Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nitrogliceryna niepokoju - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nitrogliceryna niepokoju - ebook

Przełożyły Bogumiła Lisocka–Jaegermann i Beata Szady.

„Guerriero niezbicie dowodzi, że dziennikarstwo może być również jedną ze sztuk pięknych i tworzyć dzieła o wysokiej wartości, nie rezygnując przy tym z podstawowego obowiązku, jakim jest informowanie” – napisał Mario Vargas Llosa.

Twórczość Leili Guerriero – najlepszej reporterki w Ameryce Łacińskiej – charakteryzuje się gracją stylu, dziennikarskim profesjonalizmem i pokorą.

Nitrogliceryna niepokoju to wybór jej tekstów przygotowany specjalnie dla polskiego czytelnika. Są tu portrety oddanych żon Borgesa i Onettiego, które po ich śmierci zarządzają narracją o słynnych pisarzach, a także najsłynniejszej tancerki tanga („Tango jest jak akt miłości. Podchodzisz, muskasz nogi mężczyzny, a potem agresywnie zahaczasz i blokujesz. I to jest orgazm”). Reportaże o przyjaźni niemożliwej, o antropologach identyfikujących szczątki ofiar dyktatury argentyńskiej, o cmentarzu na Malwinach (Falklandach), o którym przez lata Argentyńczycy nic nie wiedzieli. Eseje i felietony o perwersyjnym sposobie poznawania świata na city tours, o zawodowych pokusach dziennikarzy czy wreszcie o biznesie strachu, który polega na kontrolowaniu nitrogliceryny niepokoju tak, żeby nie wysadziła piszącego w powietrze.

Jak zauważa dziennikarka w jednym z esejów, warto dostrzec różnicę między pisaniem „poprawnym” a „obrzydliwie dobrym” – i urzeczywistniać to drugie.

Leila Guerriero pisze obrzydliwie dobrze.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788366778511
Rozmiar pliku: 562 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

„Wspaniały jest ten tekst, po prostu wspaniały!” – napisała redaktorka naczelna Dowodów, gdy wysłałam jej reportaż Leili Guerriero o urugwajskiej poetce Idei Vilariño. Znalazł się w pierwszej na polskim rynku antologii tekstów non-fiction najlepszych autorów Ameryki Łacińskiej, a przetłumaczyłam go z Bogumiłą Lisocką-Jaegermann. Książka Dziobak literatury. Reportaże latynoamerykańskie ukazała się w 2021 roku i jako jej pomysłodawczyni wiedziałam, że wśród autorów musi znaleźć się Leila Guerriero – tak ceniona w hiszpańskojęzycznym świecie, szanowana i nagradzana dziennikarka argentyńska.

Słowa Julianny Jonek-Springer utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto dać polskiemu czytelnikowi więcej Guerriero.

Nie zdecydowałam się jednak na konkretną jej książkę (ma ich na koncie aż siedem), ponieważ uważam, że tematyka niektórych z nich dla polskiego czytelnika jest nieatrakcyjna (na przykład opowieść o zwycięzcy jedynych na świecie zawodów w malambo – ludowym tańcu argentyńskim), inne natomiast są zbyt nam odległe (na przykład dwadzieścia portretów osób ze świata kultury, o których my, w Polsce, mamy marne bądź żadne pojęcie). Zdecydowałam się więc na przygotowanie antologii twórczości Leili Guerriero.

W Nitroglicerynie niepokoju widać bogactwo gatunkowe, jakie cechuje twórczość dziennikarki. Najwięcej jest portretów (tak charakterystycznego gatunku dla dziennikarstwa z Ameryki Łacińskiej), lecz są także reportaże, eseje i dziennik.

Mario Vargas Llosa napisał: „Guerriero niezbicie dowodzi, że dziennikarstwo może być również jedną ze sztuk pięknych i tworzyć dzieła o wysokiej wartości, nie rezygnując przy tym z podstawowego obowiązku, jakim jest informowanie”.

Dziennikarstwo. Nie reportaż, nie literatura non-fiction. Sama Guerriero nie nazywa siebie ani reporterką, ani pisarką, tylko mówi, że jest właśnie dziennikarką. W tekście zawartym w Nitroglicerynie niepokoju pisze: „Dziennikarstwo narracyjne ma swoje zasady i ta najważniejsza brzmi: chodzi o dziennikarstwo”.

Tłumacząc, dlaczego opowiada historie prawdziwe, mówi krótko: „Bo lubię”. W jednym z wywiadów dodaje: „(...) rzeczywistość mnie wypełnia. (...) Myślę, że ma to związek z powołaniem – słowem dziś dość zdewaluowanym”. Gdzie indziej wyznaje: „Nie wierzę, że jest coś bardziej sexy, bardziej drapieżnego, radosnego, ponurego, wieloznacznego czy wspanialszego niż rzeczywistość ani że pisanie dziennikarskie musi być drogą do tworzenia literatury fiction. Ja mogłabym umrzeć – i prawdopodobnie tak uczynię – nie wychylając nosa poza granicę terytorium non-fiction. I nikt mnie nie przekona, że tracę czas”.

Dlatego prócz wszystkich innych zalet jej twórczości podkreślę tutaj jedną: Nitrogliceryna niepokoju to bardzo dobre dziennikarstwo. Profesjonalne i nieprzekombinowane.

Beata SzadyO DZIENNIKARSTWIE
WŁASNYM GŁOSEM

Jestem dziennikarką i czasami inni dziennikarze dzwonią do mnie, żeby porozmawiać. I czasami pytają, czy mam jakieś rady dla młodszych kolegów, którzy zaczynają pisać. A mnie za każdym razem kusi, żeby zacytować fragment tekstu amerykańskiej pisarki Lorrie Moore zatytułowanego How to Become a Writer (Jak zostać pisarką) z książki Self-Help: „Po pierwsze, spróbuj być kimś, kimkolwiek, ale kimś innym. Gwiazdą kina/astronautką. Gwiazdą kina/misjonarką. Gwiazdą kina/mistrzynią ogrodnictwa. Prezydentką świata. Najlepiej ponieść klęskę jeszcze w młodości – na przykład w wieku czternastu lat”. Mimo wszystko nie cytuję tego fragmentu, bo prawdę powiedziawszy, nie zgadzam się z nim, ale również dlatego, że w gruncie rzeczy dawanie rad to zadanie dla przemądrzałych. Dlatego kiedy mnie pytają o rady, odpowiadam: „Nie, żadnych rad”.

Jest jednak kwiecień, a ja miałam dobry dzień. Przeprowadziłam wywiad z pewną kobietą, z którą zobaczę się znowu za dwa tygodnie, i wiele udanych rozmów telefonicznych. Kupiłam owoce, zdobyłam wyśmienite curry w proszku. W wazonach w kuchni stoją pachnące kwiaty. O zmierzchu pobiegałam. Czuję się lekko, trochę zuchwale, wiem, że mam prawo zabierać głos. Dlatego gdyby dzisiaj zapytano mnie o radę, powiedziałabym: biegajcie. Powiedziałabym: poczujcie swoje kości podczas biegu, jak później poczujecie cudze tragedie – bez oskarżeń. Wytrzymajcie to, powiedziałabym. Przejdźcie przez historie, nie szkodząc im (nie szkodząc sobie). Bądźcie delikatni jak piórko, ale niebezpieczni. I pozostawajcie pełni szacunku: pamiętajcie, że pracujecie z ludzkim życiem. Szanujcie je.

Słuchajcie Pearl Jamu, Bacha, Calexico. Śpiewajcie na całe gardło piosenki, których nigdy nie zaśpiewalibyście publicznie: Shakiry, Juliety Venegas, Raphaela. Chodźcie do kościołów, w których inni się pobierają, zanurzcie się w zdrowaśkach, które was nie interesują, wystawiajcie się na strumienie emocji innych.

Bądźcie niewidzialni: słuchajcie, co ludzie mają do powiedzenia. I nie przerywajcie im. Nad filiżanką kawy czy szklanką wody poczujcie zdławiony dyskomfort ciszy. I szanujcie tę ciszę.

Bądźcie ciekawi: patrzcie, gdzie nikt nie patrzy, szperajcie tam, gdzie nikt nie zagląda. Nie pozwólcie, żeby nędza tego świata wypełniła wam serce głupotą i litością.

Nauczcie się prać własne brudy, wykopać dół w ziemi, pracować rękoma, budować. Bądźcie prostolinijni, ale nie udawajcie naiwnych. Dbajcie o miejsce, które możecie nazwać domem.

Bądźcie cierpliwi, bo wszystko już tam jest, czeka: musicie mieć tylko czas za wspólnika. Nauczcie się trwać bez zmęczenia, nie tracić wiary, wytrzymywać brzemię długich dni, kiedy nic się nie dzieje.

Zabijcie coś żywego: bądźcie odpowiedzialni za śmierć. Podróżujcie. Oglądajcie filmy Wernera Herzoga. Chciejcie być Wernerem Herzogiem. Miejcie świadomość, że nigdy nim nie będziecie.

Straćcie coś, co jest dla was ważne. Ćwiczcie się w sztuce utraty. Dowiedzcie się, kim jest Elizabeth Bishop.

Pozwólcie sobie na popełnianie błędów. Bądźcie uparci. Uważajcie się za geniuszy. Później naprawdę się nauczycie.

Chorujcie. Wracajcie do zdrowia. Przeżyjcie. Zostawajcie aż do końca czuwania przy zmarłym. Zróbcie zdjęcie zmarłemu. Dbajcie o pamięć, zachowujcie przedmioty. Odrzucajcie pokusę zapomnienia.

Kiedy będziecie pytać, przeprowadzać wywiady, pisać – dawajcie całych siebie. Później znikajcie.

Mierzcie się z zadaniami według was nie do wykonania i wykonujcie je dobrze. Piszcie o tym, co was interesuje, o czym nic nie wiecie, o czym wolelibyście nigdy nie pisać. I nigdy się nie skarżcie.

Kontemplujcie muzykę gwiazd i neonów.

Poznajcie słowa Urugwajki Marosy di Giorgio: „Jaśminy były wielkie i błyszczące jakby zrobione z jaj i łez”.

Żyjcie w ogromnym mieście.

Nie róbcie sobie krzywdy.

Miejcie coś do powiedzenia.

Miejcie coś do powiedzenia.

Miejcie coś do powiedzenia.

(Opublikowano w magazynie „El Sábado”, dodatku do chilijskiego dziennika „El Mercurio”, w 2011 roku)

REPORTAŻ
INNA WOJNA NA MALWINACH

W 1982 roku Argentyną rządziła junta wojskowa pod wodzą podpułkownika Leopolda Fortunata Galtieriego. Trzydziestego marca ruch robotniczy zwołał marsz na Plaza de Mayo w Buenos Aires. Od 1976 roku reżim porwał i zamordował tysiące obywateli, zniósł prawo do strajków i zakazał działalności związkowej. Mimo to w manifestacji zorganizowanej pod hasłem „Pokój, chleb i praca” wzięło udział pięćdziesiąt tysięcy osób wznoszących okrzyki: „Galtieri, ty sukinsynu!”. Doszło do brutalnych starć, zatrzymano ponad trzy tysiące uczestników.

Zaledwie dwa dni później, drugiego kwietnia, na tym samym placu sto tysięcy pełnych euforii obywateli niosło flagi narodowe i transparenty z napisem: „Niech żyje nasza marynarka wojenna”. Pochód parł niczym dziób monstrualnego statku, wołano żarliwie: „Galtieri! Galtieri!”. Telewizja pokazywała podpułkownika przedzierającego się przez tłum rozochoconych ludzi walczących o uścisk jego ręki. Głos spikerki relacjonował z entuzjazmem: „Jego Ekscelencja Pan Prezydent Narodu wyszedł, żeby pozdrowić swój lud. Wszyscy wiwatują na jego cześć. Pan prezydent zbliżył się do tłumu, który oklaskiwał zarówno jego, jak i siły zbrojne w podziękowaniu za historyczną postawę w ostatnich godzinach. Dziękujemy! Chwała marynarce wojennej!”. Spikerka, lud, podpułkownik celebrowali to, że kilka godzin wcześniej wojska narodowe wylądowały na Malwinach, archipelagu położonym na południowym Atlantyku, który od stu czterdziestu dziewięciu lat pozostawał pod panowaniem brytyjskim – jako Falklandy – i którego suwerenności domagano się w Argentynie od zawsze.

Rozpoczęła się wojna, która trwała siedemdziesiąt cztery dni. Konflikt ten nie zatrzymał biegu spraw w kraju. Reprezentacja piłki nożnej pojechała do Hiszpanii na mistrzostwa świata i trzynastego czerwca rozpoczęła rozgrywki przegranym meczem z Belgią. Następnego dnia wojna się skończyła. Podpułkownik Galtieri ogłosił kapitulację w ten oto sposób: „Nasi żołnierze z całych sił walczyli o godność narodu. Ci, którzy polegli, pozostaną żywi na zawsze w naszych sercach i w wielkiej historii Argentyńczyków. (...) Mamy swoich bohaterów. Współczesnych mężczyzn z krwi i kości. Ich nazwiska zostaną wyryte w pamięci naszej i przyszłych pokoleń”. W walce zginęło sześciuset czterdziestu dziewięciu argentyńskich żołnierzy i oficerów. Minęło trzydzieści pięć lat, zanim nazwiska ponad stu z nich zostały rzeczywiście wyryte. Nie na kartach wielkiej historii, ale na płycie nagrobnej.

* * *

W tej koszulce chodził tańczyć.

To są listy, które nam przysłał z wysp.

To łańcuszek, który podarowała mu dziewczyna, obrączka ślubna, zegarek, książeczka wojskowa, to zdjęcia uzębienia, trumny i grobu, które znajdują się w raporcie przekazanym nam przez lekarzy sądowych.

* * *

Po zakończeniu wojny tysiące żołnierzy wróciło do swoich domów, ale oprócz niewielu wyjątków państwo nie powiadomiło oficjalnie o śmierci tych, którzy nie powrócili. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu setki rodzin odwiedzały koszary w poszukiwaniu żywych, którzy byli już martwi. Zaledwie kilka tygodni wcześniej żegnały ich przecież przy drzwiach autobusów. Teraz rodziny stały po drugiej stronie murów i krzyczały: „Czy ktoś wie, gdzie jest Andrés Folch?”, „Araujo, żołnierz Araujo!”.

Tymczasem wojsko brytyjskie, które straciło w wojnie dwustu pięćdziesięciu pięciu ludzi, wysłało na wyspy trzydziestodwuletniego oficera Geoffreya Cardozę, aby pomógł uporządkować sytuację po konflikcie. Cardozo nie spodziewał się tego, co zastał: ciała Argentyńczyków nadal leżały porozrzucane na polu walki. Zgłosił to swoim przełożonym i w listopadzie 1982 roku rząd brytyjski skierował notę do argentyńskiej junty z zapytaniem, co robić. Jak pisze historyk Federico Lorenz w tekście El cementerio de guerra argentino en Malvinas (Argentyński cmentarz wojenny na Malwinach), „rząd wojskowy odpowiedział, że (...) zezwala na pochówek swoich poległych żołnierzy, zastrzegając sobie prawo do decydowania, w stosownym momencie, o przeniesieniu szczątków z tej części jego terytorium na kontynent”. Dokumenty krążyły tam i z powrotem, ponieważ w oficjalnych konsultacjach brytyjskich użyto słowa „repatriacja”, co było nie do przyjęcia dla strony argentyńskiej uważającej wyspy za swoje ziemie. W ten oto sposób los setek zwłok został sprowadzony do zagadnienia semantycznego.

Geoffrey Cardozo otrzymał rozkaz budowy cmentarza. Znalazł miejsce na Przesmyku Darwina. Zebrał niepogrzebane zwłoki, ekshumował te pochowane, przejrzał mundury w poszukiwaniu dokumentów, legitymacji, tabliczek identyfikacyjnych – śladów nieuchwytnej tożsamości. Udało mu się znaleźć dwieście trzydzieści takich śladów, ale sto dwadzieścia dwa ciała – nieme szczątki, bez tabliczek i dokumentów – pozostały nierozpoznane. Przeniósł je wszystkie na cmentarz. Niezidentyfikowane wkładał kolejno do trzech worków i na ostatnim, zewnętrznym, nieusuwalnym tuszem pisał nazwę miejsca, w którym znaleziono zwłoki. Na krzyżach tych, którzy nie mieli imienia, wyryto: „Żołnierz argentyński znany tylko Bogu”. Cardozo sporządził szczegółowy raport i przekazał go swojemu rządowi, który przekazał go Czerwonemu Krzyżowi, a ten – rządowi argentyńskiemu. Cmentarz został otwarty 19 lutego 1983 roku. Później Cardozo wrócił do Wielkiej Brytanii. Nie odwiedził już wysp, ale nigdy nie przestał o nich myśleć.

* * *

Dwadzieścia pięć lat po wojnie wiem wreszcie, jak zginął mój brat.

Myślałem, że ten cmentarz jest pusty.

Powiedziano mi, że leżeli w zbiorowym grobie.

Dlaczego nikt nam nic nie wspomniał o pracy Cardozy?

* * *

W 1982 roku wojskowy Héctor Cisneros – którego brat Mario „El Perro” Cisneros, także wojskowy, zginął na wojnie, a jego szczątki nie zostały zidentyfikowane – założył Komitet Rodzin Poległych na Malwinach. Komitet dokonał jasnej wykładni: wszyscy – żołnierze i oficerowie – są bohaterami, wszyscy tworzyli ostatni bastion argentyński na wyspach i powinni tam pozostać.

W 1983 roku skończyła się dyktatura i przywrócono demokrację. Wojna pozostała w pamięci jako próba zjednoczenia ludu wokół wielkiej sprawy, która jedynie opóźniła agonię reżimu wojskowego. Jednak ani kolejne rządy demokratyczne, ani siły zbrojne nie kontaktowały się z krewnymi zabitych żołnierzy, nawet nie sporządziły listy tych krewnych. Nigdy oficjalnie nie zawiadomiły o śmierci żołnierzy ani nie ujawniły, w jaki sposób do niej doszło.

W 1999 roku na mocy porozumienia międzypaństwowego powierzono utrzymywanie cmentarza Komitetowi Rodzin, a w 2004 Eduardo Eurnekian, jeden z najbogatszych przedsiębiorców w kraju, sfinansował jego przebudowę: zastąpiono sosnowe krzyże solidnymi, białymi ze szlachetnego drewna, umieszczono na grobach płyty z czarnego porfiru, wzniesiono symboliczny grobowiec – cenotaf – z nazwiskami poległych. I tak w kolejne rocznice wybuchu wojny media argentyńskie zaczęły publikować obrazy tego sterylnego miejsca o perfekcyjnej geometrii, umęczonego przez wiatr, które dla wielu stanowiło jedynie pusty symbol.

Przez cały ten czas angielski oficer Geoffrey Cardozo przechowywał kopię swojego raportu przekonany, że państwo argentyńskie przekazało go rodzinom poległych. Jednak w 2008 roku dowiedział się, że tak się nie stało i że rodziny nawet nie wiedziały o istnieniu raportu.

* * *

W poniedziałek 20 sierpnia 2018 roku o ósmej rano pewien mężczyzna zmierza w portowej dzielnicy Buenos Aires Recoleta w kierunku baru La Biela, który o tej porze jest jeszcze zamknięty. Są dwa stopnie poniżej zera. Mężczyzna idzie wyprostowany, paląc fajkę. Kiedy dociera do rogu ulicy, mówi swoją hiszpańszczyzną obciążoną brytyjskim akcentem: „Och, nie. Zamknięty. Chodźmy do mojego hotelu”. Brytyjski pułkownik Geoffrey Cardozo zatrzymał się niedaleko tego baru, a przyjechał na zaproszenie argentyńskiego rządu: Izba Senatorów wręczyła mu honorowe odznaczenie przyznane za udział w identyfikacji poległych na cmentarzu na Przesmyku Darwina. Ledwie siada, a już zaczyna swoją opowieść w sposób, który bardziej niż automatyczną reakcję na polecenie przypomina daleko posunięty pragmatyzm.

– Kiedy przyjechałem na wyspy, mój szef powiedział: „Geoffrey, musisz pochować tych żołnierzy, to działanie humanitarne”. Dlatego przygotowałem szczegółowy rejestr, bo coś mi podpowiadało, że być może w przyszłości Argentyna będzie chciała ekshumować poległych, żeby ustalić ich tożsamość. Gdy wyjeżdżałem, czułem się źle z tym, że nie zidentyfikowałem wszystkich.

Dwadzieścia sześć lat po wojnie, w 2008 roku, kombatant Julio Aro przyleciał do Londynu na warsztaty poświęcone stresowi pourazowemu. Przydzielono mu tłumacza: Geoffreya Cardozę. Przez trzy dni Cardozo z niedowierzaniem słuchał relacji Julia Aro, który mówił, że dopiero niedawno po raz pierwszy udał się na cmentarz na Przesmyku Darwina, że szukał nazwisk kolegów, których sam pochował, i nie rozumiał, dlaczego ich tam nie ma i jak to możliwe, że pozostało tyle niezidentyfikowanych ciał.

– I wtedy się wściekłem – mówi Cardozo. – Dostarczyłem ten raport mojemu rządowi, żeby wysłał go do Czerwonego Krzyża i rządu argentyńskiego. Wszystko w 1983 roku. I lata później się okazuje, że bliscy poległych nie poznali prawdy o tym, co się stało. Pewnego wieczoru poszliśmy z Juliem Aro do pubu i po wypiciu jednego piwa dałem mu swój raport. Powiedziałem: „Będziesz wiedział, co z tym zrobić”.

Julio Aro nic z niego jednak nie zrozumiał, bo ni w ząb nie znał angielskiego.

* * *

11 czerwca 2019 roku o godzinie osiemnastej trzydzieści Julio Aro, kombatant i założyciel Fundacji „Nie zapomnij o mnie”, która udziela wsparcia osobom z objawami stresu pourazowego, przyszedł do baru w Buenos Aires. Po dwóch godzinach wrócił do Mar del Plata, miasta, w którym mieszka, oddalonego czterysta kilometrów od stolicy. Aro miał dziewiętnaście lat, kiedy wyruszył na wojnę, krótko po skończeniu obowiązkowej wówczas służby wojskowej. Gdy konflikt dobiegł końca, wracał do swojego miasteczka Mercedes w prowincji Buenos Aires autobusem sunącym w długim sznurze innych autobusów, które potrzebowały dwóch godzin na pokonanie ostatnich kilometrów, ponieważ tysiące mieszkańców wyszło na ulice, by ich powitać.

– Ale później nic już nie mówiono. Rodzina nie pytała. Przyjaciół to nie obchodziło.

Studiował wychowanie fizyczne, przeprowadził się do Mar del Plata. Wojna była wspomnieniem, z którego czasami wydobywał się nieprzyjemny jęk. Aż do 2008, kiedy Aro pojechał na Malwiny i szukał na cmentarzu nazwisk kolegów. Nie znalazł ich.

– W tym samym roku poleciałem do Londynu z dwoma weteranami wojny na warsztaty poświęcone stresowi pourazowemu. I tam powiedzieliśmy, że nie rozumiemy tej tabliczki z żołnierzem argentyńskim znanym tylko Bogu, bo my przecież pochowaliśmy naszych kolegów. Dali mi tłumacza, pułkownika Geoffreya Cardozę. Ostatniego dnia poszliśmy do pubu i kiedy wychodziliśmy, Geoffrey wyciągnął kopertę i powiedział: „Będziesz wiedział, co z tym zrobić”. Potem odszedł. Wszystko było po angielsku. Kiedy wróciłem do Argentyny, kazałem to przetłumaczyć. I gdy wreszcie przeczytałem raport, miałem ochotę ich wszystkich zatłuc. Bo określał, gdzie znaleziono ciała, gdzie każde z nich zostało pochowane. Był też dowodem na to, że poproszono rząd argentyński o przysłanie ekipy do ustalenia tożsamości tych, których Geoffrey nie mógł zidentyfikować. A rząd nie zrobił nic.

W raporcie znajdował się numer – 16.100.924 – który Cardozo znalazł na rewersie nieśmiertelnika. Aro zrozumiał, że chodziło o numer dokumentu tożsamości. Wygooglował go i okazało się, że należał do Gabina Ruíza Díaza, dziewiętnastolatka poległego na wojnie. Wtedy Aro poszedł do biura ANSES, instytucji wypłacającej emerytury i renty, i poprosił przyjaciela o nielegalną przysługę.

– Powiedziałem, że potrzebna mi jest informacja, kto otrzymuje rentę po tym żołnierzu. Kolega poszukał i znalazł, że ta kobieta nazywa się Elma Pelozzo i mieszka w San Roque w prowincji Corrientes. To musiała być mama Gabina. Wsiadłem do furgonetki i pojechałem do San Roque, tysiąc kilometrów, z dwoma kolegami. I znaleźliśmy ją.

Matka Gabina chorowała na cukrzycę; ojciec cierpiał na alzheimera, używał wózka inwalidzkiego nadwyrężonego przez bezwzględność czasu.

– Zapytaliśmy: „Elma, chciałabyś wiedzieć, w którym miejscu cmentarza leży twój syn?”. Odpowiedziała: „Jak mogłabym nie chcieć?”. Wtedy powiedzieliśmy sobie: „Ta matka chce. Gdzie są inne matki?”.

Nikt – ani państwo, ani wojsko – nie wiedział, gdzie są. Dlatego Aro musiał ich poszukać.

– Jednak wcześniej poszedłem zobaczyć się z Luisem Fondebriderem.

* * *

Biuro Luisa Fondebridera, przewodniczącego Argentyńskiego Zespołu Antropologii Sądowej (Equipo Argentino de Antropologia Forense, EAAF), wygląda tak, jakby ktoś stopniowo wynosił z niego kolejne rzeczy. Przestrzeń jest aseptyczna w porównaniu z tą zajmowaną wcześniej w starym budynku w dzielnicy Once, gdzie zespół działał do 2017 roku, kiedy to przeniósł się w miejsce przesycone gęstą symboliką. Podobnie jak Sekretariat Praw Człowieka Argentyny, EAAF znajduje się na terenie dawnej Szkoły Mechaniki Marynarki Wojennej, gdzie w czasach dyktatury wojskowej działały tajne więzienia. Dla tego zespołu istniejącego od 1984 roku, którego celem jest zastosowanie antropologii sądowej w badaniu przypadków przemocy państwa i zbrodni przeciwko ludzkości, przeprowadzka tutaj była paradoksalnym i dziwnym zrządzeniem losu.

– Zawsze mówiliśmy, że z technicznego punktu widzenia identyfikacja pochowanych na cmentarzu jest możliwa – mówi Fondebrider. – Kiedy Julio Aro przyszedł z nami porozmawiać, potwierdziliśmy, że tak, jest to do zrobienia. To były uporządkowane groby na ogrodzonym terenie, potencjalnie było tam wiele próbek DNA. Jednak żaden polityk nie chciał o tym słyszeć.

Trzeba było pokonać liczne przeszkody – znaleźć rodziny, ekshumować ciała na terytorium brytyjskim – ale wydawało się to szlachetnym zadaniem. Zidentyfikować poległych. Odprawić rytuały śmierci przed właściwym krzyżem. Kto mógłby być przeciwko?

* * *

Dziennikarka Gabriela Cociffi była w 2008 roku redaktorką czasopisma „Gente”. W wieku dwudziestu trzech lat relacjonowała wojnę na Malwinach i od tamtego czasu nigdy nie porzuciła tego tematu. Skontaktował się z nią Julio Aro, opowiedział o raporcie Cardozy, o wizycie u matki Gabina, o zamiarze poszukiwania innych matek. Cociffi powiedziała krótko: „Zróbmy to”. Na własną rękę zaczęli przemierzać miasta i wioski. Metoda była prymitywna, nieodpowiednia – przyjeżdżali i pytali: „Czy jest tutaj jakaś rodzina poległego żołnierza?”. Znajdowali kolejnych starych rodziców, którzy odtwarzali śmierć swoich dzieci jak ktoś, kto niezdarnie zszywa skrawki dawnych pogłosek, albo którzy zachowali nadzieję, że ich synowie utracili pamięć i gdzieś żyją. Prawie wszyscy mówili, że chcieliby wiedzieć, co zaszło na Malwinach. Jednak była grupa, która kategorycznie sprzeciwiała się przeprowadzeniu identyfikacji: matki i ojcowie z Komitetu Rodzin Poległych na Malwinach.

* * *

Mówili, że to brytyjski plan opróżnienia cmentarza i usunięcia argentyńskiej obecności z wysp.

Mówili, że będzie to praca na pokaz, swoisty karnawał kości.

Dla nas wszyscy są bohaterami i nie musimy wiedzieć, gdzie leży każdy z nich.

* * *

Mijały lata. Aro i Cociffi jeździli w poszukiwaniu rodzin. Komitet od czasu do czasu wydawał komunikaty, w których stwierdzał, że „badania genetyczne zostały odrzucone przez rodziny, ponieważ (...) zagrażają pozostaniu szczątków Bohaterów w miejscu, w którym powinny spoczywać na zawsze”. W 2010 roku odtajniono dokumenty ujawniające, że Héctor Cisneros, przewodniczący Komitetu Rodzin, w czasie dyktatury był agentem wywiadu wojskowego batalionu 601. Cisneros ustąpił ze stanowiska, a jego miejsce zajęła Delmira Cao, matka poległego, niezidentyfikowanego żołnierza Julia Cao. Ona, podobnie jak Cisneros, była przeciwna identyfikacjom. Aro i Cociffi próbowali dotrzeć do prezydentki kraju Cristiny Fernández de Kirchner, ale państwo nie było zainteresowane poruszaniem tematu, w którym splatało się tyle wątków: wojna wypowiedziana przez dyktaturę, polegli, wśród których byli zwykli żołnierze i oficerowie, i komitet założony przez wojskowego, który należał do służb wywiadowczych.

Sprawy ruszyły dzięki jednemu mailowi. W grudniu 2011 roku Gabriela Cociffi napisała do brytyjskiego muzyka Rogera Watersa, który właśnie przygotowywał tournée po Argentynie: „Prosimy o pomoc dla tych matek żołnierzy z Malwinów, które od trzydziestu lat nie mają gdzie się pomodlić czy złożyć kwiatów”. Wysłała tę wiadomość bez świadomości, że muzyk również nie wie, gdzie pochowano jego ojca poległego w drugiej wojnie światowej. Dwa dni później Waters odpowiedział: „Mam spotkanie z panią prezydent. Powiedz mi, o co mam ją prosić”. 6 marca 2012 roku były muzyk zespołu Pink Floyd spotkał się z Cristiną Kirchner i wstawił za niezidentyfikowanymi argentyńskimi żołnierzami. Drugiego kwietnia prezydentka ogłosiła, że skierowała „list do szefa Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z prośbą o podjęcie stosownych kroków i mediacje w Wielkiej Brytanii, żeby móc ustalić tożsamość Argentyńczyków, a być może także Anglików, którzy nie zostali dotychczas zidentyfikowani, ponieważ każdy zasługuje na to, aby jego nazwisko widniało na nagrobku”. Wkrótce potem Czerwony Krzyż powołał grupę roboczą stworzoną przez Argentyński Zespół Antropologii Sądowej, Ministerstwo Sprawiedliwości i Ministerstwo Rozwoju Społecznego Argentyny, która zaczęła jeździć po kraju, żeby odnaleźć bliskich żołnierzy i porozmawiać z nimi – pytano między innymi o cechy fizyczne poległych, które pomogłyby w ich identyfikacji – oraz żeby pobrać próbki DNA.

I wtedy dopiero zaczęły się prawdziwe problemy.

* * *

Virginia Urquizu jest członkinią Argentyńskiego Zespołu Antropologii Sądowej i przeprowadziła wiele wywiadów z rodzinami poległych.

– Pierwszy był straszny. Rozmawialiśmy z matką żołnierza, który był jej jedynym dzieckiem. Nacisnęliśmy dzwonek domofonu. Usłyszeliśmy męski głos: „Jestem synem, już schodzę”. Stwierdziliśmy, że dzieje się coś dziwnego. Poległy nie miał rodzeństwa. W środku zastaliśmy matkę z mężczyznami przedstawiającymi się jako jej synowie. Byli kombatantami, którzy przekonywali ją, żeby nie oddawała próbki DNA. Powiedzieli nam, że nie wyrażają zgody, że profanujemy groby, że to jedynie podstęp, aby przywieźć szczątki na kontynent. Kobieta powtarzała tylko: „Zrobię to, co powiedzą moi synowie”. I nie pozwoliła pobrać próbki.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: