwarelami”. Nieuchronnie więc różnicę czułoby się natychmiast, od ręki – dokładnie taką, jakby jakieś państewko nieproporcjonalnej, rozwlekłej widzialności nieudolnie pozowało, desperacko pragnąc choć przez moment uchodzić za imperium niewidzialności.

Antologię polskiej poezji więziennej Jerzy wydobył z taniej książki, która zaraz po 2000 roku została otwarta na ulicy nieopodal, jakieś siedem minut od jego domu, w niewielkiej oficynie przycupniętej na piętrze niejasnego staromiejskiego budynku, odcinającego się wyglądem od zakładów rzemieślniczych, cukierniczych lub zegarmistrzowskich, których w okolicy było niemało. Dzisiaj, to znaczy piętnaście lat później, przestrzeń taniej książki podzielona jest po równo między prowizoryczne biuro doradcze oraz Allflex, znaną i rozpoznawalną firmę kolczykującą zwierzęta gospodarskie. Istota owego współdzielenia od dawna jest dla miasta Jerzego i charakterystyczna, i rozumiana czy też rozpoznawalna. Choćby dziś mijana przez niego introligatornia, stary interes jeszcze starszej rodziny Postaleńców, oraz sąsiadująca z tą introligatornią kuźnia obywatelska Niepokonanych, krąg organizacji rządowych wierzących w połączenie wspólnych sił, a nawet w _political mindfulness_ – mit osobliwego wieloumysłu. Nieopodal ulicy Rybackiej kilkudziesięcioletni, podbudówkowo-parterowy dom zatrzymujący przechodniów swoją nieoczywistą urodą.

Tak, Jerzy był manieryczny, ale zarazem w swoim manieryzmie wybredny i arystokratyczny. Odrzucał nasuwające się rozwiązania, a praca nad Norwidem w Pracowni Słownika Języka Norwida, którą rozpoczął mniej więcej w 2006 roku, jeszcze silniej dystansowała go od rzeczywistości. Upływał rok od jego znalezienia się w Warszawie i na warszawskiej polonistyce. Pomieszkiwał w salezjańskiej bursie męskiej na Powiślu, z której wyprowadził się w roku 2007 na północną Pragę, gdzie kolejne dziesięć lat spędził w michałowskim Centrum Życia Salezjańskiego: młody, niedoświadczony najemca-lokator kilkadziesiąt metrów od Bazyliki Najświętszego Serca Jezusa Chrystusa. Świątynia jednak nigdy go do siebie nie przekonała. Odbijała się na tle całej równinnej nieomal Szmulowizny – już od strony Dworca Wschodniego nadpływając wraz z wczołgującymi się na szczyt Kawęczyńskiej tramwajami jak nieodrodna kniahini, przysadzista chrześcijańska piramida Cheopsa. Mimo to wyciszyła go, w bazylikowych tyłach, za salezjańskim ogrodem, wydrążył sobie jamę, której nie opuszczał pomimo upływającego czasu. Spał spokojnie w grafomańskim sercu przestrzeni, stając się jego częścią, z każdą chwilą coraz istotniejszą, chociaż nigdy nie obrósł w filar dźwigający to niemądre oraz niepokonywalne neolokum na rękach.

Ale dość na razie. Wyobraźmy sobie, że stąpamy po twarzy Popiełuszki. Łamiemy jego nos, nazbyt gwałtownie przysiadając, a potem bezskutecznie usiłując go rozprostować. Studia na filozofii rozpocząłem w październiku 2007 roku, tam poznałem Jerzego. Tak właśnie było, niedostatecznie delikatnie z nim dialogując, niefortunnie, a równocześnie bestialsko, jak gdybym stąpał po twarzy tercjarza zamordowanego we Włocławku. Na tym jeszcze nie koniec. Czułem się tak, jakbym wydzierał jedną z ważniejszych stron z okazjonalistycznych pism Malebranche’a, a być może nawet – jakąś zaginioną stronę z _Traktatu o poprawie rozumu_. Jerzy był bowiem cierpiącym mózgiem, dokładnie w tym samym sensie, w jakim Spinoza nazywał siebie mózgiem czującym. On jeden widział jedność poematów Eliota i pism Crowleya. Bardzo chciał podobnej jedności (podobnej, niekoniecznie identycznej) nauczyć swoich studentów. Mówił mi na przykład, że mając dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć lat, sam marzył o poemacie, w którym udowodniłby jakąś nie tylko przedlogiczną, ale przede wszystkim przedteologiczną wspólność łączącą ich obydwu. Poemat miał się bodajże nazywać „Eliotley” albo „Eliotey”, ostatecznie jednak nigdy nie powstał. Rzeczywiście, mógł mieć coś wspólnego z frapującym Jerzego latami leksykoidem („damykawalerowie”, damykawarelowie”?), do tamtego oryginalnego sformułowania dzisiaj już jednak nie sposób dotrzeć. Z Crowleyem dla odmiany Jerzy zetknął się po raz pierwszy u antykwariusza wystającego nieopodal kościoła Świętej Anny, naprzeciw Domu Polonii, w którym współorganizował kilka dobrych lat temu ze swoją koleżanką konferencję, bodaj o literaturze warszawskiej podziemnej polonistyki. Ale kiedy to było? Zapewne już po 2010 roku…

Zanim jednak o tym – przypomnieliście mi zabawny przypadek z roku 2009, kiedy usiłował napisać całą pracę zaliczeniową o logicznej formalizacji ontologicznych dowodów na istnienie Boga w systemach logik modalnych. Jakże rozbawił mnie wers, w którym naiwnie odnosił się do prawa sylogizmu alternatywnego, a następnie co? Boże mój, następnie wikłał się w rachunek prywacji z czystymi atrybucjami, tak jak wtedy, gdy stanął przed gigantycznym pomnikiem Maryi przed kościołem Świętej Anny, ale jeszcze nie w Warszawie, tylko w Różanie, kiedy miał dwanaście lat. Maryi, której szata mieniła się jak szaty Herodiady, Maryi, której przyrzekł w pisklęco-szczenięcym natchnieniu służyć, nade wszystko jako katolicki kapłan. Jego usta wyrażały wtedy bezmownie sens bezwyjątkowej reguły Beckera, o której miał się rozpisywać ponad dekadę później: „Istnieje tylko jedno _y_, które można opisać jako _God-like individual_”. To właśnie „jedno jedyne _y_”, które można by jeszcze nazwać „_y_ samo-_y_-swoistym”, podczas beatyfikacji Popiełuszki na placu Piłsudskiego postanowił określać przez resztę swojego życia cechą prauwerturą.Rozdział 2
„Heart of Darknessiness”

Przyszedłem tu między innymi po to, by opisać Warszawę po 2000 roku, zużytkujmy tę metaforę – Warszawę Jerzego. Przerastała go, wylewała mu się spod stóp, dłoni, tworzyła odrębne, pozacielesne ustroje. Oczywiście nie ma w tym niczego szczególnego. Jeżeli zamykałaby się w nim, współdzieliła z nim swój obręb, byłaby równie proporcjonalną prowincją jak miasto, w którym dorastał. Byłaby Jerzawą, siklawą jednej albo co najwyżej kilku znaczących osobowości. Byłaby sanatorium, jakimś równinnym Davos. A Warszawa Davos nie była i może dlatego Jerzy nigdy nie odtworzył potwornych manieryzmów Hansa Castorpa, które przyprawiały go o drżenie. Tu wiele zmienił rok 2012, dla Jerzego – siódmy rok mieszkania w mieście. Stolica zmieniała się na jego oczach, gdy dzień po dniu wywędrowywał do czytelni Muzeum Literatury, aby spisywać listy Wandy Karczewskiej, pisarki, którą zajmował się _con amore_. Na granicy placu Zamkowego, przy skręcie w Świętojańską, w budce obok biblioteki, zjadał szybko hot doga i pobudzał się kawą. Tymczasem urzeczywistniano „tramwajowy kontrakt stulecia”, na ulice stolicy wjeżdżały bezgłośne swingi, te same, które swoimi pszczelimi kolorami i krwistoczerwonymi obiciami miały zachwycać przyjezdnych trafiających do Polski za sprawą zbliżających się mistrzostw Euro. Wyrastał również nowy stadion, nienaturalny, wymykający się wymiernym określeniom, jakkolwiek dość elastycznie poddający się manipulacjom wyobraźni, choćby i tym mitologicznym: czy dla kogoś mógłby wydawać się attycką amforą czerwonofigurową Andokidesa – w śmiałej, pomilenijnej interpretacji?

O to chyba chodziło, to Jerzemu przeszkadzało najbardziej. Pomilenijną Warszawę dawało się bez reszty zrównać z jakąś polską wieżą Babel, w której to zamiast języków zmieszane zostało wszystko, co popularne, z wszystkim, co paradygmatyczne. Było w tym coś atawistycznego, zwierzęcego, odlanego z efektu mającego w jakiś pustoznaczący sposób przywoływać pożądanie. Powiedzmy: sztylet przybrudzony cukrem albo kula, bo wzniesione ostatecznie w 2007 roku Złote Tarasy taką kulę, a nawet wielosferoid, przywoływały. Castorp, prawdę mówiąc, uwielbiałby poezję efektu, lecz Jerzy nienawidził jej całym sercem. Nie dziwmy się mu zbyt długo: wielosferoidalna Warszawa była kpiną z jego odwiecznych marzeń o Jerozolimie słonecznej, a o tej czytywał bardzo wcześnie u Słowackiego. W mieście Baczyńskiego, Popiełuszki i Rymkiewicza Jerzy, siłą rzeczy, powoli stawał się chromato- i ksantofobem. Wiedział już, że w nowych, eklektycznych warunkach musi wziąć rozbrat z wszelkimi marzeniami o świetlistej guwernerce, słoneczno-jerozolimskim obywatelstwie, mówiąc najprościej: nie może myśleć już ani chwili dłużej o stawaniu się „metafizycznym jerozolimczykiem”. W ostatecznym rozrachunku uratowało go to pewnie od wszelkich mistycyzowań, a przede wszystkim imitacji z imitacji – naśladowań Chrystusa naśladującego człowieka naśladującego Chrystusa, i tak dalej, _ad perpetuum_… Wreszcie od gettowości i sektowości, która pochłonęła i zgubiła Castorpa.

Otóż to, getto i sekto. Getto naukowe jest sektem naukowym, getto artystyczne jest sektem artystycznym, a getto komunistów jest to sekto komunistów. Podziemny ruch oporu wyostrzający swoje działania w trzech miesiącach 1944 roku – nawet on był swoistym warszawskim Davos, sektem utkwionym w panoramie, jak odłamek zbyt intensywnych, a przez to ureligijnionych ludzkich doświadczeń. Nie stwierdzam bynajmniej, że Szare Szeregi były warszawskim Jonestown. Szare Szeregi – to Davos. Płonące Stawki – to Davos, czy może, mówiąc subtelniej, płonące Stawki mają w sobie pierwiastek niepłonącego, niespłonionego Davos. To pierwiastek Settembriniego, nie pierwiastek Jima Jonesa, tkwiłby w Rudym i w Mordechaju Anielewiczu: wielosferowo sublimowany. Bo dobro jest (tak właśnie się wyrażam) „sferowaniem”, zdolnością, umiejętnością, dokładnością „sferowania” przyrodniczych sił dziejów – aż do ich „zesferowania”. Podobne „zesferowania” istnieją w każdym miejscu jako wrażenia, czasami fakty, a czasami iluzje ruchów i przemian. Mijasz w grodach, miasteczkach uzdrowiskowych, stolicach kościoły, bary, a nawet, gdzieniegdzie, nieczynne już kratery – filie filii uniwersyteckich, urzędowych, pozamykane komitety Solidarności, AWS-u, Unii Wolności i Prawolności, Unii Pracy.

Wracał myślami do dwóch tygodni obozu naukowego w Zakopanem spędzonych na lekturze _Nietoty_, do ciszy hal, brzyzków, odosobnionych świetlic artystycznych rewitalizowanych w jakimś niefunkcjonalnym, familiarnym stylu à la Hasior, à la Gąsienica Szostak. Był egzaltowany, jak już ustaliliśmy, toteż najbardziej tępy zasób swojego charakteru (a ten posiadamy wszyscy, naturalnie), który Castorp pożytkował na żałosność, Jerzy mimowolnie wykorzystywał na infantylne, dewocyjne pseudorozrzewnienie. I Bóg jeden wie, co w tym przypadku było gorsze. Może należało się tu zdobywać jednak na mannowską hipokryzję? Niczego złego nie dawało się zaobserwować w tym, że zajął się Karczewską oraz jej pisarstwem. Bardziej niepokojące było jednak to, że zaledwie rok później, dwa lata później – po opracowaniu jej korespondencji, powieści – gotów był twierdzić, iż zjednoczy się z nią w niebie na prawach więzi bezinteresownie wypracowywanej tutaj, na ziemi, na ziemi jeszcze nazywającej podobne rzeczy dość obiektywnie: korespondencją.

Co więc _de facto_ musiało się stać, by jeszcze w tej samej dekadzie, na początku roku 2019, Jerzy zapisywał w swoim poemacie, że Karczewska została zainseminowana dzięki niemu, dzięki jego spermie? Tak, na swoich najniższych poziomach charakteru, które jakże często uznajemy za potencjalne, hipotetyczne, podziemne, Jerzy okazywał się głupim dwudziestoletnim dewotem w owczej skórze szekspirowskiego kochanka. Muszę przyznać, że dobrze spostrzegliście nadpływającą zmianę: to jeden z pierwszych momentów niniejszej powieści, w którym uznaję miażdżącą wyższość Castorpa nad Jerzym. Jeśli tylko zechcecie mi towarzyszyć, podobnych momentów znajdziemy tu wspólnymi siłami odrobinę więcej. Trudno, by tak zwana sprawa z Jerzym, sprawa Jerzego, miała się inaczej, skoro ostatecznie bezrefleksyjnie splątał on ze sobą genialne metafizyczne zacięcie i dewocyjną megalomanię.

– Wypuśćcie naród z kwarantanny. Jeśli to teraz uczynicie, to wykręcicie się jakoś sianem i może nie wszyscy staną przed Trybunałem Stanu? Może minister Szumowski nie zostanie powieszony na latarni przy placu Trzech Krzyży przez lud Warszawy? – gromko wykrzykiwał własne słowa Grzegorz Braun, nabrzmiały od powagi niczym któryś z odmłodzonych królów Teb, jak gdyby improwizował na półpłonącym fortepianie.

Jerzy myśli w duchu o tym, w czym gorszy okazałby się ostatecznie od nich on… Sam jeszcze niedawno fantazjował o powieszeniu się w nocy na belce mostu w swoim rodzinnym mieście, tak by wszyscy, którzy rano zmierzać będą do pracy, zobaczyli jego trupa, a miasto, może jeszcze Mazowsze, obiegły zdjęcia prasowe z wydarzenia odkrycia ciała pozostawionego w powietrzu, ofiarowanego żywiołom i gazetom. W czym jest gorszy, oni też nie posiadają cechy uwertury, ani Braun, ani Szumowski, ani Bosak, ani Witek (by wyjaśnić jej pojęcie, warto powrócić do samego początku).

W _Metafizyce_ Arystotelesa słowo „uwertura” nie pada, ale przecież można je sobie wyobrazić. Kobieta w sutannie i w czarnym wierzchnim ubraniu. Sztywne, prostokątne okrycie szczelnie opatulające głowę od prawa do lewa, skutecznie utrudniające rozpoznanie płci: Czy jest to proboszcz z okolicznego kościoła lękający się zakażenia? Czy zakonnica (to przecież niemożliwe, w rodzinnym mieście Jerzego pracują wyłącznie szarytki)? Czy może ekstrawagantka podniecona myślą o przebraniu się w posła śmierci, myślą, którą właśnie urzeczywistniła, stąpając pewnie i fertycznie w pomroce własnego arcyubioru – w słońcu słowo „czarny” nie wystarczyłoby na jej opis. Może dobry byłby tu więc neologizm? Albo asemantyzm? „Ciemnościowy”? No dobrze, a jak by to było po angielsku? „Darknessic”? „Darknessy”? Na próbę wprawmy to słowo w ruch. Powieść Josepha Conrada w uformułowaniu zbliżonym do tego… „Jądro ciemnościowości”, czyli, powiedzmy… „Heart of Darknessiness”?

Otóż to – „darknessiness”. Jerzy wiedział, że słowo podobnego rodzaju wywoła w Angliku określoną reakcję. To Anglik byłby zatem projektowanym odbiorcą podobnego słowa w jego tekście. „Darknessiness” przyciągałoby go do siebie, byłoby czymś w rodzaju magnetycznej dedykacji. „Darknessiness” nie zapisałby Jurek dla Polaka, nawet w polskim poemacie. Nie zniżyłby się do komponowania wielkiego utworu tylko dla eklektycznej, jednojęzycznej frajdy. Grał pojęciem granicy społeczno-kulturowej i dekonstruował znaczenie bariery językowej. „Darknessiness”, jeżeli można tak powiedzieć, miało działać jak proustowska magdalenka, ale nie tylko jak magdalenka – również jak sformułowania w rodzaju „Piłat z Pontu” z _Mistrza i Małgorzaty_. Dołączone do innych słów gromadzonych po to, by wywoływać wrażenia, leksykoidy z poematów Jerzego stanowiły więc ostatecznie próbę (kamień po kamieniu) wyznaczania ścieżki jakiejś wszechliterackiej symfonii, którą – upośledzony między innymi swą dewocją – zawsze słyszał w rozczłonkowanych fragmentach: w wątłym katolickim echu. Jeżeli jednak już owo echo słyszał, przenigdy nie wybrzmiewało ono na strunach tęgiego prawosławnego pogłosu. Dlatego sformułowanie „Heart of Darknessiness” bardzo się Jerzemu podobało…

Tylko dla nas, Polaków, „darknessiness” mogłoby brzmieć pieszczotliwie. Stanowczo jednak powtarzam raz jeszcze, że Jerzy tego słowa nie zapisał dla Polaków – i nie zapisał dla nikogo, kogo obowiązywałaby jedna liniowa, hermetyczna analogia literacko-językowego ograniczenia. Rozbudowywanie przyrostków, ich dublowanie, wariowanie, mogłoby Polakom kojarzyć się z jakąś odleśmianową pieszczotliwością, powiedzmy więc: różnica między _darkness_ a „darknessiness” to jak różnica między „ludźmi” a „ludzieńkami”, a „ludzienieczkami”. Może należałoby pytać w tej sytuacji, czy Jerzy był Polakiem? Był. Może należałoby dociekać otwarcie dalej, jak Polak mógłby nie pisać dla Polaków? Mógłby, na przykład jeśli odkryłby metodę przełamania metajęzykowej bariery oddzielającej polskość od niepolskości. I w tym dokładnie miejscu znalazł się któregoś dnia kilkunastoletni Jerzy, który uwierzył w swoiste „Międzyjęzyku, ufam Tobie”, czyli – krótko rzecz ujmując – w dekoherencję własnych przyzwyczajeń językowych.

Zawierzył miłosierdziu Bożemu języków? W pewnym sensie – tak. W przeciwieństwie do poetów przeszłości, których uduchowienie wiodło ku prajęzykowi, dewocja zawiodła Jerzego tam, gdzie nikogo wcześniej mistycyzm nie zabierał: w międzyjęzyk. Ambitny mężczyzna w ten oto sposób posiadł językowy obraz świata, który (jak uważał) mógł zostać „samozwalony” i „samowzniesiony” w rozsądnym czasie potem. Zawierając rzecz w jednym zdaniu: zafascynowany Popiełuszką, jego śmiercią, deformacją, następnie beatyfikacją, Jerzy wierzył, że jest bogiem. Może jeszcze nie bogiem nieskończonym, ale już bóstwem – swoistym, takim, które występowało w mitologiach starożytnych. Jeśli więc Fobetor dla przykładu był bogiem koszmarów, co oznaczać miało, że przedstawiał, reprezentował ich nieograniczoność, Jerzy uważał siebie za boga percepcji oraz artykulacji, a więc – po części, jak Fobetor – musiał reprezentować nieograniczoność podobnego typu. Wątpię, by była to herezja, tak specyficzne samowyniesienie miało w sobie więcej z poganizmu, nie godziło doktrynalnie w katolicyzm, który Jerzy wciąż żarliwie reprezentował. A czy polscy katolicy, w niemałej, jak wiadomo, mierze reprezentujący polską literaturę, powinni mu to wszystko darować – to już sprawa odrębna. Wydaje mi się zupełnie oczywiste, że są na ziemi sprawy nie do darowania.

Nie chcę tu stawać się jego adwokatem. Wyświadczam mu wystarczającą przysługę, składnie opowiadając całą jego poplątaną, dantyszkowatą historię. Wiem, czym był, ale nie mam pojęcia, czy jego megalomania reprezentowała jakikolwiek określony, więcej – wyrażalny typ człowieczeństwa. Mnie samemu wydawał się zupełnie niepodrabialny. Oczywiście nie był faunem. Naraz nie reprezentował przynależności i reprezentował nieprzynależność, ale, proszę, nie dziwmy mu się zbytnio – logika modalna i jej prawa to legitymacja najczęściej wybierana przez filozofujących katolików. Jeśli gdziekolwiek dopatrywać się źródeł pojęcia cech uwertur, tkwiłyby one w modalnym rachunku zdań – rachunku jednym tylko ruchem kształtującym naraz absolutne, ale i relacyjne pojęcia modalne. Jerzy był osobliwym uczłowieczeniem takiego właśnie rachunku. I jeśli ma to Wam ułatwić współpracę rozumu oraz wyobraźni, posunę się do porównania niemal prostackiego: absolutne pojęcie modalne było jego matką, relacyjne pojęcie modalne zaś – jego ojcem. W podobnej konfiguracji krystalizacja cech uwertur wydaje się niemalże przesądzona. A mimo to w odniesieniu do Jerzego – nie zaszła. Czy nie to zadecydowało o jego skomplikowanym geniuszu? Tak jest, o geniuszu, nie o genialnym zboczeniu lub czymś w podobnym rodzaju.

Jerzy żył w „darknessiness” świadomie, bez reszty pochłonięty tym samym, co pochłaniało „darknessy”, dlatego tak łatwo było względem niego o urągliwą protekcjonalność. Krytykowali go wielcy teoretycy dobra, szkalowali wielcy teoretycy zła. Wielbicielom Leśmiana zdawał się ludzieńkiem, wielbicielom Gałczyńskiego wydawał się zaczarowaną dorożką, uroczą, o której jednakowoż dobrze wiemy, że „nigdzie nie zajedzie”, analfabetom, ludziom dyscyplin ścisłych, chemikom, dyplomatom, socjologom – oczywiście – jawił się jako nikt, pozostawał żywicielem własnych wewnętrznych stepów, na których rozmawiał z duchami takich jak Popiełuszko, Tischner czy jemu podobni. Jego ciało, nawet jeżeli nie spełniał nad nim należytej kontroli i opieki – drżąc, łkając bądź wytryskując spermą – nie przestawało być czymś w rodzaju żywej Tischnerówki. Nie przesłyszeliście się, bo – mówiąc nieoględnie – jego ciało było rzeczywiście (humanopodobną) chatą. I jestem też pewny, że gdyby Jerzy nie spotkał na swojej drodze Tischnera, nazwałby chatę swego ciała raczej za Heideggerem i jego pismami. Ostatecznie nie zasmakował jednak w Heideggerze. Trudno. Tamtego zręcznie ubiegł Tischner i zajął to miejsce wrażliwe, które każdy z nas posiada na swoją wyłączność, niepodzielne – w swym umyśle lub duszy (jeśli ta istotnie istnieje). No właśnie, Tischner, który pobudzał oraz zahamowywał perwersje i wykolejenia Jerzego, wiedział bowiem najpewniej, że nie byłby w stanie ich całkowicie wygasić. O Tischnerze nie wspomnieliśmy jeszcze ani słowa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: