Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nowojorska fantasmagoria - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nowojorska fantasmagoria - ebook

To książka dla skorych do wybaczania

Ta opowieść zrodziła się z fascynacji jej bohatera, żydowsko-południowoafrykańsko-amerykańskiego milionera, urodą poznanej w USA pięknej polskiej aktorki. To właśnie dla niej, enigmatycznie zwanej Dżiej Π, Zebb Sander nauczył się języka polskiego, by móc oddać jej hołd. Dżiej Π nie jest jego jedyną miłością. Przeciwnie: bohater nałogowo wikła się w kolejne miłostki i coraz bardziej ryzykowne przygody erotyczne. Kobiece wdzięki są mu bliższe niż mądrość wersetów Tory, a jego życie osobiste to moralne pole minowe, po którym stąpa emocjonalnie i psychicznie rozchwiany i niepewny siebie.

Po uporczywych walkach oraz wewnętrznych sporach o własną tożsamość, Zebb Sander w końcu staje przed próbą rozliczenia się ze swą obfitującą w barwne fantasmagorie dotychczasową egzystencją, a liczne rozterki religijne, filozoficzne, polityczne i uwarunkowania historyczne tylko pogłębiają dylematy towarzyszące mu w ustalaniu jego prawdziwego „ja”. Czy zatem wyobrażenia o sobie, w których tkwił przez długie dekady, pozwolą mu na szczery i ostateczny rachunek sumienia?

Nie ma już Manhattanu, żadnego drapacza chmur, parku ani rzeki. Nie ma ludzi. Jest już tylko stężała i głucha lodowa pustka bez śladów życia. Martwa natura. Poza horyzont odleciała, po skwitowaniu zagłady, Heglowska sowa Minerwy, która „wylatuje z głowy Jowisza o zmierzchu”.
A wiszący w salonie za moimi plecami Święty Hieronim piszący Caravaggia puszcza do mnie oko, jak gdyby dając znać, że już wtedy wszystko to wiedział i uśmiecha się dobrotliwie: „A nie mówiłem?”. Musiał chyba akurat ślęczeć nad przekładem na łacinę objawienia św. Jana. Też lubię tę Janową, tak malowniczo oddaną, odnowicielską Apokalipsę. Przy jej czytaniu czuję mobilizujący mnie do niemal religijnych uniesień, przypływ energii. W atawistycznej formie dającego życie męsko-damskiego splecenia ciał. Afrodyzjak od „Pana”.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-726-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O AUTORZE

Zebb Sander to urodzony w Republice Południowej Afryki, a mieszkający w Nowym Jorku naturalizowany Amerykanin, ekscentryk i późny (bardzo) debiutant literacki, który dzięki napisaniu dwóch bardzo dobrze przyjętych przez amerykańską krytykę powieści zajął na polu tamtejszej literatury całkiem niepoślednie miejsce. Pochodzi z żydowskiej rodziny, od pokoleń właścicieli i udziałowców w południowoafrykańskich kopalniach diamentów, złota i węgla. W USA osiadł na stałe w wieku czterdziestu sześciu lat, po uzyskaniu amerykańskiego obywatelstwa.

Za młodu dandys i _bon vivant_, bywalec nowojorskiej socjety i bohemy, zyskał Sander – stanowczo niepochopnie w tym środowisku przyznawaną – opinię „równego pomiędzy równymi”. Zapracował na nią nie swym bogactwem, gdyż tam akurat mało komu ono imponuje, lecz tym, iż nie udawał nikogo, kim nie był, generalnie okazywał ludziom szacunek, o niczyje względy nie zabiegał, był dyskretny, taktowny i zdystansowany. Ciche uznanie zaś tą egzotyczną – nawet jak na jego środowisko – „przypadłością”, iż włada pięcioma językami.

Sander znany jest z ciepłego, acz nie jowialnego poczucia humoru, niekaleczącego nikogo dowcipu i skłonności do kpin, z dużej dozy autoironii, zamiłowania do muzyki, malarstwa i filozofii, do szachów i tenisa, z tego, że jest fanem samochodu pewnej marki, smakoszem cenionej i mocnej amerykańskiej whiskey o sześciowyrazowej nazwie i z łagodnego usposobienia. Co do tej ostatniej cechy poczynić należy wszakże istotne zastrzeżenie: nie znosi mianowicie, gdy ktoś z nieupoważnionych, bo niespoufalonych, ale skądinąd znających jego przydomek _Diamant_ – nim się właśnie do niego zwraca, na dodatek używając go w zniekształconej formie _Dajmond_. Etnicznie pokrewnym Sander pozwala, lecz wcale nie wszystkim, by nazywali go Zas.

Pod naciskiem ojca i dla świętego spokoju podejmował studia na uniwersytetach w RPA i w Anglii, jednak – wskutek nikłego zainteresowania ich przedmiotem – na żadnym z nich nie przetrwał drugiego roku. Ale ta jego ukochana kosmologia! Mówił o sobie, że gdyby miał tak wybitne zdolności, jakie są konieczne do jej uprawiania, to zajmowałby się nią profesjonalnie przez całe życie. Lecz nie miał. Czytał za to wszystko, co się na ten temat ukazywało na rynku wydawniczym, książki popularnonaukowe z tej dziedziny wręcz pochłaniał, starannie wybierając tylko napisane przez uznane autorytety akademickie, żadne _science fiction_, bo tych wyjątkowo nie cierpiał. Można sobie wyobrazić, że zapytany o dowolny tytuł z zakresu popularyzacji wiedzy o kosmosie z jednoczesną informacją, iż od dziś jest on dostępny w księgarniach, Sander odpowie, że właśnie wczoraj tę książkę przeczytał. I to dwa razy.

*

Powieść, którą Czytelnik właśnie dostaje do rąk, powstała w okolicznościach niepospolitych. Otóż napisana została ona przez mającego wówczas sześćdziesiąt dziewięć lat Sandera w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym po… polsku, po dwóch latach od czasu, gdy ujrzał Dżiej Π, wzorzec jej bohaterki, na bankiecie z okazji wręczania pewnych nagród artystycznych. Książka ta powinna była w sposób naturalny stanowić jego debiut pisarski, jako że to pierwsza przezeń napisana, lecz tak się nie stało, Sander bowiem nie zdecydował się wówczas na jej opublikowanie, toteż był to klasyczny literacki debiut do szuflady. Maszynopis tej książki zaległ w niej na ponad dwadzieścia lat. Sander nigdy nie wyjawił powodu, dla którego wstrzymał się z jej wydaniem. To zaleganie wcale nie było jednak totalne, ponieważ tekst, który ostatecznie trafił do polskiego wydawnictwa, miejscami odbiega od tego z roku dziewięćdziesiątego dziewiątego. Dwa z końcowych trzech rozdziałów dodane zostały o przysłowiowej za pięć dwunasta przed wysyłką maszynopisu do wydawnictwa w roku dwa tysiące dwudziestym drugim.

Miała czterdzieści lat, kiedy ją zobaczył. On sześćdziesiąt siedem.

Jej widok wygenerował u niego impuls twórczy, o istnienie którego sam się wcześniej nie posądzał. Z tego to impulsu estetycznego, gdyż na tle jej urody, narodziła się prezentowana tu książka. Tak to przedstawiał. Po tej – wówczas jeszcze _in spe_ – książce, będąc tuż przed osiemdziesiątką i tuż po niej, Sander opublikował dwie inne, znacznie obszerniejsze powieści, ale już po angielsku. Pierwsza z nich, zatytułowana _Far From Mind_, ostro rozprawia się z zakłamaniem amerykańskiego mitu pucybuta, druga zaś, pod tytułem _Love In Need Is Love Indeed_, to coś w rodzaju długiego, prozatorskiego trenu o gorzkiej i niespełnionej miłości. Obie zostały przełożone na hiszpański, afrikaans, jidysz i hebrajski. Zapowiadana jest trzecia jego książka, pisana w afrikaans z przeznaczeniem głównie na rynek południowoafrykański, lecz mająca się ukazać również w Stanach Zjednoczonych pod angielskim tytułem _Out Of The Jacaranda City_, o mieście, w którym się urodził. Amerykańskie wydawnictwo anonsuje tę książkę jako „tęsknotę Sandera za własnym »ja« poprzez poszukiwanie wspólnego mianownika dla jego żydowsko-południowoafrykańsko-amerykańskiej tożsamości”.

Wracając do powieści, która jest tu przedstawiana: napisana została ona, jako się rzekło, po polsku. Sander na wszelki wypadek śpieszył się z pisaniem, mimo że wedle pewnej wróżby z czasów młodości – w którą trochę wierzył, a trochę nie wierzył – pozostawało mu jeszcze dwadzieścia pięć lat życia, usłyszał bowiem, iż umrze w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat. W styczniu. Przepowiedziała mu to kwalifikowana cyganolożka z fakultetu kulturoznawstwa i antropologii na pewnym przyzwoitym uniwersytecie angielskim, gdzie zmagał się z kolejną próbą zaspokojenia oczekiwań ojca. Uczona ta nie podała tylko dokładnego dnia miesiąca, w którym to niefortunne zdarzenie nastąpi.

Kiedy trzeba, można polegać na życiowej sprawności Sandera.

Jeszcze podczas wspomnianego bankietu wywiedział się o Dżiej Π, że pochodzi z Polski, do Stanów zaś przyjechała na początku lat osiemdziesiątych z nadzieją na porządną karierę aktorską – i już tam pozostała. Sander słyszał o Polsce jedynie to, co wiązało się z wojennymi losami Żydów na tych ziemiach. Ale się dokształcił. I dowiedział się, że urodziła się na wschodzie tego kraju, w miasteczku zdominowanym przed drugą wojną światową przez ludność żydowską. Postanowił zatem, że pojedzie do Polski, obejrzy ten dawny sztetl, żeby nasiąknąć chociaż trochę – już ułomną, gdyż po wojnie zredukowaną wyłącznie do polskości – tamecznością, nauczy się polskiego i napisze w tym języku książkę o niej albo jeżeli się to nie uda, bo zbyt mało będzie o niej wiedział, to przynajmniej _dla_ niej.

Tego nie mógł się spodziewać w najgorszych snach.

Zwierzył się podczas jednego z wywiadów – jakiego udzielił, będąc już wówczas w Ameryce uznanym pisarzem i uchylając w nim rąbka tajemnicy o zalegającym „_od wieków_” polskim maszynopisie jego pierwszej próby pisarskiej, czym wzbudził spore zainteresowanie recenzentów z periodyków literackich, niezaspokojone zresztą przez Sandera – że pojęcia nie miał, iż może istnieć taki język, którego poza Polakami nikt nie potrafi opanować, i że wtedy zrozumiał Niemców, od których wielokrotnie słyszał, iż zaprzeczeniem tezy, że nie ma na Ziemi niczego niemożliwego, jest niemożliwość nauczenia się polszczyzny. A wszak znał wyniesione z domu i z nauki w szkole oraz poza nią: angielski, hebrajski i afrikaans. Ponadto już w Nowym Jorku z konieczności posiadł także jidysz.

Ale Sander nie zwykł był się łatwo poddawać: jak sobie obiecał, tak i uczynił. Poleciał więc do Polski i tam zlecił swemu _concierge_ z jednej z agencji w branży _quintessential life_, by skontaktował go z najlepszym nauczycielem polskiego, który zarazem biegle włada angielskim, w celu zawarcia umowy na naukę tego języka, w Stanach, od razu, na rok, cena nie grała roli. Po miesiącu przyleciał do Nowego Jorku ów nauczyciel, czterdziestosześcioletni uniwersytecki profesor polonistyki, który wziął roczny, bezpłatny urlop na swej uczelni i po pięć godzin dziennie, z wyłączeniem piątków i sobót, udzielał Sanderowi regularnych lekcji polskiego w mowie i piśmie.

Sander wspominał, że w owym czasie po raz pierwszy w życiu był bliski załamania i poniechania wcześniej powziętego zamiaru, gdyż uznał, że chyba się przeliczył ze swoimi możliwościami. Ale poddać się – to jednak nie było w jego stylu. Toteż zawziął się i po wyjeździe profesora kolejny ponad rok ślęczał nad pisaniem w języku, który serdecznie przeklinał. Kiedy wreszcie dobił do końca pisaniny, nie miał ochoty przeczytać tego, co mu skapnęło z pióra. Ostatecznie postanowił jednak napisać do profesora, aby go ponownie zaprosić do Nowego Jorku, iżby ten ocenił tekst i dokonał koniecznych poprawek językowych. Przez ponad miesiąc, od rana do wieczora (z wyjątkiem piątków i sobót), profesor naprzemiennie czytał tekst lub słuchał go, kiedy czytał go na głos Sander, od czasu do czasu coś korygując i proponując rozszerzenia bądź skreślenia. Zalecał również Autorowi ograniczenie liczby przymiotników i przysłówków, strasząc go, iż w Polsce za ich nadużywanie grożą pisarzom wysokie kary pieniężne, a w skrajnych przypadkach odsądzenie od czci i wiary oraz niechybna śmierć literacka w najnikczemniejszym dla pisarza, gdyż grafomańskim, upodleniu.

*

Teraz wreszcie, po długich dwudziestu kilku latach, oto ją mamy: powieść amerykańskiego milionera, w jej ogólnym wydźwięku emocjonalnie mocną, często wręcz brutalną, ale też i miejscami sentymentalną, tam poważną i owam ironiczną, ze sporą dawką erotycznej ekspresji, z barwnymi i soczyście dosadnymi opisami zdarzeń i osób, okraszoną opartym na paradoksie surrealistycznym humorem, a niekiedy zamierzonym absurdem, po który Autor chętnie sięga. Książkę na cześć pięknej polskiej aktorki, dla której ten, nie dbając o reklamiarski rozgłos, poświęcił niegdyś ponad dwa lata życia.

Nie mamy wiedzy, czy realna Dżiej Π domyślała się, że posłużyła za pierwowzór bohaterki tej powieści, skądinąd będącej protagonistką nie wprost, lecz swoistym i oszczędnym odniesieniem do podstawowej narracji. Dżiej Π: tym bardziej obecna, gdy nieobecna? A może cząstkowo obecna w przedstawieniach każdej z kobiet przewijających się w tej opowieści, które w sumie składają się na wyobrażoną przez Autora Dżiej Π? Nie wiemy też, czy w ogóle był jakiś odzew lub domysł z jej strony, ponieważ Sander żadną wypowiedzią nie zdradził się, czy wysłał jej egzemplarz, czy nie.

Jedno nie ulega wątpliwości: niniejsza książka, już przez to, iż napisana została po polsku, stanowi hołd złożony przez Autora rzeczywistej Dżiej Π. A to, że jest ona w istocie bardziej dla niej i na jej cześć niźli o niej, w żadnym razie nie dyskwalifikuje jej jako hołdu. Nawet jeśli – jak tutaj – pokłon to nieco przewrotny…

I jeszcze o Autorze. Nie da się zaprzeczyć, że Zebb Sander jest rzadkim przypadkiem pisarskim: na przełomie siódmej i ósmej dekady życia napisać książkę w języku, którego się dopiero co nauczyło – i to jako pierwszą – a również w ósmej i potem jeszcze dziewiątej trzy inne książki w dwóch różnych językach, to wyczyn doprawdy nie lada.

Opracował: Prof. Z.S. (C.R.L. – Certyfikowany Rzeczoznawca Literacki)

Warszawa, sierpień 2022PODZIĘKOWANIA

Dla Dżiej Π – za to, że istnieje.

*

Wypada mi tu z wdzięcznością wspomnieć doktor Lucy K., kulturoznawczynio-antropolożkę z pewnego uniwersytetu angielskiego. To ona bowiem poprzez wyprorokowanie mi dziewięćdziesięciu dwóch lat życia podarowała mi dość czasu, żebym zdążył poznać Dżiej Π i przez wszystkie te lata od jej poznania aż po dzień dzisiejszy mógł myśleć o niej setki razy. A przecież Lucy mogła nie być tak szczodra w tej cygańskiej wróżbie. A ja nawet przebiłem jej przepowiednię, gdyż miałem umrzeć w Shevat 5782 roku albo już nawet 1 lub 2 Tevet tego samego roku, a jesteśmy już dalej w kalendarzu. Schlebię sobie, że ja też – choć pod innym względem – byłem dla niej hojny. I to na długo przed „epoką rozpasania”, sprzed pigułki. Rewolucja seksualna jeszcze się wtedy nawet nie rysowała na horyzoncie, mocno trzymały się w Anglii rządy moralnie obłudnego purytanizmu.

Musiałem być wydajny, ponieważ mimo że była o prawie trzydzieści lat ode mnie starsza, to popędem obdzielić by mogła jak nic ze trzy swoje studentki. Jeśli Angielki, bo jeśli innej narodowości, to dwie. Wymagająca była z niej mentorka. _Pamiętasz, Lucy, te nasze spotkania…_ Głównie w twoim gabinecie, w czasach, kiedy jeszcze nie było tego durnego obowiązku spotykania się wykładowców ze swoimi studentami wyłącznie przy otwartych drzwiach profesorskich pokoi. Zapadła mi w pamięć ta polska piosenka – chociaż jej słowa były nieco inne – którą wiele lat później usłyszałem podczas mojego krótkiego pobytu w Polsce i która od razu wpadła mi w ucho. Ale tu jakoś pasuje mi ta melodia do Lucy, stąd moja trawestacja oryginalnego tekstu. Co też ty potrafiłaś, Lucy, tymi długaśnymi nogami wyprawiać na tym wiktoriańskim biurku i w tych przepastnych, klubowych fotelach! A ja w żadnym razie nie uchylałem się w tym akurat przedmiocie od moich studenckich obowiązków, trzeba tylko było uważać na te bezcenne inkunabuły porozkładane na meblach i dywanie. Ale co tam inkunabuły! Jeszcze dzisiaj na wspomnienie tych twoich sterczących w górę nóg, Lucy, trzęsą mi się łydki. Chociaż głównie to pewnie ze starości.

Doktor Lucy K. wyłożyła mi zasady zachowań, przećwiczyła je ze mną metodycznie, punkt po punkcie, figura za figurą, udzielając mi uzupełniających korepetycji w dziedzinie wszystkich znanych kulturoznawstwu i antropologii religijnych rytuałów seksualnych, praktykowanych na przestrzeni dziejów zarówno przez plemiona prymitywne, jak i społeczeństwa wysoko rozwiniętego kapitalizmu, w tym – rzadko wprawdzie i bez szczególnego entuzjazmu, zapewne z powodu paskudnego klimatu – nawet w Anglii. Współpracowaliśmy naukowo aż do pełnego przerobienia programu, który ułożyła dla mojego kursu pod nazwą _Rytuały seksualne: humanizacja czy opresja? Orgiastycznie stymulująca religia czy kulturowe poskramianie instynktu: odwrócenie ról? Pierwiastek mistyczny vs parcie popędowe_. Była akademiczką odpowiedzialną i zależało jej na moim rozwoju umysłowym. Hołdowała amerykańskiej filozoficznej tradycji utylitaryzmu, odrzucającej jałowość czysto spekulatywnych dociekań i abstrakcyjnych sporów i w to miejsce nakazującej poszukiwanie praktycznie użytecznych rozwiązań istotnych zagadnień oraz problemów społecznych, toteż zawsze poprzez solenne powtórki odbywało się utrwalanie zdobytej przeze mnie wiedzy. Przyjmując na siebie rolę pomocy naukowej i takąż wyznaczając mi, zademonstrowała wszelkie konieczne tajniki postępowania z obiektem poddawanym obróbce doświadczalnej w celu osiągnięcia satysfakcji poznawczej i później w szczerym zapamiętaniu pedagogicznym egzekwowała opanowanie materiału, z poświęceniem oddając się swej pracy. Kierowała się historycznie ugruntowaną na najlepszych uczelniach tego podupadłego już wonczas imperium – wysoce rygorystyczną etyką zawodową. „_If I ask there is no tomorrow_” – mawiała. A ja? Ach, było się kiedyś młodym! To się nie migałem… Nie raz i nie dwa, gdy jakoś nieszczególnie chciało mi się rozprawiać o religiach i kulturach, to ja prosiłem ją: „Lucy, daj spokój, ściągaj majtki, kładź się na biurku, rozłóż nogi i dawaj w górę jak zakonnice w katolickim klasztorze na przywitanie księdza wizytatora podczas przeglądu personelu, i zacznijmy ćwiczenia. Stanął mi już w bibliotece, a ty tu z tym wykładem…”. Lucy nie dawała się długo prosić: najczęściej nie zdążyłem jeszcze skończyć zdania, a ona już leżała na biurku albo na plecach z nogami w górze, albo pół stojąc, pół leżąc na brzuchu – nadstawiała mi wypięty tył. O tych majtkach mówiłem w zasadzie niepotrzebnie, ponieważ na nasze zajęcia naukowe prawie nigdy ich nie zakładała. Też nie lubiła tracić czasu. Przed, bo w trakcie zdawała się zatrzymywać zegar. Z sadystyczną nieśpiesznością znęcała się nade mną aż do opróżnienia mnie z ostatniego plemnika, raz po raz ciasno i nieruchomo jak w imadle przetrzymując mnie w sobie – wydawało mi się, że w nieskończoność, żeby się wszystko we mnie gotowało – a ja wtedy wyłem z żądzy, by się z nią ożenić, natychmiast, bez żadnych warunków wstępnych, zaraz, tu, jeszcze na tym rzeźbionym biurku. Nie przeszkadzałoby mi w takich momentach, że jej teściowa byłaby o dobre dziesięć lat od niej młodsza. Żebym popadł w ostateczną zależność od niej, niekiedy przed ćwiczeniami robiła mi niesfinalizowane _fellatio_, przez całe ćwiczenia nie pozwalając mi się nawet dotknąć i dopiero na zakończenie zajęć, w nagrodę za niecierpliwą cierpliwość, wpuszczała mnie w siebie. Czy ktokolwiek na moim miejscu byłby się w stanie w takiej sytuacji skupić i słuchać o – jakby na ironię – rozpasanych rytuałach seksualnych dzikich plemion z jakichś mikroskopijnych wysepek na Pacyfiku? Niekiedy bywało wręcz odwrotnie: z wściekłą nienawiścią rozpinała mi rozporek, bez pytania pchała mnie na fotel, dosiadała mnie jak swego niewolnika i po minucie było po wszystkim. Przez cały rok jej seminarium świata poza nią nie widziałem. Stałem się nawet o nią idiotycznie zazdrosny, zastanawiając się, czy poza mną miała jeszcze jakichś innych seminarzystów, ponieważ ze mną odbywała seminaria tylko raz w tygodniu. A co z pozostałymi dniami nauki? Wytrzymywała tydzień? Spytałem ją kiedyś o to i w odpowiedzi otrzymałem wyjaśnienie, iż grafik prowadzonych przez nią seminariów wisi na tablicy ogłoszeń w hallu wydziału, można więc sobie sprawdzić. Próbowałem się z nią umawiać na weekendy, ale nie chciała o tym nawet słyszeć, argumentując, że te zawsze z mężem i synami, mimo że synowie już dorośli, spędza na wsi. To nienaruszalna tradycja. Zapoznawszy się z grafikiem jej zajęć, w którym od poniedziałku do piątku, łącznie z moimi, widniało po jednym seminarium dziennie, z samymi facetami, poprzysiągłem sobie, że na każdym naszym seminarium zwyonaczę ją tak, że przez tydzień nie będzie się mogła ruszać aż do następnych ćwiczeń ze mną. Bardzo jeszcze wtedy, z racji młodego wieku, lubowałem się w złudzeniach. Naprawdę ciągnęło mnie do mojej mentorki. I myślałem o niej wyłącznie z serdecznie gorącą pożądliwością, a w dniach pomiędzy naszymi seminariami czułem paskudne obolenie wołających o ulgę, odseparowanych od niej, mych narządów poznawczych.

Ile byś miała lat dzisiaj, Lucy? Sto dwadzieścia, sto dwadzieścia jeden? Niemożliwe, żebyś jeszcze żyła, nikt nie żyje tak długo. Nawet teściowe.

Doktor Lucy K. – jako pedagog z krwi i kości oraz na zawołanie mokrej pochwy – tchnęła we mnie szczerą i trwałą wiarę w życiowe pożytki, płynące ze stosowania czynnika hedonizującego stosunki międzyludzkie, opartego na wzajemnym zaspokajaniu potrzeb.

A co do nauk wpajanych mi przez nią, to tylko „międlenie frazesów, pustosłowie, bałamutna gadanina, stek pobożnych życzeń” – jak mówiła. To bajanie, jakoby kultura „uczłowieczała” jednostki ludzkie (co to w ogóle miałoby znaczyć?; trafniej już byłoby powiedzieć: „chwilowo i częściowo odzwierzęcała”), jest zwykłym mydleniem oczu i fałszem. Ogłupianiem służącym jedynie temu, by okiełznać prostaczków, których należy ogładzić i temperować właśnie kulturą albo jakąś religią, aby nie stali się groźni. Utrzymywać ich w ryzach za pomocą tych wszystkich zinstytucjonalizowanych struktur cywilizacyjnych jak: państwo, prawo, sądownictwo oraz aparat przymusu i mentalnej oraz finansowej opresji, czyli kler, szkolnictwo, policja, więziennictwo, banki i komornicy. Po ich rozpadzie – co nieuchronnie kiedyś nastąpi, albowiem żadne cywilizacje nie trwają wiecznie – do głosu dojdzie prawdziwe człowieczeństwo. _Ergo_: chaos, przemoc, ogólne rozprzężenie i zdziczenie obyczajów, zanik moralnych skrupułów, wszechobecne okrucieństwo i pierwotna walka każdego z każdym o byt na jego najbardziej podstawowym, biologicznym poziomie. Liczyć się będzie tylko fizyczna siła oraz gotowość do stosowania wszelkiej przemocy i bestialstwa. Wygrany będzie nie ten, kto ma rolls-royce’a, ino ten, co ma jaką szkapę i furmankę. A jeszcze lepiej, żeby zamiast tego miał jaki wózek i sam go ciągał, bo chabetę by trzeba było jakoś wyżywić, a furmankę i tak by ukradli, a przedtem może i zabili. Przetrwają tylko ci, którzy potrafią poprzestać na zaspokajaniu wyłącznie prymitywnych potrzeb fizjologicznych i nie będą lamentować po braku centralnego ogrzewania, niemożliwości oglądania telewizji, jeżdżenia samochodami, chodzenia do kina lub niedostępności traktatów filozoficznych, zwłaszcza autorstwa mędrców francuskich. Życie będzie należało do krępych i przysadzistych, umiejących porządnie grubą pałą przyłożyć albo ciężkimi kamieniami obrzucić.

„Lucy – pytałem – a co z dostępem do kobiet?”. „Wyłącznie dla samców alfa. Wszystkie samice w stadzie będą tylko jego. Pozostałe osobniki rodzaju męskiego pod groźbą śmierci będą się musiały obejść smakiem. Trudno, o swoje trzeba będzie walczyć: uknuć spisek, pozyskać sojuszników, zorganizować bunt, zabić aktualnego samca alfa, podporządkować się przywódcy buntu jako nowemu samcowi alfa i potem zbuntować się przeciwko temu nowemu i z kolei zabić jego – i tak w kółko. Proste. A samice same będą się podkładać władcom stada i tylko im. Ot, co!” …Kultury, religie i normy moralne zostaną zdmuchnięte jak domek z kart. O tym, kto ma rację, rozstrzygać będzie wyłącznie brutalna mięśniacka krzepa nieoglądająca się na cherlakowate błagania o litość. Wszystkie te tak zwane umowy społeczne pójdą w kąt. Ludzie są urodzonymi mordercami, sadystami, gwałcicielami, złodziejami, kłamcami i oszustami. Nie będzie żadnej „ochrony słabszych”, żadnych „praw człowieka”. Będzie prawo silniejszego. _Ecce homo_! A ewolucyjnym zwieńczeniem tej żądnej krwi odmiany zwierząt, bo do nich wszak należymy, są przywódcy religijni i politycy, albowiem to oni właśnie w imię ich wizji, misji, chorych ambicji oraz patologicznych posłannictw czy zgoła chciwości, skłócając poszczególne hordy ludzkie i napuszczając jedne na drugie, wiodą je na te wszystkie niszczycielskie wojny. To są jak najbardziej typowo „ludzcy” w swym człowieczeństwie przedstawiciele gatunku. Tacy sami jak my. Ty i ja. Chwilowo tylko i w sposób niepełny wyciszani przez kulturę. A i to przecież nie wszyscy.

„A ty? Nigdy nie miałeś ochoty zgwałcić kobiety? Mnie, na przykład? Wyglądasz na takiego, co miał, i to nie raz. I kto wie, czy przypadkiem nie raz tego nie zrobiłeś… Przyznaj się. Na pewno nie masz w tej sprawie niczego na sumieniu? I nigdy nie zgrzytałeś zębami na samą myśl, że to robisz? Chociaż mnie to akurat nie musisz. Ja też zgrzytam zębami… Zaraz zrobimy przerwę i pokażę ci jak”. …Prawdziwą naturą człowieka jest barbarzyństwo, które zawsze dojdzie do głosu w sytuacjach skrajnych zarówno pomiędzy jednostkami, jak i podczas katastrof na skalę globalną. W obliczu zagrożenia własnej egzystencji szybko opadnie z ludzi oszukańcza, dziurawa i wymagająca ciągłego łatania szata kultury. Ta jakoś przydaje się w dobrych czasach, w złych – niepodzielnie rządzić będą instynkty. „A, i zapomniałam ci powiedzieć, że nie zdążyłam założyć majtek…” …Człowieczeństwo ukaże się w postaci jego prawdziwej, bo naturalnej, zwierzęcości. Dokona się zaprogramowany i przypisany mu od zarania powrót „cywilizowanego człowieka” do pierwotnego stanu natury. „W wolnej chwili – drogi Zebbie – zajrzyj do Hobbesa. Czytanie _Lewiatana_ to jak odprężające zwiedzanie ogrodu zoologicznego. Zrelaksujesz się. _By the way_… jak to będzie po hebrajsku: _homo homini lupus_ (_est_)? Dziękuję. I jeszcze w jidysz, poproszę. A, za słabo znasz? W ogóle?! A w afrikaans to jak by to brzmiało? O Dżiiizas!! Gardło cię rozbolało?”

Często w sytuacjach takiego niby-naukowego słowotoku w milczeniu podchodziłem do niej i żeby ją uciszyć, bez ceregieli zadzierałem jej spódnicę, kilkoma szarpnięciami zdzierałem z niej majtki, jeśli akurat miała je na sobie, pchałem ją na biurko albo ciągnąłem na dywan i bez żadnych gier wstępnych jednym sztosem wchodziłem w nią do samego końca.

Lubiłem w Lucy to niekonwencjonalne, bo pod różnymi kątami, naświetlanie problemów oraz ukazywanie w ten sposób ich nieoczywistości. A na moje powątpiewania – z nietrudną do odgadnięcia nadzieją, że w nurtujących mnie kwestiach przedstawi mi rozstrzygający argument – Lucy z udawanym politowaniem, ale i rozumiejąco kiwając głową i zdając się mówić: „Na każdą odpowiedź znajdujesz właściwe pytanie”, tylko podnosiła spódnicę i rozkładała nogi. Co koń wyskoczy, ze spodniami opuszczonymi do kostek, zagłębiałem się wtedy bez reszty moim instrumentem badawczym w tę tak nęcąco mi okazywaną i wciągającą tematykę. I gruntownie eksplorowałem przedłożone mi zagadnienie.

Jak ja uwielbiałem te jej seminaria! Pod stałym i tak wymagającym kierownictwem naukowym jak u doktor Lucy K. może mógłbym co nieco osiągnąć jako badacz, lecz inni moi mentorzy, sami mężczyźni, nie dysponowali takimi jak ona pomocami naukowymi i nie mieli równego jej zacięcia pedagogicznego, co spowodowało, że przedwcześnie zakończyłem studia na tym uniwersytecie, ponieważ paru z nich nie zaliczyło mi prowadzonych przez nich przedmiotów objętych moim sylabusem.

Wybacz, Lucy, gdziekolwiek błądzi Twoja dusza, to przydługie i nieklasyczne wspomnienio-podziękowanie, ale nie mogłem nie okazać Ci wdzięczności za tę tak trafnie dobraną do mojego zapotrzebowania na wiedzę metodę dydaktyczną.

*

Doktorowi Keglowi zaś za to, że wyposażył kobiety w te tak miłe mężczyźnie mięśnie, dziękuję ze szczerą serdecznością wdzięcznego członka.

*

Składam podziękowanie pragnącemu zachować incognito, lecz nie nazbyt rygorystycznie, Profesorowi Z.S. (C.R.L.): za jego „aniołową” cierpliwość w przywracaniu językowi polskiemu powagi podczas naszej współpracy nad moją książką, a także za wyrozumiałość dla częstego stosowania w niej anglicyzmów jako mojego znaku firmowego. Dziękuję Profesorowi, że zadbał, iżbym nie zasłużył się językowi polskiemu w stopniu, w jakim Szekspir uczynił to angielszczyźnie, wzbogacając ją o około trzy tysiące nowych słów.

Nade wszystko jednak dziękuję Profesorowi za przekonanie mnie do aplikowania sobie najbardziej efektywnego w rozwiązywaniu dylematów pisarsko-egzystencjalnych antydepresanta o nazwie obecnej w ogólnosłowiańskim westchnieniu o rosyjskim rodowodzie, które od pierwszej chwili, kiedy je od Profesora usłyszałem, stało się bezapelacyjnie moim ulubionym: „Ni chuja! Biez wodki nie razbieriosz…”.

*

Nie mogę też nie złożyć rewerencji mojej polskiej dobrej znajomej – dla niepoznaki nazwę ją tu „Yvonne”, nie mam bowiem pewności, czy pod prawdziwym imieniem i nazwiskiem życzyłaby sobie wystąpić w roli adresatki mych podziękowań – krytycznie dociekliwej, ale życzliwej recenzentce niniejszej książki jeszcze w fazie maszynopisu, za jej kreatywne sugestie mające na celu nadanie większej dynamiki opisom moich relacji ze wspominanymi w książce kobietami. Pomimo wrodzonej nieśmiałości przyjąłem jej taktowne podpowiedzi, dzięki czemu opisy te, daleko bardziej teraz plastyczne i odważne w nieukrywaniu doznań, zyskały – chcę wierzyć – na wyrazistości w stosunku do moich nazbyt powściągliwych odmalowań pierwotnych, erotycznie mdłych bohomazów nieledwie. Że też sam nie pomyślałem o jakże dla tych opisów istotnej potrzebie ekspresji! Do tego jednak nieodzowne są: kobieca wyobraźnia i takaż wrażliwość – zwłaszcza gdy o generację późniejsze – oraz inteligencja emocjonalna, niezbicie dowodzące wyższości płci żeńskiej nad męską.

To Yvonne zwolniła mnie z autocenzury – zarazem wszelako przestrzegając przed obsunięciem się w „dosłowność biologizmu”, jak się eufemistycznie wyraziła – uzmysławiając mi, że pisarskie fantazje nie powinny znać barier, a wiekowych to już wcale. Dzięki niej tuszę więc, iż należy się wciąż rozwijać i do ostatnich dni zaciekle trzepotać skrzydłami imaginacji, nawet jeśli dotąd artretycznie zastałymi – dla należytego spożytkowania nabieranego z wiekiem impetu i brawury – a przyjdzie nagroda.

Słuchając jej i patrząc na nią, zastanawiałem się tylko: od niej i czy TA…?

*

I jeszcze raz dla Dżiej Π: Ach, Dżiej Π, mógłbym Ci – za to, że jesteś – tak dziękować i dziękować bez końca!

Z.S.

Nowy Jork, Tammuz 5782

Shevat 5782 roku – w kalendarzu żydowskim miesiąc i rok odpowiadające w kalendarzu gregoriańskim okresowi od 3 stycznia do 1 lutego 2022 roku.

Tevet (5781 i 5782 roku) – w datowaniu żydowskim okres od 5 grudnia 2021 roku do 2 stycznia 2022 roku. 1 i 2 Tevet 5782 roku oznaczają 1 i 2 stycznia 2022 roku.

_If I ask there is no tomorrow_ (ang.) – „Jeśli ja proszę, nie ma żadnego jutro”.

Od Wydawcy: zapewne odniesienie do pracy Bronisława Malinowskiego, polskiego antropologa, który w roku 1929 opublikował książkę pt. _Życie seksualne dzikich_ (wydanie angielskie) na podstawie badań prowadzonych na Wyspach Trobriandzkich (wydanie polskie w 1938 roku).

Lipiec 2022.ROZDZIAŁ I

Jeszcze żyję…

Naprawdę nazywam się Zebb Sander, najbardziej zaś naprawdę Zoar Aharon Sofer, zależnie od okoliczności. Z tym że taki ze mnie Żyd, jak z Arafata rabin albo z Harpagona filantrop. Bo synagogę to ja ostatni raz w Teheranie widziałem. I to jeszcze za wczesnego szacha. No, trochę przesadziłem, bo później też widziałem. I nie tylko w Teheranie.

Najwcześniej umrę 29 Tevet 5782 roku. 29 Tevet, tuż po żydowskiej północy, a nie 28 Tevet, na wypadek gdyby jakiś złośliwie dociekliwy badacz dziejów literatury doszukał się dokładnej godziny moich narodzin, 1 Tevet 5690, i porównawszy ją z godziną mojej śmierci 28 Tevet 5782, dowiódł, że jednak nie dożyłem pełnych dziewięćdziesięciu dwóch lat, albowiem zabrakło mi kilku godzin albo zgoła minut. Nie mogłem dopuścić do tego, by mówiono, iż dożyłem _prawie_ dziewięćdziesięciu dwóch lat. Nie ma jednak tego dobrego, co by na złe nie wyszło, ponieważ – z drugiej strony – miałbym wszak prawo pożyć aż do 7 Tevet 5783. Wciąż byłyby to przecież tylko dziewięćdziesiąt dwa lata, a nie dziewięćdziesiąt trzy. Chociaż nie, bo Lucy mówiła o _January_, więc najdalej mogłem żyć do 29 Shevat 5782.

*

Widzę Cię. Ciebie, Dżiej Π, widzę. Dokładnie w dniu Twoich sześćdziesiątych piątych urodzin. Wciąż piękną, a nawet jeszcze piękniejszą, niż gdy miałaś lat czterdzieści. Szlachetnie dojrzałą, dystyngowaną. Magia lat, magia dat: moja śmierć w Twoje urodziny, jeden dzień po moich…

Tak to będę widział i przeżywał za dwadzieścia trzy lata, w owym ostatnim, eschatologicznie przełomowym ułamku sekundy, przed odlotem mej świadomości do… Kto to wie, dokąd?

A może wcale nie doczekam tej daty? Albo może będę żył dłużej?

Tak czy owak: na razie jeszcze żyję. Gdy piszę te słowa, masz czterdzieści dwa lata, ja sześćdziesiąt dziewięć.

2 stycznia 2022.

1 stycznia 1930.

31 grudnia 2022.

31 stycznia 2022.

Od Wydawcy: szczęśliwie nie sprawdziła się przepowiednia doktor Lucy K. co do końcowej daty życia Autora (styczeń 2022 roku), na co wskazują zarówno datowania pod _Podziękowaniami_ Autora i pod ostatnim rozdziałem książki, jak i Jego wcześniejsza wzmianka o „przebiciu” owej przepowiedni zawarta w drugim akapicie _Podziękowań_.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: