Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niewidzialna obrona - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 listopada 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niewidzialna obrona - ebook

Fascynująca podróż w głąb układu immunologicznego człowieka – klucza do naszego życia i naszej śmierci. Historia opowiedziana z niezwykłą dociekliwością i precyzją przez Matta Richtela – piszącego dla „New York Timesa” laureata nagrody Pulitzera.

Układ immunologiczny to jeden z najbardziej skomplikowanych systemów w ludzkim ciele. Wyszukuje zagrożenia i nie pozwala, aby wyrządziły nam śmiertelną krzywdę. Toczy nieustanną wojnę z patogenami: bakteriami, wirusami, grzybami i toksynami. To od niego zależy nasze zdrowie i dobre samopoczucie. Jeśli układ odpornościowy zawodzi, zaczynamy chorować. Mimo że uwolniliśmy się od wielu schorzeń, które nękały ludzkość w przeszłości, to szybkie tempo życia, nadmiar pracy oraz stres sprawiły, że stare choroby zostały zastąpione przez nowe – choroby autoimmunologiczne. Stwardnienie rozsiane, choroba Crohna, choroba Hashimoto, reumatoidalne zapalenie stawów – to tylko niektóre z nich. Zapadamy na nie wtedy, kiedy nasz organizm zamiast walczyć, niszczy własne komórki i tkanki.

„Niewidzialna obrona” pokazuje funkcjonowania niezrównanego mechanizmu obronnego poprzez historie czterech osób: Jasona, Lindy, Meredith i Boba. Matt Richtel splata ich losy z historią przypadków, odkryć i naukowców, którzy na przestrzeni wieków podejmowali się leczenia tych chorób. Autor prowadzi nas też po momentach przełomów w immunologii. Zaczyna swoją opowieść w XVI wieku i podąża drogą chorób, plag i pandemii: ptasiej grypy, dżumy, polio, tocznia, HIV/AIDS, ospy i raka. Opisuje, w jaki sposób dochodziło do jednych odkryć naukowych i jak łączyły się one z innymi, tworząc współcześnie znaną nam naukę.

„Niewidzialna obrona” łączy informacje o najnowszych odkryciach naukowych z wywiadami z czołowymi naukowcami i lekarzami z całego świata. Wszystko po to, aby pokazać, w jaki sposób organizm mobilizuje swoje siły do walki z niebezpiecznymi drobnoustrojami. Matt Richtel wyjaśnia, w jaki sposób niezwykły system będący naszą pierwszą linią obrony rozróżnia, co jest obce, a co swoje, ale także może stać się największym zagrożeniem.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-1237-9
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

Aby odróżnić lekarzy, do których często zwracamy się „pani doktor/panie doktorze”, od naukowców ze stopniem doktora, przed nazwiskami lekarzy umieszczam grzecznościowe dr, a mówiąc o doktorach nauk, posługuję się samym nazwiskiem. To bolesny kompromis, biorąc pod uwagę, że ci drudzy nie tylko mają z trudem zdobyte tytuły naukowe, lecz także dokonali niezwykle ważnych odkryć w omawianej dziedzinie. Podjąłem taką decyzję, wzorując się na nieformalnym stylu „New York Timesa”, aby łatwiej przeprowadzić czytelnika przez opowieść, w której występuje bardzo wiele postaci; część z tych osób to doświadczeni badacze o ogromnej wiedzy, na ogół z tytułem doktora, inne mają doświadczenie kliniczne i na ogół są lekarzami. Proszę o wyrozumiałość naukowców, którzy wśród argonautów tej wyprawy zajmują poczesne miejsce.

I jeszcze jedno. Pisząc o Jasonie Greensteinie, jego rodzinie i przyjaciołach, a także o innych osobach, z którymi połączyła mnie serdeczna zażyłość, takimi jak Bob Hoff, Linda Segre i Merredith Branscombe, posługiwałem się imionami. Uważam, że osobisty charakter ich medycznych opowieści wymaga bardziej swobodnego języka.Rozdział 1 Więzy, które łączą

Niebo nad głową Jasona Greensteina było szare, kiedy siedział w milczeniu obok kierowcy forda windstara. Był piątek 13 marca 2015 roku. Jason zmierzał do miejsca, gdzie miał się dokonać cud, a podróżował w stylu, do jakiego przywykł – w brudzie.

Jego srebrny minivan, który zbliżał się do Denver, szybko przemieszczając się przez przedmieścia, wyglądał jak kupa złomu na kółkach. Grzejnik kaszlał i pluł, i najwyraźniej działał tylko wtedy, kiedy na zewnątrz było gorąco. Tylne drzwi się nie otwierały. Na desce rozdzielczej paliły się różne światełka ostrzegawcze, informujące o awariach kolejnych urządzeń, co Jason niezmiennie ignorował. Mapy i atlasy wylewały się ze schowków i zaściełały podłogę.

No i jeszcze ten zapach. Przenikał całą kabinę, a dobywał się z dwudziestolitrowego kanistra na benzynę, który Jason trzymał z tyłu samochodu na wszelki wypadek, i z nawarstwiającego się tłustego osadu, będącego efektem niezliczonych postojów w fast foodach. Jason nie potrafił oprzeć się opiekanym hot-dogom z 7-Eleven, mimo że nazywał je „palcami czarownic”, i mawiał, że są „obrzydliwe”.

Kiedy podróżował po kraju w celach handlowych, co zdarzało się często, Jason sypiał czasami w tylnej części furgonu. Zwijał się w kłębek na poplamionym, pomarańczowym, orientalnym chodniku, z głową obok kanistra na benzynę. Albo drzemał na pudłach z błyskotkami i ze świecidełkami, które sprzedawał w odległych kasynach, gdzie wykorzystywano je do celów promocyjnych.

Jason miał czterdzieści siedem lat, dyplom licencjata z elitarnej uczelni, dyplomy magistra prawa oraz administracji biznesu, ale nie uzależniał swojej działalności od tych przywilejów ani nie darzył ich jakimś szczególnym szacunkiem. Żył od jednego przedsięwzięcia do drugiego, od jednej przygody do następnej. Nigdy nie czuł się szczęśliwszy niż wtedy, kiedy prowadził samochód, z porcyjką tytoniu do żucia w ustach, kołysząc się w rytm utworów Springsteena albo jakiejś muzyki z lokalnej stacji, mając na horyzoncie kolejne nowe miasto. Jason pragnął odkrywać, zgłębiać i żyć po swojemu. Był prawdziwym amerykańskim marzycielem, a jego furgon – krytym wozem amerykańskich osadników.

– Mamo, jeżeli kiedyś coś się mi stanie, chcę, żeby zaopiekowano się moim vanem. Słuchasz mnie, mamo? – powiedział kiedyś do matki. Jason i jego matka Catherine na zmianę kochali się albo ze sobą walczyli, tocząc pełne zjadliwości i ekspresji pasywno-agresywne dialogi, nad którymi rozpływałby się zapewne sam Arthur Miller.

Tego dnia Jason siedział na fotelu obok kierowcy, którym była jego przyjaciółka Beth. Zamierzał wykręcić numer tak niekonwencjonalny, że bardziej niekonwencjonalnego nawet on nie zdołałby wykoncypować. Chciał zostać cudem medycyny, chłopcem z plakatu, jak to nazwał, reklamującym nową, cudowną metodę leczenia nowotworów. Planował pokonać śmierć, stojąc na krawędzi przepaści, z jedną nogą w powietrzu.

Jason miał raka. Choroba była już w późnym, bardzo zaawansowanym stadium. Wszystko wskazywało na przypadek nieuleczalny.

Ważący siedem kilogramów chłoniak Hodgkina rozlokował się w płucach Jasona oraz na plecach po lewej stronie ciała i co kilka tygodni powiększał się dwukrotnie. W ostatecznym rozrachunku zawiodły prowadzone przez cztery lata chemioterapia i radioterapia; zdołały jedynie na krótkie okresy zmusić do odwrotu chorobę, która jest na ogół jednym z najlepiej uleczalnych nowotworów. Lekarze próbowali niemal wszystkiego, pewne leki stosując dwukrotnie albo w kombinacjach, ze strasznymi efektami ubocznymi. Rak zawsze powracał. Obecnie guz tak bardzo wystawał z pleców, że Beth nazywała Jasona pieszczotliwie Quasimodo. Złośliwa masa uciskała nerw łokciowy, co powodowało przejmujący ból i uniemożliwiało poruszanie lewą ręką, która była napuchnięta i wyglądała jak mięsista bulwa.

Atak na lewą rękę był czymś szczególnie okrutnym. Kiedy Jason był dzieckiem, kiedy obaj byliśmy dziećmi i razem się bawiliśmy, był fenomenalnie wysportowanym, sprytnym, wytrwałym, wręcz podejrzanie szybkim mańkutem. Nie należał do wysokich, ale naprawdę potrafił skakać – istna antylopa na żabich nogach – i wszedł do składu reprezentacji stanu Kolorado w koszykówce i baseballu. Miał też odpowiedni wygląd: ciemne włosy i ciemne oczy, szeroki uśmiech; jego w połowie włoskie, w połowie żydowskie pochodzenie stworzyło typowo amerykańską mieszankę, której dziewczęta nie potrafiły się oprzeć. Ale dla mnie cechą wyróżniającą Jasona był jego śmiech, przenikliwy, piskliwy, na granicy sopranu. Wybuchy tego śmiechu rozlegały się często w reakcji na któryś z jego własnych dowcipów. To była czysta radość.

Kiedy Beth podążała drogą z Boulder do Denver, słońce czasem nieśmiało wychylało się zza chmur, jakby marzec nie mógł się zdecydować, czy to jeszcze zima, czy już wiosna. Jason, cały obolały, zapadł się w sobie. Był ubrany w szare spodnie dresowe, płócienne mokasyny, flanelową koszulę – wszystko luźne, ponieważ tylko coś takiego zdołał wciągnąć na bolesne guzy pokrywające jego ciało. Nawet stopy mu spuchły. Jason zainkasował wszystkie ciosy, jakie rak był w stanie mu wymierzyć. Onkolog nazwał Jasona Stalowym Bykiem, ponieważ wytrwale znosił każde narzucane mu leczenie, często zdobywając się na żart lub uśmiech podczas terapii.

W zeszły poniedziałek podczas wizyty u onkologa Jason usłyszał wyrok śmierci. Lekarz zbadał rozwój guza i wyjaśnił ze łzami w oczach, że nic już nie da się zrobić. Wypróbowali wszystkie metody leczenia, wszystkie trujące kombinacje. Rak wciąż powracał, za każdym razem silniejszy. Nadszedł czas, aby sobie odpuścić.

Po wizycie lekarz zapisał w karcie pacjenta, że „najrozsądniejszym podejściem na tym etapie, mimo że to decyzja trudna z emocjonalnego punktu widzenia, jest rozważenie umieszczenia pana Greensteina w hospicjum”. Zorganizował spotkanie z rodziną Jasona, aby uzmysłowić im konieczność przygotowania go na opiekę paliatywną.

Dalsze leczenie, napisał doktor, „działa, jak się okazuje, bardziej toksycznie niż korzystnie” i wydaje się nieuzasadnione, „o ile organizm pacjenta nie zareaguje w sposób radykalny”.

Prowadząca minivana Beth jechała przez zamieszkaną przez klasę średnią dzielnicę otaczającą Presbyterian St. Luke’s Center. Jason zwykle bardzo lubił mówić, gadał jak nakręcony. Tym razem Beth z trudem udawało się wyciągnąć z niego jakiekolwiek słowo.

Po zaparkowaniu samochodu Beth wzięła Jasona za rękę, wsiedli razem do windy i wjechali na trzecie piętro. Jason spędził na tymże oddziale onkologicznym wiele godzin życia, siedząc w wielkim jasnobrązowym fotelu w jednym z boksów, poddając się cierpliwie programom toksycznej chemioterapii. Ale nie tego dnia.

Jason powoli osunął się na krzesło. Pielęgniarka podłączyła kroplówkę do centralnego portu dożylnego w jego klatce piersiowej. Najpierw podała roztwór soli fizjologicznej, aby mieć pewność, że linia jest czysta, a potem działający usypiająco benadryl. Następnie wymieniła torby na inne, również z przezroczystym płynem. To było coś nowego.

Rak to jeden z głównych zabójców w dzisiejszym świecie. Ta książka nie jest opowieścią o raku. Nie jest też opowieścią o chorobach serca czy układu oddechowego, ani o wypadkach, udarach, chorobie Alzheimera, cukrzycy, grypie, zapaleniu płuc, chorobach nerek czy HIV. To przypadłości, na które chorujemy i które nas zabijają. Nie jest to opowieść o jakiejś konkretnej chorobie czy urazie. To opowieść o nich wszystkich i o wyjątkowej więzi, która je łączy, o spoiwie, które decyduje o stanie zdrowia i kondycji każdego człowieka. To opowieść o układzie immunologicznym (odpornościowym).

Jest to relacja o niezwykłych odkryciach dotyczących funkcjonowania układu immunologicznego, zwłaszcza przez ostatnie siedemdziesiąt lat, i roli, jaką odgrywa ten układ w każdym aspekcie naszego zdrowia. Kiedy zadrapanie czy skaleczenie przebija barierę skóry, która sama z siebie jest naszą pierwszą linią obrony, do akcji wkracza układ immunologiczny. Tłumnie przybywają komórki układu odpornościowego, aby oczyścić rany, odbudować tkankę lub naprawić wewnętrzne uszkodzenia spowodowane uderzeniem czy stłuczeniem, zająć się oparzeniami i ukąszeniami. Skomplikowana sieć obronna komórek atakuje wirusy powodujące przeziębienie – dwa lub trzy razy w roku – obserwuje niezliczone guzki grożące przekształceniem się w raka, utrzymuje w ryzach wirusy, takie jak wirus opryszczki, które kolonizują szerokie masy społeczeństwa, i rokrocznie stawia czoło setkom milionów przypadków zatrucia pokarmowego. Dopiero niedawno zaczęliśmy rozumieć ogromną rolę, jaką odgrywa układ immunologiczny w mózgu, gdzie uszkodzone lub stare synapsy są usuwane przez własne komórki odpornościowe tegoż organu, co pozwala na bieżąco utrzymywać w zdrowiu układ nerwowy.

To czuwanie odbywa się bez przerwy i na ogół jest dla nas niewidoczne – układ odpornościowy to ochroniarz, dosłownie, który decyduje o stanie naszego zdrowia w najszerszym tego słowa znaczeniu. I tak na przykład te same mechanizmy, które chronią zdrowie jednostki, najwyraźniej odgrywają też znaczącą rolę w tak istotnych działaniach, jak na przykład dobór partnerów – pomagają nam unikać łączenia się w pary kazirodcze, co mogłoby szkodzić naszemu wspólnemu bezpieczeństwu i przetrwaniu.

Opisując układ immunologiczny, stosuje się często język wojny. Do walki ze złem, jakim są choroby, układ wystawia nasze wewnętrzne oddziały, używając potężnych komórek zdolnych do prowadzenia obserwacji i szpiegowania, do uderzenia z chirurgiczną precyzją i do ataków nuklearnych. Kontynuując wojenną metaforę, można powiedzieć, że nasz system obronny opiera się na tajnych agentach, wyposażonych w pigułki samobójcze, a jego elementy są połączone ze sobą jedną z najbardziej skomplikowanych i działających natychmiastowo sieci tele­komunikacyjnych na świecie. Ten aparat obronny cieszy się statusem, z którym praktycznie nie może się równać status żadnego innego aspektu ludzkiej biologii. Komórki swobodnie przemierzają organizm człowieka, poruszając się bez ograniczeń wśród różnych narządów i układów. Niczym policja w stanie wojennym układ odpornościowy wyszukuje zagrożenia i nie pozwala, aby wyrządziły nam śmiertelną krzywdę, sprawnie rozpoznaje do miliarda różnych przedziwnych, nieznanych niebezpieczeństw, nawet takich, które nie zostały jeszcze odkryte przez naukę.

Jest to zajęcie nadzwyczaj skomplikowane, jeżeli przyjmiemy, że życie to wrzaskliwy festiwal, a nasze ciało to przeogromne, niekończące się przyjęcie, chaotyczna i żywiołowa impreza, w której uczestniczą przeróżne komórki. Są ich miliardy, komórki tkankowe i komórki krwi, białka i mniejsze cząsteczki, a także inwazyjne drobnoustroje.

Policyjną pracę systemu immunologicznego komplikuje porowatość granic strzegących naszych ciał. Niemal każdy organizm, mający ochotę dostać się do naszego wnętrza, może to uczynić. Nasze ciało to balanga, na której przyjmowani są goście wszelakiego rodzaju, festiwal z nienumerowanymi miejscami, napędzany każdą formą życia, jaka się pojawi w pobliżu – mogą to być drobne złodziejaszki i gangi; terroryści z bombami atomowymi w walizkach; durnowaci, pijani kuzyni i krewni; wrodzy agenci skrywający się pod maską przyjaciół; wrogowie tak nieprzewidywalni i tak obcy, że można by ich wziąć za przysłanych z innego wszechświata.

A jednak przy wszystkich tych zagrożeniach metafora wojenna jest myląca, niekompletna – może nawet na wskroś niewłaściwa. Układ odpornościowy nie jest machiną wojenną. To siła pokojowa, która przede wszystkim dąży do stworzenia harmonii. Praca układu immunologicznego polega na krążeniu pośród gości tej szalonej imprezy, wypatrywaniu wichrzycieli, a następnie – to sprawa kluczowa – wyrzucaniu czarnych charakterów w taki sposób, aby wyrządzić możliwie jak najmniejszą krzywdę innym komórkom. Nie dzieje się tak tylko dlatego, że nie chcemy uszkodzić naszych własnych tkanek, lecz także dlatego że liczne obce organizmy, które żyją na nas i w nas, są nam potrzebne, w tym miliardy bakterii zamieszkujących nasze wnętrzności. Obecnie wytaczane są przekonujące argumenty na poparcie tezy, zgodnie z którą część z tych drobnoustrojów wcale nam nie zagraża, wręcz przeciwnie, są one mile widzianymi i niezbędnymi sprzymierzeńcami. Zdrowie zależy od harmonijnej interakcji naszego organizmu z całym mnóstwem bakterii. W gruncie rzeczy, kiedy zażywamy antybiotyki, używamy mydeł antybakteryjnych czy mierzymy się z toksynami niszczącymi florę jelitową, ryzykujemy, że niekorzystnie wpłynie to na bakterie przyczyniające się do skuteczności funkcjonowania naszego układu immunologicznego.

A kiedy układ immunologiczny zbytnio się przegrzeje, trzeba się mieć na baczności.

Podobnie jak państwo policyjne, którego działanie wymknęło się spod kontroli, tak niekontrolowany układ odpornościowy staje się żarliwy do tego stopnia, że robi się równie niebezpieczny jak jakakolwiek choroba z zewnątrz. Nazywamy to auto­immunizacją. Całe 20 procent populacji amerykańskiej, czyli 50 milionów Amerykanów, choruje na zaburzenia autoimmunologiczne. Według niektórych ocen 75 procent pacjentów stanowią kobiety, cierpiące na choroby, takie jak: reumatoidalne zapalenie stawów, toczeń, choroba Crohna, zespół jelita drażliwego – każda z nich straszna, frustrująca, osłabiająca, trudna do zdiagnozowania. Razem wzięte choroby autoimmunologiczne stanowią trzecią (po zaburzeniach układu krążenia i raku) pod względem częstości występowania kategorię chorób w Stanach Zjednoczonych. Cukrzycę, czołowego zabójcę obywateli naszego kraju, wywołuje wojna, jaką układ immunologiczny toczy z trzustką.

Kilka ostatnich dziesięcioleci rozwoju immunologii, czyli nauki o układzie immunologicznym, pozwoliło nam poznać jeszcze jedną, fundamentalną cechę układu odpornościowego: czasami daje się on wystrychnąć na dudka. Zdarza się, że choroba zakorzenia się, zaczyna rosnąć i rozprzestrzeniać się, i wtedy podstępnie skłania układ odpornościowy do uwierzenia, że wcale nie jest taka zła. Oszukuje cały system obronny i każe mu pomagać sobie w rozwoju. Tak się właśnie zdarzyło w przypadku Jasona.

Rak spłatał jego niezrównanemu mechanizmowi obronnemu paskudnego figla. Przejął kanały komunikacyjne układu immunologicznego, a żołnierzom broniącym ciała Jasona rozkazał się wycofać. Następnie układ odpornościowy chorego został wykorzystany do ochrony raka, jakby był on nową, drogocenną, zdrową tkanką, co mogło w szybkim tempie wpędzić Jasona do grobu.

Przezroczysty płyn, który skapywał do klatki piersiowej Jasona w ten napawający optymizmem piątek, miał zniweczyć podstęp uknuty przez raka. Instruował system immunologiczny, że trzeba walczyć. Jason, znajdujący się w gronie pierwszych 50 pacjentów, na których wypróbowywano jedno z największych osiągnięć w historii medycyny, był teraz takim hiperkinetycznym pionierem, o jakim kiedyś tylko śmiał marzyć. Stał na samej krawędzi ludzkich dokonań, podczas gdy nowoczesna medycyna rzucała wyzwanie jednej z najwytrwalszych i najskuteczniejszych technik zabójczych w całym panteonie chorób.

Kiedy stało się jasne, że Jason może stanowić przykład niezwykłych zmian w medycynie, chwyciłem za pióro.

Jako dziennikarz „New York Timesa”, ale również przyjaciel Jasona, wyruszyłem w podróż mającą dać mi sposobność zrozumienia układu immunologicznego, wyjaśniającą, jak doszliśmy do miejsca, w którym można przy tym układzie nieco pomajstrować, i co to wszystko oznacza. Poznałem historię odkryć naukowych i wspaniałych wyczynów, a także historyjki sensacyjne krążące po świecie, od Europy, w tym Rosji, przez Japonię aż po Stany Zjednoczone, o badaczach układających w stosy kolejne ciężko wypracowane odkrycia. Na sumę mojej nabytej wiedzy składa się szereg zdarzeń o zasadniczym znaczeniu i płynące z nich wnioski, a także historie osobiste i chwile naukowej euforii. Czyni to z tej książki bardziej opowieść niż podręcznik. To historia o mechanizmach sterujących układem immunologicznym i o jego praktycznym wpływie na zdrowie człowieka – na sen, sprawność fizyczną, nastrój, odżywianie, starzenie się i demencję.

Jest to również historia Jasona i trzech innych osób, których przypadki należałoby nazwać cudami medycyny. Przedstawię wam Boba Hoffa, mężczyznę mającego jeden z najbardziej niezwykłych układów odpornościowych na świecie, oraz Lindę Segre i Merredith Branscombe, dwie niezłomne istoty walczące z niewidzialnymi zabójcami – ich własnymi nadaktywnymi układami immunologicznymi.

Podobnie jak Jason, są oni częścią zbioru, który umożliwił osiągnięcie monumentalnego naukowego punktu przegięcia, eksplozję wiedzy; nasze nowe rozumienie układu immunologicznego eksperci stawiają na równi z największymi osiągnięciami ludzkości.

Nowe odkrycia są „tak znaczące jak odkrycie antybiotyków”, powiedział dr John Timmerman z UCLA, który prowadził pionierskie badania nad układem odpornościowym. Jeżeli chodzi o walkę z całym mnóstwem chorób wpływających zarówno na jakość, jak i na długość życia, „jesteśmy w tym momencie na takim etapie jak swojego czasu Apollo 11. Przyziemiliśmy. Orzeł wylądował”.

W ów piątek 13 marca w szpitalu St. Luke’s lek spływał do organizmu Jasona przez godzinę, po czym Jason ruszył wraz z Beth w powrotną, czterdziestopięciominutową drogę do Boulder, gdzie zamierzał obejrzeć mecz koszykówki drużyn szkolnych w Coors Events Center na kampusie Uniwersytetu Kolorado; zawodnikiem jednego z zespołów był jego siostrzeniec Jack. Kiedy dojechali na miejsce, Jason nie miał sił wspiąć się po schodach na widownię, więc ktoś z rodziny przekonał obsługujący zdarzenie personel, aby pozwolono mu wejść specjalnym wejściem wprost na parkiet.

Właśnie tędy Jason wchodził do gry w swoich najlepszych latach, wprost na boisko, do samego centrum wydarzeń. W samej rzeczy w tej właśnie hali, kilkadziesiąt lat temu, siedząc na trybunach, przyglądałem się, jak Jason wykonuje jeden z najbardziej nieprawdopodobnych, elektryzujących rzutów, jakie w życiu widziałem; czegoś takiego zapewne nigdy już nie zobaczę. Swój zwycięski rzut zza pola trzech sekund trafił w momencie, kiedy rozległa się syrena sygnalizująca koniec drugiej dogrywki meczu, co pozwoliło drużynie Jasona awansować do stanowej fazy play-off.

Wiele lat po tamtym wydarzeniu, kiedy to Jason siedział na trybunach, przyjaciele podchodzili do niego i spoglądali na słabnącą skorupę, przekonani, że uczestniczy w swoim ostatnim meczu.

– Tak źle wyglądał – zauważył jeden ze starych przyjaciół Jasona i jego kolega z drużyny, chudy snajper Danny Gallagher. – Zastanawiałem się, czy przetrwa tę noc.Rozdział 2 Jason

Opowieść o układzie immunologicznym to oczywiście opowieść o życiu i śmierci, o przetrwaniu w warunkach śmiertelnie poważnych. I jest to również opowieść o walce o pokój i harmonię, o udaną integrację organizmów migrujących wewnątrz naszego ciała i przez strzegące go granice, o boskim przeznaczeniu i ewolucji. To opowieść o przyjaźni.

Moje najwcześniejsze wspomnienia o Jasonie są związane z polem wewnętrznym i ławką rezerwowych. Mieliśmy po dziesięć lat. Nasza baseballowa drużyna należąca do Little League (Mała Liga) była sponsorowana przez sieć McDonald’s – białe stroje z żółtymi naszywkami. Jason miał bujną czuprynę i uśmiech niemal równie wielki. Na zdjęciach drużyny stał w tylnym szeregu. Ja klęczałem z przodu, szczęśliwy pod wieloma względami i pewny siebie w szkole, ale skrywający rosnącą niepewność chłopca o niskim wzroście, pragnącego skupić na sobie uwagę.

Jason wydawał mi się uosobieniem idealnego, typowo amerykańskiego chłopca, nie tylko wspaniałego sportowca, lecz także młodego człowieka obdarzonego wrodzoną ciekawością, dobrocią i ogromnymi pokładami charyzmy. W siódmej klasie został uznany za wyróżniającego się ucznia. Koledzy, będąc w towarzystwie Jasona, chętnie przystawali na wszystkie jego propozycje. Miał przezwisko Golden . Był tym bardziej urokliwy, że stanowił przeciwieństwo łobuza znęcającego się nad słabszymi.

– Dawaj, Rick! – krzyczał, kiedy to ja byłem na pałce, co oznaczało, że prawdopodobnie wykonam strikeout, czyli zostanę wyeliminowany albo, jeżeli będę miał szczęście, dostanę walk, czyli bazę za darmo.

– Następnym razem – mówił, kiedy wracałem na ławkę.

Mieliśmy ze sobą coś wspólnego, a mianowicie ojców, których podziwialiśmy, którzy odgrywali ważną rolę w naszym życiu i w życiu lokalnej społeczności. Mój tata był sędzią w naszym stosunkowo małym mieście. Tata Jasona, Joel Greenstein, był lubianym i cenionym adwokatem specjalizującym się w sprawach rozwodowych, trenerem naszej drużyny, miejskiej drużyny należącej do Little League, naszą własną wersją Waltera Matthau, tyle że nie klął i nie pił. Gryzł cygara, miał kpiarski uśmiech i cięty dowcip, w swej granatowej kurtce Yankees był dobrze widoczny z każdej strony boiska. Stał zawsze w boksie trenerskim z kolanem opartym o schodek i walił pięścią w spękaną skórę swojej baseballowej rękawicy łapacza.

Joel uwielbiał Jasona i delikatnie, ale strategicznie nim kierował, jak rozsądny trener, któremu udało się zdobyć konia pełnej krwi.

– Jason ubóstwiał ojca – powiedziała mi Yvette, siostra Jasona. – Był z nim bardzo blisko, a ojciec po prostu też go ubóstwiał. Tata był osobą raczej skrytą, a Jason zawsze otwierał się na ludzi, tak naprawdę nie miał żadnych zahamowań emocjonalnych; dawał z siebie wszystko, co w danej chwili miał.

– Ojciec był jego guru – orzekł Guy, starszy brat Jasona.

Jeżeli chodzi o zdrowie, między naszymi ojcami, Murrayem (moim tatą) i Joelem, była ogromna i istotna różnica. Kiedy w latach siedemdziesiątych XX wieku zapanowała moda na bieganie, Murray odkrył jogging, stał się jego fanatykiem jak wszyscy, i ostatecznie zaliczył trzynaście maratonów. Joel również był sprawny fizycznie, ale palił cygara. Z kolei matka Jasona, Cathy paliła paczkę papierosów dziennie. Dom Greensteinów był przesiąknięty zapachem tytoniu. Nieliczne ludzkie nawyki wystawiają układ odpornościowy na tak ciężką próbę jak palenie; maleńkie draśnięcia i ranki miękkiej tkanki płucnej nie tylko stwarzają trwałe urazy, lecz także zmuszają komórki do dzie­lenia się w celu zastąpienia uszkodzonej tkanki. Dzielenie się komórek zwiększa prawdopodobieństwo powstawania nowotworów, w tym raka. To prosta matematyka i może to być śmiertelne.

Było to w ósmej klasie. Tom Meier, jeden z najlepszych kolegów Jasona, stał w szkolnej sali gimnastycznej. Nagle gwałtownie otworzyły się drzwi i do środka wpadł Golden.

– Płakał – powiedział Tom, wspominając tę chwilę.

W ogóle nie zauważywszy Toma, Jason skierował się do szatni, a Tom podążył za nim. Jason usiadł na ławeczce.

– Co się stało, J?

– Mój ojciec umiera.

Jason dowiedział się, że ojciec ma raka jelita grubego.

Czterdzieści lat później Tom opowiadał mi tę historię ze łzami w oczach.

– Miałem przed sobą najsilniejszego człowieka, jakiego znałem na całym świecie – powiedział – i był on totalnie zdruzgotany.

Na zewnątrz Jason wydawał się nieczuły na nowotwór pożerający żywcem jego ojca, który padł ofiarą swojego własnego rosnącego wyobcowania emocjonalnego. W dziewiątej klasie Jason postanowił kandydować na przewodniczącego rady uczniowskiej. Jego przemówienie emanowało pewnością siebie i wdziękiem. Zapewnił całą szkołę, że nigdy się nie podda.

– Jeżeli zostanę wybrany, będę się starał wykazywać nieustające zaangażowanie i nie tracić entuzjazmu oraz energii. – Złożył tylko jedną obietnicę. – Jeżeli mnie wybierzecie na przewodniczącego, zrobię dla was, co w mojej mocy i dam z siebie wszystko.

Jeżeli. Oczywiście, że wygrał te wybory.

A potem, kiedy byliśmy w dziesiątej klasie liceum w Boulder, Jason wymyślił filozofię życiową, która zdefiniowała nas wszystkich na kilka naiwnych, cudownych lat.

Był to światopogląd, który przyjęło – jako zasadę organizacyjną – zwarte i zgrane grono chłopców ze szkoły średniej składające się z Jasona i jego sześciu kolegów. Należeli do niego: Josh, Noel, Tom, Adam, Bob, Jason i ja. Jason nadał naszej grupie przyjaciół nazwę Liga Zatroskanych Facetów (Concerned Fellows League, CFL). Filozofia CFL była w gruncie rzeczy przeciwieństwem tego, co wydawała się sugerować nazwa. Jasonowi chodziło wręcz o to, żebyśmy szczególnie zatroskani nie byli. Zamartwianie się było dla ludzi, którzy stracili dystans do świata.

Podobnie jak wszystkie ponadczasowe filozofie życiowe i religie, tak i ta męska, „machistowska” ideologia załamała się pod własnym ciężarem i stała się sprzecznością samą w sobie. Nie analizujcie tego zbyt uważnie. Martwiliśmy się – wszyscy jak jeden mąż – i czuliśmy się śmiertelnie przerażeni i niepewni mimo przywilejów, jakimi się cieszyliśmy. Tego rodzaju rozdźwięk emocjonalny, jak zobaczycie, może prowadzić do lęków i chorób, co jest powiązane ze sposobem, w jaki układ immunologiczny radzi sobie ze stresem. Ale na pozór byliśmy w tamtym czasie mieszanką mających dużo szczęścia dobrych uczniów i dobrych sportowców, cool grupą, której ster dzierżył Jason. W jedenastej klasie zrobił coś niezwykłego.

Będąc jeszcze niedostatecznie wyrośniętym uczniem z niższej klasy, w 1984 roku wsparł Pantery, szkolną drużynę koszykarską o nazwie Boulder High School Panthers, i pomógł jej przejść w magiczny sposób przez stanową fazę play-off. Miał 180 centymetrów wzrostu w butach i nie był samotną gwiazdą w zespole – było tam kilku znakomitych graczy z ostatniej klasy – ale to Jason spajał drużynę, był jej rozgrywającym i maskotką; nikt nie dorównywał mu pod względem zaangażowania.

Trener walczącej o mistrzostwo szkolnej drużyny, John Raynor, mężczyzna przypominający Bobby’ego Knighta, uważał, że Jason to chłopiec, którego nie da się złamać.

– Czasami w czasie gry niebezpiecznie się zapamiętywał – wspomina trener Raynor. – Nurkował na podłogę i wstając, utykał. Myślałem sobie wtedy: „O rany, czy ten chłopak przetrwa?”.

Podczas meczu o mistrzostwo członkowie CFL, roszcząc sobie prawo do chełpienia się swoim kolegą przed całym stanem, siedzieli na trybunach i wiwatowali. Na twarzach wymalowali sobie małe purpurowe łapy boulderowskich Panter.

Niedaleko od nas siedział Joel, skurczony cień człowieka, i patrzył na swojego ukochanego syna.

Od samego początku gra się nie układała.

Jason, niższy i słabszy fizycznie od reszty zawodników, walczył dodatkowo z niestabilną kostką, którą uszkodził w trakcie poprzedniego meczu. Zdobył tylko cztery punkty. Dwaj wspaniali strzelcy Panter poruszali się niepewnie, grali słabo. Końcowy wynik: 52:42.

Zaledwie kilka miesięcy później, 13 lipca 1984 roku, Joel Greenstein zmarł. Miał pięćdziesiąt lat.

Jason otrzymał wiadomość, wrócił do domu z pracy i zobaczył ojca leżącego na noszach w salonie; zajmowali się nim pracownicy hospicjum. Rozpłakał się. Tak jakby nie wierzył, że to może się stać.

Po jakimś czasie powiedział mi:

– Nienawidzę dwóch rzeczy na tym świecie: szpitali i raka.

Niektórzy członkowie jego rodziny zastanawiali się, czy to śmierć ojca, ogromne obciążenie dla Jasona, sprawiła, że poczuł się na tyle niepewnie, że wyruszył w nieznane, uciekł – fizycznie, duchowo, emocjonalnie. Po śmierci Joela Jason galopował z całych sił, coraz szybciej, jak koń wyścigowy bez trenera. Było to życie na najwyższych obrotach, podróż po całym świecie – epizod nauczycielski w Japonii, włóczęga po Ameryce Łacińskiej – i zdobywanie kolejnych dyplomów licencjackich oraz magisterskich. W pewnym sensie. Ponieważ nie uiścił opłaty za studia, nie mógł odebrać dyplomu Wydziału Prawa, na który zapracował. Został podejmującym coraz to nowe wyzwania przedsiębiorcą i jednoosobową grupą handlową sprzedającą usługi telefonii komórkowej, gdzie się dało, crocsy w galerii handlowej, sokowirówki w restauracjach. Stworzył i prowadził firmę promującą kampery dla narciarzy. Każdy z tych pomysłów opracowywał z entuzjazmem gracza przymierzającego się do wykonania zwycięskiego rzutu na kosz.

Wydawałoby się, kiedy spogląda się na to z perspektywy czasu, że ryzykował zdrowie, ale to ja jako pierwszy otarłem się o chorobę. Po studiach przeżyłem załamanie nerwowe, ulegając presji wygórowanych, błędnie ukierunkowanych ambicji, nie mając bladego pojęcia, gdzie szukać swoich prawdziwych zamiłowań. Dopadły mnie lęki i bezsenność. Aby przeżyć, musiałem odnaleźć siebie. Wynurzyłem się z tego kryzysu jako osoba w zasadzie z siebie zadowolona i niespodziewanie byłem w stanie bez strachu podążać za swoją muzą.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych mnie, wyleczonego i szczęśliwego, oraz Jasona, żądnego przygód i wymyślającego coraz bardziej szalone pomysły na biznes, związała głęboka, autentyczna przyjaźń. Łączyły nas entuzjazm i dawne czasy, i jeszcze jedna ważna umiejętność: potrafiliśmy jednocześnie nie brać siebie zbyt poważnie i dawać się ponieść własnym inspiracjom, mając przekonanie o słuszności naszych wyborów. I wtedy zły los upomniał się o Jasona.

W niedzielny wieczór 9 maja 2010 roku Jason wylądował na lotnisku w Phoenix zachwycony wspaniałym nocnym niebem. Weekend spędził na targach branży gier hazardowych w Biloxi w stanie Missisipi. Jego najnowszy biznes wiązał się ze sprzedażą kasynom chińskich błyskotek – małych, dekoracyjnych, zdobionych emalią pudełeczek – które miały być rozdawane jako nagrody wiernym klientom albo zwycięzcom gier o wygrane natychmiastowe. Swą firmę nazwał Green Man Group.

Było to tak bardzo w stylu Jasona, że bardziej być nie mogło. Mieszkał w Vegas, eldorado hazardzistów, gdzie sprzedawał błyskotki podobnym jak on marzycielom i podróżował po całym kraju, odwiedzając kasyna, których liczba wciąż rosła; gdzie starał się przypodobać ich właścicielom i wytłumaczyć im, dlaczego jego błyskotki przyczynią się do istotnego zwiększenia wierności klientów kasyn. Jeździł chryslerem concorde z 1982 roku, którą to markę w rozmowie ze mną opisał jako „ostatnie samochody 98 procent Żydów. Wszyscy ci Żydzi zmarli albo nie umieli prowadzić, albo sprzedali samochód rodzinie meksykańskiej. I wszystkie te samochody należały do rodzin meksykańskich z wyjątkiem tego, którym jeżdżę ja”.

Po czym wybuchał swoim piskliwym śmiechem – albo mając świadomość, że to komentarz nieco w złym guście, albo może wręcz przeciwnie, uważając, że powiedział coś przezabawnego. Prawie nie sposób było się nie śmiać razem z nim. To był Jason w swoim żywiole, otwarte okna, ciepłe powietrze, perspektywa nowej przygody. „Uwielbiałem jeździć przez pustynię, czuć otwartą przestrzeń”.

Zatrzymał się w Phoenix w drodze do domu, do Vegas, ponieważ miał do załatwienia jakąś sprawę w Arizonie. Kiedy wylądował w późnych godzinach wieczornych, okazało się, że zagubił się jego bagaż, w którym znajdowały się próbki błyskotek. Był zmuszony tam stać i czekać. Poczuł łaskotanie w gardle. Pomyślał: „Czasami mam jakieś alergie na pustyni albo może to angina lub wirus”.

Noc spędził w Days Inn, pół godziny drogi od lotniska. Rano czuł się podle. Wkurzyło go to. „Był piękny majowy dzień, a ja czułem się naprawdę okropnie i bolała mnie głowa”. Żeby dodać sobie animuszu, zrobił to, co zawsze robił, prowadząc samochód: wetknął sobie do ust porcyjkę tytoniu do żucia – „żułem jak szaleniec” – a potem, wciąż czując się paskudnie, zatrzymał się na stacji benzynowej, żeby coś przegryźć.

Czuł się do d…, a był przecież w swoim żywiole, w drodze, na otwartej przestrzeni, w miejscu, gdzie zawsze czuł się szczęśliwy.

– Jason należał do tego rodzaju ludzi, którzy kiedyś zasiedlali Dziki Zachód – powiedziała jego siostra Natalie, opisując brata. – Wyjechałby z miasta i zaryzykowałby spotkanie z Indianami albo coś w tym stylu. – Nie była pewna, czy leżało to po prostu w jego naturze, czy też jego psychika zareagowała tak silnie na śmierć ojca. – Kiedy umarł nasz tata, coś się w Jasonie złamało albo przestawiło.

Ustatkowanie się czy zwolnienie tempa – czegoś takiego Jason zwyczajnie nie brał pod uwagę. Miał swoje własne pomysły i dążył do ich zrealizowania, gdy inni uważali je za krańcowo naiwne, czego przykładem może być leczenie się domowym sposobem, który wymyślił kilka tygodni później, próbując wykurować swoje bolące gardło.

Jason mieszkał w Vegas z – z kimże by innym – ze striptizerką. Wynajęła od niego pokój w domu, który kupiła Jasonowi matka, jako inwestycję, za 175 tysięcy dolarów. Był to trzypokojowy parterowy dom w stylu ranczerskim, zbudowany w 1974 roku w dzielnicy, która niedługo potem przeżyła dni swojej świetności. W pewnym momencie po drugiej stronie ulicy mieszkał nawet magnat kasynowy – ale było to na długo przed zakupieniem tej posesji przez Greensteinów. Jason planował remont i odświeżenie swojego domu. Tak przynajmniej mówił.

Jego związek ze striptizerką był ściśle platoniczny. Jasonowi to na ogół pasowało. A poza tym miał Beth.

W piątek, kilka dni po tym, jak zachorował, wciąż nie zwalczył objawów choroby.

– Zrobiłem to, co zrobiłaby większość ludzi – powiedział, śmiejąc się. – Wyszedłem późnym wieczorem i kupiłem skrzynkę piwa, po czym się upiłem, żeby jakoś spróbować pozbyć się tego przeziębienia.

Kiedy obudził się następnego ranka, czuł się jeszcze gorzej.

– Chciałem przepiciem to z siebie wyrzucić, ale nie za bardzo poskutkowało.

Zadzwonił do Beth.

– Musisz iść do lekarza – powiedziała.

Poszedł, zrobili mu badanie krwi i zauważyli duży, wypukły węzeł chłonny na szyi. Lekarz sądził, że to mononukleoza, i przepisał mu antybiotyki. Nie zadziałały.

– Nie czułem absolutnie żadnej różnicy.

Każdego roku w lecie Jason razem z matką odbywali podróż samochodową na wschód, do Nowego Jorku, aby odwiedzić jej rodzinę. Pani Greenstein nie znosiła latania samolotem. Matkę i syna łączyło ponadto pewnego rodzaju współuzależnienie, a przy tym darzyli się wzajemnie uczuciem, które łatwo było pomylić z zawodowymi zapasami, przynajmniej w ich werbalnej odmianie. Sprzeczali się, teatralnie podnosząc głos.

– Nie słuchasz, mamo! Nie czuję się dobrze.

– Jeśli się nie czujesz dobrze, Jasonie, to idź do łóżka!

– Nic mi nie jest, mamo. Wiozę cię do Nowego Jorku.

– To dobrze, Jasonie. To miło z twojej strony.

Tak więc Jason pojechał do Kolorado, zabrał matkę i ruszyli na wschód. „Jestem naprawdę słaby”, pomyślał. Była połowa czerwca, kiedy przybyli do Bayside w Queens, celu ich dorocznej pielgrzymki przez Amerykę w kierunku odwrotnym niż ten, w którym wędrowali niegdyś osadnicy, a która Jasona doprowadzała do miejsca, gdzie jego rodzina zaczynała swoją amerykańską przygodę. I tam właśnie, u ciotki Rose, Jason nie był już w stanie podnieść się z kanapy.

– Przypomniał mi się ojciec, kiedy się rozchorował. Nigdy przedtem mu się to nie zdarzało – rozpamiętywał Jason.

Jason nie miał stałego lekarza. W rzeczy samej nie miał nawet porządnego ubezpieczenia zdrowotnego.

– Niedługo przedtem kupiłem online jakąś szemraną polisę zdrowotną. Było tam napisane, że obejmuje pomoc w nagłych wypadkach. Rak się do takich nie zaliczał. Pokrywała wydatki tylko do tysiąca dolarów. Taki był mój styl życia. Jakbym się założył ze swoją lokatorką o butelkę Kapitana Morgana, że jej cycki są prawdziwe.

Po powrocie do Kolorado Jason w końcu zrobił sobie badania krwi. Jedno z nich oceniało stan zapalny poprzez nieswoiste badanie wskaźnika opadania erytrocytów. Wynik przekraczał wszelkie normy.

Wkrótce do Jasona zatelefonował doktor.

– Mamy autentyczny problem. – Opisał wyniki badań Jasona. – Nigdy nie widziałem czegoś takiego w całej swojej trzydziestoletniej karierze. Coś tu bardzo źle wygląda.

Zdiagnozowano u niego chłoniaka Hodgkina. W układzie immunologicznym Jasona panoszyły się złośliwe siły. Pozytywne było to, że chłoniak tego typu należał do najłatwiej uleczalnych nowotworów – w przypadku większości ludzi.Rozdział 3 Bob

Robert T. Hoff stał się immunologicznym fenomenem w Halloween 1977 roku. Był przebrany za mumię.

Urodził się w 1948 roku, wychował w stanie Iowa, był synem agenta ubezpieczeniowego i nauczycielki na zastępstwie. Od kiedy skończył cztery lata, zawsze się ukrywał. To wtedy po raz pierwszy on i mieszkający w sąsiednim domu chłopiec pieścili się wzajemnie. Podobało mu się to, pragnął kontaktu fizycznego z innymi chłopcami, a potem z mężczyznami. Nauczył się ukrywać prawdę o tym, że przez kilka wczesnych lat ubierał się w sukienki i apaszki swojej mamy. W szkole był prymusem. Nie mówił nikomu o swoich skłonnościach, aż wreszcie w siódmej klasie popełnił błąd. Chłopak, któremu się zwierzył, Steve Lyons, wszystko wypaplał.

– Nazwali mnie ognistym pedziem.

Bob potrzebował nowej strategii. Znalazł ją w naśladownic­twie. Był w szkole chłopiec o imieniu Art, najbardziej lubiany z całego grona uczniów. Bob nauczył się go naśladować.

– Podchwytywałem wszystko, co robił. Wybierałem te same co on zajęcia pozalekcyjne. Pływałem w siedzibie YMCA. Nauczyłem się inaczej mówić. Geje mają specyficzny akcent, a ja nauczyłem się myśleć zawczasu, tak żeby nie używać słów, w których to seplenienie mogłoby być słyszalne.

– Potem zacząłem być powszechnie lubiany, zostałem gwiazdą szkolnej drużyny sportowej, wybrano mnie na przewodniczącego samorządu uczniowskiego, stałem się najpopularniejszą osobą w klasie.

Spotykał się z dziewczętami i przestał uprawiać seks z mężczyznami aż do czasu rozpoczęcia studiów, obawiając się, że będzie skazany na ostracyzm.

Studiował na Wydziale Prawa i ożenił się z kobietą. Wstąpił do służby czynnej w Siłach Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Małżonkowie starali się, aby ich związek funkcjonował, ale żona Boba uznała jednak, że nie chce żyć z homoseksualistą, i się rozwiedli. Bob ponownie się ożenił. W jakimś momencie o prawdziwych skłonnościach Boba dowiedziała się jego matka. Nie rozmawiali ze sobą przez dwadzieścia lat, ponieważ uważała go za grzesznika.

W 1977 roku Bob mieszkał w Waszyngtonie i był znakomitym prawnikiem – zastępcą głównego prawnika ważnej agencji rządowej o nazwie General Services Administration; 31 października poszedł na okolicznościowe party, sam. Żona Boba, stewardesa – jej zawód choć częściowo pozwalał mu ukryć jego właściwe życie – była w tym czasie poza miastem.

Bob owinął się w bawełnianą gazę, której dziesięciometrową belę zakupił w sklepie z materiałami Joann Fabrics, i podczas tejże imprezy poznał Johna. John był bardzo wysportowanym rudzielcem. Bob i John pomaszerowali na piętro i oddali się uprawianiu seksu bez zabezpieczenia.

Dwa tygodnie później Bob zaczął mieć zawroty głowy, czuł się ociężały i zmęczony, był cały obolały – przypominało to objawy grypy, ale nie na tyle silne, aby odrywały go od pracy. Dolegliwości trwały dziesięć dni.

– Przypisywałem to grypie – wspominał Bob.

Na Święto Dziękczynienia Bob pojechał do Cedar Falls na wesele kuzyna. Wracając do domu, poczuł się naprawdę źle. Wymiotował i miał biegunkę. Sądził, że mógł zjeść zepsute krewetki. Był człowiekiem bardzo ambitnym, nastawionym na sukces, udał się więc czym prędzej do lekarza, tego samego, który wydał mu zaświadczenie o stanie zdrowia, kiedy Bob starał się o licencję pilota zawodowego.

Bob był chory na wirusowe zapalenie wątroby typu A. Wywołujący je wirus został zidentyfikowany zaledwie kilka lat wcześniej, w 1973 roku. Jest to taki rodzaj infekcji wątroby, który objawia się dopiero po pewnym czasie. A kiedy się już objawi, symptomy odczuwane przez zakażonego – w tym przypadku Boba – są zazwyczaj przejawem działania układu immunologicznego, który zwalcza stan chorobowy, wywołując zapalenie.

Dla Boba taka diagnoza nie była w sumie jakąś bardzo złą wiadomością. Jeżeli układ immunologiczny wykonuje swoją pracę prawidłowo, wirusowe zapalenie wątroby typu A jest schorzeniem, które można pokonać.

Ale to nie wszystko. Nie była to jedyna choroba, jakiej nabawił się Bob. Zaraził się też ludzkim wirusem upośledzenia odporności HIV, będącym prawdopodobnie najpoważniejszym bezpośrednim zagrożeniem, z jakim naszemu układowi immunologicznemu przyszło się zmierzyć. Bob poznał prawdę dopiero po kilku latach. Stał się wtedy źródłem potężnej inspiracji i przykładem mądrości życiowej dla najwyższych kręgów świata nauki. W sferach medycznych Robert Hoff jest traktowany jak prawdziwy skarb narodowy. Jego organizm odparł atak HIV i skutecznie stawił czoło śmierci, co przypuszczalnie nie udało się nikomu przed Bobem; jego niezrównany układ odpornościowy umożliwił zgłębienie mechanizmów swojego działania, a nam wszystkim dał nową nadzieję.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: