Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niepewność - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 listopada 2021
Ebook
33,50 zł
Audiobook
29,00 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Niepewność - ebook

„Gardner zmusza czytelnika do dedukcji, spychając jednocześnie w emocjonalną przepaść”. Los Angeles Times

Małżeństwo − Justin i Libby − oraz ich córka Ashlyn zostają porwani z własnego domu i przewiezieni do supernowoczesnego nieczynnego więzienia zbudowanego przez Denbe Construction, firmę należącą do Justina. Umieszczeni w jednej celi, czekają na ujawnienie motywów porywaczy, próbując zjednoczyć siły, co nie jest łatwe, bo Justin zdradził żonę, Libby jest uzależniona od środków przeciwbólowych, a Ashlyn ma potajemnego kochanka. Na miejsce porwania zostaje wezwana Tessa Leoni – była funkcjonariuszka policji stanowej Massachusetts, dwa lata wcześniej fałszywie oskarżona o śmiertelne postrzelenie męża. Im więcej informacji o porwanej rodzinie Tessa zdobywa, tym mniejsze widzi dla nich szanse…

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8230-250-9
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Gdy miałam jedenaście lat, czegoś się nauczyłam. Że cierpienie ma smak. Pytanie brzmi: jak smakuje tobie?

Tego wieczoru moje cierpienie miało smak pomarańczy. Siedziałam naprzeciw mojego męża w boksie restauracji Scampo w Beacon Hill. Dyskretni kelnerzy zjawili się bezszelestnie, żeby ponownie napełnić szampanem nasze kieliszki. Dwóch podeszło do niego, trzech do mnie. Na białym lnianym obrusie stało domowe pieczywo oraz świeży wybór serów. Obok serów ustawiono schludne półmiski z ręcznie krojonymi kluskami posypanymi pachnącym groszkiem, chrupiącym zwijanym boczkiem pancetta i lekkim sosem śmietankowym. Ulubione danie Justina. Odkrył je dwadzieścia lat temu podczas podróży służbowej do Włoch. Od tego czasu zamawiał je w każdej włoskiej restauracji, którą odwiedził.

Podniosłam kieliszek szampana. Upiłam łyk i odstawiłam na stół.

Kiedy siedzący naprzeciw mnie Justin się uśmiechnął, w kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki. Jego jasnobrązowe krótkie włosy zaczęły siwieć na skroniach, co czyniło go jeszcze przystojniejszym. Ogorzała twarz o twardych rysach była w typie tych, które nigdy nie wyjdą z mody. Kobiety odwracały głowę, kiedy wchodził do baru. Odwracali się też mężczyźni, ciekawi nowego przybysza, niekwestionowanego samca alfa w znoszonych butach roboczych i koszuli od Brooks Brothers, które powodowały, że prezentował się jeszcze bardziej intrygująco.

– Zjesz coś? – spytał mój mąż.

– Muszę zostawić miejsce na pastę.

Gdy uśmiechnął się ponownie, pomyślałam o białych piaszczystych plażach i słonym, cierpkim powietrzu oceanu. Przypomniałam sobie miękkie bawełniane prześcieradła oplatające moje gołe nogi. Był drugi ranek naszego miesiąca miodowego, kolejny dzień, w którym nie wytknęliśmy nosa z bungalowu. Justin wsuwał mi do ust kawałki świeżo obranej pomarańczy, a ja delikatnie zlizywałam lepki sok z jego pokrytych odciskami palców.

Pociągnęłam kolejny łyk szampana, ale tym razem potrzymałam go w ustach, skupiając uwagę na bąbelkach.

Zastanawiałam się, czy tamta była ładniejsza ode mnie. Bardziej interesująca. Lepsza w łóżku. A może żadna z tych rzeczy nie miała znaczenia. Może w ogóle nie stanowiły elementu równania. Może mężczyźni zdradzali żony, bo po prostu tacy byli. Może gdyby pojawiła się okazja, każdy facet by to zrobił.

Gdyby tak było, wydarzenia z ostatnich sześciu miesięcy naszego małżeństwa nie miałyby osobistego akcentu.

Wzięłam do ust kolejny łyk szampana, nadal czując pomarańcze.

Justin pożarł zestaw zakąsek, upił mały łyk, a później mechanicznie poprawił sztućce.

W wieku dwudziestu siedmiu lat odziedziczył po ojcu firmę budowlaną wartą dwadzieścia pięć milionów dolarów. Wielu synów zadowoliłoby się pozostawieniem kwitnącego interesu w takim stanie, w jakim się znajdował. Ale nie Justin. Kiedy go poznałam, miał trzydzieści cztery lata i zdążył podwoić wartość firmy do pięćdziesięciu milionów, stawiając sobie za cel osiągnięcie pułapu siedemdziesięciu pięciu w ciągu następnych dwóch lat. Nie zamierzał tego zrobić, przesiadując w biurze. Szczycił się tym, że jest mistrzem w większości budowlanych fachów. Znał się na hydraulice i elektryce, płytach gipsowo-kartonowych i betonie. Mój mąż stąpał twardo po ziemi, na placu budowy, a także gdy już skończył robotę. Przebywał w towarzystwie pracowników, obracał się w towarzystwie podwykonawców.

Kiedyś była to jedna z rzeczy, które najbardziej w nim kochałam. Bo Justin był naprawdę męskim typem. Czuł się swobodnie w obitej drewnem sypialni i grając na ulicy w koszykówkę. Lubił zabierać na strzelnicę swoją ulubioną .357, bo ogień z jej lufy rozświetlał wnętrze. Gdy zaczęliśmy się spotykać, zapraszał mnie do klubu strzeleckiego. Stałam, ukryta w silnych ramionach, a on pokazywał mi, jak ująć dłońmi rękojeść stosunkowo niewielkiej .22, jak wycelować i posłać kulę w sam środek tarczy. Początkowo nie potrafiłam trafić w cel. Bałam się dźwięku wystrzału, który powodował, że się wzdrygałam mimo osłony na uszach. Trafiałam w ziemię, a jeśli dopisało mi szczęście, w dolny skraj papierowej tarczy.

Justin cierpliwie mnie poprawiał. Raz po raz. Czułam na karku niskie dudnienie jego głosu, kiedy się pochylał, żeby pomóc mi wycelować.

Czasami nie udawało się nam dotrzeć do domu. Kończyliśmy nadzy w łazience na strzelnicy lub na tylnym siedzeniu jego SUV-a, który nawet nie ruszył z parkingu. Wbijał palce w moje biodra, przynaglając do coraz szybszych i mocniejszych ruchów, a ja byłam mu uległa, pozbawiona rozumu przez zapach prochu, pożądanie i czystą zmysłową siłę.

Sól. Proch. Pomarańcze.

Justin zostawił mnie na chwilę, żeby skorzystać z łazienki.

Kiedy wyszedł, poprawiłam pastę na talerzu, aby wyglądało, że coś zjadłam. Później otworzyłam torebkę i wyjęłam pod stołem cztery białe pigułki. Połknęłam je na raz i popiłam połową wody ze szklanki.

Następnie podniosłam kieliszek szampana i przygotowałam się na główny punkt tego wieczoru.

Justin odwiózł nas do domu w pięć minut. Kupił miejską rezydencję w Bostonie tego samego dnia, kiedy uzyskaliśmy potwierdzenie, że jestem w ciąży. Z gabinetu lekarza pojechaliśmy wprost do biura pośrednika handlu nieruchomościami. Później, po zawarciu ustnej umowy, zabrał mnie na miejsce, żebym mogła zobaczyć dom, niczym myśliwy polujący na grubego zwierza, pokazujący swoje trofeum. Może powinnam była poczuć się urażona jego arbitralnym wyborem, ale gdy obejrzałam trzy i pół piętra wyłożone wspaniałą drewnianą podłogą, wysokie sklepienia sięgające trzech metrów oraz misterne, ręcznie rzeźbione gzymsy, szczęka mi opadła.

Zatem coś takiego można kupić za pięć milionów dolców. Jasne, słoneczne pokoje, urocze zadaszone patio, nie wspominając o sąsiedztwie złożonym z pięknie odrestaurowanych rezydencji z czerwonej cegły, stojących obok siebie, jak dawno niewidziani przyjaciele.

Dom znajdował się przy trzypasmowej Marlborough Street, zaledwie kilka przecznic od eleganckiej Tony Street, nie wspominając o tym, że w odległości kilku minut marszu rozciągały się ogrody publiczne. Okolica należała do tych, w których ubodzy jeżdżą saabami, nianie mówią z francuskim akcentem, a proces składania podania o przyjęcie dziecka do prywatnej szkoły rozpoczyna się w pierwszym tygodniu po jego poczęciu.

Justin dał mi wolną rękę. Mogłam wybrać meble, obrazy, dywany. Antyki lub brak antyków, z architektem wnętrz lub bez niego. Było mu to obojętne. Zrób to, co musisz, wydaj tyle, ile zechcesz. Zadbaj tylko o to, żeby to miejsce stało się naszym domem.

No to zadbałam. Jak w scenie z Pretty Woman, z tą różnicą, że brali w niej udział drodzy malarze pokojowi, tapeciarze i handlarze antyków pokazujący swoje towary. Spoczywałam brzemienna na tej lub innej kanapie, nonszalanckim skinieniem dłoni zamawiając odrobinę tego i ciut tamtego. Szczerze mówiąc, miałam mnóstwo frajdy. W końcu mogłam praktycznie wykorzystać swoje uzdolnienia w dziedzinie sztuk pięknych. Mogłam nie tylko wytwarzać biżuterię z glinki wymieszanej ze srebrnym pyłem, ale też zlecić renowację fasady z bostońskiego brązowego piaskowca.

W tym czasie mieliśmy prawdziwe urwanie głowy. Justin pracował nad dużym kompleksem hydroelektrycznym. Latał helikopterem tam i z powrotem, dosłownie. Ja chwaliłam się postępami prac w domu, a on masował mi plecy i szczotkował włosy, muskając bok mojej szyi.

Później pojawiła się Ashlyn, a z nią radość, radość i radość. Szczęście, szczęście i szczęście. Justin promieniował z dumy, chwalił się swoją bezcenną małą dziewczynką przed każdym, kogo zobaczył. Jego pracownicy tłoczyli się w naszej bostońskiej rezydencji. Byli komandosi Navy SEALs i żołnierze piechoty morskiej zostawiali ubłocone buciory w lśniącym holu, gapiąc się cielęcym wzrokiem na naszą drzemiącą córeczkę ubraną w różowe śpioszki. Wymieniali uwagi na temat zmieniania pieluch i właściwej metody przewijania, a później podejmowali próbę nauczenia niemowlęcia podstawowych zasad odbijania.

Justin oświadczył kolegom, że ich synowie nigdy nie umówią się na randkę z jego córką. Przyjęli tę nowinę pogodnie, a później utkwili wzrok we mnie. Powiedziałam, że mogą dostać wszystko, czego zapragną, pod warunkiem że zmienią małej pieluchy o drugiej w nocy. Moje słowa wywołały tyle dwuznacznych uwag, że Justin musiał wyprowadzić z domu kilku z nich.

Mimo to mój mąż był szczęśliwy. Ja również. Życie było wspaniałe.

Taka właśnie jest miłość, prawda? Śmiejecie się, płaczecie i wspólnie karmicie dziecko w środku nocy. Kilka miesięcy później nadal się kochacie, ale nagle zdajesz sobie sprawę, że coś się zmieniło, choć nadal zasadniczo jest super. Justin obsypywał mnie biżuterią, a ja chodziłam na obowiązkowe lekcje jogi i odwiedzałam nieprzyzwoicie drogie sklepy z ubrankami dla niemowląt. To prawda, że mojego męża często nie było w domu, ale nigdy nie należałam do kobiet, które boją się zostać same. Miałam córkę, a wkrótce pojawiła się Dina, dzięki której mogłam wychodzić na miasto. Powróciłam do dawnych zajęć w pracowni jubilerskiej, projektując biżuterię i tworząc, pielęgnując swoje talenty i promieniejąc.

Justin zwolnił, daremnie szukając miejsca, w którym mógłby zaparkować range rovera. Nasz miejski dom miał podziemny garaż – luksus niemal wart podatku, który trzeba było za niego płacić – ale, ma się rozumieć, Justin zostawił go mnie, więc teraz musiał toczyć zażartą walkę o miejsce parkingowe w centrum Bostonu.

Kiedy minął dom pierwszy raz, moje spojrzenie odruchowo powędrowało w górę, w kierunku okna na drugim piętrze, gdzie znajdował się pokój Ashlyn. W pokoju było ciemno, co mnie zaskoczyło, bo Ashlyn tego wieczoru miała zostać w domu. Może po prostu nie zapaliła górnego światła i siedziała przed laptopem, zadowalając się jego poświatą. Odkryłam, że piętnastolatki potrafią tak przesiadywać całymi godzinami. Słuchawki w uszach, szklany wzrok wbity w monitor i zaciśnięte wargi.

Justin znalazł wolne miejsce. Szybko wycofał i zgrabnie wcisnął range rovera w wolną przestrzeń. Obszedł wóz i stanął z mojej strony, żeby otworzyć drzwi. Pozwoliłam mu na to.

Zostało jeszcze kilka sekund. Moje leżące na kolanach dłonie były tak mocno zaciśnięte, że zbielały knykcie. Próbowałam się zmusić do oddychania. Wdech. Wydech. To bardzo proste. Krok po kroku, chwila po chwili.

Czy pocałuje mnie w usta? Albo w miejsce, które kiedyś odkrył za moim uchem? A może po prostu zdejmiemy ubranie, wgramolimy się do łóżka i będziemy mieli to za sobą. Zgaszone światło, zaciśnięte powieki. Może on cały czas o niej myśli? A może to bez znaczenia. Przecież jest ze mną. Zwyciężę. Odzyskam męża, ojca mojego dziecka.

Drzwi się otworzyły i ujrzałam nad sobą faceta, który od osiemnastu lat był moim mężem. Wyciągnął rękę. Ruszyłam za nim. Wysiadłam z samochodu i zaczęłam iść chodnikiem. Żadne z nas nie powiedziało ani słowa.

Justin przystanął przed frontowymi drzwiami. Miał zamiar wprowadzić hasło na klawiaturze numerycznej, ale nagle zamarł, zmarszczył brwi, a później posłał mi szybkie spojrzenie.

– Wyłączyła alarm – mruknął. – Znowu zostawiła otwarte drzwi.

Spojrzałam na klawiaturę przy drzwiach i zrozumiałam, o co mu chodzi. Justin sam zainstalował system alarmowy. Nie było to urządzenie mechanicznie blokujące zasuwę, ale sterowany elektronicznie układ. Kiedy wprowadziłeś prawidłowy kod, system rozbrajał zamki i drzwi się otwierały. Prosta sprawa: nie znasz kodu, nie wchodzisz.

System elektroniczny wydawał się idealnym rozwiązaniem dla kilkunastoletniej córki, która wyjątkowo często zapominała o zabraniu klucza. Jednak aby alarm działał, musiał zostać uzbrojony, co okazało się kolejnym wyzwaniem dla Ashlyn.

Justin przekręcił gałkę. Drzwi otworzyły się bezgłośnie na ciemny hol.

Teraz to ja zmarszczyłam brwi.

– Mogła przynajmniej zostawić światło.

Moje szpilki głośno zastukały, kiedy przeszłam na drugą stronę holu, aby zapalić żyrandol. Nie trzymałam się już ramienia Justina, więc nie stąpałam tak pewnie. Byłam ciekawa, czy to zauważył. Ciekawe, czy w ogóle go to obchodziło.

Dotarłam do panelu umieszczonego w ścianie. Przełączyłam pierwszy przełącznik. Nic. Spróbowałam ponownie. Kilka razy przesunęłam go w górę i w dół. Nadal nic.

– Justin… – wyjąkałam ze zdumieniem.

Usłyszałam, jak mówi:

– Libby…

Później rozległ się zabawny odgłos przypominający strzał z pistoletu małego kalibru. Świszczący dźwięk. Nagle ciało Justina wygięło się w łuk. Patrzyłam z otwartymi ustami, jak staje na palcach, a później przechyla w tył, wydając gardłowy jęk bólu przez zaciśnięte zęby.

Poczułam woń spalonej skóry.

Wtedy go zobaczyłam.

Był potężnie zbudowany. Większy od mojego męża, który miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, ważył sto kilogramów i pracował na placach budów. Masywna ciemna postać majacząca na końcu holu, z dłonią zaciśniętą na dziwnie wyglądającym pistolecie o kwadratowej lufie. Zielone konfetti zauważyłam jak przez mgłę. Na drewnianą podłogę w holu posypały się małe kawałeczki jasnozielonego konfetti, a mój mąż wykonywał danse macabre. Zamaskowany mężczyzna zrobił kolejny krok.

Zdjął palec z cyngla, a Justin przestał się wyginać. Nagle jakby zapadł się w sobie. Wziął urywany oddech, ale wielkolud ponownie nacisnął spust. Ciało Justina wygięło się konwulsyjnie cztery, pięć, sześć razy. Stałam z otwartymi ustami i wyciągniętą ręką, jakby miało to powstrzymać kołysanie pokoju.

Mój mąż coś powiedział, ale początkowo nie mogłam nic zrozumieć. Później do mnie dotarło. Niskim, chrapliwym głosem kazał mi uciekać.

Zrobiłam jeden krok. Wystarczająco długi, żeby spojrzeć błagalnie w kierunku ciemnych schodów. Modliłam się, żeby moja córka była bezpieczna w swojej sypialni na drugim piętrze. Żeby kołysała się przed swoim iPodem, nieświadoma tego, co się dzieje na dole.

Wtedy olbrzym odwrócił się do mnie. Poruszył nadgarstkiem, wsuwając kwadratowy nabój do lufy pistoletu, w którym rozpoznałam taser. Później skoczył naprzód i przyłożył koniec lufy do boku mojej nogi. Pociągnął za spust.

Punkt zetknięcia lufy z udem natychmiast ożył nieznośnym bólem. Ponownie woń spalonego ciała. I krzyk. Pewnie mój własny.

Zwróciłam uwagę na dwie rzeczy: mój przejmujący ból i białka oczu napastnika. Ma kominiarkę, dotarło do mnie jak przez mgłę. Czarną narciarską kominiarkę zasłaniającą usta, nos i resztę twarzy, i to tak szczelnie, że nie był człowiekiem, ale pozbawionym twarzy potworem. Bestią o białych oczach wkraczającą do mojego domu wprost z moich koszmarów.

Nagle Justin rzucił się niezgrabnie naprzód, młócąc rękami i zasypując słabymi razami grzbiet większego napastnika. Postać w czarnej masce wykonała lekki obrót, wymierzając jakiś cios karate w gardło Justina.

Mój mąż wydał przerażający gulgot i osunął się na podłogę.

Moja lewa noga się ugięła i runęłam w dół, jak on. Później poturlałam się i zwymiotowałam szampana.

Ostatnią myślą, która przebiła się przez ból, pieczenie, panikę i lęk było… żeby tylko nie znalazł Ashlyn. Żeby nie znalazł Ashlyn.

Niestety chwilę później ją usłyszałam. Usłyszałam jej wysoki, przerażony głos.

– Tato! Mamo! Tatusiu!

W ostatniej chwili świadomości zdążyłam odwrócić głowę. Ujrzałam dwie inne zamaskowane postacie trzymające moją córkę, która wiła się w ich uścisku. Wlekli ją w dół po schodach.

Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę.

Kocham cię, próbowałam powiedzieć.

Ale z moich ust nie wydobyło się ani jedno słowo.

Zamaskowany napastnik ponownie uniósł taser. Spokojnie włożył nowy nabój. Wycelował i strzelił.

Moja piętnastoletnia córka zaczęła krzyczeć.

Ból ma smak.

Jedyne pytanie brzmi: jak smakuje tobie?ROZDZIAŁ 2

Obudziło ją ćwierkanie komórki, co było zaskakujące przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, teoretycznie nie wykonywała już pracy, która wymagała odbierania telefonów o wczesnych godzinach porannych. Po drugie, oznaczało to, że musiała zasnąć, co było kolejną rzeczą, która teoretycznie nie zdarzyła się jej od miesięcy.

Tessa Leoni leżała z lewej strony łóżka, kiedy telefon zaczął wygrywać coraz głośniejsze akordy dzwonków. Zdała sobie sprawę, że wyciąga rękę nie w kierunku komórki, ale pustej połowy materaca. Choć od jego śmierci minęły dwa lata, nadal wyciągała rękę w poszukiwaniu męża, który kiedyś tam spał.

Telefon zaświergotał głośniej, bardziej natarczywie. Siłą woli przewróciła się na drugi bok, w kierunku nocnego stolika, uświadamiając sobie, że prawdziwy sen zdezorientował ją bardziej od chronicznej bezsenności.

Odebrała, zanim wybrzmiał ostatni dzwonek. Rozpoznała głos szefa, co stanowiło trzecią niespodziankę, bo rzadko był stroną inicjującą kontakt. Otrząsnęła się z resztek snu, czując, jak do głosu dochodzą lata szkolenia. Skinęła głową, zadała wszystkie niezbędne pytania, a później odłożyła telefon i włożyła ubranie.

Ostatnia chwila wahania. Zabrać broń czy nie? Obecnie nie musiała tego robić, w przeciwieństwie do czasów, kiedy była funkcjonariuszką policji stanowej Massachusetts. Z drugiej strony czasami było to przydatne nawet na jej obecnym stanowisku. Pomyślała o informacjach przekazanych przez szefa – sytuacji, czasie oraz ilości znanych niewiadomych – i podjęła decyzję. Sejf na broń był z tyłu szafy. Wyćwiczonymi palcami przekręciła w ciemności gałkę zamka szyfrowego, wyciągnęła glocka i wsunęła go do kabury pod pachą.

Była gotowa do wyjścia o szóstej dwadzieścia osiem w sobotę rano.

Podniosła komórkę i włożyła ją do kieszeni płaszcza, a później ruszyła korytarzem, żeby zawiadomić o wyjściu swoją mieszkającą na stałe gosposię i nianię, a jednocześnie długoletnią przyjaciółkę.

Pani Ennis już się obudziła. Podobnie jak wiele starszych kobiet dysponowała niemal nadprzyrodzoną zdolnością wyczucia, kiedy jest potrzebna, i zwykle reagowała z wyprzedzeniem. Siedziała wyprostowana na łóżku, a lampa przy nim była włączona. W rękach trzymała notatnik, aby zapisać przekazane w ostatniej chwili polecenia. Spała w sięgającej kostek flanelowej koszuli w czerwono-zieloną kratę, którą Sophie podarowała jej rok temu na Boże Narodzenie. Pani Ennis potrzebowała jedynie małego białego czepka, żeby wyglądać jak babcia z Czerwonego Kapturka.

– Zostałam wezwana – oznajmiła Tessa.

– Co mam jej powiedzieć? – spytała pani Ennis. „Ona”, czyli Sophie, była ośmioletnią córeczką Tessy. Sophie, która dwa lata temu straciła ojca w strzelaninie, niechętnie spuszczała matkę z oczu. To właśnie z powodu córki, a także dla własnego dobra Tessa zrezygnowała z pracy w policji stanowej po śmierci Briana. Sophie potrzebowała więcej stabilności, musiała wiedzieć, że przynajmniej jeden rodzic wróci na noc do domu. Nowa praca Tessy w agencji zajmującej się wywiadem gospodarczym oznaczała zasadniczo stałe godziny pracy, od dziewiątej do siedemnastej. Oczywiście z wyjątkiem ostatniego porannego telefonu…

– Mam wrażenie, że sytuacja jest pilna – odpowiedziała po chwili wahania Tessa. – Może to oznaczać, że wrócę za dzień lub dwa. Wszystko zależy od tego, z czym będę mieć do czynienia.

Pani Ennis skinęła głową, nie mówiąc ani słowa.

– Powiedz Sophie, żeby pisała SMS-y – dodała Tessa. – Nie wiem, czy zawsze będę mogła odebrać telefon. Niech wysyła SMS-y, na pewno jej odpiszę.

Tessa skinęła głową, wypowiadając te słowa. Była zadowolona z odpowiedzi, której udzieliła. Sophie musiała mieć możliwość skontaktowania się z matką. Upewnienia się, że mama jest w pobliżu.

Bo jeden raz Tessy przy niej nie było, a po takim ranku, nawet dwa lata później, wciąż nosi się blizny.

– Dziś rano Sophie ma zajęcia z gimnastyki – powiedziała pani Ennis. – Może mogłaby później zaprosić do siebie koleżankę. To ją czymś zajmie.

– Dziękuję. Postaram się zadzwonić przed obiadem, a już na pewno, zanim mała pójdzie do łóżka.

– Nie martw się o to – zapewniła ją energicznie pani Ennis. Opiekowała się Sophie od czasu, gdy ta była niemowlęciem. Miały za sobą długie lata, kiedy Tessa patrolowała ulice na nocnej zmianie. Nie było żadnej sprawy związanej z domem lub Sophie, z którą pani Ennis nie potrafiłaby sobie poradzić. Staruszka zdawała sobie z tego sprawę.

– Idź już – powiedziała pani Ennis, wskazując ręką drzwi. – Poradzimy sobie.

– Dziękuję. – Tessa była jej naprawdę wdzięczna.

– Uważaj na siebie.

– Zawsze na siebie uważam. – Także to powiedziała serio.

Ruszyła do drzwi ciemnym korytarzem. Stawiała kroki wolniej, niż chciała, na chwilę zatrzymując się obok sypialni córki. Byłaby samolubna, gdyby weszła do środka i obudziła małą, dlatego zadowoliła się przystanięciem w otwartych drzwiach i zajrzeniem do mrocznego pokoju. Po chwili rozpoznała ciemnokasztanowe loki Sophie leżące na jasnozielonej poduszce.

W sypialni paliły się dwie nocne lampki, bo Sophie nie czuła się bezpiecznie w ciemności. Obejmowała dłońmi ulubioną lalkę Gertrude – przypominającą szmacianą lalkę Ann – o brązowych włosach z przędzy i ciemnych oczach podobnych do guzików. Po śmierci Briana Gertrude miała klatkę piersiową oklejoną plastrami. Boli ją serce, tłumaczyła Sophie, a Tessa kiwała głową ze zrozumieniem.

Nie tylko Sophie miała blizny wywołane wydarzeniami sprzed dwóch lat. Za każdym razem gdy Tessa wychodziła z domu – do pracy, pobiegać lub żeby zrobić zakupy w spożywczym – boleśnie odczuwała fizyczne rozdzielenie z dzieckiem, jakby została rozerwana na dwoje i nie mogła być pełną osobą, dopóki ponownie nie wróci do domu. Czasami nadal widziała we śnie krew i śnieg. Wyciągała rękę, żeby chwycić padającego męża. Jednak równie często śniło się jej, że nadal trzyma pistolet, wciąż naciska spust.

W końcu zdołała pokonać cały korytarz. Przystanęła na chwilę w kuchni, skreśliła krótką wiadomość i zostawiła ją na krześle córki. Napisała: Kocham Cię, niebawem wrócę do domu…

Później wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi.

Tessa nie należała do dzieci, które dorastały, marząc o tym, żeby zostać policjantem. Jej ojciec był mechanikiem złotą rączką, robotnikiem, którego bardziej interesowała codzienna szklaneczka jacka daniel’sa niż jedyna córka. Matka istniała w jej pamięci jedynie jako mglista postać rzadko opuszczająca sypialnię w tylnej części domu. Umarła młodo, więc Tessa mogła raczej opłakiwać jej wyobrażenie niż prawdziwą osobę.

Pozostawiona samej sobie, Tessa podjęła decyzje, które spowodowały, że została sama, w ciąży i bez środków do życia. Później dorosła. Nie robiła wielkiej tragedii z tego, że zawiodła samą siebie, ale nie było mowy, aby zawiodła własne dziecko. Pierwszym krokiem było znalezienie pracy odpowiedniej dla samotnej matki mającej zaledwie średnie wykształcenie. W ten sposób trafiła do akademii policyjnej. Spędziła tam sześć miesięcy, ucząc się strzelać, walczyć wręcz i typować podejrzanych. Była zaskoczona tym, że okazała się świetna we wszystkich trzech dziedzinach.

Mało tego, kochała tę robotę. Służbę policyjną, mundur, poczucie koleżeństwa.

Przez cztery lata patrolowała autostrady Massachusetts, zatrzymując pijanych kierowców, zażegnując bójki i kłótnie domowe. Przez cztery lata miała cel i poczucie, że jej praca naprawdę coś zmienia. Była szczęśliwa.

Ufała swojemu wyszkoleniu, gdy skręcała w stronę centrum Bostonu, szukając miejsca do zaparkowania samochodu i obserwując miejsce, w którym doszło do przestępstwa. Denbe’owie mieszkali w dzielnicy Back Bay, jednej z najbardziej zamożnych części miasta, jak przystało na właściciela firmy wartej sto milionów dolarów. W okolicy roiło się od dostojnych miejskich rezydencji położonych na tyle blisko, że ktoś powinien coś usłyszeć, a jednocześnie na tyle drogich, że ściany były z pewnością pokryte warstwą jakiegoś materiału dającego bogaczom poczucie przebywania na własnej bezludnej wyspie pośrodku morza innych domów w centrum Bostonu.

Nie zauważyła furgonetki koronera ani ruchomego centrum dowodzenia, co miało sens, bo sprawę zakwalifikowano jako kradzież z włamaniem. Z drugiej strony naliczyła ponad sześć radiowozów oraz kilka nieoznakowanych pojazdów używanych przez detektywów. Ciut za dużo ludzi jak na zwykłe włamanie. Nie wspominając o obecności wielu detektywów… Widocznie zmienili wstępną kwalifikację.

Tessa objechała Marlborough Street i skręciła w tylną alejkę, gdzie szczęśliwi mieszkańcy Back Bay mieli zarezerwowane miejsca parkingowe, a jeszcze więksi szczęściarze – prywatne garaże. Znalazła wolne miejsce i je zajęła. Oczywiście całkowicie wbrew przepisom, ale dostrzegła inne samochody detektywów i zrozumiała, że nie ona pierwsza wykorzystała okazję. Wyjęła plakietkę, żeby oznaczyć wóz jako pojazd Dochodzeń Specjalnych, i umieściła ją na desce rozdzielczej swojego lexusa. Pewnie mimo to wlepią jej mandat, ale mówi się trudno.

Wysiadła z samochodu, owinęła się długim czekoladowobrązowym wełnianym płaszczem, a później się zawahała.

W pierwszym odruchu chciała pozbyć się glocka. Włożyć go do schowka na rękawiczki. Wniesienie broni na miejsce przestępstwa, na oczach detektywów z Bostonu, z pewnością wywoła ironiczne komentarze.

Później się wkurzyła. Przypomniała sobie jedną z podstawowych zasad każdego gliniarza: nigdy nie pozwól, żeby zobaczyli, jak się pocisz.

Tessa uniosła brodę, wyprostowała plecy, wsunęła swoją zarejestrowaną broń do kabury pod pachą i ruszyła przed siebie.

Słońce stało wysoko na niebie, oblewając złocistą poświatą miejskie rezydencje o kremowej fasadzie i domy z czerwonej cegły. Wróciwszy na Marlborough Street, ruszyła chodnikiem, wzdłuż którego ciągnął się rząd domów z czerwonej cegły, do rezydencji Denbe’ów, podziwiając frontowe schody ozdobione wyschniętą kukurydzą i innymi dekoracjami z płodów rolnych, które pozostały po Święcie Dziękczynienia. Większość miejskich rezydencji mogła się poszczycić małym ogrodem przylegającym do chodnika, którego granicę wyznaczało ozdobne ogrodzenie z kutego żelaza. O tej porze roku roślinność ograniczała się do miniaturowych bukszpanów, nieco większych liściastych krzewów, a czasem uschłych chryzantem. Tego dnia temperatura nie była najgorsza, a słońce obiecywało trochę ciepła. Dzień po dniu słońce będzie coraz niżej, dni staną się krótsze, zerwie się przenikliwy wiatr i niemal boleśnie nastanie grudzień z jego porannym chłodem.

Młody policjant w mundurze stał samotnie przed wejściem do domu Denbe’ów. Przestępował z nogi na nogę, żeby się ogrzać lub nie zasnąć. Była bardzo blisko, na chodniku przed piękną miejską rezydencją o kremowej fasadzie i czarnych detalach, ale nie dostrzegła najmniejszego śladu tragedii, która się tu rozegrała. Żadnej policyjnej taśmy rozciągniętej wzdłuż frontowych schodów, żadnych noszy koronera czekających w wąskim przejściu. Oględnie mówiąc, miejsce wydawało się spokojne, co skłoniło ją do zastanowienia, czemu bostońska policja nie chciała, żeby ludzie dowiedzieli się, co tu zaszło.

Z relacji szefa Tessy wynikało, że gosposia Denbe’ów zadzwoniła na policję tuż po piątej trzydzieści rano. Powiedziała, że w domu wygląda, jakby doszło do włamania. Natychmiast wysłano detektywa mającego służbę w tym rejonie. Na miejscu okazało się, że sprawa jest nieco poważniejsza od zwykłego włamania. To wywołało kolejne telefony, między innymi z firmy Justina Denbego do przełożonego Tessy.

Podczas pierwszej rozmowy z szefem Tessa uznała sytuację za kłopotliwą. Teraz, patrząc na ciemny orzech włoski rosnący przed frontowymi drzwiami, zmieniła ocenę na skomplikowaną. Bardzo skomplikowaną.

Ruszyła w kierunku młodego policjanta, pokazując odznakę inspektora. Zgodnie z przewidywaniami pokręcił głową.

– To prywatne przyjęcie – poinformował Tessę. – Tylko dla bostońskiej policji.

– Mam specjalne zaproszenie – zaprotestowała Tessa. – Od Denbe Construction, firmy należącej do właściciela. To korporacja specjalizująca się w projektach budowlanych wartych sto milionów dolarów, zlecanych przez senatorów z tego stanu i wysokich urzędników z Waszyngtonu. Takich wyrobników jak my nie stać na to, żeby ich wkurzyć.

Spojrzał na nią gniewnym wzrokiem.

– Jakich urzędników z Waszyngtonu?

– Ważniaków, którzy mogą wystawić Justinowi Denbemu otwarte zaproszenie na każdą uroczystość zaprzysiężenia prezydenta, jaką wybierze. Takie z nich szychy. – Może nieco przesadziła, ale chciała zostać dobrze zrozumiana.

Policjant przeniósł ciężar ciała z lewej nogi na prawą. Nie do końca uwierzył w polityczne koneksje, ale biorąc pod uwagę, że rezydencja znajdowała się w zamożnej dzielnicy Back Bay, nie mógł całkowicie zlekceważyć jej historii.

– Rozejrzyj się wokół – nacisnęła Tessa. – Pomyśl o tej rodzinie i okolicy. Do licha, to nie nasza liga. Dlatego firma pana Denbe wynajęła firmę, w której pracuję. Prywatną firmę zajmującą się ochroną prywatnych interesów. Nie mówię, że to słuszne, że musi ci się to podobać, ale oboje wiemy, co to za kręgi. Tak działa ten świat.

Wygrywała. Wiedziała, że wygrywa. Oczywiście w tym momencie pojawiła się sierżant D.D. Warren z bostońskiej policji.

Bezkompromisowa blondynka wyszła frontowymi drzwiami, ściągnęła lateksowe rękawiczki, zauważyła Tessę i uśmiechnęła się z wyższością.

– Słyszałam, że zostałaś policjantką do wynajęcia – przywitała ją detektyw z wydziału zabójstw. Jej krótkie jasne loki kołysały się w porannym słońcu, kiedy schodziła po stopniach. Znana z dobrego wyczucia mody, D.D. miała na sobie czarne sprane dżinsy, jasnoniebieską bluzkę zapinaną na guziki i skórzaną kurtkę w kolorze karmelkowym. Stąpała pewnie, mimo wysokich szpilek.

– Słyszałam, że zostałaś mamusią.

– I mężatką. – Detektyw Warren błysnęła jej niebieskawo lśniącą obrączką. Zatrzymała się obok umundurowanego policjanta, który zaczął spoglądać w bok, szukając drogi ucieczki.

Ostatni raz D.D. i Tessa widziały się w szpitalnym pokoju, dwa lata temu. Warren i jej partner, Boby Dodge, przesłuchiwali Tessę na okoliczność postrzelenia jej męża, zamordowania innego funkcjonariusza oraz śmierci dwóch kolejnych osób. Nie podobały się jej pytania D.D., a D.D. nie spodobały się odpowiedzi Tessy. Najwyraźniej żadna z nich nie zmieniła zdania o tej drugiej.

D.D. wskazała brodą charakterystyczne wybrzuszenie pod rozpiętym płaszczem Tessy.

– Naprawdę pozwalają ci nosić broń?

– Tak to bywa, kiedy sąd oczyści człowieka ze wszystkich zarzutów. Uzna go za niewinnego w oczach prawa i tak dalej.

D.D. przewróciła oczami. Dwa lata temu nie uwierzyła w jej historię.

– Co tu robisz? – spytała rzeczowo funkcjonariuszka miejskiej policji.

– Przyszłam odebrać ci sprawę.

– Nie możesz.

Tessa nie odpowiedziała, bo cisza była najlepszą demonstracją siły.

– Mówię serio – podjęła D.D. – Nie możesz odebrać mi sprawy, bo jej nie prowadzę.

– Co?! – Tessa nie mogła powstrzymać zdumienia. Była to nieoczekiwana wiadomość, zważywszy na pozycję D.D. w bostońskiej policji, gdzie była uważana za superglinę.

D.D. wskazała głową frontowe drzwi w fasadzie z brunatnego piaskowca.

– Sprawę prowadzi detektyw Neil Cap. Jest w środku, jeśli chcesz zamienić z nim słówko.

Tessa musiała przeszukać swoje banki pamięci.

– Zaraz, zaraz, ten rudowłosy dzieciak? Gość, który przesiadywał w biurze koronera? Masz na myśli tego Neila?

– Dobrze go wychowałam – odrzekła skromnie D.D. – Nawiasem mówiąc, Neil jest pięć lat starszy od ciebie. I nie lubi, jak nazywa się go dzieciakiem. Będziesz potrzebowała lepszych manier, jeśli chcesz odsunąć go od śledztwa.

– Nie potrzebuję żadnych dobrych manier. Właściciele wyrazili zgodę na to, żebym tu weszła.

D.D. zrobiła zdziwioną minę i chytrze zmrużyła swoje jasnobłękitne oczy.

– Rodzina? Gadałaś z nimi? Bo widzisz, bardzo nam zależy, żeby z nimi porozmawiać. Właściwie natychmiast.

– Nie rozmawiałam z rodziną. Okazało się, że Justin Denbe nie kupił tego domu, jak wielu bogatych facetów. Zrobiła to jego firma.

Detektyw Warren zawsze była bystrą babką.

– Cholera. – Ciężko westchnęła.

– Dziś o szóstej rano – poinformowała ją Tessa – Denbe Construction zleciło firmie Northledge Investigations załatwienie wszelkich formalności związanych z tą nieruchomością. Zostałam upoważniona do wejścia na jej teren, zbadania miejsca popełnienia przestępstwa i przeprowadzenia niezależnej analizy. Możemy tu stać, czekając, aż faks dotrze do waszego biura. Albo możesz pozwolić, żebym natychmiast wzięła się do roboty. Wyjaśniłam temu znakomitemu funkcjonariuszowi, że rodzina Denbe ma pewne koneksje. Oznacza to, że możesz wpuścić mnie do środka i położyć moją głowę pod topór. Oszczędzisz w ten sposób czas i siły potrzebne do znalezienia kogoś, na kogo będzie można zwalić winę.

D.D. nie odpowiedziała, tylko pokręciła głową. Przez chwilę wpatrywała się w ceglaną ścianę, żeby zebrać się w sobie, a raczej obmyślić nowy atak.

– Ile lat odsłużyłaś, Tesso? – spytała zagadkowo D.D. – Cztery, pięć lat jako policjantka patrolująca ulice?

– Cztery.

Doświadczona detektyw spojrzała jej w oczy. Wyraz twarzy Warren nie był drwiący, ale szczery.

– Nie masz wystarczającego doświadczenia do prowadzenia tej sprawy – stwierdziła otwarcie. – Nigdy nie analizowałaś dowodów, nie wspominając o zbadaniu prawie czteropiętrowego miejsca popełnienia przestępstwa oraz wzięciu odpowiedzialności za zaistniałą sytuację. Nie chodzi o łapanie kierowców przekraczających dozwoloną prędkość lub badanie pijanych alkomatem. Zniknęła cała rodzina, w tym kilkunastoletnia dziewczyna.

Tessa zachowała kamienną twarz.

– Wiem.

– Jak się miewa Sophie? – spytała nagle detektyw bostońskiej policji.

– Świetnie, dziękuję.

– Mój syn ma na imię Jack.

– Ile ma?

– Jedenaście miesięcy.

Tessa musiała się uśmiechnąć.

– Pewnie nie sądziłaś, że można kogoś tak kochać? Dopóki nie obudzisz się następnego dnia i nie odkryjesz, że kochasz go jeszcze mocniej?

D.D. nie odwróciła oczu.

– Tak.

– A nie mówiłam?

– Pamiętam, Tesso. Słuchaj, nadal uważam, że się pomyliłaś. Pewnych granic nie wolno przekraczać. Jako policjantka wiesz o tym lepiej od innych. Mimo to zastrzeliłaś człowieka z zimną krwią. Z miłości czy nienawiści, zabójstwo nigdy nie jest słuszne.

– Rzekomo – odrzekła chłodno Tessa. – Rzekomo zastrzeliłam człowieka z zimną krwią.

D.D. nie wyglądała na rozbawioną.

– Ale… ale odzyskałaś swoją córkę – podjęła D.D. nieco delikatniejszym tonem. – Tak jak powiedziałaś, zdarzają się dni, kiedy patrzę na mojego syna i… sama nie wiem. Gdyby znalazł się w niebezpieczeństwie, gdybym obawiała się o jego życie… Cóż, nadal nie zgadzam się z tym, co zrobiłaś, ale teraz lepiej cię rozumiem.

Tessa pozostała niewzruszona. Wyznanie przypominało przeprosiny tak bardzo, jak to było możliwe w przypadku D.D. Warren, co wzbudziło naturalne podejrzenia Tessy co do następnego posunięcia detektyw z Bostonu.

Miała rację.

– Słuchaj, nie mogę ci zakazać wejścia do domu i przeprowadzenia niezależnej analizy, skoro zostałaś upoważniona przez właściciela – powiedziała D.D. – Proszę jedynie o uszanowanie naszej pracy, dobrze? Neil to dobry detektyw, którego wspiera doświadczony zespół. Co więcej, już zaczęliśmy analizować dowody. Jeśli stało się to, co podejrzewamy, od naszego współdziałania zależy los całej rodziny. Ruszajmy.

Tessa zawahała się chwilę.

– Przemawianie słodkim głosem nie jest w twoim stylu.

– A bycie głupią w twoim.

– Fakt.

– Umowa stoi?

Słońce stało w zenicie. Ogrzewało wyłożoną cegłami ścieżkę, oświetlało ściany kremowej miejskiej rezydencji, sięgało swymi palcami uchylonych solidnych drzwi z orzecha włoskiego. Taka piękna ulica, pomyślała Tessa, i taka straszna zbrodnia. Z drugiej strony wiedziała, że nikt nie ma pojęcia, co wydarzyło się za zamkniętymi drzwiami, w rzekomo szczęśliwej rodzinie z zamożnej bostońskiej elity.

Zrobiła pierwszy krok w kierunku domu.

– Nie będę dotykać dowodów.

– Już powiedziałam, że…

– Zależy mi wyłącznie na komputerach.

– Dlaczego właśnie na nich?

– Powiem ci, kiedy je znajdę. Ruszajmy. Jak powiedziałaś, zegar tyka. Gratuluję nowej rodziny, D.D.

Detektyw Warren ruszyła w ślad za nią.

– Taak, a ja gratuluję nowej pracy. Powiedz mi, tarzasz się w forsie?

– Tak.

– Założę się, że przesiadujesz w robocie długimi godzinami.

– Co wieczór wracam do domu na kolację.

– Ale za nami tęsknisz, prawda?

– Tak, prawie cały czas.ROZDZIAŁ 3

Biała furgonetka jechała na północ, trzymając się głównych dróg: Storrow Drive do dziewięćdziesiątkitrójki, a później do dziewięćdziesiątkipiątki i dalej. Dochodziła trzynasta, więc autostradą podróżowało się najszybciej.

Nie musieli się o nic martwić. Zwykła biała furgonetka poruszała się z prędkością przekraczającą o marne piętnaście kilometrów na godzinę maksymalną prędkość dozwoloną w stanie Massachusetts. Kierowca zauważył dwa policyjne radiowozy i lekko wdepnął hamulec, jak każdy świadomy użytkownik drogi, by po chwili powrócić do normalnej prędkości.

O piętnastej zrobili pierwszy postój w starej przydrożnej jadłodajni zamkniętej na głucho wiele lat temu. Położony na końcu świata bar miał duży ziemny parking, jeden z tych, na które zajeżdżają kierowcy dużych ciężarówek, aby chwilkę się zdrzemnąć lub podlać krzaczki. Co ważniejsze, było to miejsce, na które nikt nie zwracał uwagi, bo na odludziu nie działo się nic ciekawego.

Najmłodszy członek ekipy, dzieciak, którego wołali Radar, poszedł sprawdzić, co słychać z tyłu. Otworzył tylne drzwi i rzucił okiem na ładunek. Dziewczyna i kobieta leżały nieruchomo, ale mężczyzna zaczął się kręcić. Otworzył jedno szkliste oko, spojrzał nieprzytomnie na Radara i skoczył naprzód, jakby chciał zaatakować. Najwyraźniej nadal pozostawał pod wpływem środka uspokajającego, bo padł plackiem na gumową wykładzinę zaledwie kilkanaście centymetrów dalej. Runął i ponownie zamarł. Radar wzruszył ramionami i sprawdził mu tętno, a później jakby nigdy nic otworzył przenośny zestaw, wyjął uprzednio przygotowaną strzykawkę i wbił igłę w górną część jego ramienia. To powinno go na chwilę uspokoić.

Radar zbadał opaski krępujące nadgarstki całej trójki oraz taśmę, którą zaklejono im usta.

Do tej pory wszystko szło jak po maśle. Złożył instrumenty i ruszył do podwójnych drzwi, ale nagle się zatrzymał. Nie był pewny, dlaczego to zrobił. Może dlatego, że był naprawdę dobry w swoim fachu, miał szósty zmysł, któremu zawdzięczał swoją ksywę nadaną podczas pierwszej misji wiele krajów, lat i jednostek temu. Z jakiegoś powodu położył zestaw na podłodze, i mimo że Z warknął przez okienko w kabinie, żeby się pospieszył, ponownie sprawdził swoich podopiecznych.

Telefony komórkowe, kluczyki samochodowe, portfele, scyzoryki, iPody, iPady oraz wszystko, co człowiek mógłby uznać za przydatne, zostawili na schludnej kupce pośrodku wysepki kuchennej w bostońskiej rezydencji. Radar uznał, że to gruba przesada, bo tym razem ich celem byli cywile, ale Z wyraził się jasno. Powiedzieli im, że mężczyzna opanował pewne umiejętności. Oczywiście nie takie jak oni, ale „umie sobie poradzić”. Lekceważenie przeciwnika było dobre dla idiotów, więc nie lekceważyli nikogo.

A jednak… Radar spojrzał na dziewczynę. Jęknęła cicho, kiedy obmacał jej klatkę piersiową. Nagle się zarumienił. Poczuł się jak zboczeniec, gdy jego dłonie przesunęły się po ciele dziecka, a właściwie młodej i ładnej dziewczyny. Fiut, fiut, głupi fiut, zganił samego siebie, bo w tej robocie wszystko sprowadzało się do właściwego poszufladkowania. Teraz kobieta. Nadał czuł się skrępowany, wewnętrznie brudny, ale pocieszył się myślą, że lepiej, aby zrobił to on niż Mick. Jakby potrafił czytać w jego myślach, Mick odwrócił się w szoferce i spojrzał na Radara wywołującymi niepokój jasnoniebieskimi oczami. Oczy Micka były spuchnięte i nabiegłe krwią. Pewnie nadal był wkurzony z tego powodu.

– Co się, kurwa, dzieje?! – warknął. – Sprawdzasz je czy obmacujesz?

– Coś jest nie tak – mruknął Radar.

– Niby co? – zapytał Z. Olbrzym poruszył się niespokojnie w fotelu kierowcy. Zaczął już otwierać drzwi, aby wysiąść.

– Nie wiem – mruknął ponownie Radar, poruszając dłońmi, grzebiąc i macając poły ubrania. – Próbuję to sprawdzić.

Mick zamknął jadaczkę. Radar wiedział, że blondyn nie zawsze go lubił, ale byli ze sobą wystarczająco długo, żeby Mick wiedział, iż nie należy lekceważyć intuicji kolegi. Jeśli Radar miał przeczucie, z pewnością coś było na rzeczy. Pytanie co.

Z już obszedł furgonetkę. Poruszał się błyskawicznie jak na takiego olbrzyma, a zważywszy na to, że nadal miał na sobie czarne ciuchy, jego obecność wywoływała dziwny niepokój w bezksiężycową noc.

– Co jest? – spytał.

Nagle Radar odgadł, o co chodzi, i ponownie sprawdził faceta. Po sześciu godzinach misji popełnili pierwszy, ale jakże kosztowny błąd. Podniósł się, rozważając możliwości, kiedy Z ruszył nagle do akcji.

Zanim Radar zdążył mrugnąć okiem, w ręku olbrzyma błysnął nóż. Wyrwał do przodu, a Radar odskoczył, instynktownie odwracając oczy.

Jedno dźgnięcie i trzy cięcia. Nie więcej i nie mniej. Z skończył. Obejrzał swoją robotę i mruknął z zadowoleniem, zostawiając stojącego najniżej w hierarchii Radara, aby załatwił resztę.

Kiedy Radar został sam, przystąpił do pracy, dysząc niespokojnie. Na szczęście był przewidujący i zrezygnował z obiadu. Dobrze, że noc była ciemna, bo nie musiał oglądać ze szczegółami tego, co robi.

Kiedy skończył, podniósł zestaw z podłogi furgonetki. Szufladkowanie, przypomniał sobie. Główna zasada jego fachu. Zamknął tylne drzwi.

Pół minuty później był już w szoferce i sadowił się niespokojnie obok Micka.

Ruszyli w dalszą drogę przez ciemną noc. Biała furgonetka mknęła na północ.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: