Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Obrońcy mórz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Obrońcy mórz - ebook

Wojna domowa w Somalii obraca ten kraj w gruzy. Nikt nie pilnuje granic. Nie ma komu bronić zwykłych ludzi. Dla nich to piekło na ziemi. Dla reszty świata – eldorado. Na somalijskie wody terytorialnie bezkarnie wpływają statki międzynarodowych koncernów. Topią w morzu toksyczne odpady. Organizują nielegalne połowy.

Somalijscy rybacy patrzą na to bezradnie. Głód, nędza i chęć zemsty pchają ich w morze. Tym razem jednak nie będą łowić ryb. Zamierzają polować na ludzi. Porywać ich statki dla okupu. W swoich małych łodziach, ze starymi kałasznikowami w rękach, rzucą wyzwanie światowym potęgom morskim. Choć samych siebie nazwą obrońcami mórz, świat usłyszy o nich jako o somalijskich piratach – wrogach całej ludzkości.

Kim są, czego chcą i jak się im przeciwstawić? Kto jest tym złym? Czy na pewno oni? A może zachodni świat nie jest całkiem bez winy?

O tym wszystkim opowiada w porywającym stylu Stanisław Sadkiewicz, polski oficer ochrony statków oceanicznych, były żołnierz zawodowy. Człowiek, którego piraci z Czarnego Lądu woleliby nie spotkać.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-5726-9
Rozmiar pliku: 14 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1
BOYAH

Film nakręcono małą sportową kamerą, taką samą, jakiej używają sportowcy ekstremalni do nagrywania swoich wyczynów. Umieszczona była na hełmie jednego z operatorów, najpewniej dowódcy.

Dowódca stoi na mostku masowca i spogląda – a wraz z nim kamera na hełmie – w dół, na widoczny poniżej czerwony pokład, burtę z zawieszonymi na niej zwojami koncentryny i gładką taflę wody. Nic więcej w kadrze nie widać, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Trzeba się dobrze przyjrzeć, by dostrzec maleńki biały kształt na morzu, daleko na prawo od sterburty.

W tle słychać trzaski radia, podniesione głosy. Ktoś, kogo nie widać w kadrze, mówi coś z dalekowschodnim akcentem. Nie sposób rozróżnić słów, trudno nawet rozpoznać język, w jakim są wypowiadane, ale niewątpliwie ten ktoś jest zdenerwowany. To słychać wyraźnie. Jeśli słowa skierowane były do człowieka z kamerą na hełmie, to ten je ignoruje i nie odpowiada.

Odzywa się radio, ale znów nie jestem w stanie zrozumieć słów – głośnik trzeszczy, a jakość dźwięku nie jest najlepsza.

– Czekajcie na rozkaz – mówi dowódca.

– Przyjąłem – odpowiada radio i milknie.

Biały kształt zbliża się szybko, rośnie w oczach, ale nadal jest zbyt daleko, bym mógł na rozmazanym w piksele ekranie rozpoznać, co to jest. Ale nie muszę, wiem, że to skiff – wąska, szybka łódź używana powszechnie na Oceanie Indyjskim przez ludzi żyjących z morza: rybaków, kupców, przemytników i piratów.

Skiff mknie, tnąc fale i zostawiając za sobą białą smugę piany. Nie ulega wątpliwości, że dotarcie do statku zajmie mu nie więcej niż minutę, może pół.

Ten, kto wcześniej mówił z dalekowschodnim akcentem, teraz zaczyna krzyczeć. Głos mu drży.

– Co zamierzacie zrobić?! – wrzeszczy. – Co zamierzacie zrobić?

Radio znów się odzywa i znów nie jestem w stanie zrozumieć ani słowa.

– Okej – odpowiada dowódca. – Chodźmy.

Kiedy wychodzi na zewnątrz, jaskrawe światło słońca na sekundę oślepia kamerę, ale po chwili dostosowuje się ona do warunków, obraz się wyostrza i można dostrzec skrzydło mostka, a na nim sylwetkę człowieka z karabinem i w hełmie, opartego w pozycji strzeleckiej o osłonę ustawioną z worków z piaskiem.

Widać też, że skiff jest już bardzo blisko. Mknie wprost na statek, a woda rozpryskuje się przed jego dziobem.

– Dalej! – krzyczy dowódca. – Strzały ostrzegawcze!

Ten na skrzydle zaczyna strzelać natychmiast, ostro, raz za razem. Po chwili dołącza do niego dowódca. Broń terkocze, woda wokół pirackiej łodzi aż kipi od pocisków, łuski sypią się na pokład, szerokimi łukami wylatują za burtę, wpadają do morza. Kiedy skiff dociera do statku, na jego pokładzie prawdopodobnie nie ma już nikogo żywego, a z pewnością nikogo, kto byłby w stanie sterować. Z pełną prędkością uderza o burtę, obraca się bokiem. Przez chwilę widać leżącą na jej pokładzie postać w czerwonej koszuli czy bluzie.

Strzały nie milkną ani na sekundę, operatorzy nie przestają strzelać, nawet kiedy skiff dryfuje powoli wzdłuż burty statku. Gdy znika za rufą, ten z kamerą na hełmie biegnie na tył mostka i strzela dalej, teraz już spokojniej i wolniej, mierząc starannie.

Wszystko to – od początku filmu aż do momentu, gdy skiff znika z pola widzenia – trwa niecałe dwie minuty. Piracki atak został odparty.

***

Instruktor zatrzymuje film. Patrzy na nas przez chwilę w milczeniu, z lekkim uśmiechem na twarzy.

– Tutaj – mówi w końcu – mogliście zobaczyć, jak nie należy tego robić.

***

Przyzwyczajeni do patrzenia na mapy z perspektywy lądu, morza i oceany postrzegamy jako niebieskie plamy wypełniające przestrzeń między tym, co naprawdę istotne – kontynentami i wszystkim, co na nich leży: państwami, łańcuchami górskimi, nizinami, rzekami. To ląd jest ważny, na nim dzieje się historia, morze to tło. Mapy, z których uczymy się historii i geografii, często tną morza i oceany na części; tak jest na przykład w przypadku najpopularniejszych map przedstawiających glob z Europą w centrum: Pacyfik przecięty jest na nich na dwie połowy. Patrząc na świat w ten sposób, tracimy szersze spojrzenie. Morze oddziela od siebie masy lądu, ale też je łączy, spina szlakami handlowymi. Ogromna większość światowego handlu – według różnych statystyk od siedemdziesięciu do nawet dziewięćdziesięciu procent – odbywa się drogą morską. Z prostego powodu: jest ona tańsza i szybsza niż droga lądowa.

Jeśli więc oglądać mapę Afryki z tradycyjnym, lądowym nastawieniem, to Róg Afryki, ogromy półwysep na wschodnim wybrzeżu kontynentu, jawi się jako jego peryferie, jego granica i kraniec. Ale jeśli zmienimy sposób myślenia i na tę samą mapę spojrzymy z perspektywy Oceanu Indyjskiego, to region ten nagle staje się jednym z punktów centralnych; wrzyna się ostrym szpicem w głąb Morza Arabskiego i oddziela od oceanu Zatokę Adeńską; łączy subsaharyjską Afrykę z Półwyspem Arabskim. Z somalijskich miast położonych na czubku Rogu bliżej jest do Jemenu niż do Kenii i innych krajów Afryki.

Położony w takim miejscu, na przecięciu szlaków handlowych z Afryki, Egiptu i Półwyspu Arabskiego do Indii czy Chin, Róg Afryki zawsze był istotny z geopolitycznego punktu widzenia. Ale prawdziwego znaczenia nabrał dopiero w drugiej połowie XIX wieku, a dokładnie w 1869 roku, kiedy po czternastu latach kopania w egipskich piaskach otwarto Kanał Sueski, łączący Morze Śródziemne z Morzem Czerwonym i istotnie skracający czas podróży z Europy do Indii, Azji Południowo-Wschodniej, Chin, Oceanii i Australii. Do tej pory statki musiały opływać całą Afrykę, podróż taka była długa, kosztowna i niebezpieczna, teraz zaś wystarczyło przejść przez kanał, pożeglować tysiąc mil na południe, potem kilkaset na wschód i wyjść na Ocean Indyjski, tuż koło Rogu Afryki. Dla porównania: podróż z Anglii do Indii wokół Przylądka Dobrej Nadziei trwała wówczas pięć miesięcy. Wybierając trasę przez Kanał Sueski, można ją było skrócić do czterdziestu dni. Przez blisko sto lat cała polityka Wielkiej Brytanii w regionie podporządkowana była ochronie tej trasy, stanowiącej najkrótszą drogę do Indii, brytyjskiego klejnotu w koronie.

A obecnie znaczenie Kanału, jako drogi z Europy na Ocean Indyjski, jest większe niż kiedykolwiek. Wokół Rogu Afryki, przez Zatokę Adeńską, cieśninę Bab al-Mandab i dalej, ku Kanałowi Sueskiemu, przepływa co roku od kilkunastu do nawet dwudziestu kilku tysięcy statków, jedna dziesiąta całego światowego handlu morskiego. I prawie połowa ropy transportowanej drogą morską: pięć milionów baryłek dziennie. Trasę tę wybrać musi każdy statek zmierzający z Azji do Europy i z powrotem, każdy tankowiec wiozący ropę z Zatoki Perskiej, każdy kontenerowiec wypełniony towarami z Chin. Innej drogi po prostu nie ma, chyba że ktoś gotów jest poświęcić kilka dodatkowych tygodni, by opłynąć Afrykę. Biorąc pod uwagę duży statek, który w ciągu doby spala nawet kilkadziesiąt ton paliwa, jest to koszt nie do zaakceptowania przez armatora.

Morskie szlaki handlowe, które zbiegają się i skupiają w wąskim gardle Zatoki Adeńskiej, za czubkiem Rogu Afryki wychodzą na otwarty ocean, gdzie rozwijają się w szeroką sieć łączącą wschodzące gospodarki Azji, pola roponośne Bliskiego Wschodu i europejskie rynki; spinają Indie z Afryką, Daleki Wschód z Zatoką Perską, wiodą przez Cieśninę Malakka do Azji i wokół Przylądka Dobrej Nadziei na Atlantyk. Wielkie trawlery zarzucają tu sieci, by łowić ryby i skorupiaki. Niemal wszystko, co się kupuje i sprzedaje w Europie, przeszło, w tej czy innej formie, tymi właśnie szlakami.

_Róg Afryki. Kluczowy rejon światowego transportu morskiego i teren działania piratów_
rys. Anna Pietrzyk

Oto Ocean Indyjski, kolebka globalizacji. Setki statków dziennie, dziesiątki tysięcy w ciągu roku; połowa globalnego handlu i dwie trzecie światowego transportu ropy naftowej. Miliardy dolarów w postaci gazu, ropy, samochodów, komputerów, ryb, ryżu, węgla, cyny, miedzi, drewna, stali, zboża, cementu, soli – wszystkiego, co niezbędne współczesnym społeczeństwom do życia. Nieprzeliczone rzesze marynarzy, kupców i rybaków. A całość nieustannie obserwowana przez krążące po orbicie satelity, pilnowana przez okręty wojenne, samoloty i śmigłowce, nadzorowana przez tłumy ludzi w sieci biur rozciągającej się od Londynu przez Dubaj po Singapur i Hongkong, wpatrzonych w ekrany komputerów, analizujących, przetwarzających dane, śledzących notowania giełdowe oraz wahania cen, decydujących, dokąd i po co płynie każdy z tych statków. Ogromna machina światowego handlu, w której wciąż i wciąż obracają się tysiące maleńkich kółek, zależnych od siebie nawzajem, zazębionych w niewyobrażalnej sieci powiązań.

I nagle w tryby tej potężnej, dobrze wyregulowanej maszyny wpadło ziarenko piasku, kamyk, zbyt drobny, by zniszczyć mechanizm, ale wystarczająco duży i twardy, by spowodować zgrzyty oraz tarcia.

Na Oceanie Indyjskim pojawili się piraci.

***

Piratów jest ośmiu. Stoją, opierając się o relingi, broń zwisa na paskach przewieszonych przez pierś lub ramię. Jeden, w białym podkoszulku na ramiączkach, rozsiadł się wygodnie na wywleczonym ze sterówki biurowym fotelu, złożywszy granatnik przeciwpancerny na kolanach.

Uśmiechają się, białe zęby lśnią na tle ciemnych twarzy. Widać, że są zadowoleni i – szczerze mówiąc – mają ku temu powody. Nie wiedzą jeszcze, że za statek, który porwali, dostaną ponad trzy miliony dolarów okupu, ale mogą się spodziewać, że raczej na tym interesie nie stracą. Są odprężeni, nie wyglądają, jakby martwiło ich to, że właśnie zrobiono im zdjęcie z wojskowego śmigłowca, który wystartował z jednego z kilku otaczających ich okrętów wojennych. Śmiało patrzą w obiektyw, z tą butną pewnością siebie charakterystyczną dla młodych, uzbrojonych mężczyzn. Broń, którą mają w rękach, daje im poczucie siły i władzy, załoga trzymana jako zakładnicy – nietykalności.

– To jest chyba najbardziej znane zdjęcie w tej branży – mówi Mark, nasz instruktor, kierując czerwoną kropkę laserowego wskaźnika na wyświetlacz. – Znajduje się wszędzie, w każdym opracowaniu, w każdej instrukcji, na każdej stronie internetowej na temat piractwa somalijskiego. Zapewniam, że jeśli będziecie kiedyś uczestniczyć w kolejnych szkoleniach albo czytać raporty o piractwie, w dziewięciu przypadkach na dziesięć właśnie to zdjęcie będzie użyte do pokazania, jak wyglądają piraci. Przyjrzyjcie się im dobrze. To jest właśnie wasz przeciwnik. Ludzie, którzy będą próbowali porwać ochraniane przez was statki.

– No, może akurat nie ci konkretnie – dodaje po chwili. – Ci już pewnie nie żyją. Ale podobni.

Sylwetki piratów zostały wycięte z większej fotografii, na której pozowali z załogą porwanego statku, powiększone i sklejone w jeden obrazek. Ubrani są po cywilnemu, w kolorowe podkoszulki i luźne spodnie, tylko jeden ma na sobie wojskowy kombinezon w maskujące łaty, a na głowie czołgowy hełmofon. U pozostałych jedynymi militarnymi elementami stroju są kamizelki taktyczne i broń. Pięciu uzbrojonych jest w kałasznikowy, dwóch ma RPG, ręczne granatniki przeciwpancerne radzieckiej produkcji, a u tego w hełmofonie nie widać żadnej broni. Trudno ocenić ich wiek, ale zapewne są młodzi, dużo młodsi ode mnie. Chudzi i drobni, wyglądają, jakby mógł ich przewrócić silniejszy podmuch wiatru, a każdy z nas, siedzących na sali wykładowej, był w stanie zmiażdżyć ich w rękach. Nie wydają się szczególnie przerażający. Ani jeden, co od razu rzuca się w oczy, nie trzyma broni poprawnie, to znaczy tak, jak trzymalibyśmy ją my, ludzie wyszkoleni i obyci z bronią. To amatorzy.

Choć zapewne groźni amatorzy. Może i nikt ich nie uczył prawidłowego i bezpiecznego obchodzenia się z bronią, ale urodzili się i wychowali w Somalii, co samo w sobie jest pewnego rodzaju szkoleniem wojskowym. Według statystyk większość piratów ma od kilkunastu do dwudziestu paru lat, co oznacza, że urodzili się już po wybuchu somalijskiej wojny domowej, która trwa od lat dziewięćdziesiątych. Koszmar wojny, którego my doświadczyliśmy krótko, podczas misji w Iraku czy Afganistanie, i oglądaliśmy zza pancerzy wozów bojowych, to dla nich codzienność, normalność, nie znają niczego innego. Nie mają nic do stracenia, a wiele do wygrania; śmierć nie robi na nich zapewne większego wrażenia, a zabicie człowieka nie wywołuje przyspieszonego bicia serca.

_Najsłynniejsze zdjęcie piratów somalijskich_
fot. Jason R. Zalasky, domena publiczna

Zdjęcie zrobiono sześć lat wcześniej. Statek nazywał się Faina i został porwany 25 września 2008 roku, kiedy płynął do Mombasy w Kenii z ładunkiem, który sam w sobie był cennym łupem: trzydziestoma trzema czołgami T-72 radzieckiej produkcji, sześcioma działkami przeciwlotniczymi, sześcioma wieloprowadnicowymi wyrzutniami rakietowymi, granatnikami, karabinami i amunicją. Być może kombinezon i hełmofon, które ma na sobie jeden z Somalijczyków, pochodzą właśnie z ładowni statku. Ironia losu – cały ten arsenał, wart trzydzieści milionów dolarów oraz wystarczający do uzbrojenia małej armii i wygrania niewielkiej wojny, przejęło kilku uzbrojonych w pordzewiałe kałasze nastolatków.

Choć oficjalnie końcowym odbiorcą miał być rząd Kenii, to podejrzewa się – a potwierdzili to zarówno sami piraci na podstawie dokumentów znalezionych na statku, jak i kilka agencji wywiadowczych – że tak naprawdę ładunek przeznaczony był dla Sudanu Południowego, objętego embargiem ONZ-etu na dostawy broni.

Marynarka wojenna USA, której okręty otoczyły i zablokowały porwany statek w pobliżu wioski Hinbarwaqo w Somalii, zażądała od piratów dowodu na to, że załoga jest cała i zdrowa. Kiedy marynarzy wyprowadzono na pokład, z jednego z krążących nad Fainą śmigłowców zrobiono fotografię, na której uchwycono też ośmiu piratów.

– Porwanie Fainy to jeden z przełomowych momentów w historii piractwa somalijskiego – opowiada dalej Mark. – To właśnie to wydarzenie i późniejsze porwania tankowca Sirius Star oraz kontenerowca Maersk Alabama zwróciły uwagę świata na Róg Afryki. Postanowiono problem rozwiązać. To tym czarnym dżentelmenom – znów kieruje laserowy wskaźnik na zdjęcie, czerwona kropka ląduje na czole jednego z piratów – zawdzięczacie szansę na karierę i dobre pieniądze w branży ochrony morskiej.

_Załoga Fainy pilnowana przez piratów. Kilku nastolatków z kałaszami bez problemu porwało statek przewożący prawdziwy arsenał_
fot. Jason R. Zalasky, domena publiczna

***

Mark, trzeba przyznać, nie wygląda na byłego żołnierza Royal Marines. Podstarzały, lekko łysiejący, z wydatnym brzuszkiem opiętym kraciastą koszulą wepchniętą w spodnie. Na ulicy nie wyróżniałby się niczym z tłumu: ot, zwykły starszy pan, brytyjski turysta na wycieczce w Polsce. Nie wiem, ile ma lat, ale z mojego punktu widzenia jest już stary, bardzo stary. Napomknął raz, że walczył w wojnie o Falklandy. W 1982 roku. Dwa lata przed moim urodzeniem.

Z brytyjskiej marynarki wojennej odszedł już wiele lat temu. Przez jakiś czas służył w policji, a po przejściu na emeryturę przeniósł się do sektora prywatnego. Najpierw sam pływał wokół Rogu Afryki jako MSO, Maritime Security Operator, potem awansował i został _team leaderem_, aż w końcu, jako jeden z najbardziej doświadczonych operatorów, zajął się szkoleniem nowego narybku dla branży. Czyli nas.

Był przedstawicielem brytyjskiej spółki, która miała nas zatrudnić.

– Pierwsza selekcja – mówił nam pierwszego dnia kursu – już się odbyła. Każdy z was spełnia warunki, by zostać operatorem. Służyliście w wojsku, macie doświadczenie z misji bojowych, mówicie po angielsku, niekarani. Teraz już z górki. Musicie tylko przejść kurs, zdać egzamin z teorii i z obsługi broni. To w zasadzie formalność, już teraz mogę powiedzieć, że najprawdopodobniej każdy z was nadaje się do tej pracy.

Na sali, oprócz Marka, jest nas ośmiu. Dwóch podoficerów z Pułku Specjalnego w Lublińcu, porucznik z jakiegoś zapomnianego przez Boga i ludzi zielonego garnizonu, położonego gdzieś wśród mazurskich lasów, gość po Legii Cudzoziemskiej, trzech szeregowych z Kawalerii Powietrznej i ja, też szeregowy, tyle że z krakowskiego desantu. Każdy z nas przesłużył większość swojego dorosłego życia w armii, każdy z nas był choć raz na misji bojowej, w Iraku lub Afganistanie, a niektórzy spędzili w tych krajach po kilka lat. Nie umiemy niczego prócz wojaczki. Przez wiele lat uczyliśmy się, jak strzelać, jak ułożyć spadochron, by się otworzył, jak zorganizować zasadzkę i jak wyjść z zasadzki zorganizowanej przez przeciwnika. Umiemy rozpoznać sygnały wskazujące, gdzie może leżeć zakopana mina pułapka, obsługiwać radiostację, szturmować budynek zajęty przez wroga, zamaskować się w lesie; wiemy, jak prowadzić drużynę w szyku ubezpieczonym i jak atakować tyralierą; potrafimy opatrzyć ranę postrzałową, założyć maskę przeciwgazową w trzy sekundy, czytać mapy, składać i rozkładać broń z zamkniętymi oczami. Celnie strzelamy, szybko biegamy, możemy maszerować dziesiątki kilometrów z ciężkim plecakiem na grzbiecie.

Z takim zestawem umiejętności trudno podbić cywilny rynek pracy.

Po odejściu z wojska mieliśmy do wyboru albo zaczynać wszystko od nowa, uczyć się nowego zawodu od zera, albo znaleźć pracę, w której nasze doświadczenie byłoby zaletą, nie przeszkodą.

I tak trafiliśmy tutaj, do podszczecińskiego ośrodka myśliwskiego, gdzie w niewielkiej sali i w miłej atmosferze, przypominającej raczej korporacyjne szkolenie niż wojskowy trening, mamy uczyć się, jak chronić statki handlowe przed somalijskimi piratami.

***

Abdullahi Abshir, zwany Boyah1, nie uważał się za pirata i nie lubił, gdy go tak nazywano. Wolał określenie, które w jego języku brzmi _badaadinta badah_, co można przetłumaczyć jako „obrońcy” lub „zbawcy mórz”, a organizację, którą założył i którą dowodził, nazywał strażą przybrzeżną. Choć, jak sam twierdził, porwał ponad ćwierć setki statków, nie widział w tym nic złego ani niewłaściwego. W jego oczach proceder ten był całkowicie usprawiedliwiony, więcej – słuszny i właściwy. Boyah i jego towarzysze walczyli tylko o to, co im się słusznie i według prawa należało, bronili swojej własności przed rabusiami, a swoje rodziny i całą społeczność przed biedą oraz głodem; odzyskiwali to, co im zagrabiono. Cóż, może nie zawsze bezpośrednio od tych, którzy grabili, ale jednak. Skoro państwo, pogrążone w wojnie domowej, rozdarte na kilka walczących ze sobą parapaństewek, obrócone w perzynę i złupione przez generałów, warlordów i zwykłych bandytów, nie było w stanie spełniać swoich podstawowych zadań i bronić somalijskiego wybrzeża, ktoś musiał wziąć na barki ten obowiązek i ten ciężar.

Wziął go Boyah.

Kiedyś, przed wojną, był rybakiem, jednym z wielu zamieszkujących Eyl, miasto leżące nad brzegiem Morza Arabskiego, na terytorium, które w niedalekiej przyszłości miało stać się półautonomicznym państwem Puntland. Pracował dla niewielkiej firmy poławiającej homary. Nawet upadek rządu dyktatora Mohammeda Siada Barre’a w 1991 roku i wojna domowa, która potem wybuchła, nie zakłóciły znacząco życia w Eyl. Walki toczyły się głównie na południu, różne frakcje i ugrupowania tłukły się o Mogadiszu, a do Puntlandu, położonego daleko na północ od stolicy, na samym czubku Rogu Afryki, wojna docierała rzadko. Nawet gdy w Somalii wylądowali obcy żołnierze, to swoje bazy założyli na południu, gdzie byli w stanie nadzorować rozdzielanie pomocy humanitarnej i skąd amerykańscy rangersi mogli polować na warlorda Mohameda Farraha Aidida, który z jakichś powodów drażnił ich bardziej niż pozostali watażkowie. Boyah żył więc z grubsza tak jak wcześniej. Przynajmniej do czasu.

_Abdullahi „Boyah” Abshir, jeden z ojców założycieli współczesnego piractwa somalijskiego_
fot. Michael Kamber / The New York Times / EastNews

Najpierw na wodach w pobliżu Eyl pojawiły się zagraniczne statki rybackie. Wcześniej, przed upadkiem reżimu, też tu łowiły – okolica obfitowała w homary i cenne gatunki ryb – ale musiały mieć odpowiednie licencje i skrępowane były przepisami o ograniczeniu połowów oraz ochronie środowiska. Teraz, gdy marynarka wojenna Somalii rozpadła się na dziesiątki drobnych flot, z których każdą dowodził inny watażka i używał jej głównie do zwalczania politycznych przeciwników, a straż przybrzeżna przestała funkcjonować, nikt nie był w stanie pilnować wód terytorialnych. Zagraniczne firmy zaczęły więc traktować je jako bezpańskie i wolne od wszelkich ograniczeń; nie było przecież nikogo, kto mógłby wyegzekwować przestrzeganie przepisów czy norm chroniących i środowisko naturalne, i interesy lokalnych rybaków. Wielkie trałowce wpływały więc na tradycyjne łowiska klanu Madżerten, z którego pochodził Boyah, jak na swoje, przeorywały stalowymi sieciami morskie dno, zagarniając wszystkie homary i niszcząc rafy, w których żyły. Wkrótce skorupiaki zniknęły całkowicie z wód wokół Eyl i innych nadmorskich miast. Również ryb zaczęło brakować. Nie dość, że zagraniczne statki wciąż łowiły bez umiaru, to jeszcze niektóre z nich traktowały wody terytorialne Somalii jak darmowe wysypisko śmieci. Legalne pozbywanie się toksycznych odpadów jest kosztowne i niewygodne, zatapianie ich u wybrzeży upadłego państwa nie kosztowało nic. Ryby, których nie zagarnęły sieci zagranicznych statków, wyzdychały od zanieczyszczeń.

Boyah i podobni mu rybacy nie mieli innych możliwości utrzymania siebie i swoich rodzin, w kraju nie funkcjonował już żaden przemysł, nie istniał handel, susza i działania wojenne wywołały klęskę głodu, a przeżycie całego niemal narodu było od lat całkowicie uzależnione od zagranicznej pomocy humanitarnej. Z tym że większość tej pomocy szła na południe, tam, gdzie toczyły się walki i gdzie żołnierze w błękitnych hełmach mogli pilnować, by nikt jej nie rozkradał. Rybacy z Puntlandu nie dostawali nic i nie mieli niczego oprócz swych łodzi, swych sieci i ryb pływających w ich morzu. I oprócz karabinów, rzecz jasna. Broń była bowiem wtedy jedynym towarem, którego w Somalii nie brakowało.

Trudno więc się dziwić, że uzbrojeni i zdesperowani rybacy nie mogli patrzeć spokojnie na statki wielkich, zagranicznych korporacji, które traktowały ich łowiska jak własne i rujnowały życie lokalnej społeczności, wpędzając ją w biedę i beznadzieję. Rybacy zaczęli atakować kutry rybackie. Podpływali blisko, strzelali, najpierw w powietrze, na postrach, ale niekiedy statki miały ochronę i odpowiadano z nich ogniem, więc rybacy szybko nauczyli się, że strzelać trzeba tak, by nikt już odpowiedzieć ogniem nie zdołał. Trupy padały po obu stronach. Czasem rybakom udawało się wejść na pokład, a wtedy, w ramach rekompensaty za swoje straty, zabierali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Było tylko kwestią czasu, aż ktoś palnął się w czoło i powiedział: przecież najwięcej wart jest sam statek i załoga, dlaczegóż by nie zabrać właśnie ich?

I tak to się wszystko zaczęło. Przynajmniej według Abdullahiego Boyaha Abshira, jednego z ojców założycieli współczesnego piractwa somalijskiego.Rozdział 2
SOLIDARNOŚĆ KRWI

Kurs przygotowujący do zawodu oficera bezpieczeństwa morskiego, człowieka mającego bronić statków przed piratami, wygląda nieco inaczej, niż można by się tego spodziewać. Bardziej niż szkolenie wojskowe przypomina naukę w szkole wieczorowej czy korporacyjny _meeting_. Sala wykładowa, ławki, stojak z ekranem i projektor. W kącie stolik, a na nim termos z kawą, plastikowe kubeczki, karton mleka i ciastka. Instruktor wyświetla slajdy.

– Większość z tego, czego się tu nauczycie, nie przyda wam się w pracy, jaką będziecie wykonywać – ostrzegł nas już na początku kursu. – Szczerze mówiąc, nie przyda wam się nigdy i do niczego. Ale musimy przez to przebrnąć. Wiecie, jak jest.

Ustawy, regulacje, przepisy o pracy na morzu, ochrona środowiska, BHP i ochrona przeciwpożarowa. Międzynarodowe prawo morskie. Najmniej jest o samych piratach.

Wbrew pozorom oficer bezpieczeństwa morskiego nie musi być specjalistą od piractwa. Jakąś tam wiedzę, oczywiście, musi posiadać, znać pirackie _modus operandi_, wiedzieć, gdzie piratów można spotkać, umieć odróżnić łódź piracką od rybackiej, liznąć prawa międzynarodowego i znać na wyrywki prawo użycia broni, by wiedzieć, kiedy może strzelać, a kiedy absolutnie nie. Jednak wiedza o historii Somalii i samym piractwie, o uwarunkowaniach społeczno-politycznych, które leżały u podstaw całego procederu, i sposobach finansowania wypraw, znajomość sylwetek pirackich przywódców, grup i powiązań między nimi – to wszystko jest absolutnie zbędne, podobnie jak konwojentowi ochraniającemu bankowe transporty nie przyda się raczej szczegółowa wiedza o strukturze zorganizowanych grup przestępczych, ma tylko wiedzieć, kiedy i jak użyć broni.

O samej Somalii zaś nie musimy wiedzieć praktycznie nic, poza tym, że istnieje, że leży tam, gdzie leży, i że najlepiej trzymać się od niej z daleka.

– Nigdy nie postawicie stopy na terytorium Somalii – mówi Mark. – Nigdy nie wejdziecie na jej wody terytorialne, a prawdopodobnie nie zbliżycie się nawet do niej na odległość mniejszą niż kilkaset mil morskich.

O Somalii nie musimy wiedzieć nic. Ale z drugiej strony taka wiedza w niczym nie przeszkadza. A piraci, przed którymi będziemy bronić statków, wywodzą się z tego kraju pustynnych płaskowyżów, rybaków i koczowników, kraju klanowych wojen i rodowych wróżd, w którym wciąż obowiązują starożytne plemienne prawa. By piratów zrozumieć, by pojąć, co nimi kieruje, co ich pchnęło do wyprawiania się na morze, by uniknąć pochopnych wniosków i błędnych założeń, trzeba chociaż pobieżnie ich ojczyznę poznać.

Piraci bardzo lubią się odwoływać do swojego mitu założycielskiego, opowieści o walce z nielegalnymi połowami, przywoływać go jako usprawiedliwienie procederu, który uprawiają, kreować się na współczesnych Robin Hoodów, szlachetnych rozbójników, „obrońców mórz”. Nawet jeśli morskie rozbójnictwo rozprzestrzeniło się na niemal całą północno-zachodnią część Oceanu Indyjskiego, od Zatoki Adeńskiej niemal po wybrzeża Indii i Madagaskaru, to swój początek miało przecież w słusznej walce biednych rybaków z drapieżnymi i zachłannymi korporacjami, za nic mającymi sobie dobro zarówno mieszkańców Somalii, jak i środowiska. Mit rozpowszechnił się szeroko i do dziś ma się nieźle.

Prawda jest jednak bardziej skomplikowana i złożona.

By ją zrozumieć, nie wystarczy cofnąć się o te trzy dziesięciolecia, do początku lat dziewięćdziesiątych, gdy młodzi rybacy zaczęli napadać na statki rybackie. Trzeba cofać się dalej i dalej, do dnia, gdy obalono prezydenta Somalii Abdirashida Alego Shermarke, do czasów kolonialnych i dalej w głąb dziejów, do dawnych czasów, gdy koczownicze plemiona przepędzały swe stada od jednego wodopoju do drugiego.

***

Abdirashid Ali Shermarke był dopiero drugim demokratycznie wybranym prezydentem Somalii, która niepodległość odzyskała dziewięć lat wcześniej, w roku 1960. Najpierw, 25 czerwca, jej północna część, angielska kolonia zwana Somalilandem Brytyjskim, a 1 lipca sama Somalia, będąca włoskim terytorium powierniczym. Oba kraje połączyły się w jedno pięć dni później, na podstawie _Aktu o jedności_.

Entuzjazm wywołany odzyskaniem niepodległości i zjednoczeniem szybko jednak przeminął. Somalia, podobnie jak wiele innych krajów afrykańskich po okresie kolonialnym, błyskawicznie przeobraziła się w klasyczne państwo drapieżcę, w którym elita władzy wykorzystuje swoją pozycję nie do zarządzania krajem i polepszania bytu obywateli, ale do bezlitosnego ich łupienia w celu wzbogacania siebie, swoich rodzin i swoich klanów. Cała dynamika politycznego życia Somalii, mimo formalnego istnienia demokracji partyjnej, opierała się bowiem na plemionach i klanach, podobnie zresztą jak całe życie społeczne w Somalii. W kraju tym bowiem nie istniały żadne inne tradycje polityczne niż te związane z rywalizacją nomadycznych plemion, oparte na prawie zwyczajowym zwanym _heer._

_Lato 1960 roku. Somalia staje się niepodległym państwem. Na zdjęciu uścisk dłoni dwóch najważniejszych wówczas obywateli tego kraju – premiera Abdirashida Alego Shermarke (po prawej) i prezydenta Adena Abdullaha Osmana Daara_
fot. AFP / EastNews

W niepodległej Republice Somalii szybko okazało się, że status poszczególnych plemion nie jest taki sam. Zwłaszcza zamieszkujące były Somaliland Brytyjski plemiona z rodziny Isaaq czuły się pokrzywdzone. Według ustaleń, które legły u podstaw _Aktu o jedności_, władza nad krajem miała być sprawowana rotacyjnie z Mogadiszu, stolicy byłej włoskiej kolonii, i Hargeysy, stolicy Somalilandu, jednak po zjednoczeniu członkowie południowych i wschodnich klanów, zwłaszcza z dwóch dużych plemion, Darod i Hawiye, zapomnieli o umowie i nie mieli najmniejszego zamiaru dzielić się władzą. Zajęli wszystkie instytucje polityczne, obsadzili swoimi ludźmi ministerstwa i służby mundurowe. W 1961 roku wybuchło nawet niewielkie powstanie w armii przeciwko nierównemu traktowaniu członków plemienia Isaaq, ale szybko je stłumiono.

O kondycji somalijskiej demokracji tamtego okresu najlepiej świadczy to, że gdy w wyborach w 1969 roku większość mandatów zdobyła partia Somalijska Liga Młodych, wówczas niemal wszyscy parlamentarzyści z innych partii natychmiast się do niej zapisali, by zapewnić sobie dostęp do władzy i funduszy. Somalia stała się _de facto_ państwem jednopartyjnym, ale z niewielką dyscypliną partyjną, skoro każdy z deputowanych czuł większą lojalność wobec klanu niż partii i każdy na własną rękę plądrował kraj.

Nic więc dziwnego, że niewielu było takich, którzy żałowali, że rządy Somalijskiej Ligii Młodych nie przetrwały nawet roku, i niewielu płakało po obalonym prezydencie Abdirashidzie Alim Shermarke.

Shermarke został obalony 15 października 1969 roku podczas swojej wizyty w mieście Los Anod na północy kraju. Zrobiono to szybko, skutecznie i definitywnie – strzałem z pistoletu w głowę. Zabójcą był jego własny ochroniarz, ale niewielu miało wątpliwości, że za zamachem stał głównodowodzący somalijskiej armii, generał Mohammed Siad Barre. Żadnego udziału w zabójstwie prezydenta ani nakłaniania do tego czynu nigdy mu wprawdzie nie udowodniono, ale nie ma w tym nic dziwnego, bo niby kto i jak miałby coś udowodnić? Ledwo ciało Abdirashida Alego Shermarke zdążyło ostygnąć, generał przeprowadził pucz, niemal bezkrwawy, jeśli nie liczyć krwi jego poprzednika, która wsiąkła w losanodzkie piaski, przejął władzę i trzymał kraj w żelaznym uścisku przez dwadzieścia lat. Każdy, kto chciałby dowodzić, że generał zamieszany był w zabójstwo Alego Shermarke, skończyłby podobnie jak on.

Dyktator

Nie wiadomo, czy Mohammed Siad Barre faktycznie stał za zamachem na swojego poprzednika. Nawet jeśli nie, to szybko wykorzystał nadarzającą się okazję. Pucz był w istocie błyskawiczny, przygotowania do niego zajęły zaledwie kilka dni i już 21 października, sześć dni po śmierci prezydenta, Siad Barre wraz z grupą lojalnych oficerów wyprowadził wojsko na ulice, przejął władzę i powołał Najwyższą Radę Rewolucyjną. Zgodnie ze starą rzymską zasadą prawną nakazującą podejrzewać tego, kto na popełnieniu czynu skorzystał najwięcej, wszystko wskazuje na winę Mohammeda Siada Barre’a.

Początkowo nikt nie miał zamiaru szczególnie za to generała potępiać, nawet jeśli miał ręce splamione krwią demokratycznie wybranego prezydenta, bo zabicie rywala nie było w Somalii postrzegane jako coś, co by wykluczało polityka z grona ludzi godnych szacunku, a i sama somalijska demokracja daleka była od doskonałości. Mohammed Siad Barre, niesiony falą narodowego entuzjazmu, wziął się za modernizowanie kraju.

Był typem marksistowskiego dyktatora, jakich wielu dorwało się do władzy w krajach Trzeciego Świata w okresie dekolonizacji i zimnej wojny. Za cel postawił sobie przemodelowanie somalijskiego społeczeństwa, unowocześnienie go w duchu naukowego socjalizmu i wciągnięcie w XX wiek, choćby się zapierało rękami i nogami. Za główne przeszkody w osiągnięciu tego celu uważał system plemienny i tradycje nomadyczne, więc postanowił wyrwać je z korzeniami.

Od razu zdradzę: nie udało mu się. I nie ma w tym nic dziwnego, gdyż zadanie, którego się podjął, wydaje się ponad ludzkie siły. Plemienno-klanowa tożsamość Somalijczyków była i nadal pozostaje bardzo silna. Nawet dziś, gdy znaczenie starszyzn plemiennych i prawa zwyczajowego nieco zmalało, wciąż to klan jest podstawą identyfikacji Somalijczyków, a w czasach, gdy Siad Barre brał się za unowocześnianie kraju, większość jego mieszkańców (nawet siedemdziesiąt procent) żyła na pustynnych płaskowyżach, zajmując się jedynie tym, co uważano za godne mężczyzny, czyli pasterstwem i rabunkiem. Plemiona nomadów przemierzały Somalię wzdłuż i wszerz, rywalizując o pastwiska i wodę.

Ciężkie życie na ubogiej w zasoby pustyni wykształciło system praw i zwyczajów zwany _heer_, który pozwalał przetrwać. W surowych warunkach samotny człowiek umiera, gwarantem przeżycia jest grupa, klan. Priorytetem jest więc przetrwanie klanu, nie życie jego pojedynczego członka czy życie najbliższej rodziny, bo bez klanu i tak nikt nie przeżyje. _Heer_ zakładał więc bezwzględną ochronę członków własnego klanu przed obcymi i obowiązek krwawej zemsty za krzywdy im wyrządzone. Jeśli ktoś zabił kogoś z klanu, należało w odpowiedzi zabić kogokolwiek z jego klanu, niekoniecznie winowajcę, bo to klan, a nie pojedynczy człowiek, był podstawową jednostką, według której się identyfikowano. Nikt nie uważał tego za odpowiedzialność zbiorową czy ukaranie niewinnego człowieka – zbrodnię popełnił klan i klan musiał ponieść karę.

System ten ma jednak kilka wad, ale nie takich, które nam, ludziom z innego kręgu kulturowego, przychodzą na myśl w pierwszej kolejności. Każde zabójstwo, o które w końcu nietrudno podczas kłótni o dostęp do jedynego w promieniu dziesiątek kilometrów źródła wody, zobowiązywało klan ofiary do zemsty, ta zaś, jeśli się dokonała, nakładała identyczny obowiązek na drugi klan. Nietrudno się domyślić, że spirala przemocy nakręcała się szybko i mogło łatwo dojść do zagłady obu grup. By więc klany nie pogrążyły się w krwawych wendetach i nie powybijały wzajemnie, istniał też system zapłaty za krew, zwany _diya_. Za zabójstwo lub inną krzywdę można było zadośćuczynić, płacąc klanowi odpowiednią liczbą wielbłądów czy owiec. I dopiero wówczas, gdy tej „krwawej zapłaty” nie otrzymano, brano się za wymierzanie sprawiedliwości w inny sposób.

***

Somalijski podział plemienno-klanowy jest niezwykle skomplikowany, ale żeby zrozumieć Somalię, jej historię, a nawet genezę piractwa, trzeba się z nim przynajmniej pobieżnie zapoznać. Według uproszczonej (bardzo uproszczonej!) systematyki Somalijczycy należą do sześciu głównych plemion: Darod, Dir, Hawiye, Isaaq, Digil i Rahanwein. Pierwsze cztery to plemiona koczownicze, uważające się za prawdziwych Somalijczyków, dwa ostatnie tradycyjnie zajmowały się rolnictwem, zajęciem poślednim i upokarzającym, niegodnym mężczyzn, dlatego też były przez nomadów lekceważone i regularnie napadane. Plemiona – według na poły mitycznych drzew genealogicznych, sięgających setki lat wstecz, do historycznego lub legendarnego założyciela – dzielą się na klany, te na podklany i tak dalej, aż do najmniejszych grup, jakie stanowią wspólnoty _diya_, składające się z członków szeroko pojmowanej rodziny i akceptujące wzajemną solidarność krwi.

_Mohammed Siad Barre. Czy to on stał za zamachem na prezydenta Somalii?_
domena publiczna

Zrozumienie tej struktury, jej dynamiki, wzajemnych stosunków, sojuszy i konfliktów, zadawnionych uraz i długów jest dla kogoś z zewnątrz niemożliwe. Natomiast sami Somalijczycy poruszają się w tej plątaninie plemion, klanów, podklanów, podpodklanów, rodów i rodzin swobodnie niczym wielbłąd po pustyni. Potrafią wymienić swoich przodków z wielu pokoleń wstecz i na podstawie takiego drzewa genealogicznego innej osoby ocenić, czy ją lubią, czy może wręcz przeciwnie.

Wybiegając nieco w przyszłość: kiedy obalono z kolei Mohammeda Siada Barre’a i plemię Hawiye zdobyło Mogadiszu, przeprowadziło tam regularną eksterminację członków wrogich plemion i klanów – a kto jest wrogiem, rozpoznawano według metody, którą tak opisał korespondent Reutersa Aidan Hartley w książce _The Zanzibar Chest_:

Kolejka cywilów kuliła się przy blokadzie drogowej przed bandą rebeliantów. Kiedy przepuszczano jednego, kolejny podchodził i zaczynał wypowiadać litanię imion. Mój przewodnik o ogniście czerwonych włosach powiedział, że ci ludzie recytują drzewo genealogiczne swojego klanu pokolenie za pokoleniem, aż do przodka-założyciela. Było to niczym badanie DNA lub odcisków palców, albo niczym encyklopedia traktatów pokojowych i długów krwi, pozostawionych, by gniły przez stulecia. Właśnie myślałem, jak poetycka w swej istocie jest ta idea, gdy nagle bang! – zastrzelono jednego z cywilów. Upadł z krwią lejącą się z głowy, a jego trupa zawleczono na stertę innych ciał.

– Zły klan – powiedział mój ognistowłosy przewodnik2_._

***

Mohammed Siad Barre uznał, że najlepszą metodą na wykorzenienie tradycji wywodzących się z pastersko-koczowniczo-zbójeckiego trybu życia będzie przesiedlenie nomadów daleko od ich pastwisk oraz stad i zmuszenie do zmiany zawodu. Część z nich pozamykał w państwowych gospodarstwach rolnych, innych wysłał do Mogadiszu, kolejnych osiedlił na wybrzeżu i kazał im zajmować się rybołówstwem, które wcześniej w Somalii nie było zbyt popularne i traktowane przez koczowników z pogardą na równi z rolnictwem czy handlem. Teraz jednak nie mieli wyboru i na wybrzeżu zaczęły wyrastać rybackie wioski, których mieszkańcy byli w pełni uzależnieni od morza i tego, co w nim złowili. W ten sposób dyktator nieświadomie położył fundamenty pod rozwój piractwa dwadzieścia lat później.

Jednocześnie Siad Barre, oficjalnie próbując zwalczać system plemienno-klanowy, w rzeczywistości mniej lub bardziej świadomie go wspierał. Przede wszystkim w naturalny dla Somalijczyka sposób oparł swoją władzę na członkach klanu Marehan, z którego się wywodził i któremu mógł najbardziej ufać, oraz dwóch innych klanów z plemienia Darod, Dhulbahante i Ogadeni. Pozostałe w różnych okresach prześladował, stosując klanową odpowiedzialność zbiorową. Gdy na przykład grupa pułkowników z klanu Madżerten podjęła nieudaną próbę zamachu stanu, Siad Barre mścił się na całym klanie. Rozgrywał też różne klany przeciwko sobie, według starej zasady „dziel i rządź”, a opornych przywódców plemiennych porywał i mordował. Postępując w ten sposób, co jasne, nie tylko nie zlikwidował podziałów plemiennych, ale jeszcze je wzmocnił, a nienawiść i „długi krwi” między klanami narastały. To również, jak się miało okazać, nie było bez znaczenia dla powstania piractwa.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

1 Somalijczycy lubują się w przydomkach. Niemal każda ważna postać pochodzenia somalijskiego występująca w tej książce lepiej znana jest pod przydomkiem niż prawdziwym nazwiskiem. Dotyczy to zarówno piratów, jak i prezydentów. Nie wiem, skąd ta miłość do przydomków się wywodzi, ale trzeba przyznać, że zwyczaj ten znacznie ułatwia orientowanie się, kto jest kim w kraju, gdzie większość mężczyzn nosi imiona Ahmed, Mohamed lub Abdullahi.

2 Cytat za: Jay Bahadur, _The Pirates of Somalia_, Pantheon Books, New York 2012 , (tłumaczenie moje – S.S.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: