Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nieuchwytni. Jak rozwiązywałem sprawy z Archiwum X - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Nieuchwytni. Jak rozwiązywałem sprawy z Archiwum X - ebook

Jak to jest dopaść jednego z najgroźniejszych, najbardziej nieuchwytnych seryjnych morderców i gwałcicieli? Rąbka tajemnicy uchyla w swojej książce amerykański śledczy Paul Holes, który zasłynął dzięki schwytaniu – po śledztwie trwającym 20 lat! – przestępcy znanego jako Golden State Killer.

Rozwiązywanie zagadek kryminalnych to dla Holesa coś więcej niż satysfakcjonująca praca, więcej niż misja – to niemal obsesja, która zrodziła się z głębokiej niezgody na cierpienie niewinnych ludzi. Dlatego poświęcał niemal każdą wolną chwilę na odkurzanie akt niewyjaśnionych spraw, a dzięki swojej wiedzy i determinacji dokonał tego, co nie udało się nikomu przed nim: wytropił przestępców, którzy żyli już w przekonaniu, że popełnili zbrodnię doskonałą.

W tej książce dzieli się własnymi doświadczeniami nie tylko po to, by przybliżyć kulisy pracy śledczego, ale też aby pokazać, w jaki sposób tego rodzaju praca i wszystko, co z nią związane, odciska trwały ślad na psychice, życiu osobistym i rodzinnym. Kiedy na co dzień walczy się ze złem, przenika ono do wnętrza, dręczy i zmusza do zadawania sobie wielu pytań. Jedno z nich brzmi: „Czy to wszystko jest warte swojej ceny?”.

Dla Holesa odpowiedź jest jedna.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67604-27-7
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

GRU­DZIEŃ 2019

Zama­wiam kolej­nego bur­bona, bez niczego. To szkla­neczka, która ma włą­czyć zasi­la­nie. Sam bowiem nie wiem, jak się tu zna­la­złem, w tym miej­scu, w tym punk­cie. Naj­pierw sie­dzia­łem przy kola­cji i drin­kach ze zna­jo­mymi, roz­ma­wia­jąc o mojej naj­now­szej sta­rej spra­wie – młoda dziew­czyna została zgwał­cona i udu­szona po jej lice­al­nym balu walen­tyn­ko­wym – a następ­nym, co koja­rzy­łem, było to, że wszy­scy paku­jemy się do ubera, żeby jechać. Tylko dokąd? Nie mia­łem poję­cia. Coś się ze mną ostat­nio dzieje. Za dużo piję. Pościel jest cała mokra, gdy budzę się z kosz­ma­rów o gni­ją­cych tru­pach. Zda­rza mi się, patrząc na kobietę, nie tyle widzieć piękno ciała, co doko­ny­wać jej autop­sji, war­stwa po war­stwie, jakby leżała na stole sek­cyj­nym. Cza­sem mar­twe kobiety stają mi też przed oczami w chwi­lach intym­nych i wtedy wysia­dam.

Ludzie stale mnie pytają, jak to jest, że umiem się odciąć od potwor­no­ści mojej pracy. Po czę­ści zawdzię­czam to wro­dzo­nej zdol­no­ści do szu­flad­ko­wa­nia myśli, zamy­ka­nia ich w men­tal­nych pudeł­kach dostęp­nych jedy­nie wtedy, gdy tego potrze­buję. Reszta wynika z doświad­cze­nia i prak­tyki, a tych mia­łem aż nadto. Maka­bra staje się na tyle swoj­ska, że potra­fię się dystan­so­wać nawet od naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cych szcze­gó­łów tej roboty. Jatki kla­sy­fi­kuję w mózgu w kate­go­rii „nauka”. Przy­pusz­czam, że każdy może uod­por­nić się na coś, czego się naogląda, nawet na widok tru­pów, a dla mnie to widok nie­obcy od czasu stu­diów, kiedy to godzi­nami stu­dio­wa­łem obrazy śmierci w pod­ręcz­ni­kach medy­cyny sądo­wej.

Tyle że praw­dziwe życie, oczy­wi­ście, nie jest czarno-białe jak tamte książ­kowe ilu­stra­cje. Z jed­nej strony mam to szczę­ście, że przy­padł mi w udziale sprawny ana­li­tyczny umysł. Z dru­giej strony, gdy idzie o nie­winne ofiary, serce mi krwawi. Roz­wią­zy­wa­nie spraw kry­mi­nal­nych jest dla mnie czymś wię­cej niż tylko wyzwa­niem dla tro­pi­ciela lub łącze­niem ele­men­tów zagadki nauko­wej. Myśl o cier­pie­niu dobrych ludzi dopro­wa­dza mnie za każ­dym razem na skraj obse­sji. Zawsze jed­nak szczy­ci­łem się umie­jęt­no­ścią trzy­ma­nia emo­cji na uwięzi na potrzeby pracy.

Dopiero od nie­dawna wydaje mi się, że cały ten tłu­miony mrok zaczyna się prze­le­wać. Tama pęka. Kru­szeję, i to szybko. No i ląduję w takim oto miej­scu, w barze przy Hol­ly­wood Boule­vard, zna­nym jako Jumbo’s Clown Room. Tak, wła­śnie ten lokal. Wewnątrz cały w czer­wieni. Czer­wone ściany. Czer­wone pod­łogi. Czer­wony bar. Czer­wone świa­tła. Zama­wiam kolej­nego drinka i łykam go dusz­kiem, pró­bu­jąc zapo­mnieć o ostat­niej spra­wie, z któ­rej nie mogę się otrzą­snąć.

Carla Wal­ker była nasto­latką, pełną życia i zapału, miała metr pięć­dzie­siąt wzro­stu, w oczach iskierki i wszystko jesz­cze przed sobą. Patrząc tylko na jej zdję­cie, mógł­bym przy­pusz­czać, że ma dzie­więć lat, nie sie­dem­na­ście. Na foto­gra­fiach z miej­sca zbrodni leży w opusz­czo­nym tunelu dla krów. Jej głowa jest prze­krzy­wiona w moją stronę, a oczy są zamknięte. Nosek ma maleńki. Wyraz twa­rzy prze­czy zdzi­cze­niu, któ­rego doświad­czyła w ostat­nich chwi­lach swo­jego życia. Wydaje się bez­tro­ska niczym śpiąca lalka. Ma na sobie tę samą błę­kitną sukienkę w groszki, wykoń­czoną koronką, w któ­rej poca­łun­kiem poże­gnała się z rodzi­cami, jadąc na lice­alny bal walen­tyn­kowy. Tyle że ta sukienka, zdarta z niej i sta­ran­nie uło­żona na obna­żo­nych pier­siach, pozo­sta­wia niż­sze par­tie ciała cał­kiem nagie. Dwie nie­bie­skie spinki pozo­stały na swoim miej­scu, ale piękne jasno­rude włosy są w nie­ła­dzie i ubło­cone. Cien­kie maź­nię­cia błę­kitu na powie­kach, w któ­rych dopa­so­wa­nie do koloru sukienki wło­żyła, jak mi mówiono, mnó­stwo wysiłku, ska­ził brud. Plamy spermy, ciem­no­fio­le­towe sińce wokół szyi oraz stłu­cze­nia rąk i nóg opo­wia­dają o prze­ra­ża­ją­cej śmierci. Stu­diu­jąc jej obra­że­nia, wyobra­żam sobie, co się wyda­rzyło. Mło­dziutka Carla została bru­tal­nie pobita, zgwał­cona i udu­szona, a jej ciało, prze­cią­gnięte przez drut kol­cza­sty, porzu­cono jak śmieci gdzieś na pust­ko­wiu, gdzie prze­le­żało bli­sko cztery dni.

Do roz­wi­kła­nia sprawy mor­der­stwa Carli nie jest dziś ani tro­chę bli­żej niż wtedy, gdy go doko­nano, w 1974 roku. A po czter­dzie­stu pię­ciu latach wciąż jątrzą się spo­wo­do­wane nim rany. Młod­szy brat Carli, Jim Wal­ker, kiedy zabito mu sio­strę, miał dwa­na­ście lat. Teraz jest odro­binę star­szy ode mnie. Po tym, jak ostat­nio posta­no­wi­łem przyj­rzeć się tej daw­nej spra­wie, spo­tka­łem się z Jimem na przed­mie­ściu Fort Worth. Powie­dział mi, że gdy już doro­bił się prawa jazdy, zwykł wykra­dać się na miej­sce zbrodni i spę­dzać noce w tam­tym tunelu, cze­ka­jąc na poja­wie­nie się zabójcy Carli. Było w Jimie coś takiego, co łamało mi serce, i łapa­łem się na tym, że roz­ma­wia­jąc z nim, tłu­mię w sobie łzy. Po tak dłu­gim cza­sie ból na jego twa­rzy jest tak świeży, jakby utra­cił sio­strę zale­d­wie wczo­raj. Powie­dział mi, że jesz­cze gorzej znie­śli to ich rodzice. Cier­pieli w mil­cze­niu aż do śmierci. Matka zacho­wała zdję­cie Carli i doty­kała go co rano po prze­bu­dze­niu. Na swój spo­sób mówiła córce „dzień dobry”. Tak wła­śnie jest z tymi tra­ge­diami. Niosą tak wiele ofiar. Mnó­stwo zła­ma­nych życio­ry­sów. Mro­wie roz­dar­tych rodzin. Powrót do nor­mal­no­ści jest względny, bli­zny ni­gdy nie zni­kają, a ból stale czyha tuż, tuż. Nie spo­sób tak żyć.

Obie­ca­łem rodzi­nie Carli, że zro­bię co w mojej mocy, żeby roz­wi­kłać sprawę jej zabój­stwa. Spo­koju mogła im dostar­czyć jedy­nie świa­do­mość, kto i dla­czego ją zabił. A kiedy poje­cha­łem do tam­tego tunelu, obie­ca­łem też Carli, że będę nie­stru­dze­nie pra­co­wał nad schwy­ta­niem jej mor­dercy. To moje zobo­wią­za­nie wobec niej. Ludzie sądzą, że umysł mam ści­śle ana­li­tyczny, ale prze­by­wa­nie na miej­scu prze­stęp­stwa ma dla mnie też wymiar duchowy. Nie poprze­staję na wcho­dze­niu w umy­sły sprawcy i ofiary, choć to klu­czowe dla mojego pro­cesu roz­wią­zy­wa­nia zbrodni. Jed­nam się z ofiarą.

Tak było rów­nież w przy­padku Carli.

Tunel, w któ­rym została porzu­cona, to ustronne miej­sce, przej­ście pod jedną z dróg w wiej­skich rejo­nach Tek­sasu, około pięt­na­stu kilo­me­trów od jej liceum i domu rodzin­nego.

Sto­jąc dokład­nie w tym miej­scu, w któ­rym zło­żono jej ciało, jestem jakby świad­kiem całej tej potwor­nej napa­ści. Widzę sprawcę nachy­la­ją­cego się nad Carlą, jego oczy opę­tane pod­nie­ce­niem, gdy ściąga jej majtki i zadziera biu­sto­nosz nad piersi, w szale roz­ry­wa­jąc jej sukienkę. Widzę też ją samą – źre­nice roz­sze­rzone, serce łomo­cze, oddech przy­spie­szony i płytki. Adre­na­lina krąży po jej ciele, w pełni uru­cho­mił się tryb stra­chu – walka, ucieczka lub para­liż – ale jest zbyt drobna i nie­do­sta­tecz­nie silna, żeby prze­ciw­sta­wić się napast­ni­kowi. On, krzy­wiąc się, chwyta ją rękoma za szyję. Zaczyna ści­skać dziew­czynę, pod­czas gdy ona łapie go za dło­nie i przed­ra­miona, usi­łu­jąc zmniej­szyć napór. Wpi­ja­jąc się na próżno w ten mor­der­czy uścisk, kale­czy też paznok­ciami wła­sną skórę. Carla nie­wąt­pli­wie wie, że jej życie się koń­czy. Nic, co zrobi, jej nie ocali. Orga­nizm się wyłą­cza. Zewnętrzne żyły szyjne zaczy­nają się zapa­dać, ale serce na­dal wpom­po­wuje tęt­ni­cami krew do mózgu, powo­du­jąc potężny wzrost ciśnie­nia wewnątrz głowy. Bada­nia suge­rują, że na tym eta­pie ofiary w ciągu sze­ściu do dzie­się­ciu sekund tracą przy­tom­ność, jed­nak według spraw­ców znacz­nie wię­cej czasu – bo kilka minut – może upły­nąć, zanim ofiara umrze.

Nie­mal czuję to, jak Carla łapie ostatni oddech. Klę­kam i doty­kam miej­sca, gdzie spo­czy­wała jej głowa.

– Jestem tu dla cie­bie – mówię. – Nie wiem, czy uda mi się roz­wią­zać twoją sprawę, ale obie­cuję, że dołożę wszel­kich sta­rań.

Wiem, że tej obiet­nicy mogę dotrzy­mać.

W Jumbo’s Clown Room robi się coraz gło­śniej. Eks­plo­duje muzyka, a na scenę wspi­nają się kobiety w ską­pych bikini. Jedne tań­czą na rurach roz­sta­wio­nych wokół baru. Inne uwo­dzi­ciel­sko wiją się na pod­ło­dze, zgar­nia­jąc bank­noty rzu­cane tam i przez męż­czyzn, i przez kobiety. Nie pod­wa­żam dobrych inten­cji wła­ści­cieli lokalu, ale źle to wygląda, nie­god­nie. Patrzeć nie mogę na te tan­cerki. Zasta­na­wiam się, co mają z życia. Oba­wiam się, że tylko nara­żają się na nie­bez­pie­czeń­stwo. Uświa­da­miam sobie, że to nie miej­sce dla mnie – _co ja tutaj robię?_ – i sygna­li­zuję resz­cie towa­rzy­stwa, że wycho­dzę. Gdy wkła­dam mary­narkę, mój wzrok pada na jedną z tan­ce­rek. Ma może z dwa­dzie­ścia lat, więc mniej niż star­sza z moich córek, i peł­znie w moim kie­runku przez scenę. Patrzę na nią i widzę jej potur­bo­wane zwłoki, porzu­cone w błot­ni­stym rowie. Ciarki mnie prze­cho­dzą, a zaraz potem wyj­muję stu­do­la­rówkę, zwi­jam ją w rulo­nik i wycią­gam w jej kie­runku.

– Pro­szę – mówię, kiedy nachyla się, żeby wziąć tę kasę. – Uwa­żaj na sie­bie. – Mina kusi­cielki znika z twa­rzy i widzę jedy­nie pra­wie dziew­czynkę.

Wstaw­szy od baru, wycho­dzę chwiej­nie na Hol­ly­wood Boule­vard i łapię tak­sówkę.

– Dokąd jedziesz, koleżko? – pyta tary­fiarz, gdy wsu­wam się na tylne sie­dze­nie.

_W obłęd_ – myślę, ocie­ra­jąc łzy. _Po pro­stu w jebany obłęd_.1. KRES DROGI

1

Kres drogi

MARZEC 2018

Moja była żona mawiała, że ta robota jest jak kochanka, która liczy się dla mnie bar­dziej niż kto­kol­wiek inny. Tęt­niły mi w uszach tamte dawne roz­mowy w napię­tej atmos­fe­rze, gdy sta­łem w swoim biu­rze, paku­jąc resztę rze­czy. _Paul, zagu­bi­łeś się… My cię potrze­bu­jemy… Nawet kiedy jesteś, tak naprawdę cię nie ma_. Lori pod wie­loma wzglę­dami miała rację. Nie anga­żo­wa­łem się w życie naszej rodziny – ani wtedy, ani teraz – a przy­naj­mniej nie tak, jak by tego chcieli. I jak sam bym tego chciał. Praca ni­gdy nie była dla mnie po pro­stu robotą. Sta­no­wiła powo­ła­nie, cel nie­zbędny do życia jak powie­trze i woda. Przez nie­mal trzy­dzie­ści lat przed­kła­da­łem pro­wa­dzone sprawy ponad wszystko inne. Zawsze było jakieś miej­sce zbrodni, które nale­żało odwie­dzić; jakiś dra­pieżca, któ­rego trzeba było dorwać. Naj­wię­cej szczę­ścia dostar­czało mi drą­że­nie nie­wy­ja­śnio­nych zbrodni. Wprost nie potra­fi­łem oprzeć się wyzwa­niu, jakim była próba wykry­cia cze­goś, na co nikt jesz­cze nie wpadł. I oto znaj­do­wa­łem się u kresu kariery, która pochło­nęła całe moje doro­słe życie. U kresu czasu, który upły­nął w oka­mgnie­niu.

Omia­ta­jąc wzro­kiem swoje biuro, puste półki, nagi blat biurka, wzią­łem głę­boki oddech. Co czu­łem? Czyżby nie­pew­ność? Czy oszu­ki­wa­łem sie­bie, uzna­jąc, że eme­ry­tura to nic takiego? Że wresz­cie będę miał czas się wziąć do nauki gry na gita­rze i jazdy na rowe­rze gór­skim po ska­li­stych tra­sach? Że znajdę coś innego, co da mi poczu­cie sensu?

Moje biuro mie­ściło się w zabu­do­wa­niach hrab­stwa w prze­my­sło­wym mie­ście Mar­ti­nez w kali­for­nij­skim East Bay. Słońce dopiero wyzie­rało zza wid­no­kręgu, a ja już pią­łem się po scho­dach na dru­gie pię­tro budynku sądu kar­nego. Spe­cjal­nie przy­sze­dłem tak wcze­śnie, żeby zabrać swoje rze­czy przed poja­wie­niem się moich współ­pra­cow­ni­ków. Zawsze byłem skry­cie uczu­ciowy, zwłasz­cza w kwe­stii tego, co się koń­czy, i prze­szło­ści. Parę dni temu pod­je­cha­łem pod pierw­szy dom, któ­rego byłem wła­ści­cie­lem, i zapar­ko­wa­łem na ulicy. W 1992 roku, kiedy z moją pierw­szą żoną kupo­wa­li­śmy go, był zupeł­nie nowy. To w nim nauczy­łem się, jak zaj­mo­wać się domem. Na tyłach dobu­do­wa­łem taras, posa­dzi­łem też drzewka, które teraz się­gały ponad dach. Sie­dząc w samo­cho­dzie, nie­mal widzia­łem sie­bie w tam­tym salo­nie, bawią­cego się z moją pier­wo­rodną, Renee, jesz­cze za małą, by mogła sie­dzieć. Przy­wo­ły­wa­łem w wyobraźni jej sze­roki bez­zębny uśmiech i rado­sne gawo­rze­nie, gdy szy­ko­wa­łem stos podu­szek utrzy­mu­jący ją w pio­nie. Teraz sama ma małą córeczkę.

Ni­gdy nie mia­łem sie­bie za sko­rego do pła­czu, ale ostat­nio cza­sem znie­nacka łzy same napły­wały mi do oczu. Tak też było tam­tego dnia, gdy odjeż­dża­łem spod mojego daw­nego domu. Jesz­cze jeden powód, by zabrać, co moje, i wynieść się z mia­sta, zanim zjadą się współ­pra­cow­nicy. Czyż­bym w wieku pięć­dzie­się­ciu lat sta­wał się sen­ty­men­tal­nym sta­rusz­kiem? Mój tatko zmiękł na sta­rość, z wolna zmie­nia­jąc się z ozię­błego woj­sko­wego, który mnie wycho­wał, w figlar­nego dzia­du­nia posy­ła­ją­cego moim dzie­ciom zabawne miny. Ja obie­ca­łem sobie do końca swych dni pozo­stać sto­ikiem, ale z tym miej­scem naprawdę się zży­łem. Nie byłem pewien, czy zde­cy­do­wał­bym się odejść z pracy, gdyby nie kali­for­nij­ski sys­tem eme­ry­talny, czy­niący pozo­sta­nie w niej czymś finan­sowo nie­od­po­wie­dzial­nym. Odkąd skoń­czy­łem dwa­dzie­ścia dwa lata, nie­mal każdy dzień prze­ży­łem i prze­pra­co­wa­łem tu, pod kopułą sie­dziby władz hrab­stwa Con­tra Costa. Tutaj roze­grały się naj­istot­niej­sze roz­działy opo­wie­ści o mnie. Każdy krok na dro­dze mojej kariery. Wszyst­kie wzloty i upadki mojego pierw­szego mał­żeń­stwa. Naro­dziny pierw­szej dwójki moich dzieci. Spo­tka­nie mojej dru­giej żony, Sher­rie. Przyj­ście na świat naszych syna i córki. Dzie­siątki roz­wi­kła­nych spraw zabójstw. A inne, jesz­cze nie­roz­wią­zane, jechały teraz ze mną do domu na twar­dym dysku.

Jutro moje biuro, histo­rycz­nie zare­zer­wo­wane dla kogoś wybra­nego do nad­zo­ro­wa­nia spraw zabójstw w imie­niu pro­ku­ra­tora okrę­go­wego, zosta­nie prze­ka­zane mojemu następcy. Ten zapełni puste półki, na któ­rych roz­ra­stał się mój zbiór ksią­żek na temat tech­nik śled­czych, zabójstw na tle sek­su­al­nym i seryj­nych mor­der­ców. Usią­dzie przed ekra­nem kom­pu­tera, usta­wio­nym przeze mnie pod takim kątem, by prze­cho­dzący nie widzieli maka­brycz­nych scen zbrodni, tak czę­sto na nim wyświe­tla­nych. Może znaj­dzie czas na zmy­cie wie­lo­let­niego brudu z okna wycho­dzą­cego na deltę rzeki Sacra­mento. Migo­ta­nie jej wody było hip­no­tyczne, cho­ciaż ja led­wie to zauwa­ża­łem. Zawsze zanadto pochła­niała mnie praca.

Moja jurys­dyk­cja roz­cią­gała się na setki kilo­me­trów kwa­dra­to­wych rejonu zatoki San Fran­ci­sco. Przy popu­la­cji prze­kra­cza­ją­cej milion mie­li­śmy swój znaczny udział we współ­czyn­niku prze­stęp­czo­ści. Cztery nasze mia­sta figu­ro­wały na opra­co­wa­nej przez FBI liście stu naj­nie­bez­piecz­niej­szych miej­sco­wo­ści w Kali­for­nii. Pra­co­wa­łem nad set­kami zabójstw, ale ostat­nie kilka lat upły­nęło mi nie­mal wyłącz­nie na odko­py­wa­niu daw­nych spraw. Każda zbrod­nia godzi w bli­skich ofiary, któ­rym pozo­staje życie w udręce po mor­der­stwie. Nic nie moty­wo­wało mnie bar­dziej niż myśl, że zabójca ma tę swo­bodę, by wieść nor­malne życie, cho­ciaż znisz­czył tak wiele ist­nień.

W naszych stro­nach ni­gdy nie bra­ko­wało zło­czyń­ców, a z jakie­goś powodu część naj­gło­śniej­szych zbrodni ostat­nich cza­sów miała miej­sce w hrab­stwie Con­tra Costa. W 2003 roku woda w odstę­pie doby wyrzu­ciła na nasz brzeg ciała Laci Peter­son i jej nie­na­ro­dzo­nego syna Con­nera, cztery mie­siące po tym, jak mąż Laci, Scott, cisnął jej zwłoki w lodo­wato zimne wody zatoki San Fran­ci­sco. Z matką i dziec­kiem mia­łem stycz­ność w pro­sek­to­rium i nawet przy całym moim doświad­cze­niu w obco­wa­niu ze złem było to coś, czego ni­gdy nie zapo­mnę. Kiedy Laci padła ofiarą mordu, Con­nera dzie­lił od naro­dzin nie­spełna mie­siąc. Co za bestia zabija żonę w poło­wie dzie­wią­tego mie­siąca ciąży, a potem jest w sta­nie żyć ze świa­do­mo­ścią, że beto­no­wymi blocz­kami przy­kuła ją i swo­jego nie­na­ro­dzo­nego syna do dna zim­nego oce­anu?

Sześć lat póź­niej w naszej jurys­dyk­cji, dwie­ście sie­dem­dzie­siąt kilo­me­trów od domu ofiary, zna­le­ziono Jay­cee Dugard, która w 1991 roku w wieku jede­na­stu lat padła ofiarą gło­śnego upro­wa­dze­nia ze szkol­nego przy­stanku auto­bu­so­wego w South Lake Tahoe. Jak się oka­zało, żyła w sku­pi­sku namio­tów i przy­bu­dó­wek na ogro­dzo­nym podwó­rzu wprost za domem pory­wa­czy, zwy­rod­nialca Phil­lipa Gar­rido i jego żony Nancy. Wów­czas już dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nia Jay­cee była matką dwóch córek Gar­rido. Przez osiem­na­ście lat prze­by­wała tuż pod naszym nosem. Mój kum­pel, detek­tyw John Conaty, był ze mną tam na miej­scu nie­długo po tym, jak uwol­niono kobietę i jej małe dzieci.

– Jak, u dia­bła, to prze­oczy­li­śmy? – zapy­tał, przy­pa­tru­jąc się okrut­nym, par­szy­wym warun­kom, w któ­rych Jay­cee była zmu­szona spę­dzić osiem­na­ście lat. Ja tylko pokrę­ci­łem głową. Bra­ko­wało mi słów.

Przez lata tra­fiało mi się mnó­stwo dziw­nych spraw. Nawet gdy nie mnie one przy­pa­dały, to jeśli uzna­łem, że mogę coś w nie wnieść – czy to za sprawą mojego doświad­cze­nia kry­mi­no­lo­gicz­nego, czy docie­kli­wo­ści śled­czej – zawsze znaj­do­wa­łem spo­sób, by się w nie włą­czyć. Uwa­ża­łem, że mogę dostrzec coś, co ktoś inny prze­oczył. Nie z aro­gan­cji, ale dla­tego, że nie dawa­łem za wygraną. Moja obecna żona i jej poprzed­niczka wyty­kały mi prze­sadną wiarę w sie­bie i w swoje umie­jęt­no­ści. Rzekł­bym, że coś w tym jest. Kiedy trzeba, potra­fię dać nie­złe przed­sta­wie­nie, ale z natury jestem intro­wer­ty­kiem, i to bole­śnie opor­nym, gdy idzie o rela­cje inter­per­so­nalne. Postaw­cie mnie na jakimś przy­ję­ciu twa­rzą w twarz z sąsiadką, a będzie mnie skrę­cało. Sie­dząc w towa­rzy­stwie w restau­ra­cji, stro­nię od roz­mów. Jestem jak Char­lie z powie­ści Chbo­sky’ego, który trzyma się z boku. A że wystę­puję przed licz­nymi gru­pami słu­cha­czy? Kiedy zaczy­na­łem, para­li­żo­wało mnie to. Teraz jest już lepiej, bo naby­łem sporo doświad­cze­nia, wypo­wia­da­jąc się na temat gło­śnych śledztw, w któ­rych uczest­ni­czy­łem. Na­dal jed­nak przed wej­ściem na scenę muszę sobie chlap­nąć bur­bona.

Naj­bar­dziej u sie­bie czuję się, gdy pra­cuję z głową zanu­rzoną w aktach. Wiem, że jestem dobry w tym, co robię, i że mogę roz­wią­zać nawet naj­trud­niej­sze sprawy, na któ­rych inni się wyło­żyli. Ni­gdy nie ufa­łem niczyim prze­czu­ciom odno­śnie do zabójstw. „Prze­my­ślę to”, mawia­łem, nie kry­jąc scep­ty­cy­zmu. Mój instynkt jest stwo­rzony do tego typu pracy i pra­wie zawsze się nim kie­ruję. Wiele nato­miast trzeba, żebym prze­ko­nał się do pod­szep­tów i kon­cep­cji innych osób. Rozu­miem, że można doszu­ki­wać się w tym prze­ja­wów ego­ty­zmu, i bywało, zwłasz­cza gdy zaczy­na­łem, że nie cie­szy­łem się przez to popu­lar­no­ścią. Wete­rani kry­mi­no­lo­gii, ile­kroć uznali, że jako żół­to­dziób posu­wam się za daleko, bez waha­nia mi to uzmy­sła­wiali. Regu­lar­nie sły­sza­łem: „To nie twoja działka”, po czym, wzru­sza­jąc jedy­nie ramio­nami, na całego anga­żo­wa­łem się w docho­dze­nie.

Tak wiele spraw zre­du­ko­wa­nych jest teraz do postaci pli­ków na twar­dym dysku wiel­ko­ści paczki papie­ro­sów. Gdy o tym pomy­śleć, to na swój spo­sób jest to zabawne: pozo­sta­ło­ści mojej dłu­giej i sza­cow­nej kariery w służ­bie prawu zamknięte w pudełku trzy­dzie­ści osiem na trzy­dzie­ści na dwa­dzie­ścia pięć. Wrzu­ci­łem tam ten dysk wraz z książką o seryj­nych mor­der­cach, ofia­ro­waną mi przez rodzi­ców na uro­dziny dwa­dzie­ścia pięć lat temu, kiedy dopiero zaczy­na­łem. W kar­to­nie zna­la­zły się też miseczka, wide­lec i łyżka, słu­żące mi przy wszyst­kich posił­kach przy biurku, oraz skó­rzana pod­kładka z logo pro­du­centa sprzętu labo­ra­to­ryj­nego, nader uży­teczna pod­czas tych dłu­gich dni, które koń­czyły się drzemką na sta­no­wi­sku pracy.

Ode­rwaw­szy kawa­łek z rolki taśmy pako­wej, szy­ko­wa­łem się do zakle­je­nia tego pudła, kiedy coś przy­cią­gnęło mój wzrok. Poranne słońce odbi­ja­jące się w szkle ramki do zdjęć zwró­ciło moją uwagę na mały zbiór foto­gra­fii rodzin­nych na komo­dzie koło mnie. Nie­mal o nich zapo­mnia­łem. Były to rado­sne pamiątki, od dawna jed­nak prze­sło­nięte biu­rową papie­ro­lo­gią i tecz­kami zabójstw. Moje ulu­bione zdję­cie powstało dekadę temu, kiedy mój naj­młod­szy syn Ben był jesz­cze brzdą­cem. Zro­biono je od tyłu, gdy we dwóch wycho­dzi­li­śmy z ofi­cjal­nej imprezy, tak zwa­nej odprawy oddzia­łów: ja idę w swoim mun­du­rze biura sze­ryfa, w woj­sko­wym kape­lu­szu, zie­lo­nej kurtce i spodniach khaki, a mój malec w pasia­stej koszulce polo i krót­kich spoden­kach wyma­chuje rącz­kami, usi­łu­jąc dotrzy­mać mi kroku.

Zasty­głem, bada­jąc wzro­kiem to zdję­cie, przez upływ czasu wybla­kłe. Mój naj­star­szy syn Nathan, z pierw­szego mał­żeń­stwa, wła­śnie skoń­czył dwa­dzie­ścia trzy lata, a ja dopiero pró­bo­wa­łem bli­żej go poznać. Uczy­łem się, jak trud­nym zada­niem jest pogłę­bia­nie więzi z wła­snym dziec­kiem poprzez coty­go­dniowe roz­mowy tele­fo­niczne, zaczy­na­jące się i koń­czące opo­wiast­kami o grach wideo. Jak mógł­bym ocze­ki­wać od syna roz­mów o rze­czach waż­nych, skoro nie było mnie przy nim w waż­nych dla niego momen­tach? Nathan powie­dział mi kie­dyś, że nawet nie pamięta, bym z nimi miesz­kał – taki był mały, gdy się wypro­wa­dzi­łem. Ben był dziec­kiem z dru­giego mał­żeń­stwa, ale oba­wia­łem się, że dla niego i dla jego sio­stry Juliette byłem rów­nie nie­obecny emo­cjo­nal­nie jak dla moich pierw­szych dzieci. Czy żało­wa­łem, że nie było mnie z nimi, gdy uczyły się jeź­dzić na rowe­rze lub budziły się ze złego snu? Ostat­niego dnia w pracy dopiero zaczy­na­łem sobie uświa­da­miać kon­se­kwen­cje przed­ło­że­nia kariery zawo­do­wej nad wszystko inne. Wycho­wu­jąc dzieci, które mam z Sher­rie, mam już wię­cej wie­dzy niż za cza­sów dora­sta­nia Nathana i Renee. Naby­łem jej wraz z wie­kiem i coraz więk­szą doj­rza­ło­ścią, ale pod wie­loma wzglę­dami wcale się nie zmie­ni­łem. Moja druga żona, Sher­rie, ma pre­ten­sje o to samo, o co moja pierw­sza żona Lori dwa­dzie­ścia pięć lat temu. Sher­rie, podob­nie jak Lori, dopa­truje się w mojej mało­mów­no­ści zobo­jęt­nie­nia, co nijak nie oddaje prawdy. Powie­działa mi, że ni­gdy nie wie, co sobie myślę. Mówi, że nawet prze­by­wa­jąc w domu, jestem „nie­obecny”. Nic, tylko zamy­kam się w sobie. Czemu nie mógł­bym poświę­cać tro­chę czasu wie­czo­rami na gra­nie w plan­szówki z nią i z dzie­cia­kami? Pró­bo­wa­łem, ale już po kilku minu­tach gry wiercę się w fotelu. Poprze­su­wam tro­chę pion­ków na plan­szy lub porzu­cam kostką kilka razy, a już mój umysł zba­cza ku któ­rejś z moich spraw. Nie potra­fię tego ukryć. Myśli zdra­dza ruch ust.

– Znowu odpły­ną­łeś – stwier­dziła Sher­rie któ­re­goś wie­czoru, gdy roz­ma­wiała z dziećmi przy kola­cji, a ja uda­wa­łem zain­te­re­so­wa­nie. – W ogóle nie słu­chasz – dodała. – Mem­łasz war­gami jak jakiś stuk­nięty sta­ruch.

Jedyny znany mi spo­sób budo­wa­nia więzi z młod­szymi dziećmi to ten sam co w przy­padku star­szej dwójki. Zabie­ra­nie ich na dwór, żeby porzu­cać piłką. Tak jak w _Cat’s in the Crad­dle_, pio­sence Harry’ego Cha­pina, tej, w któ­rej ojciec zanadto jest zajęty docho­dze­niem do cze­goś, żeby jesz­cze zwra­cać uwagę na syna. Chło­pak dora­sta, a ojciec odcho­dzi na eme­ry­turę. Pew­nego razu dzwoni do syna, mówiąc mu, że chciałby się z nim spo­tkać. Tam­ten odpo­wiada: „Też chciał­bym, tato, jeśli znajdę czas…”. A ojciec sobie uświa­da­mia: „Jest cał­kiem taki jak ja. Mój synek wdał się we mnie”. Ści­ska mnie w gar­dle, ile­kroć to sły­szę. Za bar­dzo tra­fia w punkt. Kiedy nie­dawno zro­bi­li­śmy sobie z moją star­szą córką Renee pie­szą wycieczkę, wypy­ty­wała mnie o moje mał­żeń­stwo z jej matką, Lori.

– Dla­czego nas zosta­wi­łeś? – spy­tała. – Co poszło nie tak?

Usi­ło­wa­łem ją zapew­nić, że zawsze będę kochał jej matkę, ale po pro­stu byli­śmy za mło­dzi na zwią­zek mał­żeń­ski i z cza­sem nasze drogi się roze­szły. Pod­kre­śli­łem, że nie doty­czyło to w żad­nym wypadku ani jej, ani Nathana. Mia­łem nadzieję, że oboje wie­dzą, jak bar­dzo ich kocham.

– A jed­nak, tato – odpo­wie­działa – cie­bie po pro­stu ni­gdy nie było.

Upy­cha­jąc w pudle opra­wione zdję­cie moje i Bena, ostatni raz obrzu­ci­łem biuro spoj­rze­niem. Prze­ga­nia­jąc wszel­kie emo­cje towa­rzy­szące poże­gna­niu, zga­si­łem świa­tło i zamkną­łem za sobą drzwi. _To było całe moje życie_ – pomy­śla­łem. Z pudłem pod pachą i gulą w gar­dle wysze­dłem kory­ta­rzem na schody, a stam­tąd na Ward Street, usy­tu­owaną w sek­to­rze admi­ni­stra­cyj­nym mia­sta. Teraz była to już cząstka mojej prze­szło­ści. Biuro sze­ryfa, gdzie zaczy­na­łem. Biblio­teka z książ­kami z działu kry­mi­no­lo­gii, gdzie na pod­ło­dze odsy­pia­łem nocną pracę wyko­ny­waną na miej­scu zbrodni albo ślę­cze­nie nad aktami spraw do wcze­snych godzin ran­nych. Sąd, w któ­rym zezna­wa­łem dzie­siątki razy. Areszt, na któ­rego siłowni spę­dza­łem prze­rwy obia­dowe. Biuro pro­ku­ra­tora okrę­go­wego, gdzie upły­nęło mi kilka ostat­nich lat. Wszyst­kie swoje sta­no­wi­ska w orga­nach ści­ga­nia zaj­mo­wa­łem wła­śnie w Mar­ti­nez, miej­scu naro­dzin boha­tera, Joego DiMag­gio. To mia­sto tro­chę dawało w kość i od pro­win­cjo­nal­nego Vaca­ville, w któ­rym miesz­ka­łem, róż­niło się jak noc od dnia, ale było dla mnie domem.

Jutro czeka mnie wypeł­nie­nie pliku papie­rów i poucza­nie przez FBI, co mi wolno, a czego nie jako sze­re­go­wemu oby­wa­te­lowi. „Nie masz prawa ujaw­niać infor­ma­cji »ści­śle taj­nych«. Musisz chro­nić swoje źró­dła”. Zdam broń oraz służ­bowy samo­chód i ofi­cjal­nie poże­gnam się z egze­kwo­wa­niem prawa. Potem przyj­dzie pora na to, aby pomy­śleć o następ­nym roz­dziale mojego życia. Zanim jed­nak zamknę ten obecny, pozo­staje mi jesz­cze jedna rzecz do zro­bie­nia.2. OSTATNI AKT

2

Ostatni akt

Docho­dziło połu­dnie, kiedy w końcu zawi­ną­łem się z Mar­ti­nez, z całą karierą zapa­ko­waną w pudełko na sie­dze­niu obok. Jasne popo­łu­dniowe słońce skry­wała zasłona smogu, tak samo jak wio­sną 1990 roku, kiedy po stu­diach jecha­łem tu na swoją pierw­szą roz­mowę o pracy dla hrab­stwa. Pamię­tam, jak przejecha­łem nad lśnią­cym nur­tem delty Sacra­mento pół­to­ra­ki­lo­me­tro­wym meta­lo­wym mostem, zjecha­łem ku indu­strial­nemu pej­za­żowi rafi­ne­rii i komi­nów zio­ną­cych dymem i pomy­śla­łem, że pogrą­żam się w pie­kle. Kra­jo­braz zbyt­nio się od tam­tej pory nie zmie­nił.

Krętą drogą przez rafi­ne­rię Shell i Beni­cia Bridge zmie­rza­łem na pół­noc, ku mię­dzy­sta­no­wej dro­dze 80. Przy odro­bi­nie szczę­ścia ruch na niej powi­nien wcze­snym popo­łu­dniem być nie­wielki, ale na zatło­czo­nych kali­for­nij­skich tra­sach szczę­ście ni­gdy nie dopi­suje. Od celu dzie­lił mnie jesz­cze szmat drogi. Ser­wisy radiowe traj­ko­tały o Stormy Daniels i o jakimś rapor­cie gło­szą­cym, że Ame­ry­ka­nie przy­bie­rają na wadze. Zbyt­nio nie gustuję w radio­wej gada­ni­nie i nie zdzi­wił­bym się, gdy­bym został uznany za osobę apo­li­tyczną, więc wybo­rem numer jeden była dla mnie play­li­sta na iPo­dzie. Muzyka to dla mnie tera­pia. Różna, zależ­nie od nastroju. Kiedy byłem wku­rzony po jakiejś domo­wej sprzeczce lub zatar­gach w pracy, odpa­la­łem heavy metal. W zeszłym tygo­dniu była to Metal­lica, po tym jak pewna pani świa­dek w spra­wie nie­wy­ja­śnio­nego zabój­stwa wsia­dła na mnie, że nękam ją w domo­wych pie­le­szach. Raczej nie wdaję się w kon­flikty. Wycho­wu­jąc się w rodzi­nie woj­sko­wego, na doda­tek ultra­ka­to­lic­kiej, czło­wiek uczy się ukry­wać emo­cje (co, jak się prze­ko­na­łem, nie służy pie­lę­gno­wa­niu związ­ków), dla­tego zwy­kle odre­ago­wy­wa­łem na siłowni lub, jak w przy­padku tam­tej wzbu­rzo­nej pani świa­dek, pusz­cza­jąc metal na pełen regu­la­tor i bęb­niąc pal­cami w kie­row­nicę. Prze­waż­nie jed­nak skła­nia­łem się ku odprę­ża­ją­cym bal­la­dom z lat sie­dem­dzie­sią­tych – wie­cie, Billy Joel, Jim Croce, Neil Dia­mond, tego typu kli­maty.

Nie zno­si­łem poczu­cia braku kon­troli, a tu całe moje życie miało zacząć zmie­rzać ku nie­zna­nemu. Wysta­wi­łem na sprze­daż swój dom w Vaca­ville i gdy tylko został sprze­dany, prze­nio­słem się z rodziną poza swój stan, do Kolo­rado, żeby cie­szyć się górami. Na tym eta­pie nie byłem pewien, jaką pracą się zajmę. Myśla­łem o pój­ściu na swoje, o biu­rze detek­ty­wi­stycz­nym Paula Holesa, a ponie­waż dzięki moim gło­śnym spra­wom czę­sto poka­zy­wano mnie w mediach, pro­du­cenci tele­wi­zyjni napo­my­kali o kon­sul­ta­cjach w spra­wie tego czy owego kanału kry­mi­nal­nego bądź ser­wisu infor­ma­cyj­nego. Nic jed­nak nie było pewne i ta nie­pew­ność dzia­łała mi na nerwy. A że od dziecka cier­pia­łem na ataki paniki, w opa­no­wa­niu lęków poma­gała mi muzyka.

Kiedy mój samo­chód mozol­nie sunął auto­stradą, a lewa noga bęb­niła o jego pod­łogę, usi­ło­wa­łem prze­wi­nąć listę do _Tiny Dan­cer_ Eltona Johna, mojej pio­senki wszech cza­sów. _Pretty eyed, pirate smile… you must have seen her dan­cing in the sand… and now she’s in me… tiny dan­cer in my hand_. Pod­gło­śni­łem i zaczą­łem śpie­wać, tak jak czę­sto robię, gdy odczu­wam nie­po­kój, a jestem sam. Po czte­rech, może pię­ciu powtór­kach i gdy upłyn­nił się ruch na dro­dze, lęk zaczął ustę­po­wać.

Jak zda­rzało się czę­sto w nieco spo­koj­niej­szych chwi­lach, powę­dro­wa­łem myślami, co było nie­uchronne, ku Gol­den State Kil­le­rowi (Zabójcy ze Zło­tego Stanu), zama­sko­wa­nemu mania­kowi, który gwał­cił i mor­do­wał, gdzie popa­dło, w całym naszym sta­nie, nijak nie dając się zła­pać. Nie­wy­ja­śnione sprawy pasjo­no­wały mnie; ta zaś była wręcz moją obse­sją. Zbi­jała z tropu wszyst­kich śled­czych, któ­rzy w nią wni­kali – a były ich, wierz­cie mi, setki. Przez ponad czter­dzie­ści lat w próby roz­wią­za­nia tej sprawy wpom­po­wano wię­cej zaso­bów niż w jakie­kol­wiek inne śledz­two w dzie­jach Kali­for­nii, a i tak pozo­stała tą nie­wy­ja­śnioną. Powra­ca­łem do niej wie­lo­krot­nie od tego dnia w 1994 roku, kiedy to jako cie­kaw­ski nie­opie­rzony kry­mi­no­log natkną­łem się na nią w zaku­rzo­nej szafce w naszej biblio­tece kry­mi­no­logicznej. Nie­je­dyna to sprawa, któ­rej nie udało mi się roz­wi­kłać, a do każ­dej pod­cho­dzi­łem bar­dzo oso­bi­ście. Ta jed­nak cią­żyła mi bar­dziej od innych – głów­nie dla­tego, że sprawca prze­chy­trzył parę najbar­dziej lot­nych umy­słów z branży śled­czej. I byłem prze­ko­nany, że na­dal gdzieś czyha. W latach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych siał ter­ror psy­chiczny w całym sta­nie swo­imi dro­bia­zgowo zapla­no­wa­nymi napa­ściami. Wła­my­wał się do domów w środku nocy, wią­zał prze­ra­żone ofiary, bru­tal­nie ata­ko­wał zarówno męż­czyzn, jak i kobiety, nie­kiedy na oczach ich małych dzieci, by z cza­sem przejść do mor­do­wa­nia, czego pre­fe­ro­wał doko­ny­wać przez zatłu­ki­wa­nie cięż­kimi narzę­dziami. Facet był sady­stą psy­chicznym. „Jeśli będziesz spra­wiał pro­blemy, porą­bię dzie­ciaki. Przy­niosę ci ucho któ­re­goś” – zagro­ził pew­nemu męż­czyź­nie przed zabra­niem jego żony do innego pokoju, by ją kil­ku­krot­nie zgwał­cić. Do 1986 roku, kiedy jego ataki rap­tow­nie ustały, zabił co naj­mniej dwa­na­ście osób i z całym okru­cień­stwem zgwał­cił prze­szło pięć­dzie­siąt kobiet.

Nie­któ­rzy sądzili, że umarł, ale nie ja. Wyobra­ża­łem sobie, że wie­dzie cichy żywot na jakimś zamiesz­ki­wa­nym przez klasę śred­nią przed­mie­ściu, gdzieś, gdzie nikt nie podej­rzewa, że sąsia­duje z seryj­nym mor­dercą. Skur­wy­syn albo miał szczę­ście, albo lisi umysł, a zapewne jedno i dru­gie. Więk­szość ludzi daje wiarę mitowi, że seryjni mor­dercy nie są w sta­nie się powstrzy­my­wać, a są w sta­nie i to robią. Jedni mają dłu­gie okresy uśpie­nia, inni cał­kiem zaprze­stają swo­jej zbrod­ni­czej dzia­łal­no­ści, zwy­kle dla­tego, że łatwo mogliby wpaść lub chęć zabi­ja­nia zastą­piło im coś innego – hobby, nowe mał­żeń­stwo, zało­że­nie rodziny. Albo po pro­stu się zesta­rzeli. Wariac­two, prawda? Zawsze drę­czyła mnie myśl, że ten czło­wiek gdzieś sobie żyje – jeź­dzi swoim samo­cho­dem, cho­dzi na zakupy, bawi się na rodzin­nych obia­dach, i to po tym, jak tylu ludziom znisz­czył życie. I praw­do­po­dob­nie śmieje się z nas wszyst­kich, że nie zdo­ła­li­śmy go zła­pać.

Zanim Michelle McNa­mara, moja póź­niej­sza przy­ja­ciółka i powier­niczka, nadała mu w arty­kule z 2013 roku miano Gol­den State Kil­lera (Zabójcy ze Zło­tego Stanu), był znany jako Ori­gi­nal Night Stal­ker (Nocny Łowca), a jesz­cze wcze­śniej jako East Area Rapist (Gwał­ci­ciel z East Area), w skró­cie: EAR. Przy­domki ewo­lu­owały wraz z nasi­la­niem się jego prze­stęp­czej dzia­łal­no­ści, od wła­mań na tle fety­szy­stycz­nym, poprzez bru­talne gwałty w środku nocy, po mor­der­stwa. Przy­swa­jał sobie te okre­śle­nia, posłu­gu­jąc się nimi, by z nas drwić. Pamię­tam stare nagra­nie roz­mowy tele­fo­nicz­nej, jesz­cze z cza­sów EAR-a, gdy ktoś dzwo­niący na cen­tralę w Sacra­mento przed­sta­wił się jako on.

– Tu East Area Rapist, wy durne fiuty – mówił do słu­chawki. – Dziś w nocy znów poru­cham. Uwa­żaj­cie.

Głos był groźny. Zuchwały. Drwiący. Bez­czelny.

Pusz­czam to na okrą­gło.

– Wiesz o ist­nie­niu tego nagra­nia? – zapy­ta­łem Kena Clarka, detek­tywa z wydziału zabójstw biura sze­ryfa w Sacra­mento, czło­wieka, który poświę­cił temu śledz­twu mnó­stwo czasu.

– Jasne – potwier­dził.

– Myślisz, że to on?

– Praw­do­po­dob­nie.

– Poważ­nie mnie wku­rza – przy­zna­łem.

– No pew­nie – stwier­dził Clark. – O to mu cho­dziło.

Po dwóch latach od tam­tego tele­fonu z 1977 roku jego zabawa w kotka i myszkę prze­ro­dziła się w mor­der­stwo.

Przez dwie dekady z hakiem drą­że­nia tej nie­roz­wią­za­nej sprawy mia­łem do czy­nie­nia z udręką matek i ojców, synów i córek, a także braci i sióstr czę­ści jego ofiar. Stu­dio­wa­łem zdję­cia miejsc jego sady­stycz­nych zbrodni. Godzi­nami słu­cha­łem rela­cji kobiet i męż­czyzn, któ­rym z łaski Boga lub dzięki nie­po­ha­mo­wa­nej odwa­dze udało się prze­żyć jego bez­li­to­sne napa­ści. To, co im zro­bił, drę­czyło ich nawet dzie­siątki lat póź­niej.

Nie­dawno zadzwo­niła moja komórka. Kobieta na dru­gim końcu linii zda­wała się bli­ska zała­ma­nia.

– Wiem, że on wróci, żeby mnie dopaść, więc wyno­szę się do Mek­syku – powie­działa. Od nocy, kiedy wła­mał się do jej domu i ster­ro­ry­zo­wał całą rodzinę, minęło trzy­dzie­ści lat. To tacy ludzie nie­ustan­nie moty­wo­wali mnie do tro­pie­nia sprawcy i to oni liczyli na to, że go dorwę. „Wiemy, że to ty tego doko­nasz” – sły­sza­łem to tak wiele razy.

Za nic nie chcia­łem jej zawieść. Ani nikogo z nich. Sprawę Gol­den State Kil­lera, ina­czej GSK, uczy­ni­łem prio­ry­te­tem kilku ostat­nich lat mojej kariery. Prze­ana­li­zo­wa­łem tysiące poli­cyj­nych nota­tek oraz zeznań świad­ków i prze­pro­wa­dzi­łem roz­mowy prak­tycz­nie z każ­dym, kto miał zwią­zek z jego sprawą, a na­dal żył. Obse­sja ta roz­cią­gała się nawet na week­endy – nie­ważne, czy kosi­łem traw­nik, czy bawi­łem się z dziećmi. Nawet w Boże Naro­dze­nie, gdy reszta domow­ni­ków roz­pa­ko­wy­wała pre­zenty, moją głowę zaprzą­tał GSK. A kiedy późną nocą prze­trzą­sa­łem kom­pu­te­rowe bazy danych w poszu­ki­wa­niu tro­pów i kre­śli­łem pro­file geo­gra­ficzne zbrodni, usi­łu­jąc okre­ślić poło­że­nie jego bazy wypa­do­wej, ta sprawa prze­wi­jała się w mojej gło­wie jak nie­koń­czący się film. Jego ofiary nawie­dzały mnie w snach.

Wśród nich była Mary, jedna z naj­młod­szych ofiar. Miała pójść do ósmej klasy, kiedy w 1979 roku wdarł się w jej życie. Była zale­d­wie trzy­na­sto­latką, jesz­cze miała za rodzin­nym domem dzie­cinny domek do zabawy, a jej hobby była gra w klasy. Tam­tego lata, o czwar­tej nad ranem, wła­mał się do jej domu w Wal­nut Creek przez roz­su­wane oszklone drzwi. Wkradł się do jej pokoju, gdy ojciec i sio­stra spali w pomiesz­cze­niach obok. Obu­dziło ją to, jak sia­dał na niej okra­kiem z nożem przy jej gar­dle.

– Obyś była dobra – powie­dział strasz­nym szep­tem. Nie zro­zu­miała, o co mu cho­dzi. Ścią­gnął z niej koł­drę i bru­tal­nie ją zgwał­cił w jej ślicz­nej różo­wej sypialni z jed­no­roż­cami wyma­lo­wa­nymi na ścia­nach. Kiedy wresz­cie sobie poszedł, Mary, zanim uwol­niła nogi z wię­zów, odcze­kała pra­wie godzinę. Zagro­ził, że zabije jej rodzinę, jeśli się ode­zwie, więc chciała mieć pew­ność, że już go nie ma. Jesz­cze z pętami na nad­garst­kach pobie­gła obu­dzić ojca. Nawet po latach miała w uszach jego krzyk i słowa skie­ro­wane do sio­stry: „Ścią­gnij jej to!”. Nie­długo potem Mary zapy­tała star­szą sio­strę swo­jej przy­ja­ciółki: „Jestem jesz­cze dzie­wicą?”.

Trzy lata po napa­ści zna­la­zła ojca mar­twego w łóżku. Uznała, że pękło mu serce. Dla mnie to było nie­wąt­pliwe. Sam mam dwie córki. Nie jestem pewien, czy prze­żył­bym ból i żal, że nie zdo­ła­łem obro­nić swo­ich dzieci. Mary została ogra­biona z dzie­wic­twa i bez­pow­rot­nie stra­ciła spo­kój ducha. Przez resztę życia oglą­dała się za sie­bie, zasta­na­wia­jąc się, czy on gdzieś tam nie czyha, obser­wu­jąc ją.

Ta bestia ode­brała tak wiele tak wielu oso­bom. Z pew­no­ścią trzeba wysta­wić jej za to rachu­nek. Oba­wia­łem się, że gdy przejdę na eme­ry­turę, nikt nie przej­mie po mnie pałeczki. Docho­dze­nie ponow­nie wylą­duje w sza­fie i pój­dzie nie­mal cał­kiem w zapo­mnie­nie – jak wtedy, gdy na nie tra­fi­łem – a ludzie, któ­rzy liczyli, że roz­wi­kłam tę sprawę, ni­gdy mi nie wyba­czą. Co się sta­nie z tymi, któ­rym gwał­ci­ciel zruj­no­wał życie? Jak i czy w ogóle odnajdą tę odro­binę spo­koju, która bie­rze się z wie­dzy?

Tak wiele razy przez te lata sądzi­łem, że jestem bli­ski roz­wią­za­nia tej sprawy, by potem prze­żyć gorycz roz­cza­ro­wa­nia, gdy bada­nie DNA dowo­dziło, że się myli­łem. Ostatni raz nastą­piło to led­wie parę tygo­dni wcze­śniej i mocno mnie przy­biło. Odkry­łem ist­nie­nie w gene­tyce gene­alo­gicz­nej trian­gu­la­cji odcin­ków DNA, pro­cesu mogą­cego okre­ślać rela­cje bio­lo­giczne poprzez łącze­nie pro­fili DNA – a taki w przy­padku GSK mie­li­śmy – z poszu­ki­wa­niami na stro­nach płat­nych ser­wi­sów gene­alo­gicz­nych. Zain­te­re­so­wało mnie to, gdy dowie­dzia­łem się, jak sku­teczne oka­zało się przy ziden­ty­fi­ko­wa­niu po latach dziew­czynki porzu­co­nej we wcze­snym dzie­ciń­stwie. Nie wie­dzie­li­śmy, kim ona jest ani skąd pocho­dzi, a była za mała, żeby pamię­tać coś, co by nam pomo­gło. Przez całe lata sta­ra­li­śmy się odkryć jej toż­sa­mość tra­dy­cyj­nymi meto­dami i zawsze koń­czyło się to fia­skiem. Potem, pod­czas tele­kon­fe­ren­cji doty­czą­cej innej sprawy, usły­sza­łem, że wresz­cie ją ziden­ty­fi­ko­wano, wyko­rzy­stu­jąc wła­śnie trian­gu­la­cję odcin­ków DNA. Zasta­no­wiło mnie, czy to samo narzę­dzie nie napro­wa­dzi­łoby nas na Zabójcę ze Zło­tego Stanu.

Pra­cu­jąc z małą grupą zada­niową śled­czych i ana­li­ty­ków oraz z tym samym uta­len­to­wa­nym gene­alo­giem, który poma­gał przy tam­tej spra­wie, przez kilka mie­sięcy porów­ny­wa­li­śmy pro­file DNA i stu­dio­wa­li­śmy drzewa gene­alo­giczne, by wyod­ręb­nić garstkę tro­pów wio­dą­cych do GSK. Dzięki pro­ce­sowi eli­mi­na­cji ogra­ni­czy­li­śmy tę listę do grupki męż­czyzn będą­cych z grub­sza w odpo­wied­nim wieku i miesz­ka­ją­cych w Kali­for­nii w cza­sie ata­ków. Potem zawę­zi­li­śmy nasze poszu­ki­wa­nia jesz­cze bar­dziej, opie­ra­jąc się na ryso­pi­sach poda­nych przez część ofiar.

Ja sku­pi­łem się na podej­rza­nym, który wydał mi się naj­bar­dziej praw­do­po­dobny, i ostat­nie kilka tygo­dni dzie­lą­cych mnie od eme­ry­tury poświę­ci­łem bada­niu jego osoby. Był to robot­nik budow­lany z Kolo­rado, któ­rego pro­file oso­bi­sty i geo­gra­ficzny w znacz­nej mie­rze odpo­wia­dały usta­lo­nym dla Zabójcy ze Zło­tego Stanu.

– Sądzę, że mamy tego typa – powie­dzia­łem do kum­pla z FBI, Steve’a Kra­mera. – Jego posrany wujek był gwał­ci­cie­lem. To pew­nie u nich rodzinne.

Byłem abso­lut­nie pewien, że tra­fi­łem, i przy­go­to­wy­wa­łem się już na zwień­cze­nie tej sprawy i całej mojej kariery. Tym­cza­sem zadzwo­nił do mnie Kra­mer z infor­ma­cją, że wyniki bada­nia DNA sio­stry tego robot­nika wyka­zały, że nie jest sio­strą GSK, i to wyeli­mi­no­wało go z kręgu podej­rza­nych. Roz­łą­czy­łem się i głowa opa­dła mi na biurko. Byłem zdru­zgo­tany. W tam­tej chwili pogo­dzi­łem się z fak­tem, że mój ostatni strzał w Zabójcę ze Zło­tego Stanu oka­zał się chy­biony.W grę wcho­dził jesz­cze jeden facet. To dopa­so­wa­nie doty­czyło kogoś, kto w ciągu czter­dzie­stu lat poprzed­nich docho­dzeń ani razu nie poja­wił się na rada­rze. Jego nazwi­sko, podob­nie jak gościa z Kolo­rado, wysko­czyło dla­tego, że po zasto­so­wa­niu trian­gu­la­cji drzew gene­alo­gicz­nych napro­wa­dziły na niego pro­file DNA kuzy­no­stwa dru­giego i trze­ciego stop­nia. Ci dalecy kuzyni, któ­rzy zare­je­stro­wali się w pry­wat­nych ser­wi­sach bada­ją­cych pokre­wień­stwo, nie mieli poję­cia, że ich pro­file wyko­rzy­stano w ramach prób wytro­pie­nia osła­wio­nego seryj­nego mor­dercy. Wstępne bada­nia prze­pro­wa­dzi­łem nie­długo po swoim ostat­nim roz­cza­ro­wa­niu i ten czło­wiek po czę­ści odpo­wia­dał przy­ję­tym kry­te­riom. Był mniej wię­cej odpo­wied­niego wzro­stu, miał metr osiem­dzie­siąt. Liczył sie­dem­dzie­siąt dwa lata, nieco wię­cej, niż zało­ży­łem dla tego zabójcy, ale to go nie wyklu­czało. Miesz­kał na przed­mie­ściach Sacra­mento, czyli mniej wię­cej tam, gdzie według moich prze­wi­dy­wań powi­nien miesz­kać zabójca. Nazy­wał się Joseph DeAn­gelo i, co dość cie­kawe, był nie­gdyś gliną. Mimo to wiele się po nim nie spo­dzie­wa­łem. Mie­wa­łem już podej­rza­nych, na któ­rych wska­zy­wały znacz­nie moc­niej­sze dowody, i wszyst­kich wyklu­czyły testy DNA. Jakie było praw­do­po­do­bień­stwo, że z tym gościem wyj­dzie ina­czej? Gdyby oprzeć się na moich teo­riach na temat GSK, trzeba by stwier­dzić, że podej­rzany z Kolo­rado paso­wał o wiele bar­dziej.

Było około czter­na­stej trzy­dzie­ści, kiedy zje­cha­łem z mię­dzy­sta­no­wej drogi 80 na Ante­lope Road, główną arte­rię łączącą gale­rie han­dlowe, sie­ciowe restau­ra­cje i osie­dla miesz­ka­niowe Citrus Heights. Dom został w lusterku wstecz­nym godzinę drogi za mną. Dzia­ła­łem jakby na auto­pi­lo­cie. Nawet nie zwol­ni­łem. Wie­dzia­łem, że przy Jose­phie DeAn­gelo musiał­bym głę­biej poko­pać, ale że był to mój ostatni dzień, powie­dzia­łem sobie, że wyko­rzy­stam czas na pewien przy­sta­nek. Robi­łem tak we wszyst­kich moich spra­wach – spraw­dza­łem, gdzie podej­rzany mieszka i pra­cuje, żeby wyro­bić sobie jakieś poję­cie, z kim mam do czy­nie­nia.

Citrus Heights roz­ciąga się na dwóch tysią­cach pięć­dzie­się­ciu kilku kilo­me­trach kwa­dra­to­wych hrab­stwa Sacra­mento. To fajne miej­sce do życia. Jest czy­ste i bez­pieczne, są tu parki i boiska pił­kar­skie, jest mro­wie pla­có­wek sieci han­dlo­wych i gastro­no­micz­nych zaopa­tru­ją­cych kwit­nący rynek nie­ru­cho­mo­ści. Panują tu mało­mia­stecz­kowe tra­dy­cje, jest więc na przy­kład dar­mowe kino ple­ne­rowe w sobot­nie wie­czory. DeAn­gelo posia­dał dom na osie­dlu z lat sie­dem­dzie­sią­tych, oto­czo­nym innymi osie­dlami, zazwy­czaj ze zwod­ni­czym _Esta­tes_ (majątki ziem­skie) w nazwie. To rewir stan­dar­do­wych dom­ków poroz­dzie­la­nych drew­nia­nymi płot­kami, ofe­ru­ją­cymi jedy­nie pozory wyod­ręb­nie­nia. Skrę­ciw­szy z Ante­lope, brną­łem przez gma­twa­ninę prze­ci­na­ją­cych się uli­czek ze śle­pymi zauł­kami, beto­no­wymi chod­ni­kami i żół­tymi zna­kami upo­mi­na­ją­cymi kie­row­ców, by uwa­żali na dzieci na dro­dze, aż wresz­cie zoba­czy­łem Canyon Oak Drive. Po odszu­ka­niu numeru 8316 zatrzy­ma­łem się przy kra­węż­niku naprze­ciw tego niczym nie­wy­róż­nia­ją­cego się domu. Drzwi gara­żowe były zamknięte. Na pod­jeź­dzie stało zapar­ko­wane volvo typu sedan i przy­czepa z łódką rybacką. Moją uwagę zwró­cił wygląd oto­cze­nia. Nawet na tak schlud­nym osie­dlu, gdzie pełno było prze­ja­wów dumy posia­da­nia, jego podwórko się wyróż­niało. Było do prze­sady zadbane, a trawa ide­al­nie przy­strzy­żona. Żad­nych wysta­ją­cych źdźbeł. Z jakie­goś powodu, zapewne ze wzglę­dów deko­ra­cyj­nych, wła­ści­ciel z roz­my­słem, choć pozor­nie przy­pad­kowo, umie­ścił na traw­niku przed domem trzy pokaźne głazy. Cof­ną­łem się tro­chę, pró­bu­jąc zer­k­nąć na podwórko za domem, potem ponow­nie pod­je­cha­łem do przodu, zapar­ko­wa­łem i wyłą­czy­łem sil­nik. Żalu­zje miał opusz­czone, ale wie­dzia­łem, że jest w środku. Po tak wielu latach prze­sia­dy­wa­nia przed domami podej­rza­nych po pro­stu wie się takie rze­czy. To prze­czu­cie, do któ­rego czło­wiek z cza­sem nabiera zaufa­nia.

Nie­prze­par­cie cią­gnęło mnie, żeby podejść pod drzwi. Powi­nie­nem zwy­czaj­nie pójść tam i się przed­sta­wić. Myśli gnały jedna za drugą, a nie­po­kój znów nara­stał. Sie­dząc tam, roz­pa­try­wa­łem moż­liwe sce­na­riu­sze.

Według pierw­szego z nich idę do drzwi fron­to­wych i pukam. Joe mi otwiera.

Przed­sta­wiam się.

– Dzień dobry, jestem Paul Holes, z ramie­nia hrab­stwa Con­tra Costa badam zamknięte sprawy kry­mi­nalne. Przyj­rza­łem się pew­nej serii nie­wy­ja­śnio­nych zda­rzeń i…

Spo­gląda na mnie z zacie­ka­wie­niem, ale nie podejrz­li­wie. Z miej­sca łapiemy kon­takt, jak to w służ­bach mun­du­ro­wych. Zapra­sza mnie do środka.

– Może kawę? – pyta.

– Nie, dzięki. Nie pijam.

– No to piwo?

Po kilku łykach i luź­nej roz­mo­wie na temat pracy poli­cyj­nej i tego, jak bar­dzo się ona zmie­niła od cza­sów, gdy był w czyn­nej służ­bie, wyja­śniam, że jego nazwi­sko wypły­nęło w docho­dze­niu. Wydaje się zasko­czony, ale zbyt­nio się nie prze­jął.

– Zdaje się, że to pana szczę­śliwy dzień – mówię. – Pań­ski daleki krewny udo­stęp­nił swoje DNA jed­nemu z ser­wi­sów gene­alo­gicz­nych i oka­zał się spo­krew­niony z osobą, któ­rej szu­kam. Nie­wy­klu­czone, że pan też jest odle­głym krew­nia­kiem mojego poszu­ki­wa­nego.

Kiwa głową.

– Aha. To jak mogę panu pomóc?

– Potrzebna mi tylko próbka DNA. – Tro­chę mi nie­zręcz­nie pro­sić poli­cjanta o dowód, że nie jest bez­względ­nym seryj­nym mor­dercą. Z dru­giej strony, mając tę próbkę, będę mógł go ofi­cjal­nie wyklu­czyć z kręgu podej­rza­nych i nikt już nie będzie go nacho­dził.

– Rozu­miem – odpo­wiada. – Nie ma sprawy.

Tro­chę obśmie­wamy absur­dal­ność tej sytu­acji. Pobie­ram próbkę, prze­pra­szam za zawra­ca­nie głowy i wycho­dzę.

Tak koń­czę swój udział w tej spra­wie.

W grę wcho­dzi jed­nak też inna moż­li­wość, zgod­nie z którą DeAn­gelo to Zabójca ze Zło­tego Stanu. Według tego sce­na­riu­sza już popeł­ni­łem durny błąd. Prze­sie­dzia­łem kilka minut przed jego domem w swoim służ­bo­wym samo­cho­dzie. Każdy glina, nawet były, roz­po­znałby w tym pojeź­dzie nie­ozna­ko­wany wóz orga­nów ści­ga­nia. Jeżeli jest tym mor­dercą, to mogę się domy­ślać, do czego jest zdolny. Nie spo­sób powie­dzieć, co zrobi, jeśli poczuje się osa­czony. Wie, że tu jestem. Jest prze­bie­głym seryj­nym dra­pieżcą. Orien­to­wał się w tym, co jego ofiary oglą­dały w tele­wi­zji, dokąd cho­dziły do pracy czy szkoły, czyj mąż prze­by­wał poza mia­stem, czyi rodzice robili sobie wie­czorne wypady i kiedy ci ludzie kła­dli się spać.

W tym sce­na­riu­szu nie ulega wąt­pli­wo­ści, że już zoba­czył przez żalu­zje zapar­ko­wany samo­chód. Kiedy zbli­żam się do jego domu, roz­po­znaje mnie dzięki wywia­dom w mediach, któ­rych w związku z jego sprawą przez lata udzie­li­łem mnó­stwo. Gdy docho­dzę do fron­to­wych drzwi, jest już uzbro­jony. Może je otwo­rzyć i zastrze­lić mnie, zanim zdążę się ode­zwać. Albo zaprosi do sie­bie, żeby wzbu­dzić zaufa­nie, prze­prosi na chwilę, a potem zaj­dzie od tyłu i roz­trza­ska mi głowę.

Nikt się o tym nie dowie. Nie wie­dzą, gdzie jestem. Nie zgło­si­łem tego przez radio. Nie zadzwo­ni­łem do domu. Po pro­stu opu­ści­łem biuro i wylą­do­wa­łem tutaj.

Biorę głę­boki oddech, żeby upo­rząd­ko­wać umysł. Co mnie naszło, żeby myśleć o zbli­że­niu się do tego faceta? Jeśli jest GSK i uświa­domi sobie, że go namie­rzamy, narazi to całe docho­dze­nie. A gdy uzna, że zna­lazł się w potrza­sku, zabije mnie.

_Trzeba się stąd zabie­rać_ – mówię sobie, uru­cha­mia­jąc sil­nik. _Za wcze­śnie na to. Nie chcę prze­cież zawa­lić sprawy. Za mało jesz­cze wiem o tym DeAn­gelo_.Odpa­lam samo­chód i naka­zuję sobie ruszyć. Nie odje­cha­łem jesz­cze za prze­cznicę, a już zaczy­nam wąt­pić w słusz­ność swo­jej decy­zji. _Moż­liwe, że wła­śnie zawa­li­łem. Byłem tam i powi­nie­nem pobrać DNA. Miał­bym przy­naj­mniej dodat­kową por­cję danych gene­alo­gicz­nych dla mojego zespołu. A co, jeśli DeAn­gelo jest tym mor­dercą? Byłem pod samym domem. Dla­czego nie pod­sze­dłem do drzwi?_

Powrót do Vaca­ville wyda­wał się trwać wieki. Gryzł mnie żal. Wła­śnie schrza­ni­łem zawi­nię­cie mojego ostat­niego podej­rza­nego w spra­wie, która wciąż mi się wymy­kała. Jeżeli zagadka Zabójcy ze Zło­tego Stanu doczeka się kie­dyś roz­wią­za­nia, sta­nie się to bez mojego udziału. Mia­łem poczu­cie klę­ski. Ci, któ­rzy uszli z życiem, widzieli we mnie ostat­nią szansę na spra­wiedliwość, a ja ich zawio­dłem. Moja praca skoń­czy się bla­ma­żem.

Zano­siło się na roz­cza­ro­wu­jący finał cał­kiem nie­złej zawo­do­wej kariery.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: