Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nietrwała ondulacja, czyli rozterki fryzjerki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nietrwała ondulacja, czyli rozterki fryzjerki - ebook

Kiedy zaskakuje nas los, warto wziąć sprawy w swoje ręce i uczesać scenariusz

Zuzka to urocza fryzjerka z milionem pomysłów na minutę, która fryzjerką została… przez przypadek. A tych w jej życiu nie brakuje! Bohaterka dowcipnie opowiada o swoich perypetiach, wtajemniczając nas w zwariowane historie rodzinne. Z tych opowieści poznamy jej ukochanego Krzyśka, zwanego nieślubnym, oraz ich rozkosznego synka Antosia. Niebagatelną rolę w historiach niedoszłej wokalistki odegrają opiekunka Antosia Panika (czyli pani Monika) i jej specyficzny syn Antoni (zwany Banderasem). Los podsuwa różne scenariusze, a podejrzliwość bywa zgubna, dlatego Zuzia wpadnie w małe tarapaty. Czy wybrnie z nich dzięki urokowi osobistemu, zdolnościom fryzjerskim, nieprzeciętnej kreatywności i pomocy osób z najbliższego otoczenia?

Ni stąd, ni zowąd okazało się, że cudze włosy to coś, z czym potrafię zrobić więcej niż inni. A kiedy po pewnym czasie trafiłam na praktykę do samego Karola Meyera i Karol ocenił moje uczesania zdecydowanie lepiej niż jakikolwiek internauta mój wokal, klamka zapadła.
Zostałam fryzjerką.
Od tej chwili przestałam brać pod uwagę ponowne zdawanie chemii, ale tak do końca nie porzuciłam myśli o śpiewaniu. Śpiewająca fryzjerka – to mogło chwycić. Coś jak taksówkarz recytujący wiersze. Widziałam takiego w telewizji. Chodził mi po głowie ten pomysł, dopóki nie zagadnęłam pierwszej klientki. Zaczęłam rozmawiać… i śpiewanie odłożyłam na później. Bo czego to się człowiek nie dowie podczas takiej rozmowy!


Małgorzata Thiele – mieszkanka zakątka Polski, który na mapie prognozy pogody w telewizji zakrywany jest planszą z nazwą dnia tygodnia. Wieloletnie obserwacje przekonały ją, że pod planszą toczy się życie, i to czasem w sposób dość zabawny, o czym opowiedziała w swojej książce „Trzy panie w samochodzie, czyli sekta olimpijska”. Ponieważ tych obserwacji ma więcej, spisała je ponownie i sądzi, że jeszcze o nich opowie.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-938-0
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Miałam być piosenkarką.

Nie jednocześnie. Ani nawet nie na zmianę. To były różne koncepcje. Autorami tej pierwszej byli moi rodzice, tej drugiej ja.

Obie strony miały mocne argumenty. Rodzice przypominali, że od wczesnego dzieciństwa bawiłam się w szpital i wszystkie moje misie były poowijane w bandaże. Ja przekonywałam, że śpiewam od zawsze, co, jak powinni pamiętać, robiło wrażenie nawet na paniach w przedszkolu.

Ta dyskusja nabrała szczególnej mocy, kiedy kończyłam gimnazjum i trzeba było wybrać klasę w liceum. Rodzice twierdzili, że skoro lubię biologię, powinnam pójść do klasy o profilu biologiczno-chemicznym. Odpowiedziałam, że owszem, lubię biologię, ale jednak trochę mniej niż śpiewanie. Na to oni, że proszę bardzo, mogę sobie śpiewać, ale co mi szkodzi uczyć się w biol.-chemie? Właściwie co mi szkodzi, pomyślałam i zaakceptowałam ich pomysł. Zdawałam sobie sprawę, że taka klasa to wstęp do medycyny, ale wtedy miałam przed sobą trzy lata, podczas których przede wszystkim zamierzałam zrealizować się wokalnie.

Gdzieś tak w połowie liceum z moim chłopakiem (początkującym basistą) i z dwoma innymi kolegami (początkującym gitarzystą i początkującym perkusistą) założyliśmy kapelę. Mnie, zgadliście, przypadła rola wokalistki. Przygotowaliśmy trzy piosenki i wzięliśmy udział w lokalnym konkursie muzycznym. Przyznano nam wyróżnienie. To nas przekonało, że kroczymy słuszną drogą, więc z zapałem zabraliśmy się do dalszej pracy.

Gdy wielkimi krokami zaczęła się zbliżać matura, trzeba było skorygować plany. W odpowiednim czasie zdałam, co było do zdania, i dla świętego spokoju złożyłam papiery na medycynę. Kiedy jednak na uczelni ogłoszono wyniki, znalazłam się pod kreską. Zabrakło mi kilku punktów. Uznałam to za znak, że medycynę z czystym sumieniem mogę sobie odpuścić i wrócić do spraw pierwszorzędnej wagi. I wtedy mój basista orzekł, że potrzebuje swobody, jakiej mu przy mnie brakuje. Dziwnym zbiegiem okoliczności pozostali muzycy doszli do wniosku, że do ich muzyki bardziej pasowałby męski wokalista. Po czym wszyscy trzej zostawili mnie na lodzie. Mój protest nie został uwzględniony.

Szok był potężny, a kiedy po pewnym czasie się otrząsnęłam, postanowiłam zostać radykalną feministką. Doszłam też do wniosku, że wokalnie poradzę sobie sama. Zaplanowałam, że jeśli nie będę polską Amy Winehouse (wtedy jeszcze nikt nie wiedział, jaki będzie jej koniec), to już na pewno zostanę nową Nosowską. Raz czy drugi wrzuciłam do internetu swoją piosenkę. Niestety, jakoś nie podbiłam serc internautów. Moja kariera stanęła w miejscu. Pewną pociechę przyniosła mi wiadomość, że mój były zespół się rozpadł, co mogło świadczyć o katastrofalnej pomyłce, jaką popełnili koledzy.

Tymczasem rodzice byli przekonani, że za rok jeszcze raz podejdę do matury z chemii, żeby podwyższyć punktację. Nie zaprzeczałam. W końcu byli (i nadal są) moimi ulubionymi rodzicami. A tymczasem, żeby wypełnić czas oczekiwania na wybuch kariery, zapisałam się do pomaturalnej szkoły fryzjerskiej.

Ni stąd, ni zowąd okazało się, że cudze włosy to coś, z czym potrafię zrobić więcej niż inni. A kiedy po pewnym czasie trafiłam na praktykę do samego Karola Meyera i Karol ocenił moje uczesania zdecydowanie lepiej niż jakikolwiek internauta mój wokal, klamka zapadła.

Zostałam fryzjerką.

Od tej chwili przestałam brać pod uwagę ponowne zdawanie chemii, ale tak do końca nie porzuciłam myśli o śpiewaniu. Śpiewająca fryzjerka – to mogło chwycić. Coś jak taksówkarz recytujący wiersze. Widziałam takiego w telewizji. Chodził mi po głowie ten pomysł, dopóki nie zagadnęłam pierwszej klientki. Zaczęłam rozmawiać… i śpiewanie odłożyłam na później. Bo czego to się człowiek nie dowie podczas takiej rozmowy!

No choćby ostatnio. Akurat miałyśmy z panią Alicją farbowanie, strzyżenie i modelowanie. To znaczy ja farbowałam, strzygłam i modelowałam, a pani Alicja opowiadała. Nie to żebym w ogóle się nie odzywała, to nie w moim stylu. Ponieważ znamy się nie od dziś, wspomniałam jej o koleżance, która właśnie dała się nabrać na pożyczkę zero procent. Na to ona wymownie przewróciła oczyma i zaczęła:

– Niektóre kobiety, pani Zuziu, to są takie naiwne, że szok! – Zamilkłam i nadstawiłam uszu, cały czas nakładając farbę. – Córka mojej znajomej poznała faceta. Znajoma od początku mu nie ufała. Ale co z tego? Ta jej córka to po prostu zgłupiała na jego punkcie. Namówił ją, żeby wzięła kredyt na kupno mieszkania. Sam nie mógł, bo pracował na czarno. A tak Bogiem a prawdą, pani Zuziu, prawie nic mu w tej robocie nie pasowało, więc właściwie był na jej utrzymaniu.

Opowieść zapowiadała się interesująco. Niestety, akurat skończyłam farbowanie, zawinęłam włosy pani Alicji w folię i nie bez żalu odesłałam ją na kanapkę, żeby poczekała na efekt.

Jej miejsce zajęła następna klientka. Pani Alicja rozejrzała się i zauważyła, że Aśka akurat nie używa swojego stołka. Przyturlała go blisko mojego stanowiska i wygodnie się na nim rozsiadła. Ja strzygłam, a ona kontynuowała opowieść. Teraz już miała dwie osoby do słuchania.

– Więc jak powiedziałam, trzeba go było utrzymywać. Przyznacie panie, że to już powinno jej dać do myślenia? Ta moja znajoma też próbowała córce przemówić do rozsądku. Ale gdzie tam! Pannica jeszcze się na matkę obraziła. No nic. Kupiła mieszkanie. Wspaniale, sielanka, pełnia szczęścia – przez jakieś dwa miesiące. I nagle dziewczyna z płaczem wraca do matki. Ukochany ją wyrzucił! Jak to możliwe? Z jej własnego mieszkania? – Pani Alicja zawiesza głos, strzyżona klientka wstrzymuje oddech, a nożyczki nieruchomieją w moim ręku. – Okazało się, że wprawdzie ona kupiła, ale mieszkanie jest jego! Taka była w niego zapatrzona, że bezmyślnie podpisała u notariusza wszystkie papiery, które jej podsunął. Wyobrażacie sobie? – pyta, ale nie zależy jej na odpowiedzi. – I teraz sytuacja wygląda tak, że dziewczyna przez trzydzieści lat będzie spłacać kredyt. Na mieszkanie, którego nie ma. I została bez chłopa. No, to drugie to akurat dobrze – kończy pani Alicja i badawczo przygląda się nam obu, młodym i naiwnym, bo zapewne też z kredytem na mieszkanie i z nieuregulowaną sytuacją matrymonialną.

Moja rozmówczyni jest doświadczoną kobietą i nie ma najlepszego zdania o mężczyznach. Przyznała, że trafiają się wśród nich egzemplarze pożyteczne, ale i te powinny być systematycznie kontrolowane. Nie skomentowałam jej oceny, bo odwijałam ją z folii. Kolor ładnie złapał. Druga klientka, do której wróciłam, żeby ją omieść z włosów, nie miała wątpliwości.

– Idiotka – ocenia bohaterkę opowieści, oglądając w lustrze świeżo ostrzyżone boki.

– Zakochała się – próbuję bronić dziewczyny z opowieści.

– Pani Zuziu, w stosunku do n i c h zawsze trzeba być podejrzliwą – poucza mnie pani Alicja.

W taki właśnie sposób w Wytwórni Fryzur Karola Meyera nie tylko doskonalę fach fryzjerski, ale też pogłębiam swoją wiedzę o świecie i ludziach.

W czasach, kiedy trzech facetów z dnia na dzień zerwało ze mną relacje zarówno emocjonalne, jak i profesjonalne, na pewno zgodziłabym się z zasadą pani Alicji. Ale nie dziś. Mam w domu dwóch mężczyzn, których nawet nie śni mi się o nic podejrzewać. Pierwszy to Krzysiek, z którym jestem już ponad cztery lata. Drugi to oczywiście nasz wspólny Antoś – ma dwa lata i osiem miesięcy. Razem tworzymy związek przypominający fryzury pani Alicji. A ona jest zadowolona dopiero wtedy, gdy przekształcę jej włosy w hełm odporny na wszelkie zmiany meteorologiczne, całkiem jak trwała ondulacja w dawnym stylu.

*

Z powodu Antosia przez rok nie pracowałam. Fajny był ten rok, chociaż już pod koniec mocno tęskniłam za pracą. Teraz z kolei tęsknię za synkiem. I wciąż się zastanawiam, czy wszystko z nim dobrze, bo niemal każdego dnia zajmuje się nim ktoś inny. Na początku, zaraz po kupieniu mieszkania, udało nam się znaleźć bardzo dobrą opiekunkę. Wydawało się, że aż do osiągnięcia przez Antka wieku przedszkolnego mamy problem z głowy. I nagle niania została zaatakowana kamieniami wyprodukowanymi przez jej własny woreczek żółciowy. W trybie nagłym trzeba ją było zawieźć na operację. Jako świeża rekonwalescentka zapewniała nas słabym głosem, że już wkrótce wróci. Ba, ale co robić do tego „wkrótce”? Najpierw Krzysiek wziął urlop. Po urlopie okazało się, że niania wciąż jeszcze słabuje. Zaczęły się rodzinne dyżury.

Mamy komplet babć i dziadków, a nawet nadkomplet, bo oprócz naszych rodziców jest jeszcze Marylka, ciotka Krzysia. Jak na złość wszyscy pracują. Na szczęście jedno z nich na pół etatu, inne ma nienormowany czas pracy, a kolejne było skłonne poświęcić część urlopu na doglądanie wnuka. Jakoś więc kombinujemy. Wozimy małego w trzy różne miejsca, co od czasu do czasu rodzi we mnie tęsknotę za okresem, kiedy jeszcze nie mieliśmy mieszkania i koczowaliśmy u moich rodziców. Oczywiście jest to tęsknota krótkotrwała.

Antoś jest wspaniały. Znakomicie się dostosowuje do kolejnych opiekunów i może dzięki temu nie jest dzieckiem bojaźliwym. Wszystko go interesuje, ma mnóstwo energii i jest ciągle w ruchu. Nasza ulubiona zabawa podczas spacerów polega na udawaniu, że go gonię. Wtedy ucieka i śmieje się do rozpuku. Jego radość jest tak zaraźliwa, że przechodnie automatycznie reagują uśmiechem.

Tego dnia, w którym pani Alicja poczęstowała nas swoją pouczającą opowieścią o córce znajomej, mój synek właśnie biegał po parku, a ja wołałam:

– Gonię cię, Antoś, gonię!

Byłam pewna, że facet, który właśnie podniósł oczy znad komórki, zachwycił się nim jak wszyscy. Tymczasem w jego spojrzeniu zobaczyłam wyraźną dezaprobatę. To dziwne, że istnieją tacy, na których urok mojego synka nie działa. Ponurak, pomyślałam, przeszkadza mu, że ludzie się cieszą. Widać jest z tych, którzy wszystko wszystkim mają za złe.

Kiedy napotkał mój wzrok, drgnął, ścisnął komórkę i ruszył dalej. Śledziłam go przez chwilę, mimo że jedno oko wciąż uciekało mi w stronę Antosia. Miałam rację co do typa. Gość po prostu nie lubił ludzi. Robił wszystko, żeby nie znaleźć się zbyt blisko przechodniów. Przemykał brzegiem alejki tuż przy linii trawy, z głową wysuniętą do przodu i z rękami przyklejonymi do boków. Do pewnego stopnia przypominał tych irlandzkich tancerzy, którzy wywijają nogami, podczas gdy górna część ciała pozostaje nieruchoma. Sprawiał wrażenie, jakby bał się zarazić trądem albo świerzbem.

Ledwie straciłam go z oczu, wpadła na mnie klientka.

– Pani Zuzia?! – zdziwiła się, jakby obecność fryzjerki poza salonem fryzjerskim była czymś nienaturalnym. Ale zauważyła Antosia i na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

– Boszsz… jaki śliczny! Pani synek? Cudowny!

Ta reakcja była jak najbardziej prawidłowa. Reszta też przebiegła zgodnie z regułami. Zaczęła szczebiotać: „A jak maś na imię…?”, „A ciemu tak biegaś…?”. Na szczęście powstrzymała się od zapytania Antosia, kogo kocha bardziej – tatusia czy mamusię.

Antek najpierw udzielił jej wyjaśnień:

– Antoś. Biegam, bo lubię.

A potem spytał ją rzeczowo:

– Mama cię ucesała?

Zmieszała się. To, co miała na głowie, nie zasługiwało na nazwę uczesania. Mimowolnie zaczęła toto przygładzać. Przyznała, że czesała się sama.

– On ma rację, pani Zuziu, czas na wizytę u pani. Jutro zadzwonię, to się umówimy. Pa, pa, Antosiu, biegaj sobie dalej!

Ta zachęta do niczego nie była potrzebna – mój synek był już parę metrów od nas.

*

Nie mogłam się doczekać, żeby opowiedzieć Krzyśkowi, że Antek nie tylko budzi zachwyt, ale też nagania mi klientki. To z nas, które akurat zajmowało się małym, zawsze miało w zanadrzu dla tego drugiego jakąś opowiastkę. Ale powrotom taty towarzyszą pewne wstępne rytuały.

– Kobieto, obiad! Synu, kapcie! Szef wrócił! – rozlega się od drzwi.

Antoś wydaje radosny pisk i pędzi do taty. Wpada w jego ramiona i wzlatuje w górę. Raz, drugi, trzeci.

– Już dosyć. Ręce mi odpadną.

– Nie opadną!

– Dosyć, mówię. Tata cały dzień ciężko pracował i nie ma siły.

– Ma siły – przekonuje Antoś.

Krzysiek chwyta go wpół i bierze na barana. Obiegają tak całe mieszkanie. Mały kwiczy z radości. Potem przewracają się na podłogę i Krzysiek turla Antka jak beczkę z jednego końca dywanu na drugi.

– No, młody, zobaczymy, co też nasza mama przygotowała nam do zjedzenia. – Krzysiek ostatecznie kończy zabawę, a Antoś z dużymi oporami się z tym godzi. – Teraz będziemy jeść!

Wcześniej jednak to ja zostaję przygarnięta i wytarmoszona, choć w moim wypadku o podrzucaniu nie ma mowy.

– Co tam mamy w garach? – Krzysiek zaczyna węszyć jak pies, co wywołuje napad chichotu u Antosia.

Tym razem w garach (a przynajmniej w jednym) jest pełno, ale zdarza się, że garnki zieją pustką i wtedy coś zamawiamy. Kiedy pracuję do późna, a Krzysztof krócej, to on gotuje. Nie mamy żadnego harmonogramu, planujemy z dnia na dzień. To samo dotyczy opieki nad młodym.

Każdy z trzech domów, w których Antoś bywa, ma inną specyfikę. U moich rodziców jest góra zabawek (z przewagą edukacyjnych) i wybrane programy telewizyjne dla dzieci. U rodziców Krzyśka telewizor chodzi na okrągło i jest dostęp do telefonów komórkowych dziadków. Natomiast u cioci Marylki kusi ziemia w balkonowych skrzynkach, w której można grzebać, i odbywa się czytanie książeczek. Tyle, jeśli chodzi o pokarm intelektualny.

Taka sama różnorodność dotyczy pokarmu dla ciała. Jeśli dyżur ma babcia Kalina (moja mama), Antek zostanie nakarmiony. Niekoniecznie tym, co zjadłby najchętniej, ale za to zdrowo. Jeśli trafi na dziadka Sławka (mój tata), to co prawda zostanie podjęta próba wciśnięcia mu zdrowego jedzonka przygotowanego przez babcię, ale skończy się to porażką. Babcia Ania (mama Krzyśka) będzie miała dla Antka frytki i lody, bo wnuczek najbardziej to lubi. Dziadek Tomek zabierze go na schabowego albo gulasz do Jadłodajni u Urszuli, bo to z kolei on lubi najbardziej. A ciocia-babcia Marylka zrobi dla siostrzeńca-wnuczka pierogi albo naleśniki.

Tym razem dyżur miał dziadek Sławek, więc musiałam dzieciaka dożywić. Naprędce upichciłam esencjonalną pomidorową z makaronem. Podczas nalewania zupy pojawiła się wreszcie okazja, żeby opowiedzieć Krzyśkowi o spotkaniu z klientką i reakcji małego na jej „fryzurę”. O tamtym niesympatycznym facecie całkiem zapomniałam.

Pomidorówka z racji swojego koloru zyskała aprobatę Antka. Zjadł bez grymaszenia.

– A co jutro? – spytał Krzysiek.

– Ciocia Marylka. Zapomniałeś?

– A tak. To ja małego zawiozę. Odebrać musisz ty, bo jadę za miasto i na pewno późno wrócę. Będziemy tam klientowi stawiać domek, więc muszę obejrzeć teren.

– A co pojutrze?

– Może moja mama? Zobaczymy. A potem już sobota.

– Tak… tylko ja wcześnie rano robię fryzurę ślubną.

– Żaden problem. Ja mam wolne.

– Cholera, a ja znów się nie wyśpię…

*

Jesteśmy nowymi lokatorami na naszym osiedlu. Nie wyobrażam sobie mieszkania wśród całkiem obcych ludzi, dlatego też pilnie przyglądam się przechodniom. Jeśli jestem pewna, że kogoś spotykam po raz drugi czy trzeci, a wygląda na starszego ode mnie, to się kłaniam. Na młodszych gapię się wyczekująco. Na ogół załapują i kiwają głowami, a niektórzy nawet coś mruczą pod nosem.

Tej pani, która uśmiechnęła się na widok mojego synka, ukłoniłam się pierwsza, bo na pewno była w wieku moich rodziców. Odkłoniła się z uśmiechem. Moja sympatia do niej wzrosła, kiedy słysząc, jak wołam Antka, wykrzyknęła zachwycona:

– Antoś! Jak to miło, że tak mu pani dała na imię!

Pewnie zrobiłam zdziwioną minę.

– Mój syn też ma na imię Antoni – wyjaśniła. – Kiedy go tak nazwaliśmy trzydzieści lat temu, to wszyscy uważali, że to jakaś pomyłka.

– A synowi imię się podoba?

– Kiedy poszedł do szkoły, był niezadowolony. Najpopularniejsze były wtedy imiona Sebastian i Patryk. Niektórzy się z niego śmiali. Wtedy mu wytłumaczyłam, że to z zazdrości, bo ma imię bardzo rzadkie i oryginalne. Ale teraz już jest coraz więcej Antków.

Szłyśmy w tę samą stronę. Antoś znalezionym w parku kijkiem obstukiwał każdy mijany kosz na śmieci i każdą latarnię.

– Uroczy chłopczyk – zapewniła nasza nowa znajoma.

– Dziękuję. Rzeczywiście wszyscy go lubią – powiedziałam zadowolona. – No, prawie wszyscy – dodałam, przypominając sobie ponuraka z parku. – Dzięki temu udało się zorganizować opiekunów.

– Opiekunów, nie opiekuna?

– Dokładnie.

Opowiedziałam jej o dyżurach rodzinnych.

– Nasi rodzice świetnie się zajmują Antosiem, tylko że jednocześnie pracują. Dlatego przerzucamy go od jednych do drugich. Czasem samochodem, a czasem autobusem. Bo samochodem musimy się z moim… no… z Krzyśkiem dzielić.

– Ojej, jaki to kłopot – zmartwiła się nowa znajoma. A przecież nie o to mi chodziło. Nie miałam zamiaru się żalić.

– Dajemy radę – zapewniłam. – To tylko tak groźnie wygląda. Tak naprawdę to lubimy te codzienne podróże. Antoś bardzo je lubi.

– Lubię – przytaknął mój synek, który właśnie przybiegł i usłyszał ostatnie zdanie.

– A co lubisz, mądralo? – spytałam.

– Lody – odpowiedział bez wahania.

Nie da się zaskoczyć. Bystrzak.

– My z Antosiem w prawo – poinformowałam.

– Ja też – powiedziała mama dorosłego Antoniego. – Mieszkamy z synem w tamtym bloku.

Wskazała nasz budynek.

– Coś podobnego! My też!

– No proszę, jesteśmy sąsiadkami!

Szłyśmy noga za nogą w kierunku domu. A więc mieszka z synem, notowałam w pamięci. Co robi poza tym? Prędzej czy później się tego dowiem.

*

W sobotę wstałam za późno. Obudziliśmy się oboje z Krzysiem całkiem wcześnie, ale po wczorajszym nad wyraz udanym wieczorze we dwoje (oczywiście po uśpieniu małego) zachciało nam się małej powtórki. W rezultacie po pewnym czasie zerwałam się przerażona i w pośpiechu zaczęłam się szykować do wyjścia, gdy tymczasem błogo uśmiechnięty Krzysiek natychmiast zasnął. Korzystał z ostatnich chwil przed uaktywnieniem się Antosia.

Łyknęłam trochę soku (na kawę będzie czas w pracy) i wybiegłam, zapinając po drodze guziki. Torba wciąż zsuwała mi się z ramienia, a klucze, zamiast wrzucić do kieszeni, upuściłam na ziemię. Skakałam po dwa stopnie, zakłócając ciszę na klatce schodowej. Wyglądało na to, że wszyscy lokatorzy poza mną jeszcze śpią albo popijają poranną kawę. Jednak gdy zbliżyłam się do piętra mojej świeżo poznanej sąsiadki, drzwi do jej mieszkania się otworzyły. Wbrew moim oczekiwaniom zamiast sympatycznej starszej pani wyszedł z niego młody mężczyzna. Ach, to na pewno jej syn, ten dorosły Antek. Uzbroiłam się w uprzejmy uśmiech. Spojrzał w górę i ta świeżo przywołana uprzejmość zniknęła mi z twarzy. Patrzył na mnie niesympatyczny, unikający ludzi facet z parku. Nie zorientowałam się, czy mnie rozpoznał, zdążyłam jednak zauważyć jego niezadowoloną minę i dawno niestrzyżone włosy.

A to pech. Taka miła sąsiadka i taki niemiły syn. I jak na złość – Antek!

Przeleciało mi to błyskawicznie przez głowę, kiedy biegłam do samochodu, a potem mknęłam przez całkiem puste miasto w ten sobotni ranek. Ale co tam! Teraz najważniejsze było przypomnienie sobie tego, co zaplanowałam stworzyć na głowie panny młodej. Żeby tylko się nie spóźnić! Odetchnęłam dopiero pod zakładem. Na szczęście było jeszcze wystarczająco wcześnie. Wyszarpnęłam z kieszeni pilota, ale niestety… Mimo że bardzo mocno przycisnęłam guzik, roleta ani drgnęła. Co jest! Spróbowałam jeszcze raz. I znowu nic. Szarpnęłam, walnęłam pięścią…

– Nie ma co się siłować – usłyszałam za plecami. Obejrzałam się. Właścicielka sąsiedniego warzywniaka. – Nie ma prądu. W całej dzielnicy.

Jęknęłam.

– Nie zauważyła pani, że na skrzyżowaniu nie ma świateł? – zapytała.

No nie zauważyłam. Taka byłam zaabsorbowana, żeby dojechać na czas. I w dodatku rozmyślałam o Mającym Wszystkim Wszystko Za Złe Synu Sąsiadki (krócej: MWWZZSS).

– Dzwoniłam do energetyki – dodała właścicielka sklepu, machając na dowód komórką. – I powiedzieli, że to jakaś większa awaria. I że naprawa potrwa parę godzin. A ja mam dwie pełne lodówki! Akurat wczoraj odebrałam transport lodów.

Pełne lodówki – fatalnie. Ale co z panną młodą? Rolety podniosę i bez prądu, ale co dalej? Ani światła, ani ciepłej wody, ani suszarki, ani prostownicy! Lody się rozpłyną – wielka szkoda. Tyle pyszności do kanalizacji. Ale czym są lody w porównaniu ze ślubem? Nie dosyć, że odbywa się w maju, to jeszcze panna młoda miałaby być nieuczesana? Fatalna wróżba. Może zadecydować o całym życiu. Jeśli w takiej sytuacji w ogóle do tego ślubu dojdzie!

Nie mogę do tego dopuścić. Z pęku kluczy wytypowałam jeden, który (jak mi się wydawało) powinien pasować, i spróbowałam otworzyć. Nic z tego. Jednak nie ten. Obejrzałam pozostałe. Może ten z takim ząbkiem na dole. Owszem, udało się. To już coś. Znalazłam się w środku.

Zaraz jednak wyszłam z powrotem, żeby podnieść rolety w oknach. Szło ciężko. Wróciłam i zdjęłam z parapetów wszystko, co mogło tamować dopływ światła: jakąś roślinę, jakiś dzbanek, świeczkę zapachową. Światło, które wpadło do wnętrza, zagrało tęczowo na ustawionych w idealny kwadrat lakierach Eweliny. W porównaniu z oświetleniem elektrycznym było go niewiele, ale głowę panny młodej powinnam widzieć. Zebrałam balsamy, lakiery, żele, pianki, mgiełki, fluidy, grzebienie, szczotki, nożyczki – wszystko, co mi wpadło w rękę – i zaniosłam je na stanowisko Aśki, bo przy nim było najjaśniej.

Dominika została moją klientką, jeszcze zanim poszłam na urlop macierzyński, a że byłyśmy w tym samym wieku, zakumplowałyśmy się błyskawicznie. Jej dzisiejszą fryzurę zaplanowałam już dawno. Oczywiście dostosowałam ją do stylu i kształtu sukni. Przygotowałam coś w rodzaju symulacji komputerowej, uwzględniłam uwagi zainteresowanej (a wcale nie miała ich wiele) i skłoniłam ją, żeby zapuściła włosy. Teraz będę musiała potwierdzić swój profesjonalizm. Co tam, poradzę sobie. I mimo że miałam ochotę to zrobić, nie zadzwoniłam po ratunek do Karola.

Po kilkunastu minutach wpadła Dominika, cała w spazmach. Właścicielka roztapiających się lodów zdążyła jej powiedzieć o awarii.

– To koniec – zawołała załamującym się głosem. – To katastrofa!

– Żaden koniec, żadna katastrofa. – Usadziłam ją w fotelu. – Wszystko mam pod kontrolą. Na początek napijesz się wody.

Kawa nie wchodziła w grę, wiadomo. Skoczyłam na zaplecze. Dopiero otwierając lodówkę, przypomniałam sobie, że przecież nie mrozi. To śmieszne – człowiek wie, że elektryczność padła, ale zapomina, że taka na przykład lodówka działa na prąd. Musiało go już nie być od dawna, bo butelka miała temperaturę pokojową. Z tych lodów w warzywniaku to już na sto procent zrobiła się zupa. Na szczęście woda, mimo że ciepła, pozostała wodą. Napełniłam dwie szklanki i jedną zaniosłam Dominice. Wcisnęłam jej do ręki. Trochę wypiła. Ja też sobie chlapnęłam. Letnia. Dość obrzydliwa.

– Przecież tu jest ciemno! – Dominika dramatycznym gestem wskazała przed siebie.

– Ale zaraz będzie jasno – zapewniłam w natchnieniu.

Przyciągnęłam wieszak i powiesiłam na nim jedno z okrągłych luster, które wręczamy klientom, żeby mogli obejrzeć swoje karki. Ustawiałam je tak długo, aż złapało promień wpadający przez okno. Odbił się od powierzchni i oślepił Dominikę.

– No widzisz. Jest nawet za jasno.

– Ale jak mi umyjesz włosy? Jak wysuszysz?

– A masz brudne?

– No coś ty – oburzyła się.

– Więc nie ma sprawy. W końcu nie planowałyśmy trwałej ondulacji.

– A co z prostowaniem? Miałaś zlikwidować te moje sprężynki.

– Zaufaj mi. – Spojrzałam Dominice głęboko w oczy, jakbym chciała ją zahipnotyzować. Właściwie chciałam. Tylko że cała moja wiedza na ten temat ograniczała się do magnetyzującego spojrzenia, jakie podpatrzyłam w którymś filmie. – Z tymi sprężynkami będzie lepiej. Nie chciałam cię na siłę przekonywać, ale przecież wiesz, że teraz naturalność jest trendy. Włosy mają wyglądać, jakbyś wstała z łóżka i stanęła w przeciągu.

– Zwariowałaś? Przecież to ślub! A potem mamy sesję fotograficzną…

– Spoko, dziewczyno! Nie ma prądu – nie będzie wiatru. Przypominam ci ogólne tendencje. Zrobimy tak. Ten reflektor mojej produkcji oślepia i nic nie widzisz w lustrze, prawda? Więc żebyś się nie denerwowała, po prostu zasłonię je ręcznikiem. Wiesz, tak jak w tych programach telewizyjnych o poprawianiu urody. Nie dlatego, że trzeba ci coś poprawić! – dodałam szybko. – Kiedy zrobię fryzurę, zlikwiduję reflektor i pozwolę ci się zobaczyć. Będzie ekstra!

Jakoś dała się przekonać. Chyba jednak umiem hipnotyzować.

Wspięłam się na wyżyny. Sztuki fryzjerskiej oczywiście, ale kto wie, czy również nie oratorskiej. Układając włosy Dominiki, nie przestawałam gadać. Opisy tego, co robię („To podepnę, a ten kosmyk zostawi się z boku”), przeplatałam z najzabawniejszymi opowiastkami klientek, jakie tylko mogłam sobie przypomnieć („I wtedy jej samochód zatrzymują policjanci, a ona na to: brawo, panowie, nie sądziłam, że mnie dogonicie”). Może nawet kilka razy się uśmiechnęła, ale przez cały czas była spięta.

W pewnej chwili pojawiła się Asia. Rozejrzała się, oceniła sytuację i wobec braku prądu i własnego stanowiska pracy błyskawicznie odwołała klientów. Na szczęście żaden z nich nie brał dzisiaj ślubu. Po zorganizowaniu sobie wolnego obserwowała przez chwilę moje wysiłki, po czym przejęła obsługę lusterkowego reflektora. Bardzo mi to pomogło. Skupiłam się całkowicie na moim arcydziele. W końcu porozumiałyśmy się spojrzeniami i zgodnie skinęłyśmy głowami. Zapytałam Dominikę:

– Gotowa?

– Sama nie wiem…

– To weź głęboki oddech. Tratatam! Odsłaniamy!

Złapałyśmy z Asią dwa końce ręcznika i jednoczesnym ruchem odsłoniłyśmy lustro.

– O matko! – wyrwało się Dominice.

– To znaczy?

– No… chyba… chyba dobrze… Tak, nieźle!

– Nieźle? – prawie groźnie spytała Aśka.

Dominika to zbliżała się do lustra, to oddalała, podnosiła głowę, opuszczała ją, oglądała lewy, a za chwilę prawy profil.

– Dobrze, wydaje mi się, że bardzo dobrze! W tym świetle oczywiście… Nie wiem, jak jest naprawdę.

Szeroko otworzyłam drzwi i zaprosiłam ją na zewnątrz. Wyszłyśmy za nią, każda z ręcznym lustrem. Tu było jasno, ale w niedużych lusterkach można się było zobaczyć jedynie fragmentarycznie.

– Ale piękna! – usłyszałyśmy przejęty głos. To była właścicielka zieleniaka, która wciąż się kręciła w okolicach swojego sklepu. Chyba wierzyła, że jej obecność ocali lody. Widok ślubnej fryzury tak ją olśnił, że stanęła jak wryta.

Z Dominiki wreszcie opadły wszelkie wątpliwości. Chciałabym powiedzieć, że rzuciła mi się na szyję, ale, przyznaję, nieco bym przesadziła. Owszem, uściskała mnie, ale zrobiła to godnie, sztywno trzymając głowę.

– Jezus Maria, a jak ja zapłacę? – wykrzyknęła nagle przerażona.

– Jak to…

– Miałam zapłacić kartą! A nawet jakby gotówką, to przecież kasa nieczynna!

Kurczę, nie pomyślałam o tym.

– Nie ma sprawy – zapewniłam ją dziarsko. – Zapłacisz następnym razem. Pannie młodej wolno więcej. Ja, gdybym brała ślub…

– Nie żartuj. Wiem, że nie masz ochoty.

– Pewnie, że nie. Tak sobie teoretyzuję. No więc gdybym brała, wszyscy byliby na moje usługi. Więc korzystaj.

Dominika troszkę się wzruszyła, ale naprawdę tylko odrobinkę, bo przecież nie mogła przedwcześnie roztrwonić potrzebnych jej na dzisiaj uczuć. Pomachała nam ręką, ostrożnie wsiadła do samochodu i już jej nie było. Aśka przyglądała mi się w milczeniu.

– O co ci chodzi?

– Nie masz ochoty brać ślubu – powiedziała to tak, że nie byłam pewna, czy informuje, czy pyta.

– Nie. Wiesz przecież.

– Aha – powiedziała i weszła do zakładu.

Nie wiem, o co jej chodziło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: