Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nieuniknione - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nieuniknione - ebook

San Diego, lata 80. XX wieku. Jake Andros, prześladowany przez bolesne wspomnienia z przeszłości prywatny detektyw, zostaje wynajęty przez specjalizujące się w ezoteryce wydawnictwo Dom Wodnika do odnalezienia zaginionego jasnowidza. Człowiek ten miał jakoby przewidzieć przyszłość świata na przestrzeni kilkudziesięciu nadchodzących lat z dokładnością, z jaką nie zrobił tego nikt przed nim. Niektóre z jego przepowiedni już zaczęły się sprawdzać. Lecz najpierw Jake musi zamknąć inną trudną sprawę.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8351-129-0
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Zawsze marzyłem o tym, żeby rozpocząć pisanie książki pierwszego stycznia. No i się udało. Niestety nie udało się równo rok później skończyć, ale… może kiedyś. Fakt faktem, ta opowiastka nieźle mnie przeczołgała — zarówno emocjonalnie, jak i warsztatowo. Długo by zresztą o tym gadać. W tej chwili najbardziej liczy się to, że po postawieniu ostatniej kropki wszelkie trudności zawsze tracą znaczenie, a wspomnienia o nich wyparowują. Zajmijmy się więc czymś innym.

Otóż więc… Jest to już trzecia moja powieść po _Spełnieniu_ i _Drugim przykazaniu_, w której poniekąd zabawiłem się w skrojoną na własną miarę wersję Flauberta. Mam tu na myśli jego słynne, a w każdym razie przypisywane mu, zdanie „Pani Bovary to ja”. Nikt do końca nie wie, co ono znaczy. Jedni uważają, że Flaubert chciał w ten sposób wskazać na to, iż w bohaterce swojej najgłośniejszej powieści zawarł coś z siebie. Inni twierdzą, że ukrył się za fabułą, by poprzez nią wyrazić swoje poglądy na rzeczywistość.

Skłaniam się ku tej drugiej opcji. I to nie tylko w kwestii domniemanych intencji Flauberta, ale również swoich własnych, gdy sięgam po woal fikcji. Owszem, poza samą historią staram się w moich powieściach i opowiadaniach przekazać jakieś głębsze treści, własny punkt widzenia na tematy, które podejmuję.

O tym, o czym właściwie jest _Nieuniknione_ i co chciałem za jego pośrednictwem przekazać, mógłbym się tutaj bardzo długo rozwodzić. Po części robiłem to już na blogu i w mediach społecznościowych. Tak, to jest książka o moim — zdecydowanie negatywnym i krytycznym — stosunku do tego, co niektórzy nazywają pandemią Covid-19, a ja — po prostu koronaświrozą. Bo po prostu uważam, że w 2020 roku świat oszalał i, niestety, jest to jedna z najważniejszych cezur w naszej nowożytnej historii. Cezur, po której — jakże to banalnie brzmi! — nic już nie będzie takie samo. Było życie „przed” i jest życie „po”. Niestety.

Nawet, a może wręcz tym bardziej, jeśli owo „po” w coraz większym stopniu przypomina „przed”, a odpowiedzialni nie dość, że nie ponoszą żadnych prawnych konsekwencji swoich decyzji, to jeszcze jak jeden mąż udają, że właściwie nic się nie stało. Ba, niekiedy można odnieść wrażenie, że wielu ludzi — zarówno polityków czy podtrzymujących koronawirusową paranoję dziennikarzy, jak i tych zwykłych, którzy padli ofiarą ich działań — najchętniej przykryłoby lata 2020—2022 i wszystko, co się w tym okresie wydarzyło, mgłą amnezji.

Wydawałoby się, że tak doniosłe dla całego globu zjawisko powinno wygenerować ożywione dyskusje, spory, analizy, o biorących się z nim za bary tekstach kultury nie mówiąc. Tymczasem wokół „pandemii” panuje dziwna, nieco przerażająca cisza. Cisza złowieszczo podobna do tej, która zalegała na ulicach naszych miast, kiedy zabroniono nam wychodzić, a o szczęściu mogli mówić posiadacze psów, którym żaden obrotowy „ekspert” — jednego dnia klarujący, że wirus nie stanowi większego zagrożenia, a następnego wykrzykujący, że trzeba wprowadzić bezwzględny reżim sanitarny, bo inaczej wszyscy umrzemy — nie wytłumaczy, że muszą się załatwiać do sedesu.

W pewnym sensie więc opowieść, którą za chwilę przeczytasz, jest moją autorską próbą wypełnienia tej pustki. A co za tym idzie — czymś w rodzaju alegorii lub paraboli. Nie takiej typowej, skrojonej według podręcznikowych reguł tego gatunku — uproszczona fabuła, ostentacyjnie sztuczni bohaterowie, będący bardziej nośnikami ważnych dla autora idei niż postaciami z krwi i kości, świat pozbawiony elementów wskazujących na konkretne realia oraz czas akcji itp. — ale jednak.

Przyznam, że zanim usiadłem do _Nieuniknionego_, próbowałem wyrazić, co myślę o koronaświrozie, w konwencji niefikcyjnej: czymś w rodzaju połączenia publicystycznego eseju z osobistym pamiętnikiem. Pierwsze przymiarki robiłem już kilka miesięcy po ogłoszeniu pandemii, równocześnie pracując nad _Spełnieniem_, które było dla mnie przede wszystkim ucieczką od ponurej rzeczywistości za oknami, ale poniosłem klęskę i po kilku próbach w końcu się poddałem.

Stało się tak chyba głównie dlatego, że za bardzo spalały mnie emocje. A po drugie… po drugie, by móc coś miarodajnie opisać, dokonać jakiejś syntezy, trzeba zyskać trochę dystansu — bynajmniej nie społecznego (ten niech idzie do diabła). Ponadto okazało się, że kostium fikcji paradoksalnie sprawdza się w niektórych wypadkach o wiele skuteczniej niż bezpośrednie odwoływanie się do własnych doświadczeń.

Co więcej, sztafaż grozy i thrillera, który zazwyczaj wybieram, kiedy udaję się do krainy fikcji, sam w sobie, poprzez swoją quasi-baśniową strukturę, stanowi doskonałe narzędzie do budowania parabol bez konieczności uciekania się do typowych dla nich, wymienionych powyżej, chwytów. Pozwala tworzyć metaforyczne konstrukcje, a zarazem nie tracić nic z pełnokrwistości fabuły i występujących w niej postaci. Pozwala też czasem o pewnych rzeczach powiedzieć wprost o wiele skuteczniej niż w innych gatunkach.

Zatem _Nieuniknione_ jak najbardziej jest tym wszystkim. Ale jest też historią samą przez się. Historią, w której bohaterowie przeżywają własne dramaty i dylematy — zawsze jakoś tam związane z naszkicowanym powyżej głównym przesłaniem i krążące wokół niego, lecz nie podporządkowane mu arbitralnie. A jakby i tego nie było dosyć, również ono nie zostało podane wprost. Odwołanie do wiadomej sytuacji co prawda pojawia się już w pierwszym rozdziale, niemniej trzon akcji wcale nie rozgrywa się w korona-świecie, a kolejne wyraziste nawiązanie do niego pojawia się dopiero dwadzieścia rozdziałów później.

I tu dochodzimy do drugiego piętra mojego flaubertyzmu: samego świata, w którym rozgrywa się historia. Tak jak w dwóch poprzednich wypadkach są to Stany Zjednoczone, czy raczej — jak lubię podkreślać — coś w rodzaju ich fantomowej imitacji, posklejanej z popkulturowych klisz, a nie rzeczywisty kraj, w którym nigdy nie byłem i o którym na dobrą sprawę nie mam przecież zielonego pojęcia. Niemniej właśnie ta proteza pozwala mi — tak jak Flaubertowi kostium historii o prowincjonalnym lekarzu i jego nieszczęśliwej żonie — zyskać niezbędny bufor.

Ale poza miejscem równie istotną, a nawet ważniejszą, rolę w _Nieuniknionym_ odgrywa czas. Główny czas akcji przypadający na końcówkę lat osiemdziesiątych, jak też czas jako taki, stanowiący jeden z kluczowych motywów i koło zamachowe zdarzeń. Mógłbym napisać o nim oraz jego symbolice znacznie więcej, ale nie chcę spojlerować czy narzucać zbyt ciasnych ram interpretacyjnych.

Osobny wstęp mógłbym też poświęcić źródłom i inspiracjom — zarówno literackim, jak i filmowym, które, podobnie jak działo się to w moich poprzednich „amerykańskich” powieściach, pomogły mi zbudować fabułę. Oko wprawnego czytelnika na pewno je wychwyci. Wspomnę tutaj zaledwie o kilku.

Przede wszystkim więc _Czerwony smok_ Thomasa Harrisa i jego pierwsza, chyba raczej niedoceniana, adaptacja pt. _Łowca_ w reżyserii Michaela Manna. Ja też dosyć długo nie mogłem przekonać się do jej z lekka psychodelicznego, a przecież tak ikonicznego dla ducha lat osiemdziesiątych, klimatu. W _Nieuniknionym_ zawarłem kilka scen bezpośrednio nawiązujących do tego obrazu. Mogę ponadto przyznać się, że opisując wygląd mojego głównego bohatera, miałem przed oczami Williama Petersena, fantastycznie kreującego w tym filmie postać agenta Grahama.

No i oczywiście _W paszczy szaleństwa_ Johna Carpentera. To z niego wziąłem, a następnie na własne potrzeby zmodyfikowałem, cały motyw detektywa, który zostaje wynajęty przez wydawcę do znalezienia zaginionego pisarza. Nazwa miasteczka, do którego tropem tegoż pisarza udaje się Jake i asystująca mu redaktorka z Domu Wodnika, też bynajmniej nie jest w tym kontekście przypadkowa. Podobnie jak i narastająca z każdą chwilą atmosfera ni to carpenterowskiego, ni lovecraftowskiego rozpadania się rzeczywistości.

Swoją cegiełkę dołożył też Dean Koontz — a zwłaszcza jego genialna powieść _Intensywność_, którą przeczytałem tuż przed rozpoczęciem pracy nad _Nieuniknionym_. Wiele szczegółów dotyczących farmy Delgado to kalka z upiornego domostwa Vessa. Dosłownym mrugnięciem do niego jest nazwisko i osobowość czarnego charakteru z przeszłości Jake’a. A także… stanowiąca jeden z filarów mojej powieści koncepcja ludzkich cyklonów, którą obaj z Koontzem bezsprzecznie zaczerpnęliśmy od Friedricha Nietzschego. Czy raczej, by być precyzyjnym, Martina Heideggera, który, jak wiadomo, dokonał adaptacji filozofii Nietzschego do powszechnie dziś obowiązującej formuły.

A skoro już o filozofii — i ogólnie piśmiennictwie dyskursywnym — mowa, to do inspiracyjnego pakietu niewątpliwie wypadałoby dorzucić Francisa Fukuyamę z jego tyleż legendarnym, co w dzisiejszej sytuacji całkowicie — także zresztą za sprawą koronaświrozy — skompromitowanym _Końcem historii i ostatnim człowiekiem_. Zawarte w tej książce tezy o ostatecznym triumfie liberalnej demokracji i kresie wielkich ideologii, które przez setki, a nawet tysiące lat rozpierniczały ludziom życie, stanowią mocny fundament znaczeniowej warstwy _Nieuniknionego_.

I skoro już do tego punktu wróciliśmy, chciałbym na jedną rzecz położyć szczególny nacisk. Otóż niezależnie od tego, co mogłoby wynikać z tego, co napisałem na początku, moja książka nie stanowi wyrazu utkwienia w antycovidowym resentymencie. Wręcz przeciwnie, jest: a) próbą pokonania go; b) ma ambicje uniwersalistyczne i przez ten przykład, traktowany jako alegorię, chce opowiadać o walce człowieka ze złem jako takim. Na dodatek chce to robić z ważnej dla mnie perspektywy chrześcijańskiej.

A zmierzając do konkluzji… przypomina mi się mail, który napisał do mnie pewien znajomy na samym początku całego bajzlu. Dywagował w nim, jak to świat, który dotąd znaliśmy, błyskawicznie się kończy i za miesiąc-dwa obudzimy się już w zupełnie innym — podobnym do tego dawnego, ale odmiennym. „Dobry temat na powieść, co?” — dorzucił niby mimochodem. Ja się na to zjeżyłem i odpisałem, że jeśli chce, może śmiało się za nią brać, bo mnie takie wielkie kwantyfikatory nie jarają.

Tymczasem okazuje się, że jednak jarają. Na dodatek zrodziła się z tego powieść. Powieść, którą niniejszym oddaję w Twoje ręce.Rozdział 1

Jake Andros wiedział, że umrze. Wiedział i pogodził się z tym. Pragnął tego. Pragnienie to zaś dodatkowo pobudzała w nim absolutna pewność, że potem nie będzie już nic. Jedyne, o czym w tej chwili marzył — o ile w ogóle w jego położeniu mogła być o tym mowa — to po prostu przestać istnieć. Już nic więcej nie wiedzieć, nie widzieć, nie cierpieć.

Ta świadomość rosła w nim w miarę, jak ciemnoniebieski Ford Custom rocznik siedemdziesiąt pięć, za kierownicą którego siedział, opadał po lekkim skosie w otchłań jeziora Michigan, tnąc wciąż działającymi przednimi reflektorami mętną, burą toń. Do uszu Jake’a docierało bezradne stękanie karoserii, zgniatanej milionami ton lodowatej wody napierającej na samochód pod coraz większym ciśnieniem. Wodne bicze wdzierały się do wnętrza i w chwili, gdy Jake odzyskał przytomność — a przynajmniej ocknął się na tyle, by móc trzeźwo ocenić sytuację — ta cuchnąca mułem i zdechłymi rybami ciecz wlewała mu się już do ust.

Właściwie chyba to go ocuciło. Ten ohydny trupi smak. To coś, zarazem zimne jak śmierć i palące mu gardło i przełyk, a za chwilę także płuca, żywym ogniem.

W samochodzie nie był sam. To także wiedział. Na podchodzącej coraz wyżej powierzchni wody falowały jasne loki siedzącej obok niego Kim. I nie tylko one, prawda? Była tam również krew. Kim miała to już za sobą. Chciał jak najszybciej do niej dołączyć. To znaczy chciałby, gdyby wierzył, że jakiekolwiek Tam w ogóle istnieje. Ale tę wiarę utracił dawno temu. Nie było już ani Kim, ani ich dziecka, które przez ostatnie siedem miesięcy nosiła w brzuchu. Za chwilę jego też nie będzie.

Oby jak najszybciej.

Cholera, mieć to wreszcie za sobą!

Jeszcze tylko minuta, może trzy… Jak długo właściwie się tonie?

Zaczął się krztusić.

I nagle odkrył coś przerażającego: jego ciało nie chciało umierać! Strzał adrenaliny, który wypchnął go z półsennego odrętwienia, uruchomił też odruchy obronne. Im bardziej Jake pragnął wreszcie zdechnąć, tym usilniej zaczęły się zaciskać jego usta, nie pozwalając się wydostać nagromadzonemu w płucach powietrzu ani wpuścić do nich tej wstrętnej, niosącej kojącą pustkę cieczy. Z im większą desperacją wyczekiwał nieuniknionego, tym zacieklej jego dłonie orały wodę, choć umysł doskonale zdawał sobie sprawę, że to bezcelowe.

Jak to się nazywało? Ambiwalencja? Nigdy nie był dobry w tych wymuskanych słówkach. Nigdy też nie sądził, że człowiek może odczuwać aż tak głęboką ambiwalencję, dualizm, rozziew, czy jak tam jeszcze się to kurewstwo nazywa.

Ręce w ogóle go nie słuchały. Aż nagle kantem prawej dłoni zawadził o kiwającą się bezwładnie głowę Kim. Cofnął ją z obrzydzeniem, zanim jeszcze w pełni zdążył pojąć, czego tak naprawdę dotknął.

Usiłował zmusić szczęki do rozwarcia, ale one najwyraźniej też miały go tam, gdzie słońce nie dochodzi. Woda piekła go w oczy i zatykała uszy. Mimo to wciąż słyszał ten upiorny zgrzyt karoserii. Zorientował się, że uderza łokciem w szybę po swojej lewej.

Przed oczami zatańczyły mu fioletowe i zielone koła kojarzące się z lunaparkowymi iluminacjami w Grand Rapids, które pamiętał z dzieciństwa. Zaraz potem jego umysł zaczęła ogarniać lepka szarość. A więc jednak! Zaraz będzie po wszystkim. Zaraz… Jego głowa powoli (z ulgą?) opadła na kierownicę. I wtedy w ułamku sekundy został dokądś przeniesiony — zupełnie jakby ktoś zmienił program w telewizorze.

Nie, _przeniesiony_ to niewłaściwe określenie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że cały czas znajdował się w tonącym fordzie obok swojej martwej żony, ale jednocześnie był w…

To była ulica w jakimś dużym mieście. Może Detroit, może Chicago, a może Nowym Jorku lub pieprzonym Kuala Lumpur — nie był w stanie rozpoznać. Po obu stronach ciągnęły się skrzące w słońcu drapacze chmur, a środkiem sunęło barwne morze aut. Dziwnych, jak gdyby… futurystycznych? Znów te wymuskane słówka! Czyżby widział przyszłość? Jeśli tak, musiała być dość odległa, bo choć rozpoznawał niektóre marki, to jednak ich wygląd mógł zrodzić się jedynie w wyobraźni scenografów pracujących przy filmach s-f lub inżynierów w czasach, których nie podjąłby się nawet odgadnąć.

Tylko że z tym światem coś było bardzo nie tak. I bynajmniej nie chodziło o te kosmiczne pojazdy. Już prawie to uchwycił. Już mu się klarowało. Szedł chodnikiem po prawej — czy może raczej szedł ten ktoś, kogo oczami oglądał otoczenie — i mijali go inni ludzie. I nagle pojął, co tu nie gra. Chodziło o nich. Oni… nie mieli twarzy. U dosłownie każdego mijanego przechodnia w miejscu, gdzie powinna się znajdować twarz, ziała dziura. Było widać tylko oczy.

Zaczął krzyczeć. W tej samej chwili z jego szeroko otwartych ust wypłynęła bulgocząca galaktyka pęcherzyków powietrza, a brudna woda z jeziora Michigan z impetem gejzeru wdarła się na ich miejsce. Zaczął się dławić. A gdy próbował ponownie zaczerpnąć powietrza…

Usiadł w skotłowanej, przesiąkniętej jego własnym potem pościeli, łapiąc oddech płytkimi, urywanymi haustami, jakby przed chwilą rzeczywiście się topił. Rozejrzał się półprzytomnie po równie wymuskanej jak słówka w rodzaju _ambiwalencja_ sypialni Beverly. Zarówno pomieszczenie, jak i on rzeczywiście tonęli, lecz nie w mulistej wodzie a w przesączającym się przez bambusowe żaluzje porannym kalifornijskim słońcu. Od dnia, w którym w niepojęty dla siebie sposób wydostał się z forda, minęło osiem lat. Osiem lat, w ciągu których zrobił wszystko, by nigdy więcej nie wspominać Michigan, co w końcu prawie mu się udało.

Kiedy po raz ostatni przyśnił mu się ten koszmar? Pół roku temu? Zwykle wracał, gdy przeżywał silny stres związany ze szczególnie trudną sprawą, nad którą akurat pracował. Afera w Bozeman z pewnością się do nich zaliczała. A jeśli na dodatek potwierdzą się jego podejrzenia… Chociaż równie dobrze powodem mogła być Bev.

Przesunął prawą dłonią po pokrytym szczotkowatym zarostem policzku i ponownie opadł na prześcieradło, jednocześnie sprawdzając, czy Bev leży obok. Oczywiście jej nie było. Spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. O wpół do dziesiątej miał spotkanie z tym… jak mu tam? Rogersem. Powinien jeszcze wpaść do siebie, ogarnąć się, zadzwonić do Doris. Ale przedtem wypadałoby rozmówić się z Bev. Musiał to zrobić i lepiej, jeśli załatwi to szybko. Sprawy zaszły za daleko. No dobrze, to on pozwolił im zajść za daleko. Stracił czujność. Nienawidził takich sytuacji. Co prawda w ciągu minionych ośmiu lat nie zdarzyło się ich zbyt wiele, ale mimo wszystko…

— Niech to szlag — stęknął z niezadowoleniem, po czym nakazał samemu sobie wyleźć z łóżka i ubrać się.

Bev znalazł w kuchni. Parzyła kawę. Była już ubrana. Długi, gruby warkocz kasztanowych włosów spoczywał finezyjnie na jej lewej piersi. Od chwili, kiedy trzy tygodnie temu pojawiła się w jego biurze, oświadczając, że potrzebuje konsultacji do nowej powieści, a Jake jest pierwszym prywatnym detektywem z prawdziwego zdarzenia, na jakiego trafiła, przeszukując książkę telefoniczną, nie widział jej w innej fryzurze. To znaczy widział — ostatniej nocy. Ale to się nie liczyło.

— Hej — powitała go z chłodnym półuśmiechem. Czyżby zamierzała wyprzedzić fakty? To jeszcze gorsze gówno.

— Czuję kawę — zagadnął nieporadnie, uciekając przed nią wzrokiem.

Zdjęła napełnioną filiżankę z tacki ekspresu ciśnieniowego i postawiła ją na marmurowym kontuarze, nadal uśmiechając się w ten szczególny sposób.

— Częstuj się. — To rzekłszy, sięgnęła do szafki po czystą filiżankę i podstawiła ją pod dyszę.

Skorzystał. W ten sposób kupił sobie minutę… lub trzy.

Przysiadł na jednym z jej fantazyjnych taboretów à la klepsydra, z welurowym siedziskiem i stelażem z pomalowanej na złoto nierdzewnej stali. Zaciągnął się zapachem kawy.

— Chyba kiepsko spałeś — zauważyła, naciskając guziczki na panelu ekspresu. — Rzucałeś się. Miałeś jakiś zły sen.

— Przepraszam.

Kawa była gorzka i potwornie mocna. Nie znosił takiej.

— Trudna sprawa?

— Coś w tym rodzaju — odparł wymijająco.

Gdy wtedy zapytał, o jaką powieść chodzi, wyjaśniła, że zamierza napisać thriller, którego bohaterka wynajmuje prywatnego detektywa, by pomógł jej rozwikłać tajemnicę śmierci przyjaciółki. Nie zaskoczyło jej ani nie zbulwersowało, że nazwisko Beverly Knox nic mu nie mówi. W końcu była tylko autorką sprzedających się w umiarkowanych nakładach romansów — może popularnych wśród znudzonych mężatek i rozwódek koło czterdziestki, ale z pewnością nie mogących przyciągnąć uwagi nikogo spoza tego grona. Tak skwitowała jego niewiedzę, nie mogąc powstrzymać rozbawienia.

— Czyli chce pani poszerzyć krąg? — wywnioskował.

— Powiedzmy, że mam trochę dość odgadywania, jakie fantazje mogą mieć te przytłoczone swoją niegodną pozazdroszczenia sytuacją emocjonalną kobiety — wyjaśniła. — A zaczęłam mieć tego szczególnie dość, odkąd sama dołączyłam do tego, jak raczył go pan określić, kręgu — dodała, wzruszając ramionami.

— Znudzona małżeństwem czy rozwiedziona? — ciągnął, mgliście zdając sobie sprawę, że można to zinterpretować jako flirt, i pytając samego siebie, po kiego czorta w to brnie. Może to przez ten warkocz? A może przez frustrację aferą w Bozeman i presją czasu, którą w związku z nią odczuwał.

— To drugie. Niestety odrobinkę za późno zorientowałam się, że pan książę z bajki wodzi maślanymi oczami za moją sekretarką. A potem, zanim się spostrzegłam, nie było ani księcia, ani sekretarki, ani trzech czwartych zawartości naszego wspólnego konta. Takie banalne, co? Tak banalne, że każdy szanujący się pisarz popukałby się w czoło. — Właściwie ona chyba też flirtowała.

— Więc skręcając w bardziej mroczne rejony, chce się pani na nim zemścić — drążył całkowicie wbrew sobie, a jednocześnie z dziwną przyjemnością, o której nie sądził, że kiedykolwiek jej zazna.

— Może trochę — spoważniała. — Ale chyba przede wszystkim po prostu potrzebuję zmiany, jakiegoś nowego impulsu.

Teraz usiadła naprzeciw niego na ustawionym po drugiej stronie kontuaru klepsydrowym stołku. Przez chwilę siorbała w milczeniu swoją kawę. Domyślił się, że prawdopodobnie też kupuje sobie czas. Dopiero teraz zauważył, jak smukłe i kościste ma palce. Musiały idealnie nadawać się do stukania w klawiaturę jednego z tych buczących jak wentylator diabelskich urządzeń, które zapewne stało w jej przytulnym gabineciku na pięterku, a do którego on sam jakoś nie mógł się przekonać mimo usilnych namów Doris.

— Ale fajnie nam się fikcja splata z rzeczywistością — odezwała się wreszcie.

Obdarzył ją pytającym spojrzeniem.

— Mam na myśli — uściśliła, nie przestając obejmować palcami filiżanki, jakby przemarzła i chciała się rozgrzać — że w mojej książce bohaterka w końcu zakochuje się w detektywie. — Zaśmiała się nerwowo. Niemal jak zawstydzona licealistka. Prawie jak Kim, kiedy zaczynali ze sobą chodzić. — Nie przewidziałam tylko epilogu, w którym detektyw łamie jej serce. Cholera, może będę musiała o tym pomyśleć. — W kąciku jej lewego oka zalśniła samotna łza.

Jake skurczył się w sobie.

— To nie tak — spróbował. — To po prostu…

— Wiem, wiem — siąknęła nosem. — Pierdylion razy rozpisywałam takie sceny. — Szybko otarła łzę wierzchem dłoni, po czym natychmiast ponownie przytknęła ją do filiżanki.

— To… to trochę wymknęło się spod kontroli — podjął ze ściśniętym gardłem. — Przepraszam, jeśli… Ja chyba po prostu nie jestem gotowy.

— Nie jestem gotowy — powtórzyła bezbarwnym głosem.

— Moja żona…

— Twoja żona umarła osiem lat temu — przypomniała mu. Znów upiła łyk kawy. — Ja po prostu nie rozumiem. Wydawało mi się, że idziemy w tym samym kierunku. — Ożywiła się nagle. — Byłeś wyluzowany i spontaniczny. Byłeś taki jeszcze wczoraj. Byłeś taki, dopóki nie poszliśmy do łóżka. Ale w nocy wyczułam, że budujesz wokół siebie mur, a mnie wyrzucasz poza jego obręb. Cholera, Jake… ty mnie… ty mnie zwyczajnie odepchnąłeś.

— To nie tak — spróbował jeszcze raz.

— A jak, do licha? — przerwała mu ostro. — Co, nagle zdałeś sobie sprawę, że pieprząc się ze mną, zdradzasz swoją piękną, martwą żonę? Co to ma być? Jakaś psychologiczna nekrofilia? — Zawiesiła głos, a potem dodała już spokojniej: — Przepraszam, nie powinnam. Przepraszam cię, Jake. Nie chciałam zachować się jak jędza.

Wbił wzrok w zawartość swojej filiżanki.

— To nic — usłyszał własny zduszony głos. — Ten mur, o którym wspomniałaś… Tak naprawdę to on jest moim stanem domyślnym. To, że przy tobie poczułem się, jak to ujęłaś, wyluzowany i spontaniczny… właśnie to jest anomalią. Ja po prostu tak nie umiem. Nauczyłem się żyć otoczony tym murem.

— Jake — wyciągnęła do niego prawą dłoń — Jake, tak nie można. I nie mam na myśli tylko tego, co zaczęło się rozwijać między nami. To jest chore. Wiem, że ją kochałeś, ale minęło tyle lat. Nie można tak długo odprawiać żałoby.

Odsunął swoje dłonie poza jej zasięg.

— To nie tylko żałoba. Kim zginęła przeze mnie — wypalił, zanim zdążył ugryźć się w język.

— Co? — nie mogła ukryć szoku.

— To nie był… Zresztą… — Poderwał się z taboretu. — Słuchaj, po prostu uznaj mnie za jeszcze jednego sukinsyna i miejmy to z głowy, okej? Muszę lecieć.

Pół godziny później zamknął za sobą drzwi swojego mieszkania — swojego pod każdym względem pustego mieszkania, mógłby dodać — i głośno wypuścił powietrze. Stopniowo ogarniała go ulga. Beverly Knox mógł chyba śmiało uznać za zamknięty rozdział. W każdym razie nakazał sobie więcej o niej nie myśleć.

W okienku automatycznej sekretarki mrugała czerwona jedynka. Nacisnął guzik odtwarzania.

— Tu Thomas Angstrom z biura szeryfa hrabstwa Gallatin — odezwał się niski męski głos z charakterystycznym zaciągiem. — Otrzymałem ten numer od pańskiej asystentki. Dzwonię, żeby pana zawiadomić, że postanowiliśmy przydzielić panu jednego z zastępców. Wiemy, że jest pan byłym gliną i tak dalej, ale jeśli pańskie podejrzenia co do tego w Bozeman się potwierdzą, lepiej, żeby miał pan policyjne wsparcie. Jeden z naszych ludzi będzie na pana czekał na lotnisku.

Nagranie się zakończyło. Jake zaklął. Podniósł słuchawkę i wystukał numer biura. Doris odebrała po pierwszym dzwonku.

— Musiałaś odsyłać tych wieśniaków do mnie do domu? — rzucił bardziej zrezygnowany niż zły. Zresztą nie umiałby się gniewać na Doris. Tak naprawdę to dzięki niej cały interes jeszcze nie rozbił się o skały.

— Byli bardzo mili — usprawiedliwiła się żartobliwym tonem niewiniątka.

— Chrzanię ich maniery — warknął. — Zresztą nieważne. Dziś nie przyjadę. Za chwilę mam to spotkanie w… jak oni się właściwie nazywają?

— Dom Wodnika — podpowiedziała Doris.

— No właśnie — przytaknął Jake. — No więc pojadę na to spotkanie do Domu Wodnika i zaraz potem lecę do Bozeman. Zadzwonię, jak będę mógł. Miej oko na wszystko, dziewczyno.

— Jak zawsze — zaćwierkała.

Odłożył słuchawkę. Wysunął górną szufladę komódki, na której stał telefon, i z leżącej tam kabury wyjął połyskującego srebrzyście Colta Pythona. Otworzył bębenek i przez chwilę przyglądał się w skupieniu tkwiącym w nim sześciu nabojom. Wreszcie zamknął go z metalicznym trzaskiem i schował broń z powrotem do szuflady. W Domu Wodnika gnat raczej nie będzie mu potrzebny. Za to w innym domu, w Bozeman… W Bozeman będzie na niego czekał ogon. Po jakie licho zgłosił im, że zamierza działać na ich terenie?

— Niech ten bajzel wreszcie się skończy — jęknął błagalnie, ale odpowiedziała mu tylko pustka.

Poszedł wziąć prysznic.Rozdział 2

Pomylił się. Jeszcze raz tego dnia pomyślał o Beverly Knox. Zrobił to odruchowo, kiedy zamknęły się za nim aluminiowe drzwi windy w wieżowcu Petersen Tower, na którego szesnastym piętrze mieściły się biura Domu Wodnika. Pomyślał więc: _Bev byłaby nieźle ubawiona, gdybym jej powiedział, że mam robotę w światku wydawniczym; niby to nie jej branża, ale…_ Ugryzł się w mentalny język. Podziałało. Bev ze swoim przerzuconym w lewo warkoczem odpłynęła w mrok — tym razem ostatecznie.

Spojrzał na wiszące obok panelu z przyciskami lustro. W jego przydymionej tafli ujrzał faceta o pociągłej, okolonej ciemną brodą twarzy, lekko falistych włosach, w których jaśniało zdecydowanie za dużo pasemek siwizny, i w jakiś sposób głodnych, a może po prostu szczurzo czujnych oczach. Nie podobało mu się to, co widział. Było za bardzo oderwane od niego, za bardzo… autonomiczne. Kolejne wymuskane słówko. Sprawiało ponadto wrażenie gotowego w każdej chwili do ataku i chorobliwie lubiącego samotność. Modelowy wizerunek psychola. A może dzikiego zwierzęcia świadomego, że w otaczającej je dżungli czai się myśliwy.

Poprawił węzeł krawata. Przygaszony błękit dobrze pasował do morskiego koloru koszuli i śliwkowego odcienia marynarki. Nagle zdał sobie sprawę, że w tym samym ubraniu jeszcze dziś znajdzie się w Bozeman. Tego, co tam się zdarzy, nie dało się do końca przewidzieć. I właśnie to sprawiało, że czuł mrowienie w zakończeniach wszystkich nerwów. Nie potrafił tylko określić, czy jest to objaw przejęcia, czy czegoś zgoła innego, bardziej pasującego do twarzy w lustrze.

— Szesnaste piętro — zakomunikował mechaniczny głos.

Drzwi rozsunęły się cicho. Oczom Jake’a ukazał się wyłożony puszystym brązowym dywanem korytarz i kolejne, tym razem przeszklone, drzwi. Umieszczony na nich napis głosił: _Wydawnictwo Dom Wodnika — astrologia, zjawiska paranormalne, duchowość — gwarantujemy sto procent rzetelności_. Nad literami widniało logo — zodiakalny wodnik wpisany w piramidę — zapewne doskonale znane wszystkim świrom wierzącym, że od koniunkcji gwiazd zależy to, czy używany samochód, który zamierzają kupić, nie rozkraczy się po przejechaniu pięćdziesięciu mil.

Jake chwycił za gałkę i pchnął. Od razu osaczył go zapach suchego, zjonizowanego powietrza, któremu niewiele brakowało do tego, by zachrzęściło mu w zębach jak śrut. Zabawne, że lider na rynku ezoterycznym — tak bowiem sami się reklamowali — skąpił na czymś tak pospolitym i niezbędnym jak nawilżacze. Znów sprawdził węzeł krawata. Zwalczył pokusę rozluźnienia go.

Hoyt Rogers — założyciel i guru Domu, a wcześniej, jak wynikało z przeprowadzonej przez Doris kwerendy, profesor psychologii klinicznej, który najpierw badał zjawiska nadprzyrodzone z pozycji sceptyka, by następnie, pod naporem faktów, całkowicie zrewidować swoje zapatrywania, czym naraził się na anatemę w środowisku naukowym — był zasuszonym, prawie zupełnie łysym gnomem o zmęczonych oczach skrytych za okularami połówkami, zwiędłych policzkach i z wydatną grdyką sterczącą nad kołnierzykiem śnieżno białej koszuli. Prawie niknął w ogromnym skórzanym fotelu.

— Może pan śmiało palić — zachęcił, spostrzegłszy, że Jake łapczywie łypie na stojącą na biurku popielniczkę. — Ja sam niestety musiałem rzucić. Trzymam ją tu jako pamiątkę po czasach, w których miałem słabszą wolę. — Popchnął popielniczkę bliżej gościa.

Jake’a korciło, by zapytać go — oczywiście z niezbędną dozą ironii — czy pociągu do nikotyny pozbył się w wyniku stosowania medytacji transcendentalnej, kontaktów z bytami astralnymi, porwania przez obcych lub czegoś w tym stylu. Miał jednak do czynienia z klientem. Pięć lat w interesie to z pewnością wystarczający okres, by pozbyć się gliniarskich nawyków. A do tych najbardziej irytujących bez wątpienia należało rytualne poniżanie człowieka po drugiej stronie biurka. Zwłaszcza gdy miało się wobec niego jakiekolwiek podejrzenia. Jake zaś w stosunku do Rogersa żywił ich całkiem sporo.

Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki paczkę pall malli i zapalniczkę.

— No więc czym mogę służyć? — zapytał, wypuszczając wonny dym z niekłamaną rozkoszą. Z tyłu głowy cały czas siedziało mu Bozeman. Cały czas miał wrażenie, że słyszy tykanie zegara. Fajki przynosiły chwilową ulgę i pozwalały przeładować umysł.

Rogers zdjął z namaszczeniem swoje „połówki” i odchrząknął.

— No cóż, panie Andros. Sprawa jest prosta jak przysłowiowy drut. Zaginął jeden z naszych autorów. Właściwie — poprawił się natychmiast — nasz obecnie najbardziej dochodowy autor, jeśli chce pan poznać obraz sytuacji od tej strony. Czy nazwisko Alex Hawks coś panu mówi?

— Obawiam się, że nie — pokręcił głową Jake.

— Mimo wszystko trudno mi w to uwierzyć — zareagował z wyraźnym rozczarowaniem Rogers. — Alex Hawks to obecnie jeden z najgłośniejszych amerykańskich jasnowidzów. Naprawdę gorący towar, jeśli wolno mi użyć reklamiarskiego żargonu. Zresztą jego sława dotarła także za ocean. Niedawno rozpisywały się o nim największe gazety. Ale o Edgarze Caycem, tak zwanym śpiącym proroku, na pewno musiało się panu coś obić o uszy. — Utkwił w Jake’u wyczekujące spojrzenie, a kiedy ten potwierdził, uchwycił się tego jak tonący brzytwy. — Hawks jest od niego większy. Cayce to przy nim wioskowy szaman, panie Andros. I nie zmienia tego fakt, że Hawks to pseudonim, a jego twarzy nikt nigdy nie widział ani nie utrwalił na zdjęciu czy wideo.

Jake poczuł, jak cały się spina.

— Skąd więc pewność, że ten wasz jastrząb zaginął? — W głowie mimo wszystko kołatało mu to cholerne Bozeman. Psiakrew, mieć to wreszcie za sobą!

— Ponieważ zerwał kontakt i nie przysłał maszynopisu najnowszej książki, którą obiecał nam trzy miesiące temu — wyjaśnił Rogers. — I od razu uprzedzam pańskie kolejne pytanie: my też nigdy nie spotkaliśmy go osobiście. Kontaktuje się z nami wyłącznie drogą pocztową i przez zastrzeżony numer. Zwykle to on dzwoni. Ewentualnie sam wyznacza dzień i godzinę, o której my mamy zatelefonować do niego.

Jake, słuchając wywodu Rogersa, przypomniał sobie jedną ze swoich wczesnych spraw, prowadzonych zaraz po zainstalowaniu się w San Diego. Facet, który się u niego zjawił, podejrzewał żonę o to, że uciekła z kochankiem. Błagał Jake’a, by ją odnalazł. Jake już podczas pierwszej rozmowy z nim miał niemal stuprocentową pewność, że tamten kłamie, a jego żona prawdopodobnie nie żyje. Wykombinował sobie, że wynajmując prywatnego detektywa, uwiarygodni się w oczach policji i prokuratora okręgowego. Jednak był to klient i Jake musiał schować gliniarskie nawyki do szafy, jeśli chciał mieć pieniądze na czynsz i zapełnienie lodówki.

— Nie bardzo to kupuję — orzekł, zasłaniając się kurtyną z dymu. — Musicie przynajmniej znać jego prawdziwą tożsamość. Chyba że nie podpisujecie z nim żadnych umów.

— To tajemnica firmy, panie Andros — zareplikował natychmiast, i zgodnie z oczekiwaniami Jake’a, Rogers.

— A ja jeszcze dziś muszę być w innym stanie, gdzie prawdopodobnie znajdę kogoś, kogo personalia znam — zrewanżował się Jake. — Jestem detektywem, a nie medium.

Rogers przygryzł dolną wargę. Zaraz jednak wziął się w garść.

— Chwileczkę — westchnął pojednawczo, po czym sięgnął po słuchawkę. — Panno Sands, proszę pozwolić do mnie — powiedział do kogoś po drugiej stronie.

Po chwili do gabinetu weszła kobieta około trzydziestki w nienagannie białym żakiecie i dopasowanym do niego spodniumie.

— To jest Julie Sands — przedstawił nowoprzybyłą Rogers. — Julie zajmuje się Hawksem. To jej jedyne zadanie, odkąd po raz pierwszy przysłał nam swoje przepowiednie.

— Dzień dobry — odezwała się Julie Sands. Miała latynoską karnację kontrastującą z ubiorem i proste ciemne włosy obcięte na wysokości karku.

Jake wstał i podali sobie dłonie.

— Pan Andros chciałby wiedzieć — zwrócił się do niej szef, akcentując ostatnie słowo.

Nie okazała zaskoczenia.

— Alex Hawks naprawdę nazywa się Gordon Baterman — wyjawiła, dosiadając się do Jake’a i Rogersa. — Nazwisko Hawks wymyślił sobie sam. Na cześć reżysera Howarda Hawksa, którego uwielbia. Tak mi przynajmniej wyjaśnił. Alex to mój wkład w kreację — uśmiechnęła się skromnie. — Uznałam, że brzmi chwytliwie i dobrze komponuje się z nazwiskiem. Wszystkie paczki z maszynopisami mają stemple z Arizony. Konkretnie z miasteczka o nazwie Sutter’s Church. To pipidówka licząca niecałe dwa tysiące mieszkańców.

— A pani uważa, że on wcale tam nie mieszka — zaryzykował Jake.

— Owszem — potwierdziła. — Domyślny pan. Więc tak, sądzę, że on tam nie mieszka. Być może w ogóle nie jest z Arizony. Po prostu przyjeżdża tam nadawać paczki. Ktoś, kto pragnie za wszelką cenę zachować anonimowość, jest gotów zrobić wiele, by tak się stało. Włącznie z przebywaniem wielkich odległości, by nadać paczkę w zapyziałym urzędzie pocztowym, w którym prawdopodobnie nadal mają przedwojenny telegraf.

— Pytanie, dlaczego tak bardzo zależy mu na jej zachowaniu — skonstatował sucho Jake.

— Może ma sporo do stracenia — odparła Julie Sands. — Na przykład reputację albo nawet życie. Co pan na to?

— Może — przytaknął Jake, po raz enty nakazując sobie nie myśleć o Bozeman.

— Wyczuwam sceptyka — stwierdziła z odcieniem ironii Julie.

— Po prostu nie wierzę w horoskopy — oświadczył Jake i włożył do ust kolejnego pall malla.

— Hawks to nie żaden autor gazetowych horoskopów, panie Andros — włączył się Rogers. — Wiem, że wielu ludzi uważa nas za szarlatanów. Nie przeczę, że zdarza nam się publikować niektóre pozycje dla zysku. Cóż, takie realia. Ale w wypadku Hawksa… Batermana… — spojrzał na Julie, najwyraźniej oczekując, że ponownie przejmie inicjatywę.

— Jesienią zeszłego roku cały świat śledził z zapartym tchem spotkanie Regana z Gorbaczowem w Reykjaviku, zapewne pan to pamięta — powiedziała. — Baterman przewidział je półtora roku wcześniej. Opisał je z najdrobniejszymi szczegółami, włącznie z kolorem garnituru Gorbaczowa, w pierwszym przysłanym do nas maszynopisie. Opisał też geopolityczne konsekwencje ich rozmowy, których części rzeczywistość jeszcze nie potwierdziła, ale nie wątpię, że się sprawdzą. Twierdzi, że za dwa lata zostanie zniszczony Mur Berliński, a niedługo później rozpadnie się Związek Radziecki. I wie pan co, panie Andros? Wierzę mu.

W pokoju zapadła kłopotliwa cisza.

— No właśnie — podjęła w końcu z wyraźnym triumfem Julie. — Właśnie o czymś takim tutaj mówimy. Większość przepowiedni, na czele z tymi Caycego, o którym Hoyt zapewne nie omieszkał panu wspomnieć, jest wieloznaczna, często alegoryczna lub warunkowa na zasadzie, że jeśli ludzkość zrobi coś, to nie stanie się coś innego. Proroctwa Hawksa są super dokładne. Pojawiają się w nich konkretne daty, nazwiska, szczegóły w rodzaju filmów, które będą królować na ekranach w nadchodzących latach. Część z tego już się spełniła. Dlatego wiemy, że to nie podpucha.

Jake był pod wrażeniem. Chyba nawet większym, niż byłby gotów przyznać. Na chwilę zapomniał nawet o Bozeman.

— Proszę mi powiedzieć coś więcej.

Julie Sands tylko na to czekała. Z roziskrzonymi oczami, pełnym podniecenia głosem wprowadziła go w szczegóły.

Wczesną wiosną tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego na adres wydawnictwa przyszła brązowa koperta zawierająca niemal sześćsetstronicowy maszynopis opatrzony tytułem _Kroniki przyszłości_. Do tekstu dołączono list, w którym autor wyjaśniał, że książka stanowi zapis wizji dotyczących tego, co zdarzy się na świecie w najbliższych latach, jakich zaczął niedawno doświadczać. Tak po prostu. Żadnych rozwlekłych wyznań, jak to został pochwycony na statek kosmiczny obcych, którzy pokazali mu przyszłość, albo jak przeżył śmierć kliniczną i trafił do Nieba, gdzie Jezus przykazał mu wrócić i ostrzec planetę przed nuklearną zagładą lub czymś takim.

Prawdopodobnie domyślając się, że zostanie potraktowany jak wariat, zastrzegł jedynie, że w książce znajdują się przepowiednie kilku bliskich wydarzeń, rzuconych — jak to ujął — na zachętę, które pozwolą sprawdzić, czy miał rację.

— I? — ponaglił ze słabo maskowanym napięciem Jake.

— Kopertę dostaliśmy chyba w pierwszym tygodniu kwietnia — odparł Rogers. — Pierwszą rzeczą, z którą trafił, był… nie uwierzy pan… wynik konkursu Eurowizji. Napisał, że wygra go Norwegia. Pisał też o porwaniu przez Hezbollah tego samolotu z Aten do Rzymu. Tego TWA coś tam.

— Lot osiemset czterdzieści siedem — uzupełniła Julie, po czym kontynuowała wyliczankę. — Było tam ponadto o katastrofie samolotu Delty w Dallas. Podał dokładną liczbę ofiar. Dokładną, co do jednej, panie Andros. Sto trzydzieści siedem. Te zapiski obejmowały w sumie siedem lat. Kończyły się na wyborach prezydenckich, które jakoby ma wygrać obecny gubernator Arkansas. I to nie był tylko suchy spis wydarzeń, panie Andros. To czytało się jak… cholera, jak podręcznik historii, która się jeszcze nie zdarzyła. Podręcznik szczegółowo opisujący konteksty i konsekwencje poszczególnych zdarzeń. Nawet gdy teraz o tym mówię, mam gęsią skórkę.

Rzeczywiście pobladła, a jej wargi drżały lekko. Jeśli grała, robiła to wybornie. Jake musiał niechętnie przyznać, że atmosfera niezwykłości udzieliła się również jemu.

— Większość z tego, o czym tam napisał, jeszcze się nie wydarzyła, ale ja wiem, że będzie dokładnie tak, jak w jego tekście — skonkludowała Julie nagle dziwnie zmatowiałym głosem, a przez jej twarz przemknęło coś na kształt przejęcia, a może nawet… przerażenia. — Wiem, że nasz kraj zostanie wciągnięty w kolejną operację militarną, podobną do tej w Wietnamie, tyle że w Iraku. Znam jej nazwę… Pustynna Burza. Pustynna Burza — powtórzyła głucho, jakby to było jakieś magiczne zaklęcie przywołujące demony.

Jake chciał odruchowo sięgnąć po kolejnego papierosa, ale powstrzymał się. Już i tak wystarczająco nadymił.

— I co dalej zrobiliście? — zapytał tylko dziwnie ochryple.

— Po tym, jak zaczęły się sprawdzać pierwsze przepowiednie — ponownie przejął pałeczkę Hoyt Rogers — oddelegowałem Julie do tego projektu. Julie uznała, że pewne rzeczy powinniśmy zamaskować, żeby ich dosłowność nie przeraziła ludzi. Poinformowaliśmy o tym Batermana. Zgodził się. Przeredagowaliśmy więc nieco tekst i wydaliśmy. Oczywiście nie cały. Nasza wersja kończy się na tym spotkaniu w Reykjaviku. Książka sprzedała się w ośmiuset tysiącach egzemplarzy. Po Reykjaviku wypuściliśmy resztę. Tu nakład przekroczył milion. Psiakrew, nie mogę uwierzyć, że nic pan o tym nie słyszał.

— Jak już powiedziałem: nie interesują mnie horoskopy — demonstracyjnie rozłożył ręce Jake, mając nadzieję, że dobrze ukrywa narastające zaciekawienie. Bozeman zaczynało się niebezpiecznie oddalać.

Julie mówiła dalej.

— Przedstawiliśmy mu propozycję, żeby pisał tak, jak przedtem, a my to będziemy redagować do wersji nieszokowej. Tak zaczęliśmy to nazywać. — Zaśmiała się nerwowo. — Nie miał nic przeciwko temu. Kolejna paczka przyszła na początku tego roku. — Zawahała się. Jeszcze bardziej pobladła. — Nie wiem, czy mogę panu zdradzić, co zawiera. W każdym razie kończy się na… — Znów zawiesiła głos.

— Na jesieni dwa tysiące pierwszego roku — wyręczył ją Rogers. — Poprzestańmy na tym, że Baterman przewiduje w niej coś… coś katastrofalnego, co, jak twierdzi, całkowicie zmieni bieg historii. Jeszcze tego nie wydaliśmy. Julie właśnie łamie sobie głowę, jak to złagodzić.

— A ta, którą miał przysłać, ale nawalił? — dociekał Jake, czując, jak lodowacieją mu palce.

— Naturalnie miała opisywać konsekwencje tego wydarzenia — odpowiedziała Julie. — Twierdził, że tekst jest gotowy. A potem…

— Urwał się kontakt, wiem — podsumował Jake.

— No i co pan o tym myśli? — przeszedł do rzeczy Rogers.

Jake przeczesał palcami brodę. To, co rzeczywiście myślał jeszcze przed chwilą, zaczynało stopniowo blaknąć tak samo jak Bozeman. Nie podobało mu się to, próbował to za wszelką cenę zatrzymać, ale nie był w stanie. Postarał się jednak zachować pokerową twarz i powiedział:

— Podejrzewam, że zniknięcie pana Hawksa, Batermana czy jak mu tam to marketingowy chwyt. Szykujecie wielką premierę jego kolejnych proroctw i historyjka o tym, jak rzekomo zniknął, doda całemu wydarzeniu odpowiedniej aury. Przypuszczam, że wasza klientela uwielbia takie zagrywki, nawet jeśli wie, że to lipa.

Zabawne, ale powiedziawszy to głośno, poczuł się lepiej. Poczuł się… jak mógłby to scharakteryzować? lub też jak scharakteryzowałaby to pewna autorka umiarkowanie popularnych romansów dla nieszczęśliwych czterdziestolatek, o której postanowił nigdy więcej nie myśleć? przywrócony rzeczywistości? jakby świat wrócił do właściwych proporcji? Jedno z dwojga. Cóż, trochę uległ rozsnuwanej przez tę dwójkę aurze niesamowitości — byli w tym zresztą wyjątkowo przekonujący, zwłaszcza ona — ale już zaczynał się otrząsać.

Bozeman… teraz priorytetem jest Bozeman.

— Aż tak nisko nas pan ocenia? — żachnęła się szczerze poirytowana Julie. — Po wszystkim, co właśnie pan usłyszał?

— Szanowna pani — zaripostował, krzywiąc się, wkurzony tym, że dał im się tak łatwo podejść — kiedyś zjawił się u mnie mężczyzna, który chciał, żebym znalazł jego żonę. Wyglądał na szczerze zrozpaczonego. W czasie, gdy ze mną rozmawiał, ta kobieta rozkładała się zamurowana w piwnicy ich domu, a jej kochaś robił dokładnie to samo z dziurą po kuli w potylicy w samochodzie porzuconym w Redwood.

— Wow, nie dość, że taki zdroworozsądkowy, to jeszcze niezwykle subtelny! — zadrwiła Julie.

— Ostrożny — zaoponował Jake.

— Nie dajmy się ponieść emocjom — zainterweniował Rogers. — Jeżeli nie zdecyduje się pan wziąć naszej sprawy, możemy oczywiście zwrócić się do kogoś innego. Stwarza to pewien kłopot, gdyż wyjawiliśmy panu kilka… hm, newralgicznych szczegółów.

— Gwarantuję stuprocentową dyskrecję — zapewnił Jake przekonany, że spotkanie właśnie dobiegło końca, i niezwykle z tego faktu rad.

— Nie w tym rzecz — pokręcił głową Rogers. — Przyznam, że wybraliśmy pana nieprzypadkowo. — Zauważył, że zrobiło to na Jake’u wrażenie, więc postanowił chwycić byka za rogi: — Specjalizuje się pan w odnajdywaniu zaginionych ludzi. A ponadto ma pan świetne wyniki. Sprawa z Redwood jest mi doskonale znana. Tamten facet wyprowadził w pole wszystkich. Wszystkich poza panem. Pan jakimś cudem wiedział. — Wymówił to słowo z identycznym naciskiem, z jakim zrobił to, gdy przyszła Julie. — Prawie zupełnie jakby…

Jake parsknął niepohamowanym śmiechem.

— Byłem gliną, panie Rogers. Gliną w Detroit. To ma określone konsekwencje. Zjawiska paranormalne, czy jak wy je tam nazywacie, nie mają tu nic do rzeczy. Wyłącznie żmudna i na ogół mało spektakularna robota.

— Oczywiście pozwoliłem sobie na drobny sytuacyjny żart — usprawiedliwił się Rogers, unosząc dłonie w obronnym geście. — Fakty są takie, że ma pan świetne referencje. Proszę przynajmniej spróbować. Nie pożałuje pan.

Jake zmarszczył czoło.

— Mam do skończenia trudną sprawę, panie Rogers.

— Rozumiem — przytaknął skwapliwie szef Domu Wodnika.

Nastąpiła dłuższa chwila ciszy.

— Zastanowię się — skapitulował Jake.

— Tylko o to proszę — powiedział pojednawczo Rogers. Julie już się nie odzywała.

Żadne z nich nie odprowadziło go do windy. Kiedy tylko do niej wsiadł, rozpiął górny guzik koszuli i rozluźnił krawat. Znalazłszy się na zalanej słońcem i wypełnionej gwarem przechodniów oraz szumem pędzących samochodów ulicy, poczuł się, jakby właśnie opuścił tunel strachu w wesołym miasteczku. Tunel wypełniony niezwykle realistycznymi maszkarami, o których doskonale się wie, że są z lateksu i drutów, a jednak nie jest się w stanie powstrzymać przyspieszonego bicia serca i dreszczy. Może tak się czuje normalny człowiek po wizycie na oddziale psychiatrycznym.

Uczucie powróciło znów na chwilę, kiedy wsiadł do swojego Firebirda. Zaraz jednak wyparła je myśl o Bozeman, przed którą nie stawiał już żadnej tamy. Sprawiła ona, że po jego plecach przebiegły ciarki, choć były to z pewnością ciarki zupełnie innego rodzaju niż te, jakie mogą wywołać opowieści o jasnowidzach potrafiących bezbłędnie wytypować ilość ofiar katastrofy lotniczej. Powodowały je dwa słowa pulsujące teraz ostrzegawczą czerwienią w jego mózgu: czas ucieka.

Pojechał do domu po broń, a zaraz potem, z pythonem w torbie podróżnej, popędził na lotnisko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: