Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

No i znowu mamy święta - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
16 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

No i znowu mamy święta - ebook

Witajcie w Christmas! Miasteczku, gdzie każde święta są… cóż, niezupełnie idealne.

Zbliżają się święta. Finley Brown wraca z elitarnej szkoły z internatem do swego rodzinnego miasteczka w Oklahomie, które nazywa się…Christmas. Miasteczko jak dotąd niewiele się zmieniło przez szesnaście lat życia Finley, dziewczyna spodziewa się więc, że wszystko będzie tak samo, jak wtedy, gdy wyjeżdżała. Jednak po przyjeździe odkrywa, że jej rodzice się rozeszli, ​​ najlepsza przyjaciółka spotyka się z jej byłym chłopakiem, a jej zaciekła rywalka dostała pracę w pensjonacie jej babci. Ku zaskoczeniu Finley okazuje się też, że do miasteczka przybywa jej szkolny kolega Arthur, któremu – nieco koloryzując rzeczywistość – wmówiła, że Christmas to idylliczne miejsce, w którym święta są bardziej magiczne niż gdziekolwiek indziej. Teraz od niej zależy, czy tegoroczne Boże Narodzenie w Christmas będzie naprawdę idealne. Czy Finley odnajdzie swoje miejsce, wspólny język z rodziną i przyjaciółmi? A może pod choinką znajdzie także najlepszy prezent świąteczny ze wszystkich: miłość?

Poznajcie najbardziej uroczy świąteczny romans tej zimy!

 

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8251-311-0
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

19 GRUDNIA

Jesteś mi winna święta!

Arthur Chakrabarti Watercress wbijał we mnie spojrzenie ciemnobrązowych oczu, w których płonęły wściekłość i oburzenie znacznie przewyższające to, czego się można spodziewać po chłopaku, którzy mierzy nieco ponad metr siedemdziesiąt, a waży mniej niż roczny dog niemiecki. Wiecie, to tylko takie moje przypuszczenie; nie ważyłam ani Arthura, ani doga niemieckiego, no ale rozumiecie, co mam na myśli. A jego brytyjskiemu akcentowi towarzyszyła mała kropelka śliny w lewym dolnym kąciku ust, osłabiająca czynnik oburzenia. Miał szczęście, że nie zaśmiałam mu się w twarz.

A może dlatego, że część mnie nie ogarnęła jeszcze tego surrealistycznego faktu, że on tu jest. W Oklahomie. Moim rodzinnym mieście. A konkretnie na dziedzińcu pensjonatu mojej babci Jo, gdzie, o czym już wiedziałam, on i jego ciocia będą mieszkać przez okres świąt.

Fantastycznie. Fantastycznie jak cholera.

I jeszcze jedna kwestia – Arthur miał rację. Rzeczywiście byłam mu coś winna. Niekoniecznie „święta”, cokolwiek miał przez to na myśli, ale przynajmniej przeprosiny, i wcale nie za porzucenie go po tym incydencie z pszczołą. Do których w końcu bym doszła, gdyby nie zaczął się drzeć jak wściekły kogut.

– Arthurze… – zaczęłam.

Więcej nie udało mi się powiedzieć.

– Nie! – Uniósł jeden palec. Wskazujący. Arthur w życiu nie zniżyłby się do tego, aby pokazać komuś środkowy palec. W szkole podsłuchałam kiedyś, jak mówi, że coś takiego jest dla imbecyli i fanów sportu, i miałam przeczucie, że dla niego to są synonimy. – Ja i moja ciotka nie utknęlibyśmy w tej zapomnianej przez Boga i ludzi mieścinie na kolejny tydzień, podczas którego powinniśmy spędzić idealne amerykańskie Boże Narodzenie, gdyby nie przywiódł nas tutaj twój stek kłamstw.

No dobra. W tym akurat także miał rację. Mimo to „stek kłamstw” to lekka przesada, nawet jak na niego.

Zastukałam pustym plastikowym kubkiem o nogę. Wcześniej znajdowało się w nim ziarno, które nasypywałam właśnie do karmnika, kiedy zaczepił mnie Arthur.

Spróbowałam raz jeszcze.

– Naprawdę cię przepra…

– Przeprosiny to za mało, Finley Brown.

Pełne imię i nazwisko. Uniwersalny sygnał, że ma się kłopoty. Wspaniale. Wyglądało na to, że wszelka życzliwość, która być może pojawiła się dziesięć dni temu podczas naszych wspólnych wysiłków skierowanych na uratowanie pszczoły, wyparowała.

– Co chcesz, abym zrobiła? – zapytałam, bezradna i coraz bardziej zirytowana.

– Chcę prawdziwych amerykańskich świąt i chcę, abyś mi je pokazała. Jesteś mi to winna. Jesteś winna mnie i mojej cioci prawdziwe amerykańskie Boże Narodzenie. Takie jak na tej oszukańczej stronie internetowej, którą wszystkim pokazałaś.

– To nie jest oszukańcza…

Uniósł telefon, na którego ekranie wyraźnie widać było idylliczną, żywcem wyjętą z filmu scenkę przedstawiającą główną ulicę podczas świąt.

Dlatego że, okej, przyznaję, to była scenka z filmu, nie zaś odzwierciedlenie mojego miasteczka. A jako że pojawiła się na oficjalnej stronie miasta, stanowiło to poważne naruszenie protokołu. Co nie znaczy, aby ktokolwiek u władzy się tym przejął.

I okej, w porządku. Jako była ratuszowa stażystka, która nadal dysponuje hasłami, to ja odpowiadałam za umieszczenie tam tego zdjęcia – jak również wielu innych, które można uznać za w najlepszym wypadku wprowadzające w błąd, a w najgorszym za jawne kłamstwo – na moją obronę przemawia jednak fakt, że w życiu nie przyszło mi do głowy, że ktoś zrobi to, co Arthur i jego ciocia: uwierzy w to na tyle, aby przylecieć z Connecticut do Oklahomy w nadziei na przeżycie takiego właśnie Bożego Narodzenia, podczas gdy w rzeczywistości była to iluzja stworzona przez niepohamowany kapitalizm, którego celem jest przekucie nostalgii na zyski i tworzenie nierealnych oczekiwań. Poza tym mogli na Yelpie sprawdzić opinie, które wcale nie były pozytywne.

Nie zamierzałam mówić mu tego wszystkiego. Zamiast tego przygryzłam dolną wargę.

– No i? – zapytał. – Co masz do powiedzenia?

Nic uprzejmego.

– Możecie otrzymać zwrot środków?

– Nie. Nie możemy.

Westchnęłam, wydmuchując z ust obłoczek pary, i rozejrzałam się.

Znajdowaliśmy się na tylnym dziedzińcu Hoyden Inn, dumy i radości babci Jo, miejsca, które znałam lepiej niż jakiekolwiek inne. W dzieciństwie spędziłam tu niezliczoną liczbę godzin w czasie, kiedy rodzice byli w pracy, później zaś stałam się nieoficjalną asystentką babci. I właśnie nią byłam w chwili, kiedy Arthur dziesięć minut temu przyparł mnie do muru, aby dać mi za swoje.

No dobrze, pewnie zastanawiacie się, w jaki sposób umieszczenie paru lipnych zdjęć na stronie internetowej małego miasteczka w Oklahomie mogło doprowadzić do takiego właśnie świątecznego zamieszania. Istnieje pewna informacja, która rzuci na sytuację nieco światła:

Moje rodzinne miasteczko nazywa się Christmas.

Zgadza się – Christmas, Oklahoma.

Rozumiecie już, dlaczego mogło budzić pewne oczekiwania wśród gości, których podekscytowanie towarzyszące przyjazdowi tutaj nieuchronnie słabło w chwili, kiedy ujrzeli to miejsce na własne oczy. Zazwyczaj oznaczało to, że ludzie wracali do swoich samochodów i poirytowani odjeżdżali.

Z drugiej jednak strony, to nie oni przylecieli tutaj, ponieważ pewna licealistka liczyła na to, że zaimponuje nowym kolegom i koleżankom swoim czarującym rodzinnym miasteczkiem, po to tylko, aby ujrzeć pamiętające lepsze czasy szyldy sklepowe i ośmiometrowego drewnianego Świętego Mikołaja, który stracił głowę dwa lata temu, po tym, jak używano jej tyle razy jako tarczy, aż w końcu załatwiła ją wiosenna burza.

Głowy nigdy nie odnaleziono, co było dość niepokojące. Nie wydawała się łatwa do ukrycia.

Spojrzałam ponownie na Arthura.

– Jak miałoby to wyglądać? – zapytałam.

– Cóż, według tej kłamliwej strony, którą zaprezentowałaś wszystkim w szkole i która stanowiła uosobienie świątecznego raju z serca Ameryki…

– Do rzeczy, Arthur.

– …to miasteczko oferuje przyjezdnym całe mnóstwo okazji do wzięcia udziału w wycieczkach i przeżyciach nieodparcie związanych z Bożym Narodzeniem. Na przykład… – przewinął stronę na telefonie – ulepienie bałwana.

Ściągnęłam brwi i rozejrzałam się po płaskim terenie pokrytym suchą, pożółkłą trawą i niczym innym.

– Nie ma śniegu.

– To go znajdź. – Ponownie przewinął. – Przejażdżka saniami.

– Nie ma śniegu.

– W takim razie nie powinnaś była tego umieszczać. – Kolejne przewinięcie. – Pieczenie kasztanów na otwartym ogniu.

Boże mój. Po co ja to dodałam? Och, no tak. Przez tę piosenkę, którą zaczęła puszczać świąteczna stacja radiowa mniej więcej wtedy, kiedy w połowie listopada dokonywałam manipulacji na stronie internetowej. No a teraz miałam niecały tydzień na to, aby namierzyć kasztany. A co to w ogóle, u licha, jest? Coś takiego jak orzechy laskowe? Arthur dostrzeże różnicę? Znając jego – pewnie tak.

Może wyhaczę coś na Amazonie.

Kolejne przewinięcie.

– Renifer.

Ściągnęłam brwi.

– Renifer?

– Renifer.

Pokazał mi zdjęcie wpatrującego się we mnie renifera i z podpisem: „Nakarm cukierkową kukurydzą prawdziwego renifera!”.

W tym momencie przypomniało mi się, że w czasie mojego wielkiego przekrętu raczyłam się takimi właśnie słodyczami i stąd ta inspiracja.

Cudownie.

Problem w tym, że renifery nie należały do autochtonicznej fauny stanu Oklahoma i choć moja wiedza na ich temat była szczątkowa, coś mi mówiło, że nie jedzą słodyczy.

– Ach. – Oczy mu rozbłysły. – Ważny punkt: wycieczka z magicznymi światełkami.

Dzięki Bogu, to mogłam ogarnąć! Nie tutaj, w Christmas, ale w Chickasha, pobliskim miasteczku, w którym odbywał się fantastyczny festiwal świateł – i skąd, niezupełnie przez przypadek, pożyczyłam sobie zdjęcie na stronę internetową.

– Załatwione – oświadczyłam pewnym siebie głosem.

Zmrużył powątpiewająco oczy, ale kontynuował:

– Chcę wybrać się także na imprezę.

– Tego nie ma na stronie.

– Niemniej jestem przekonany, że w miasteczku tej wielkości młodzież nie bardzo ma co robić poza spotykaniem się i piciem, zwłaszcza podczas ferii świątecznych, a ty wyglądasz mi na osobę na tyle towarzyską, aby mieć tutaj chociaż jednego przyjaciela…

– Dzięki?

– Więc powinno ci się udać znaleźć jakiś świąteczny wieczorek, a ja chętnie do ciebie dołączę.

Myśl o zabraniu ze sobą chłopaka, który bez cienia ironii używa określenia „świąteczny wieczorek”, na spotkanie z moimi tutejszymi znajomymi, z którymi się wychowałam, nie budziła we mnie entuzjazmu, ale nie bardzo miałam wybór. Poza tym przy odpowiedniej ilości alkoholu nawet Arthur miał w sobie potencjał osoby, którą da się znieść. Naszą jedyną godną uwagi interakcją przed Incydentem z Pszczołą była impreza halloweenowa Bronwyn Campbell. Arthur przyniósł własne chianti (jakżeby inaczej) i po dwóch kieliszkach okazał się nawet przyzwoity podczas naszej rozmowy o ewentualności, że wszechświat jest symulacją, a my obdarzonymi czuciem programami odgrywającymi określone z góry historie dla rozrywki jakichś boskich superstworzeń. Po winie miało to sens.

– Mogłabym popytać – bąknęłam.

Pokiwał z zadowoleniem głową.

– Na tej stronie jest dużo więcej atrakcji. Przejrzyj je, a później to omówimy. Ale powinnaś wiedzieć, że jeden element nie podlega dyskusji: śnieg. W dzień Bożego Narodzenia musi być śnieg.

– Serio, Arthur, już o tym rozmawialiśmy. Nie ma śniegu.

– Wszystkie idealne amerykańskie święta mają śnieg. To kwestia powszechnie znana. Twoja oszukańcza strona obiecuje nawet śnieg w każde Boże Narodzenie. – Wskazał na ekran. – Tutaj jest to napisane. A właśnie śnieg był jedną z rzeczy, której ciocia Esha nie mogła się najbardziej doczekać.

– Skoro chcieliście śnieg, to powinniście byli zostać na święta w Connecticut.

– Ale nie zostaliśmy, prawda?

Ano nie.

Arthur przyglądał mi się przez chwilę, po czym kontynuował:

– Pokażesz nam obojgu te wszystkie świąteczne elementy mające odzwierciedlenie na wcześniej wspomnianej stronie – ponownie pokazał mi telefon – i dopilnujesz, aby były idylliczne, idealne i, co najważniejsze, niezapomniane.

– Dlaczego?

– Dlatego że jesteś mi to winna.

– Z powodu pszczoły?

– Nie. Ale w sumie też.

– Twoja reakcja jest zdecydowanie nieproporcjonalna do sytuacji.

– Powody mojej reakcji znane są tylko mnie. – Jego nagłe skrępowanie powiedziało mi, że chodzi o coś więcej.

Ale nie byłam gotowa złożyć broni.

– A jeśli nie zrobię wszystkiego?

Miał przygotowaną odpowiedź.

– Wtedy cały spędzony tutaj czas poświęcę na zrobienie maksymalnie dużej liczby zdjęć i filmików przedstawiających to pozbawione uroku miejsce, przeprowadzenie rozmów z twoimi znajomymi i innymi mieszkańcami Christmas, i wszystkie te informacje zabiorę ze sobą do Barrington, gdzie dopilnuję, aby zapoznał się z nimi dosłownie każdy, a twój status księżniczki ze Środkowego Zachodu zostanie zdemaskowany jako kłamstwo. A wiesz, co z tym zrobią Bronwyn Campbell, Josie Sutton i im podobne.

Tak, wiedziałam.

Ale w głębi duszy miałam przeczucie, że Arthur blefuje. Tak czy inaczej, nie miało to znaczenia, bo i nie zamierzałam wracać do Barrington. Jego groźby zniszczenia mojej reputacji nie robiły na mnie wrażenia.

To jednak nie powstrzymało wyrzutów sumienia.

Nie w stosunku do Arthura, lecz jego cioci Eshy, którą poznałam podczas brunchu. To właśnie wtedy ujrzałam tutaj Arthura i mało brakowało, a upuściłabym talerz z naleśnikami, które niosłam do stolika państwa Yablonski.

Od razu zapałałam sympatią do cioci Eshy, mimo że jej twarz pokerzysty sprawiła, że nie miałam pojęcia, czy to uczucie zostało odwzajemnione.

Babcia Jo wcześniej przedstawiła nas sobie, gdyż ciocia Esha wiedziała, że jestem koleżanką z klasy jej siostrzeńca, i wyraziła pragnienie poznania mnie. Cechowały ją wdzięk i wytworność, jak przystało na międzynarodową dyplomatkę.

Było to zarazem onieśmielające i fascynujące.

Myśl o tym, że pobyt tutaj miałby ją rozczarować, bardzo mnie smuciła, zwłaszcza dlatego, że wiedziałam, jak babcia Jo cieszy się z gości innych niż zazwyczaj. Nauczyła się nawet gotować biryani z kurczakiem, samosy i khir, by czuli się jak w domu. Dla niej coś takiego od zawsze miało ogromne znaczenie i nie zamierzałam być osobą, która to psuje.

Poza tym po powrocie pojawiło się kilka innych kwestii natury osobistej. Na przykład fakt, że moja najlepsza przyjaciółka, Mia, spotyka się z moim byłym chłopakiem, Brodym. I zaskakująca separacja moich rodziców, o której zapomnieli mi wspomnieć podczas cotygodniowych rozmów przez telefon. Obu kwestii pragnęłam unikać, a oprowadzanie Arthura po mieście w ramach jakiejś wypaczonej wycieczki świątecznej na pewno mi w tym pomoże.

Dlatego rzuciłam:

– Okej.

Arthur ponownie zmrużył oczy.

– Co to znaczy?

– Cóż, Arthurze, jest to określenie mające swój początek w dziewiętnastowiecznym Bostonie i było jednym z pierwszych słów, które dzisiaj określilibyśmy jako „viralowe”, kiedy wydawca…

Oblał się rumieńcem.

– Wiem, co oznacza słowo „okej”, jak również znam jego etymologię. Chodzi mi o kontekst powiązany z tobą.

– Okej oznacza… okej. Pomogę ci…

– I cioci Eshy, jeśli będzie chciała?

– I cioci Eshy, jeśli będzie chciała doświadczyć – uczyniłam palcami znak cudzysłowu – prawdziwych amerykańskich świąt.

To powinno go usatysfakcjonować.

Oczywiście tak się nie stało.

– Musisz mieć w sobie entuzjazm.

– Co?

– To się nie uda, jeśli będziesz nas oprowadzać po tym – machnął ręką, mając w ten sposób na myśli całe miasteczko – z tą swoją wiecznie skwaszoną miną.

– Wcale nie mam wiecznie skwaszonej miny!

– Jako osoba, która widzi twoją twarz z lepszej perspektywy, mogę cię zapewnić, że masz.

– Może to ty jesteś głównym tego powodem. Może za każdym razem, kiedy cię widzę, robię taką minę.

– Niezależnie od tego na czas naszego świątecznego przedsięwzięcia połóż temu kres.

Dłużej nie mogłam tego znieść.

– Jezu, Arthur. Brzmisz jak siedemdziesięciolatek.

– To się nazywa stosowne wyrażanie się. Powinnaś kiedyś spróbować.

– Ty powinieneś spróbować nie zachowywać się jak palant.

Wow, cóż za straszna riposta.

Arthur uśmiechnął się drwiąco.

– Niemożliwe.

Podwinął rękaw zielonej puchówki i spojrzał na zegarek – oczywiście rolex, bo oprócz tego, że Arthur Chakrabarti Watercress plasował się wysoko na panteonie irytujących ludzi, był także obrzydliwie bogaty, a przynajmniej tacy byli jego rodzice – po czym znowu na mnie.

– Jest wpół do pierwszej, nasz pierwszy cały dzień tutaj. Ciocia Esha i ja zjemy kolację w jadalni o szóstej. Przed nią możemy porozmawiać, aby poczynić plany na jutro.

– Do tego czasu nie dam rady niczego przygotować. Pracuję do czwartej. Jestem asystentką kierownika od zaspokajania potrzeb gości.

– Ten tytuł jest oczywiście wymyślony.

– A nie wszystkie takie są, jeśli się nad tym zastanowić?

Przez chwilę milczał, w końcu kiwnął głową.

– Celna uwaga. Ale i tak poruszymy dzisiaj jeszcze ten temat.

Odszedł, nim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, co niewątpliwie było jego zamiarem.

Kim jednak byłam, aby go osądzać? Czy nad stawem nie zrobiłam praktycznie tego samego? Pomijając oczywiście element teatralności.

Obserwowałam, jak przechodzi przez niewielki dziedziniec w stronę tylnego wejścia do pensjonatu, a jedynym słyszalnym dźwiękiem był szelest rękawów ocierających się o poły kurtki. Był tak wyprostowany, jakby miał wypadek, a potem cały kręgosłup zespawano mu tak, że nie mógł się pochylać.

Zatrzymał się na tarasie i odwrócił. Spojrzał mi w oczy, raz jeszcze zastukał w swój telefon, następnie wszedł do budynku i pozwolił, aby drzwi zamknęły się za nim z imponującym pogłosem, który odbił się echem w to spokojne popołudnie.

Boże, te święta będą beznadziejne.2

Odczekałam na dziedzińcu całe pięć minut, aby mieć pewność, że nie wpadnę na Arthura, i dopiero wtedy weszłam do środka i skierowałam się do kuchni.

Hoyden Inn zbudowano pod koniec lat dziewięćdziesiątych w tradycyjnym stylu amerykańskiego domu rzemieślniczego, z dolną częścią z czerwonej cegły, szeroką werandą od frontu z białym ogrodzeniem, ściany zaś obłożono białym sidingiem.

Uwielbiam ten pensjonat.

Na tyłach posesji, za dziedzińcem, znajdowały się cztery domki, ale babcia Jo od jakiegoś czasu starała się o pozwolenie na postawienie piątego, tak by przenieść tam z głównego budynku strefę spa. Żywiła przekonanie, że dzięki temu Hoyden będzie przyciągał turystów nie tylko z powodu nazwy miasteczka.

Ale komisja do spraw zagospodarowania przestrzennego niezmiennie nie wyrażała na to zgody, a przedstawiane przez nią powody były mocno nieprzekonujące. Według babci urzędnicy próbowali w ten sposób nakłonić ją do zmiany nazwy pensjonatu, tak by tematycznie pasowała do reszty miasteczka.

Ale ona nie zamierzała się ugiąć i podziwiałam ją za to.

Gdy weszłam do kuchni, przy wyspie z blatem z białego marmuru stał mój tata i robił sobie kanapkę z białego pieczywa i serka pimento.

Co nie wróżyło dobrze.

Nie tylko dla jego układu trawiennego.

Serek pimento na białym pieczywie stanowił wyraźny sygnał, że tata czuje się fatalnie i potrzebuje pocieszenia w formie jedzenia.

W innej sytuacji zbeształabym go za ten wybór. Ale teraz nie mogłam tego zrobić. Nie po tym, jak się dowiedziałam o separacji jego i mamy. To ona była powodem, dla którego mieszkał teraz w jednym z domków za pensjonatem swojej matki, a nie w domu na drugim końcu miasta, który kupił dwanaście lat temu.

Mama „potrzebowała nieco czasu dla siebie” – tak tata wyjaśnił mi powód, dla którego nie było jej w domu, kiedy zjawiłam się tu tydzień temu. Razem z ciocią Jennifer wybrała się do jakiegoś ustronia w Branson w Missouri.

I nie wróciła mimo mojego przyjazdu. Jak dotąd nie rozmawiałyśmy ze sobą, wymieniłyśmy jedynie kilka krótkich i kompletnie niezadowalających esemesów.

Dziwne to było. Wszystko było dziwne.

– Hej, mała – rzucił tata z pełnymi ustami. Oparł się biodrem o blat i się przygarbił.

Mój tata – Vernon Lee „Skip” Brown – był całkiem przystojny, oczywiście jak na ojca. Nie łysiał ani nie wyhodował sobie brzucha jak tylu ojców moich znajomych. Ale miał trzydzieści cztery lata i był młodszy od większości ojców, więc to zdecydowanie działało na jego korzyść. Na szczęście nie wykorzystywał swojego względnie młodego wieku jako pretekstu do bycia moim kumplem, a nie tatą. To dopiero byłby dramat.

– Hej – odparłam, po czym odstawiłam na blat pusty kubek po ziarnach.

Zdjęłam kurtkę, następnie włożyłam fartuch w biało-niebieskie prążki, gumowe rękawice i odkręciłam gorącą wodę, szykując się do pozmywania imponującej sterty czekających w zlewie garnków i patelni. Należało to do moich obowiązków jako asystentki kierownika od zaspokajania potrzeb gości. Tak naprawdę nie istniał ani tytuł kierownika od zaspokajania potrzeb gości, ani żaden inny. Arthur miał rację, zmyśliłam to sobie, ale teraz, kiedy o tym myślałam, nawet mi się podobało. Może umieszczę to w swoim podaniu na studia.

– Z kim rozmawiałaś? – zapytał tata.

Ściągnęłam brwi.

– Kiedy?

– Przed chwilą.

Wskazał głową na kuchenne okno, z którego widać było dziedziniec na tyłach pensjonatu.

– Och. To Arthur. On i jego ciocia zameldowali się wczoraj wieczorem.

– Chakrabarti?

Jakoś tak się utarło, że rozmawialiśmy o gościach, używając ich nazwisk i choć tata oficjalnie tu nie pracował – był agentem ubezpieczeniowym – też tak robił.

Kiwnęłam głową.

– Choć Arthur tak naprawdę nazywa się Watercress, jak ta roślina*. Jego tata jest biały.

– Znasz go?

– Znam.

Zmywałam pozostałości po ziemniakach w rozmarynie z bocznej ścianki wielkiego garnka ze stali nierdzewnej i miałam nadzieję, że tata odpuści temat. Nic z tego. Ojcowie dzielili się na dwa typy: pierwszy chciał znać każdy możliwy aspekt twojego życia, drugiego satysfakcjonowały podstawowe fakty. Mój zdecydowanie należał do tej pierwszej grupy.

– Skąd?

– Z Barrington.

– Uczy się w Barrington?

– No.

– Wiedziałaś, że przyjedzie tutaj na święta?

– Boże, nie.

Tata przez chwilę przeżuwał. W zamyśleniu.

– Czy wy… spotykacie się?

Mało nie upuściłam garnka.

– Co? Nie! Fuj.

Uniósł obie ręce.

– Tylko pytam.

Szorowałam garnek z jeszcze większą zaciętością. Próbowałam w ten sposób wyrzucić z myśli sam pomysł spotykania się z Arthurem.

– Po prostu oboje sprawialiście wrażenie ożywionych – kontynuował tata.

– Taki już jest Arthur.

– Ty także tak się zachowywałaś.

– Naprawdę?

– Zdecydowanie – odezwała się Ayisha Lewis.

Obejrzałam się. Ayisha weszła właśnie do kuchni, najwyraźniej słysząc końcówkę mojej rozmowy z tatą.

Długie czarne warkoczyki związała na górze w kucyk, pozostawiając na dole kilka luzem, co było typową dla niej fryzurą. Dostrzegłam jednak, że końcówki mają odcień intensywnego bordo, a to akurat była nowość. Co jeszcze było nowością? To, że miała na sobie jasnoniebieską koszulę, granatowy sweter i materiałowe spodnie w kolorze beżowym, czyli dokładnie taki sam strój jak ja. Babcia Jo chciała, aby jej pracownicy ubierali się właśnie w takim stylu.

Dlatego że Ayisha Lewis, najładniejsza dziewczyna z mojego dawnego liceum, pracowała w Hoyden Inn.

Kolejna niespodzianka. Kto by pomyślał, że tyle się może wydarzyć w ciągu sześciu miesięcy?

Uśmiechnęła się i skinęła głową mojemu tacie.

– Hej, panie Brown.

– Hejka, Ayisha – odparł z takim samym uśmiechem.

A potem się odwróciła i spojrzenie jej ciemnobrązowych oczu wylądowało na mnie.

I uśmiechnęła się drwiąco. Zawsze tak robiła. Kiedy po porodzie położono ją w ramionach matki, gotowa się jestem założyć, że otworzyła maleńkie oczy, spojrzała na kobietę, która ją stworzyła, i uśmiechnęła się drwiąco. Ale najbardziej lubiła to robić, kiedy patrzyła na mnie. Nie bez powodu.

– I jeszcze się rumieniłaś – dodała, wiedząc, że mnie tym zirytuje.

I zirytowała.

– Zimno mi było. Mamy zimę. Policzki smagał mi wiatr i dlatego były czerwone. – Wcale się nie rumieniłam, o nie.

– Taaa. – Jasne było, że mi nie wierzy.

Odwróciłam się od niej, lśniący czystością garnek odstawiłam na suszarkę, po czym wzięłam następny i zabrałam się od nowa do szorowania.

Ayisha nie zaoferowała pomocy. Zamiast tego zabrała się do parzenia herbaty z cynamonem w dzbanku ozdobionym rysunkiem gwiazdy betlejemskiej. Dłonie miała szczupłe i eleganckie. Wyjątkowo o nie dbała, zwłaszcza o paznokcie. Zawsze wyglądały nieskazitelnie i często zmieniały się na nich wzory. Motywem przewodnim tego tygodnia była czerwień i zieleń i pięknie się prezentowały na tle jej ciemnobrązowej skóry. W życiu nie udałoby mi się osiągnąć takiego efektu. W życiu.

Zobaczyła, że jej się przyglądam, i uniosła idealnie łukowatą ciemną brew. Nic nie powiedziała, bo oczywiste było, że parzy herbatę dla któregoś z gości pensjonatu – w tej chwili mieliśmy ich sześcioro, co razem z tatą i mną sprawiało, że był komplet.

Tata dojadł kanapkę, po czym zapytał mnie:

– Zajrzysz później na partyjkę?

Miał na myśli szachy. Grywałam w nie z tatą, odkąd byłam na tyle duża, aby przesuwać pionki po szachownicy. To było nasze „coś”. I choć nie zawsze podczas gry prowadziliśmy długie rozmowy, zawsze stanowiło to okazję, jeśli któreś z nas miało ochotę pogadać.

Coś mi mówiło, że to jego sposób na umówienie nas na rozmowę, w szczególności poświęconą „sytuacji” między nim a mamą. Do tej pory przemilczaliśmy tę kwestię. Moja rodzina przodowała w unikaniu trudnych tematów.

– Jasne. Po kolacji – odparłam.

Może okaże się to także dobrą okazją, aby wspomnieć o tym, że nie chcę wracać do Barrington.

Kiwnął głową, po czym wyszedł z kuchni.

Przez chwilę patrzyłam za nim, a w klatce piersiowej czułam ściskanie na myśl o poruszeniu obu tematów, zwłaszcza tego związanego z nim i mamą. Jako szesnastolatka naprawdę sądziłam, że uniknęłam losu Dziecka Rozwodników, ale wyglądało mi to na przedwczesny optymizm.

Czajnik zaczął gwizdać, ale Ayisha nie zdjęła go z palnika. Pozwalając, aby wył coraz głośniej, przewijała coś w telefonie.

– Woda na pewno już się zagotowała – odezwałam się.

Powoli podniosła na mnie wzrok i nie ruszyła się w stronę piszczącego czajnika.

Przewróciwszy oczami, wróciłam do szorowania.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

* _Watercress_ (ang.) – rukiew wodna. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: