Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O pisaniu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

O pisaniu - ebook

Jako dwudziestoletnia poetka, usłyszałam od starszego poety, mężczyzny, że jako poetka nigdy niczego nie osiągnę, jeśli nie będę wcześniej kierowcą ciężarówki, a tym samym nie przekonam się na własnej skórze, jak wygląda życie prawdziwych ludzi. Nie uważam, by między życiem a sztuką zachodziły jakiekolwiek korelacje przyczynowo-skutkowe sprawdzające się w każdych warunkach, a już na pewno nie takie, które objaśniają jakość dzieła; by działały mechaniczne recepty typu „połóż surowiec na fotel kierowcy ciężarówki, a po pewnym czasie otwórz drzwi od strony pasażera i wyjmij znakomitego artystę wysokiej klasy”.

Błyskotliwe, dowcipne i bardzo osobiste teksty, które pierwotnie miały formę wykładów, jakie autorka wygłosiła na uniwersytecie w Cambridge w 2000 roku. Znajdziemy tu m.in. „Dłoń jekyllową i dłoń hyde’ową”, czyli tekst o dwoistości pisarza, refleksje o pisaniu i finansach, o mitologiach dotyczących pisarza i pisarki, o pisarskich powinnościach, o tym, dla kogo pisarz pisze i jak pisanie ma się do uprawiania innych dziedzin sztuki, a także, jaki to wszystko ma związek ze śmiercią. Anegdoty, cytaty, literackie odniesienia – mnóstwo dobra dla każdego, kto kocha Atwood i czytanie.

Kategoria: Polonistyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66147-88-1
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

3. Cał­ko­wi­te od­da­nie

Bo­żek Pió­ro

Apol­lo i ma­mo­na – ko­mu pi­sarz po­wi­nien od­da­wać cześć?

Praw­dzi­wie pięk­ne jest je­dy­nie to, co nie mo­że przy­dać się na nic; wszyst­ko co uży­tecz­ne jest brzyd­kie, po­nie­waż jest wy­ra­zem ja­kiejś po­trze­by, a po­trze­by lu­dzi są plu­ga­we i wstręt­ne, jak ich bied­na i ułom­na na­tu­ra.

Théo­phi­le Gau­tier, Przed­mo­wa do Pan­na de Mau­pin1

Gdy póź­ną no­cą na jej przyj­ście cze­kam,

Zni­ka świat ca­ły, bo i cóż mi po nim?

Ni­czym jest mło­dość i wol­ność, i mę­ka

Wo­bec spie­szą­cej z fu­ja­recz­ką w dło­ni.

I oto wcho­dzi. Bia­ły ca­łun na niej.

Już go od­rzu­ca, wzro­kiem mnie prze­szy­ła.

Py­tam: „Dan­te­mu stro­ny Pie­kła, Pa­ni,

Tyś dyk­to­wa­ła?” Rze­cze: „To ja by­łam”.

An­na Ach­ma­to­wa, Mu­za2

Ale zmiaż­dży­ły cię w koń­cu, ją­trzo­ne przez mści­wy gniew

fu­rie, gdy dźwięk twój prze­by­wał w ska­łach i lwach, i wie­ścił

w drze­wach i pta­kach. Tam jesz­cze dzi­siaj roz­brzmie­wa twój śpiew.

O utra­co­ny Bo­że! o tro­pie nie­skoń­czo­ny!

Tyl­ko dla­te­go, że wro­gość roz­dar­ła cię w koń­cu na czę­ści,

Je­ste­śmy usta­mi Na­tu­ry i two­je sły­szy­my to­ny.

Ra­iner Ma­ria Ril­ke, So­ne­ty do Or­fe­usza, I, XXVI3

I jak­że przej­mu­ją­co śpie­wa o swych udrę­kach ów po­eta, gdy tę­pe ba­ra­nie łby dłu­bią w zę­bach i po­kry­wa­ją swe po­ło­wi­ce. Ża­ło­sny pa­jac! Czy moż­na so­bie wy­obra­zić coś bar­dziej ab­sur­dal­ne­go? Iro­nicz­ne­go? Gro­te­sko­we­go? Czy Po­eta, ja­ko typ, do­łą­czy do Ka­pła­na, Wo­jow­ni­ka, Bo­ha­te­ra i Świę­te­go w cha­rak­te­rze smęt­ne­go mu­ze­al­ne­go eks­po­na­tu dla ucie­chy za­lud­nia­ją­cej świat bez­kry­tycz­nej kla­sy śred­niej?

Irving Lay­ton, Przed­mo­wa do A Red Car­pet for the Sun4

Mia­łem na my­śli prze­kup­ną mu­zę, któ­rą za­ślu­bi­łem przed oł­ta­rzem li­te­ra­tu­ry. Nie daj się, chłop­cze, za­prząc w to jarz­mo! Ta strasz­na wiedź­ma za­tru­ła­by ci ży­cie.

Hen­ry Ja­mes, Ra­da mi­strza5Jak wieść nie­sie, kie­dyś, daw­no te­mu, lu­dzie czci­li wi­ze­run­ki jak bo­gów i przy­pi­sy­wa­li im bo­ską moc; po­dob­nie jak nie­któ­rym sło­wom – imio­nom świę­tym. Po­tem wi­ze­run­ki mia­ły za za­da­nie uka­zy­wać bó­stwa – by­ły to iko­ny, świę­te ze wzglę­du na to, co przed­sta­wia­ją, a nie ze wzglę­du na to, czym są sa­me w so­bie. Jesz­cze póź­niej zy­ska­ły ale­go­rycz­ny cha­rak­ter – ob­ra­zy su­ge­ro­wa­ły lub sym­bo­li­zo­wa­ły pew­ne idee, związ­ki czy by­ty, przed­sta­wia­ne jed­nak nie ja­ko one sa­me, lecz w po­sta­ci za­stęp­ców. Po­tem uwa­ga sztuk pięk­nych sku­pi­ła się na świe­cie przy­ro­dy i na opi­sy­wa­niu te­go świa­ta, w któ­rym Bóg nie był wi­dzial­ny, nie­mniej sta­le do­myśl­na by­ła Je­go obec­ność ja­ko pier­wot­ne­go Stwór­cy, kry­ją­ce­go się gdzieś w prze­szło­ści lub za new­to­now­ską sce­no­gra­fią. Póź­niej na­wet to za­ło­że­nie prze­sta­ło obo­wią­zy­wać. Kra­jo­braz był kra­jo­bra­zem, kro­wa kro­wą – ich wi­ze­run­ki od­sy­ła­ły do pew­nych sta­nów umy­sło­wych czy emo­cjo­nal­nych, lecz by­ły to umysł i emo­cje czło­wie­ka. Rze­czy­wi­sta obec­ność Bo­ga się skoń­czy­ła.

Na Za­cho­dzie jed­nak, gdy pękł ba­lon re­li­gii, rze­czy­wi­sta obec­ność prze­kra­dła się do dzie­dzi­ny sztu­ki. W XIX wie­ku po­strze­ga­nie ro­li ar­ty­sty sta­le się zmie­nia­ło. Pod ko­niec stu­le­cia miał on – lub ona – słu­żyć ta­jem­ni­cze­mu by­to­wi, ja­kim by­ła Sztu­ka przez du­że „S” – współ­two­rzyć uświę­co­ną prze­strzeń, któ­rą wy­zna­cza­ły gra­ni­ce dzie­ła. Gdy Yeats na­wo­ły­wał do stwo­rze­nia no­wej re­li­gii i wznie­sie­nia ko­ścio­ła wy­peł­nio­ne­go przy­kła­da­mi z tra­dy­cji po­etyc­kiej, je­go głos nie był od­osob­nio­ny, je­dy­nie wy­jąt­ko­wo do­no­śny. Świę­tą prze­strzeń sztu­ki uwa­ża­no bądź za czyst­szą, bądź za po­twor­niej­szą od nor­mal­nej, w każ­dym ra­zie zde­cy­do­wa­nie od­ręb­ną od po­spo­li­te­go, pa­zer­ne­go, ba­nal­ne­go i pro­fań­skie­go ży­cia, ja­kie wio­dła więk­szość spo­łe­czeń­stwa. Ar­ty­sta miał być ka­pła­nem, wcie­lać rze­czy­wi­stą obec­ność w ży­cie, tak jak we­dług wie­rzą­cych ksiądz rzym­sko­ka­to­lic­kie­go ob­rząd­ku wno­si rze­czy­wi­stą obec­ność Bo­ga w te­raź­niej­szość, gdy od­pra­wia mszę świę­tą. Wy­ma­ga to wiel­kiej wia­ry lub wiel­kiej wy­obraź­ni.

Z ta­kie­go po­strze­ga­nia ro­li ar­ty­sty wy­nikł jed­nak pe­wien sku­tek. Jed­ną z cech księ­dza z praw­dzi­we­go po­wo­ła­nia jest brak za­in­te­re­so­wa­nia pie­niędz­mi – tak gło­si tra­dy­cja, a wła­ści­wie tra­dy­cje, w licz­bie mno­giej, gdyż po­gląd ten pa­nu­je w wie­lu kul­tu­rach. Gdzie jed­nak w spo­łe­czeń­stwie, w któ­rym nie ce­ni się już in­nych war­to­ści po­za ma­te­rial­ny­mi, jest miej­sce dla ar­ty­sty i je­go świę­tej pra­cy, nie wspo­mi­na­jąc o ra­chun­ku za prąd?

W po­przed­nim roz­dzia­le mó­wi­łam, że w swo­im od­czu­ciu pi­sarz czy pi­sar­ka jest dwie­ma oso­ba­mi – za­da­niem jed­nej jest żyć, a za­tem osta­tecz­nie tak­że umrzeć, dru­ga zaś zaj­mu­je się pi­sa­niem i sta­je się na­zwi­skiem ode­rwa­nym od cia­ła, zwią­za­nym je­dy­nie z kor­pu­sem twór­czo­ści. Te­raz chcia­ła­bym przyj­rzeć się bli­żej in­nej dy­cho­to­mii – mię­dzy sztu­ką a pie­nią­dzem. Mó­wiąc naj­pro­ściej, i ucie­ka­jąc się do ko­lo­kwia­li­zmu, tu wła­śnie jest pies po­grze­ba­ny. Tu pi­sarz od­kry­wa, że znaj­du­je się w po­trza­sku, w któ­rym z jed­nej stro­ny na­ci­ska chęć two­rze­nia, a z dru­giej ko­niecz­ność opła­ce­nia czyn­szu. Czy pi­sarz po­wi­nien pi­sać dla pie­nię­dzy? A je­śli nie dla pie­nię­dzy, to w imię cze­go? Ja­kie in­ten­cje moż­na uznać za chwa­leb­ne, ja­kie mo­ty­wa­cje za go­dzi­we? Gdzie wy­zna­czyć gra­ni­cę mię­dzy twór­czą wier­no­ścią so­bie a ce­ną net­to? Ko­mu lub cze­mu po­wi­nien ar­ty­sta po­świę­cać swój trud?

Mo­że my­śli­cie już, że sa­mo po­ru­sze­nie te­go te­ma­tu – te­ma­tu pie­nię­dzy – jest w złym gu­ście. My­ślę po­dob­nie, gdyż dla mo­je­go po­ko­le­nia – choć by­li­śmy du­si­gro­sza­mi – mó­wie­nie o pie­nią­dzach przy­po­mi­na­ło mó­wie­nie o do­mo­wych bru­dach. Ale cza­sy się zmie­ni­ły, a brud­ne rze­czy są dziś to­wa­rem na sprze­daż, by­wa­ją tak­że ele­men­ta­mi in­sta­la­cji w naj­mod­niej­szych ga­le­riach sztu­ki, dla­te­go też cho­ciaż my­śli­cie mo­że, że to w złym gu­ście, mo­że uwa­ża­cie rów­no­cze­śnie, że to gest bez­po­śred­ni i szcze­ry – ba, nie­mal god­ny sza­cun­ku – czyż pie­niądz nie jest dziś bo­wiem mia­rą wszyst­kie­go?

W de­kon­stru­ują­cym Hol­ly­wo­od thril­le­rze El­mo­re’a Le­onar­da Do­rwać Ma­łe­go gwiaz­dor fil­mo­wy i agent roz­ma­wia­ją o pi­sa­rzu, któ­re­go oby­dwaj uzna­ją za nie­zbyt za­awan­so­wa­ną for­mę pier­wot­ne­go ży­cia. „Ta­ki pi­sarz mo­że stra­wić ca­łe la­ta nad książ­ką, co do któ­rej nie mo­że być pew­ny, czy w ogó­le się sprze­da” – mó­wi gwiaz­dor. I za­da­je py­ta­nie, jak moż­na to wy­tłu­ma­czyć. „Pie­nią­dze” – od­po­wia­da agent6. Wy­ja­śnie­nie to no­si przy­naj­mniej zna­mio­na de­mo­kra­tycz­no­ści – każ­dy po­tra­fi je zro­zu­mieć – a przy tym brzmi prze­ko­nu­ją­co, tym­cza­sem wszel­kie dy­wa­ga­cje o Sztu­ce przez du­że „S” – jak te, któ­ry­mi nie­ba­wem was ura­czę – w świe­tle nie­skom­pli­ko­wa­ne­go hol­ly­wo­odz­kie­go ma­te­ria­li­zmu wy­da­wa­ły­by się ja­koś prze­sta­rza­łe i sztucz­ne.

Nie moż­na twier­dzić jed­nak, że to zja­wi­sko ogra­ni­cza się do Hol­ly­wo­odu. Czyż wy­daw­nic­twa nie ujaw­nia­ją wy­so­kich sum za­li­czek wy­pła­co­nych au­to­rom, ocze­ku­jąc, że dzię­ki te­mu wzro­śnie sza­cu­nek czy­tel­ni­ków do da­nej książ­ki? Po co uda­wać, że to od­bior­ców nie in­te­re­su­je? W 1972 ro­ku od­by­łam jed­no­oso­bo­wą tra­sę pro­mo­cyj­ną po Do­li­nie Ot­ta­wy. Re­gion ten był wów­czas nie­mal pust­ko­wiem i nie spo­ty­ka­ło się tam księ­garń na każ­dym kro­ku. Wy­ru­szy­łam w tra­sę au­to­bu­sem, oso­bi­ście trans­por­to­wa­łam eg­zem­pla­rze na sprze­daż – pra­co­wa­łam kie­dyś na tar­gach sprzę­tu spor­to­we­go i nie mia­łam so­bie rów­nych w wy­da­wa­niu resz­ty – a na pew­nym od­cin­ku, ze wzglę­du na bu­rzę śnież­ną, tor­bę z książ­ka­mi cią­gnę­łam na san­kach. W czte­rech mia­stecz­kach, do któ­rych za­wi­ta­łam, by­łam pierw­szą au­tor­ką po­ezji, ja­ka po­ja­wi­ła się za ży­cia naj­star­szych miesz­kań­ców, a być mo­że w ogó­le. Na spo­tka­niach ze mną by­ły peł­ne sa­le, nie dla­te­go, by lu­dzie tak ko­cha­li po­ezję lub mnie, ale dla­te­go, że obej­rze­li już przy­pa­da­ją­cy na ten ty­dzień film. Dwa naj­lep­sze py­ta­nia, ja­kie mi za­da­no, brzmia­ły: „To pa­ni na­tu­ral­ne wło­sy czy coś pa­ni z ni­mi ro­bi?” oraz „Ile pa­ni za­ra­bia?”. Żad­ne z nich nie mia­ło w so­bie wro­go­ści. Oby­dwa by­ły jak naj­bar­dziej za­sad­ne.

Py­ta­nie o wło­sy mia­ło na ce­lu wy­ja­śnie­nie – tak to przy­naj­mniej ode­bra­łam – czy roz­wi­chrzo­na fry­zu­ra, na­da­ją­ca mi wy­gląd oso­by na­tchnio­nej lub lek­ko szur­nię­tej (od­po­wied­ni, jak po­dej­rze­wa­no, dla po­et­ki), otóż czy ta fry­zu­ra to ro­bo­ta ge­nów czy pro­fe­sjo­na­li­sty. Py­ta­nie o pie­nią­dze ozna­cza­ło z ko­lei zwy­kłe stwier­dze­nie fak­tu mo­je­go czło­wie­czeń­stwa: pi­sarz ma cia­ło, któ­re­go czę­ścią jest żo­łą­dek. Pi­sa­rze też mu­szą jeść. Moż­na być za­moż­nym z do­mu, moż­na przez mał­żeń­stwo wejść do ma­jęt­nej ro­dzi­ny, moż­na zdo­być me­ce­na­sa – czy to kró­la, czy księ­cia, czy ko­mi­sję do spraw fi­nan­so­wa­nia sztu­ki; moż­na mieć pra­cę za­rob­ko­wą; moż­na wresz­cie za­prze­dać się ryn­ko­wi książ­ki. Je­śli cho­dzi o pie­nią­dze, w wy­pad­ku pi­sa­rzy ta li­sta wy­czer­pu­je pu­lę moż­li­wo­ści.

W bio­gra­fiach kwe­stia pie­nię­dzy by­wa oma­wia­na na­der po­bież­nie, bio­gra­fów bo­wiem z re­gu­ły znacz­nie bar­dziej fa­scy­nu­ją ro­man­se ich bo­ha­te­rów, neu­ro­zy, uza­leż­nie­nia, źró­dła twór­czych in­spi­ra­cji, cho­ro­by i wszel­kie szko­dli­we na­wy­ki. Nie­mniej pie­nią­dze czę­sto prze­są­dza­ją nie tyl­ko o tym, czym pi­sarz się ży­wi, lecz rów­nież o tym, co pi­sze. Nie­któ­re zna­ne z hi­sto­rii przy­kła­dy do­bit­nie to ilu­stru­ją – na przy­kład los nie­szczę­sne­go Wal­te­ra Scot­ta, któ­ry pod­ży­ro­wał wspól­ni­ko­wi po­życz­kę i po ban­kruc­twie te­goż pi­sał, za­pra­co­wu­jąc się na śmierć, by spła­cić dług. Kosz­ma­ry te­go ro­dza­ju mę­czą nas na­wet w bia­ły dzień, nie mó­wiąc już o no­cach. Przy­ku­cie do biur­ka. Przy­mus po­świę­ce­nia się li­te­rac­kiej pro­duk­cji nie­za­leż­nie od na­stro­ju, nie­za­leż­nie od ja­ko­ści te­go, co uda­je się wy­pro­du­ko­wać. Nie­wol­nic­two pió­ra. Ist­ny czy­ściec.

Na­wet je­śli jed­nak bę­dzie­my stro­nić od ro­li ży­ran­ta, ist­nie­ją in­ne pu­łap­ki. Na przy­kład świat wy­daw­ni­czy i ro­sną­ca w nim w si­łę frak­cja li­czy­krup, dla któ­rych waż­ny jest tyl­ko wy­nik sprze­da­ży. Od pew­ne­go wy­daw­cy usły­sza­łam na­stę­pu­ją­ce zda­nie: „My nie sprze­da­je­my ksią­żek, tyl­ko roz­wią­za­nia pro­ble­mów mar­ke­tin­go­wych”. Wszy­scy zna­my opo­wieść o pi­sa­rzu, któ­re­go pierw­sza po­wieść nie od­nio­sła suk­ce­su i któ­ry po ja­kimś cza­sie przed­sta­wia na­stęp­ną. „Ach, gdy­by to by­ła pierw­sza po­wieść – wzdy­cha agent – to mo­że uda­ło­by mi się zna­leźć dla niej wy­daw­cę”. Mo­rał: wy­daw­ca jest go­tów za­ry­zy­ko­wać, ale – co­raz czę­ściej – tyl­ko je­den je­dy­ny raz. Skoń­czy­ły się te cza­sy – choć czy kie­dy­kol­wiek ich do­świad­czy­li­śmy? – gdy re­dak­tor po­kro­ju Ma­xwel­la Per­kin­sa7 stał mu­rem za pi­sa­rzem po­mi­mo dwóch, trzech czy czte­rech fi­nan­so­wych po­ra­żek, cze­ka­jąc na prze­łom. Dziś z ko­lei,

He who wri­tes, and ma­kes it pay,

Will li­ve to wri­te ano­ther day8.

(Tyl­ko) ten, kto pi­sze i uzy­sku­je z te­go przy­chód,

Bę­dzie mógł pi­sać i na­stęp­ne­go dnia.

Je­śli twar­do upie­rasz się, że mu­sisz coś jeść, a nie uda­je ci się ani sprze­dać ko­lej­nej po­wie­ści, ani zdo­być pra­cy kel­ne­ra/kel­ner­ki, mo­żesz ubie­gać się o grant li­te­rac­ki – zo­sta­nie ci przy­zna­ny, je­że­li zdo­łasz się prze­pchnąć na po­czą­tek ko­lej­ki zło­żo­nej z ty­się­cy in­nych pi­sa­rzy znaj­du­ją­cych się w ta­kim sa­mym po­ło­że­niu jak ty. Mo­żesz zdo­być po­sa­dę na­uczy­cie­la twór­cze­go pi­sa­nia, ale do nich też usta­wia­ją się ko­lej­ki. Ci, któ­rzy wy­da­li coś nie­daw­no lub z suk­ce­sem, ma­ją jesz­cze szan­sę za­ła­pać się na mię­dzy­na­ro­do­we fe­sti­wa­le li­te­rac­kie, bu­dzą­ce gro­zę tra­sy pro­mo­cyj­ne obej­mu­ją­ce dwa­dzie­ścia miast czy udzie­lać wy­wia­dów dla ga­zet. Kie­dyś te­go wszyst­kie­go nie by­ło.

Je­śli nic nie wy­pa­li, po­zo­sta­je chał­tu­rze­nie. Za­wsze w grę wcho­dzi pu­bli­ko­wa­nie w in­ter­ne­cie. A w osta­tecz­no­ści – pseu­do­nim. Dzię­ki nie­mu moż­na spra­wić, by po­wieść wy­glą­da­ła na pierw­szą, mi­mo iż nią nie jest. Kra­ina al­fa­be­tu to dżun­gla. Cho­ciaż nie, ra­czej ma­chi­na. W któ­rej wszyst­kie śrub­ki hoł­du­ją pra­wu: al­bo oni, al­bo ja.

Gdy ja­ko szes­na­sto­lat­ka od­kry­łam, że je­stem pi­sar­ką, na li­ście mo­ich prio­ry­te­tów pie­nią­dze zaj­mo­wa­ły ostat­nie miej­sce, ale szyb­ko wsko­czy­ły na pierw­sze. Koń­czy­łam sie­dem­na­ście, osiem­na­ście, dzie­więt­na­ście lat i gdy myś­la­łam o swo­jej sy­tu­acji, ogar­niał mnie co­raz więk­szy lęk. Jak bę­dzie wy­glą­da­ło mo­je ży­cie? Ro­dzi­ce, za­pra­wie­ni w tru­dach ży­cia po wiel­kim kry­zy­sie, wy­cho­wa­li mnie na oso­bę, jak to się mó­wi, fi­skal­nie od­po­wie­dzial­ną, i we­dle ich ocze­ki­wań mia­łam się sa­mo­dziel­nie utrzy­my­wać. Nie wąt­pi­łam, że to mi się uda, w ta­ki czy in­ny spo­sób; nie mia­łam jed­nak po­ję­cia, w ja­kim by­łam nie­bez­pie­czeń­stwie ja­ko mło­da oso­ba pró­bu­ją­ca funk­cjo­no­wać w ro­li pi­sar­ki w świe­cie, w któ­rym licz­ne si­ły mo­gły sku­tecz­nie i nie­od­wra­cal­nie pod­ciąć mi skrzy­dła.

Nie zna­łam ksią­żek o pi­sa­rzach i ich ży­ciu za­wo­do­wym, pó­ki na stu­diach nie wpa­dła mi w rę­ce Ene­mies of Pro­mi­se Cy­ri­la Con­nol­ly’ego, wy­da­na po raz pierw­szy w 1938 ro­ku, lecz wzno­wio­na w mo­men­cie bar­dzo od­po­wied­nim, by wzbu­dzić mój lęk9. Wy­li­czo­ne są w niej prze­szko­dy, któ­re mo­gą pi­sa­rza – za­kła­da się, że to męż­czy­zna – od­wieść od stwo­rze­nia naj­lep­szych tek­stów, na ja­kie go stać. Za­li­cza­ją się do nich nie tyl­ko dzien­ni­kar­stwo – zde­cy­do­wa­ny krwio­pij­ca, je­śli cho­dzi o ta­lent i czas – lecz tak­że ko­mer­cyj­ny suk­ces, nad­mier­ne za­an­ga­żo­wa­nie w po­li­ty­kę, brak pie­nię­dzy oraz orien­ta­cja ho­mo­sek­su­al­na. Wła­ści­wie naj­sen­sow­niej­szym ru­chem, ja­ki pi­sarz mo­że wy­ko­nać, by roz­wią­zać kwe­stię utrzy­ma­nia – i Con­nol­ly, i ja, gdy go czy­ta­łam, ży­li­śmy w epo­ce po­prze­dza­ją­cej wy­syp gran­tów – jest oże­nek z bo­ga­tą ko­bie­tą. W mo­im wy­pad­ku nie by­ło na to wiel­kich wi­do­ków – tym­cza­sem we­dług Con­nol­ly’ego wszyst­kie po­zo­sta­łe dro­gi na­je­żo­ne by­ły nie­bez­pie­czeń­stwa­mi.

Ani przez chwi­lę nie my­śla­łam, że uda mi się za­ra­biać na pi­sa­niu – w każ­dym ra­zie na ta­kim pi­sa­niu, ja­kim w swo­ich wy­obra­że­niach mia­łam się za­jąć. Na tam­tym eta­pie nie gro­zi­ło mi za­prze­da­nie się ryn­ko­wi. Po pierw­sze, du­żą część mo­jej twór­czo­ści sta­no­wi­ła po­ezja. To mó­wi sa­mo za sie­bie. Co do resz­ty zaś – a mó­wiąc „resz­ta”, mam na my­śli po­wie­ści – jak już wspo­mnia­łam, każ­dy wcho­dzi na sce­nę w pew­nym okre­ślo­nym mo­men­cie i miej­scu, a w mo­im wy­pad­ku by­ła to Ka­na­da, ko­niec lat pięć­dzie­sią­tych. Te­raz oczy­wi­ście wszyst­ko się zmie­ni­ło i w mo­jej oj­czyź­nie za­licz­ka w wy­so­ko­ści kil­ku­set ty­się­cy do­la­rów znaj­du­je się w za­się­gu mło­de­go au­to­ra po­wie­ści, któ­ry cie­szy się przy­chyl­no­ścią od­bior­ców – wów­czas jed­nak by­ło to nie do po­my­śle­nia. Nie­wie­le by­ło kra­jo­wych wy­daw­nictw, a i te za­ra­bia­ły na po­śred­nic­twie w han­dlu utwo­ra­mi z im­por­tu oraz na sprze­da­ży pod­ręcz­ni­ków szkol­nych. Nie pa­li­ły się do po­dej­mo­wa­nia ry­zy­ka, po­nie­waż nie by­ło za­po­trze­bo­wa­nia na lo­kal­ną twór­czość. Wciąż moc­no trzy­ma­ła się men­tal­ność ko­lo­nial­na, to zna­czy za­kła­da­no, że w sztu­ce Do­bre Miej­sce znaj­du­je się gdzieś in­dziej, na przy­kład w Lon­dy­nie, Pa­ry­żu czy No­wym Jor­ku; je­śli ktoś był pi­sa­rzem ka­na­dyj­skim, ro­da­cy uwa­ża­li go nie tyl­ko za gor­sze­go od twór­ców za­gra­nicz­nych, lecz na do­da­tek pre­ten­sjo­nal­ne­go, ża­ło­sne­go i god­ne­go po­li­to­wa­nia. Wyn­dha­ma Le­wi­sa, któ­ry na okres woj­ny za­de­ko­wał się w To­ron­to, jed­na z miej­sco­wych pań za­py­ta­ła kie­dyś, gdzie miesz­ka, a gdy od­po­wie­dział, sko­men­to­wa­ła: „Pa­nie Le­wis, to nie jest zbyt mod­ny ad­res”. „Dro­ga pa­ni – od­rzekł na to pi­sarz – ca­łe To­ron­to to nie jest zbyt mod­ny ad­res”. By­ło tak rów­nież w cza­sach, kie­dy sa­ma za­czy­na­łam pi­sać. Je­śli chcia­ło się być po­waż­nym pi­sa­rzem, trze­ba by­ło pi­sać so­bie a mu­zom, po­nie­waż trud­no by­ło li­czyć, że uda się na tym za­ra­biać.

Za­nim skoń­czy­łam dwa­dzie­ścia lat, zna­łam już lu­dzi pi­szą­cych, ża­den z nich jed­nak nie ocze­ki­wał, że pi­sa­nie bę­dzie je­go źró­dłem utrzy­ma­nia. By za­ła­pać się choć­by na okruch z li­te­rac­kie­go sto­łu, trze­ba by­ło pu­bli­ko­wać za gra­ni­cą, to zna­czy na­pi­sać coś, co mo­gło­by sku­sić za­gra­nicz­ne­go wy­daw­cę. Nie trze­ba do­da­wać, że za­gra­nicz­ni wy­daw­cy nie­spe­cjal­nie in­te­re­so­wa­li się Ka­na­dą. Wciąż po­wszech­nie ko­ja­rzo­na by­ła tak, jak ją lek­ce­wa­żą­co okre­ślił Vol­ta­ire: „qu­elqu­es ar­pents de ne­ige” . W śro­do­wi­sku am­bit­nych pi­sa­rzy ka­na­dyj­skich re­zo­no­wa­ło zna­ne trój­czło­no­we ha­sło Ja­me­sa Joy­ce’a, „mil­cze­nie, wy­gna­nie i spryt”10, a przede wszyst­kim je­go środ­ko­wy ele­ment, wy­gna­nie.

Mo­je po­ko­le­nie by­ło za­tem ska­za­ne, wo­bec bra­ku lep­szych per­spek­tyw, na po­świę­ce­nie się sztu­ce dla sztu­ki, choć by­naj­mniej nie zgłę­bi­li­śmy ani hi­sto­rii, ani iko­no­gra­fii te­go sta­no­wi­ska. Gdy­by­śmy po­sie­dli od­po­wied­nią wie­dzę, mo­gli­by­śmy są­dzić, że nie­do­się­głość po­kus ma­mo­ny jest dla nas do­bra – ist­nie­li ta­cy, któ­rych zda­niem pie­nią­dze, choć ko­niecz­ne do ży­cia, by­ły złem ko­niecz­nym, przy­naj­mniej w wy­pad­ku twór­cy. Sto ra­zy le­piej za­mknąć się na stry­chu, gło­do­wać, mieć wi­zje. Aby utrzy­mać się przy ży­ciu, trze­ba by­ło mieć choć tro­chę środ­ków – naj­le­piej odzie­dzi­czo­nych, gdyż od­pa­da­ła wte­dy ko­niecz­ność po­ni­ża­ją­ce­go uga­nia­nia się za ni­mi; z ko­lei pi­sa­nie dla pie­nię­dzy, lub choć­by po­dej­rze­nie o to, rów­na­ło się pro­sty­tu­cji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: