Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Obrzydliwa anatomia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 września 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Obrzydliwa anatomia - ebook

Kto zdecydował o tym, że kobiety powinny depilować nogi, wąsik czy pachy?

Dlaczego głęboki dekolt jest seksowny, a „camel toe” odrażający?

I czy w każdym pępku zbierają się kłaczki?

Ta książka nie poprawi ci fryzury, nie nauczy cię, jak w dziesięć minut wydepilować całe ciało czy schudnąć przed urlopem. Pomoże ci jednak zrozumieć, dlaczego przejmujesz się niedoskonałościami swojej urody i jak bardzo są one nieistotne.

Mara Altman z rozbrajającą szczerością opowiada o swoich zmaganiach z pytaniami o to, dlaczego kobiece ciało bywa skomplikowane. Zabiera cię w ciałopozytywną podróż od stóp do głów, pomaga zaakceptować swoje obrzydliwości i otoczyć je miłością.

Dzięki jej wnikliwości i humorowi przekonasz się, że mankamenty kobiecego ciała są jego zaletami, a obrzydliwości – supermocami. Zrozumiesz, że ciało jest po prostu najlepszym opakowaniem twojej wyjątkowej osobowości.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66436-43-5
Rozmiar pliku: 3,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Mówi się, że aby zostać mistrzem w jakiejkolwiek dziedzinie, należy się w niej szkolić przez 10 000 godzin. Żyję w swoim ciele już 306 600 godzin, a jednak w kwestii obsługi tej góry mięsa wciąż czuję się jak nowicjuszka. Kiedy już mi się wydaje, że wiem, jak działa ta maszyna, coś się zmienia – z przodu klatki piersiowej wyrastają jakieś dwie wypustki, zaczynają kiełkować wąsy, innym razem na gałkach ocznych pojawiają się dziwne plamki – a ja znowu jestem zszokowana i zdumiona, ale też wielce zaciekawiona nowymi zjawiskami. Nie zliczę, ile razy się zastanawiałam – zwłaszcza po pikantnym posiłku – dlaczego proces ewolucji nie dokonał się chociaż odrobinę sprawniej i nie wykształciliśmy dotąd trwalszego materiału w naszych zadkach do uwalniania gazów – może czegoś w typie ołowianych rur?

Chciałabym móc powiedzieć, że poświęciłam życie na poszukiwanie lekarstwa na nowotwory, zwalczanie głodu na świecie czy zażegnanie globalnego ocieplenia, ale niestety – mój mózg sam z siebie podąża w kierunku zagadnień związanych z tajnikami kobiecego ciała. Przez większość moich dni rozważałam takie kwestie, jak potencjalne zalety aerodynamiczne wielbłądziego kopyta czy powody, dla których ludzkie ciało musi się pocić… Często chowam się w publicznych toaletach, by wysuszyć mokre pod pachami plamy na bluzce i dalej udawać, że nie mam gruczołów potowych. I dlaczego za każdym razem, kiedy kucam, mój pies zmierza prosto do mojego krocza? Jedynym obiektem atakowanym przez to zwierzę z taką samą uporczywością jest kosz na śmieci.

Chciałabym należeć do osób, które rano, popijając espresso, rozwiązują krzyżówkę w „New York Timesie” – cóż za szlachetne hobby! – ale ja zamiast tego rozmyślam, dlaczego podczas bzykanka nigdy nie wydaję z siebie tak ponętnych, kuszących dźwięków jak gwiazda porno Sasha Grey w filmie Asstravaganza 3… Czy istnieje jakaś grupa wsparcia dla ludzi milczących podczas zbliżenia?

Może na moment zostawmy ideę odpowiedzialności za własne czyny tudzież myśli i postarajmy się zrzucić winę za moje niekończące się rozważania o sprawach cielesnych na moich rodziców. Dorastali w latach 60. ubiegłego wieku w USA i byli w pewnym sensie hipisami – ale tak bardzo przywiązanymi do wolności światopoglądowej, że nie zgadzali się nawet na określanie ich mianem hipisów.

– Hipisi byli wielkimi konformistami – mawiała mama.

Moi rodzice poznali się w szkole średniej, a potem oboje zostali wyrzuceni z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Zaczęli na tyłach domu uprawiać rośliny – głównie kaktusy i sukulenty. Utrzymywali się z ich sprzedaży wysyłkowej i lokalnym sklepom spożywczym.

Mama nigdy nie stosowała żadnych środków zmieniających wygląd – nie malowała się, nie używała dezodorantów, staników typu push-up ani butów na wysokich obcasach. Nie uważała za potrzebne korzystanie z kremów przeciwzmarszczkowych, a o wypełniaczach skóry nawet nie marzyła (kiedy przeczytała ten tekst, zapytała: „A co to są wypełniacze?” Poważnie!). Nie goliła nóg ani pach – do dziś tego nie robi. Aż do ostatnich klas podstawówki uznawałam to za normalne zachowanie kobiety. Właśnie wtedy zauważyłam, że inne mamy nie mają wielkich czarnych krzaków pod pachami, kiedy machają do swoich pociech na placu zabaw. Wyobrażałam sobie astronautów obserwujących moją mamę z kosmosu. „Houston, mamy problem – widzę dwie czarne dziury błąkające się gdzieś na przedmieściach San Diego”.

Chociaż byłam dumna z oryginalności mamy, jednocześnie bałam się, że z jej powodu stanę się pośmiewiskiem w szkole. Próbowałam jej wytłumaczyć, że wcale się nie pogniewam, jeśli będzie do mnie machała mniej energicznie, i że w ogóle najlepiej trzymać łokcie blisko tułowia.

Tak więc przez długi czas nie miałam zbyt obszernej wiedzy na temat kobiecych spraw. W wieku dwudziestu kilku lat wciąż sądziłam, że kosmetyczkom depilującym włosy woskiem płaci się za milczenie w sprawie owłosienia klientek.

Mój tata także kręcił nosem na wszystko, co wydawało mu się nienaturalne. Nienawidził perfum i wszelkich sztucznych zapachów. Kiedy na próbę spryskałam się dezodorantem przyjaciółki kupionym w pobliskiej drogerii, wykrzywił się i opuścił wszystkie szyby w samochodzie. Przyłapawszy mnie pewnego razu na malowaniu się szminką, spojrzał na mnie tak, jakbym zamordowała wielką mięciutką pandę, by użyć jej wnętrzności do wymalowania sobie barw wojennych.

Dorastając, miałam bardzo osobliwy pogląd na kobiecość. Uważałam, że jakiekolwiek sztuczne poprawianie własnego wyglądu byłoby wyrazem braku samoakceptacji i oznaczałoby, że nie mam w sobie wystarczająco dużo siły, by być sobą. Wszystkie dziewczyny, które nosiły makijaż, farbowały włosy i ukrywały odór swojego ciała, wydawały mi się oszustkami. Ja za to, chodząc po świecie w chmurze wytworzonego przez organizm zapachu potu, pozostawałam prawdziwa. Oczywiście bycie autentycznym nie wykluczało częstego uczucia dyskomfortu… Toczyła się we mnie nieustanna walka między wiernością swoim przekonaniom a zażenowaniem. W końcu zrozumiałam, że tożsamość człowieka może być uzupełniana – co niekoniecznie oznaczało ukrywanie jej – wybranym przez niego sposobem sztucznego wyrażania swojej osoby.

Ostatecznie dorastałam w środowisku, które uwrażliwiło mnie na obowiązujące normy społeczne – a to z powodu wciąż zżerającego mnie wstydu, że nigdy nie będę w stanie im sprostać. Chociaż dziś stosuję wiele praktyk poprawiających urodę, od których tak stroniłam, nieustannie zadaję sobie pytanie: „Ale po co to wszystko?”. Przypuszczam, że to wpływ takiego, a nie innego wychowania. Z drugiej jednak strony nie jestem pewna, czy mam prawo o wszystko obwiniać rodziców. Ich awersja do golarki raczej nie wpłynęła na fakt, że przez ostatnie kilka dni przekopywałam się przez współczesną literaturę w poszukiwaniu wszelkich informacji o hemoroidach, ani nie wyjaśnia, dlaczego po ciężkim tygodniu w ramach relaksu przez godzinę oglądałam na YouTubie filmy pokazujące metody usuwania zaskórników…

Tak czy inaczej, nie twierdzę, że rozwinęłam swój potencjał bardziej niż jakakolwiek inna kobieta. Po prostu mój niestabilny i pełen obaw stosunek do poszczególnych części własnego ciała – takich jak wnętrzności, haluksy, pępek czy dość produktywne gruczoły potowe – pchnął mnie do poszukiwania odpowiedzi u ludzi wszelkich wiar i praktyk duchowych: od czcicieli Matki Natury w leśnym sanktuarium w Bainbridge Island po najlepszych duńskich ekspertów od wszy.

Ta książka nie poprawi ci fryzury, nie wyleczy infekcji drożdżakowej ani nic z tych rzeczy, ale mam nadzieję, że pokazanie naszych kobiecych przekonań, praktyk i sutków w powiększeniu będzie malutkim krokiem w kierunku zastąpienia tendencji do samobiczowania szacunkiem, wstydu – dumą, a odoru z pochwy… no dobrze, ten zapach jest raczej nie do uniknięcia. Tak czy owak – przypuszczalnie zrozumiesz, że zespół napięcia przedmiesiączkowego może być traktowany jako moc nadprzyrodzona!

Z ang. camel toe lub cameltoe. Chodzi o wcinanie się obcisłej bielizny w srom kobiety, co ma bardzo erotyczny wydźwięk (wszystkie przypisy w tej książce pochodzą od tłumacza).1. Kobieta z brodą

Był przełom XX i XXI wieku. Miałam 19 lat i studiowałam na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles – uczelni słynącej z dziewcząt o śnieżnobiałej cerze oraz pikantnego meksykańskiego jedzenia. Poszłam ze znajomymi na obiad do knajpy serwującej taco przy Sepulveda Boulevard, w której ciemnoskóry i zabójczo przystojny młody kelner o imieniu Gustavo zwrócił szczególną uwagę na moją twarz… Nigdy nie zapomnę tego imienia – Gustavo. Flirtowaliśmy nad horchatą i robiliśmy do siebie maślane oczy nad guacamole. Moi znajomi zupełnie wtopili się w tło i po pewnym czasie nie zauważałam już nikogo innego. Zostaliśmy w sali sami, tylko ja i on. Za każdym razem, gdy przechodził obok naszego stolika, zerkał ukradkiem w moim kierunku, a ja odwzajemniałam jego zainteresowanie uśmiechem wyrażającym obietnicę czegoś znacznie poufalszego. W pewnym momencie wydawało się, że w tym maratonie tańca godowego zamienimy parę słów na tematy inne niż specjalność zakładu.

Wreszcie nadeszła stosowna chwila: uregulowanie należności. Gustavo położył paragon przed moimi znajomymi i pochylił mi się nad niecierpliwie wyczekującym uchem. Byłam tak podekscytowana, że czułam ciarki na plecach. Co też on zaraz do mnie wyszepcze? Może swój numer telefonu… albo adres… oświadczy się?

I wtedy z jego zmysłowych ust runęło na mnie – niczym ekskrementy z piniaty – sześć prostych słów, które na zawsze wryły mi się w pamięć:

– Podobają mi się twoje blond wąsiki.

Przenieśmy się w czasie o 11 lat później. Właśnie przygotowuję się do ślubu ze wspaniałym mężczyzną, który jest obficie owłosiony. To sprawia, że u jego boku czuję się nie tylko szczęśliwa, ale też gładka… Piszę tę historię dla niego, ponieważ mam mu do przekazania ważny komunikat.

Dave, muszę ci coś powiedzieć…

Jestem kobietą z brodą.

Nie, nie w sensie kobiet pokazywanych w dawnych czasach w cyrku! Bardziej w stylu kobiet, które widuje się codziennie na ulicy, w czasopismach czy w kawiarni za rogiem. Tak, Dave, one też mają brodę. Oczywiście nie zdajesz sobie z tego sprawy, że my wszystkie (może z wyjątkiem kilku mieszkanek Azji Południowo-Wschodniej, ale o tym później) przechodzimy nieustanny proces usuwania zbędnego niechcianego owłosienia, w które nie wiadomo po co wyposażyła nas Matka Natura.

Widzisz, ewolucja spłatała złośliwego figla rzekomo piękniejszej płci. Mam tu na myśli włoski na podbródku, wokoło sutków, pod nosem, na udach i – tak, tak – nawet na palcach u nóg. Dave, przysięgam, że to prawda! Mamy włosy nawet tam! Dokładnie tak jak ty! Z tą różnicą, że wydajemy miliony – co ja mówię – miliardy dolarów na usuwanie ich woskiem, laserem, na golenie oraz wszelkie inne sposoby pozbycia się ich, by mężczyźni nie uciekali z krzykiem na widok nagiego kobiecego ciała.

Mówię ci to teraz, przed ślubem, ponieważ cierpię na dwie równoczesne przypadłości: niekontrolowaną ilość włosów na całym ciele oraz genetyczne predyspozycje do mówienia szczerej, a nawet brutalnej prawdy. Cechy te z pozoru mogą się wzajemnie wykluczać, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że ja sama wydaję tysiące ciężko zarobionych dolarów na daremne próby zdematerializowania nadmiernego owłosienia, żeby nie wyglądać jak futrzasta bestia. By wytrzymać ból depilacji gorącym woskiem, dałam się w Hiszpanii przywiązać do ściany; w Bangkoku przez miesiąc poddawałam się zabiegom depilacji laserowej u lekarza, który bez mała zamienił mi twarz w nieudany eksperyment laboratoryjny; jestem też szczęśliwą posiadaczką tak obszernego zestawu różowych jednorazowych golarek, że z pewnością przyczyniłam się do wzrostu kwartalnych dochodów Gillette! Wyskrobałam, ogoliłam, wyszarpałam, wyrwałam pęsetą i wyskubałam włoski z każdej widocznej powierzchni mojego ciała, nie wspominając już o pewnych jego obszarach, o których opowiadam tylko terapeucie…

Dave, mówię ci o tym wszystkim także dlatego, że sama nie mogę zrozumieć, dlaczego mnie to w ogóle obchodzi. Wiem, że kochasz mnie bezwarunkowo. Zdaję sobie też sprawę, że nikt – łącznie z tobą – nigdy nie zobaczy ciemnego jedwabistego kosmyka wyłaniającego się od czasu do czasu spod skóry w sąsiedztwie moich sutków. Rozumiem, że nie jestem ofiarą żadnego okrutnego żartu hormonalnego oraz że wiele kobiet ma pod względem ponadnormatywnego owłosienia o wiele bardziej pod górkę niż ja.

Na przykład piękność o kruczoczarnych włosach ćwicząca przede mną na sesjach winjasa jogi na Dziewiętnastej Ulicy w każdy czwartek o godzinie 16.00 – ta może się poszczycić prawdziwymi bokobrodami. Dlaczego jednak widzę Roddy’ego McDowella z filmu Planeta małp za każdym razem, gdy spojrzę w lustro? Jak się pozbyć obsesji kreowanej przez same kobiety od zarania dziejów? Jaką bronią mam walczyć ze standardem społecznym, według którego wszystkie kobiety mają być gładkimi, gibkimi i bezwłosymi istotami? Kiedy będę mogła pozwolić swoim włosom rosnąć? Nie mówię tu o włosach na głowie, ale pod pachami, na twarzy, nogach oraz o „bobrze”. I czy sama właściwie tego chcę?

Dave, kochasz mnie taką, jaka jestem, prawda? Dlaczego więc chcę być kimś, kim nie jestem?

Pewnego razu na lekcji wychowania fizycznego w ósmej klasie podstawówki na przedmieściach San Diego dowiedziałam się, że istnieje naprawdę koszmarny rodzaj owłosienia. Oraz że ja go mam…

Zaczęło się od grupy dziewczyn siedzących po turecku na trawie. Mundurki, w które byłyśmy ubrane – zawiązywane na sznurek spodenki w kolorze kasztanowym i szara koszulka (nie żebym pamiętała każdy najdrobniejszy szczegół tego feralnego dnia) – ujawniały różne etapy dojrzewania naszych ciał. Na mojej koszulce widniał napis Altman, wykonany czarnym mazakiem permanentnym tuż pod naniesioną techniką sitodruku częściowo obdartą postacią maskotki naszej szkoły – rycerza. Tak, takie rzeczy się po prostu pamięta.

Miałyśmy grać w piłkę nożną. Nauczyciel poszedł po piłki, a my siedziałyśmy bezczynnie na trawie smagane promieniami słońca. Dla zabicia czasu namiętnie chwytałam w dłonie całe garście trawy i wyrywałam pochwycone źdźbła jedno po drugim. Trawa. Wyrywam. Trawa. Wyrywam. I tak w nieskończoność.

W pewnej chwili jedna z dziewczyn, April, podniosła się i założywszy ręce na biodra, stanęła nade mną. Zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu, głównie patrząc w dół. Potem gwałtownie odskoczyła, wyrzuciła ręce w powietrze i krzyknęła:

– Fuj, to ty się nie golisz? To obrzydliwe!

Wypuściłam z dłoni garść trawy, którą akurat w tamtej chwili trzymałam. Źdźbła opadły na ziemię, tak jak opadają puszczone wolno kosmyki włosów. Dziewczyny spojrzały mi na nogi. Poczułam się jak Sissy Spacek pod koniec filmu Carrie. Włosy lśniły w słońcu niczym polerowane paciorki. W intensywnym słońcu Kalifornii Południowej robiły z siebie świetlne widowisko.

Wokół mnie kłębiły się inne dziewczęce nogi. Spłynął na mnie świt zupełnie nowej ery, gdy zaczęłam skanować je oczami, para po parze. Ogolone. Ogolone. Ogolone. Ogolone. Ogolone. Ogolone. W końcu mój wzrok padł znów na futrzaste giry wyróżniające się tak błyszczącymi włoskami, że niewątpliwie mogłabym wysyłać nimi sygnały SOS do samolotów.

Wiedziałam, rzecz jasna, że kobiety golą sobie nogi, a przynajmniej informacja ta została przyswojona przez moją podświadomość, ale dopiero w tamtym momencie zdałam sobie sprawę, że i ja powinnam kultywować tę tradycję. Byłam w końcu jedną z nich: dziewczyną, więc należało zachowywać się stosownie do tej roli, w przeciwnym razie mogłabym zostać wykluczona ze społeczności jak trędowata. Moje owłosienie na nogach najwyraźniej wydawało się innym zaraźliwe.

Kiedy moje futerko na nogach było podziwiane przez całe zgromadzenie, gorący pąsowy rumieniec zaatakował mi potylicę i zaraz rozlał się gorącym strumieniem po policzkach. Mogłam podciągnąć nogi pod brodę i zakryć je koszulką. Mogłam też uciec. Mogłam udawać, że nie usłyszałam uwagi April, i mieć nadzieję, że dziewczyna w jakiś magiczny sposób zniknie. Zamiast tego chwyciłam kolejną garść trawy i wyrwałam ją, marząc, że każdy pojedynczy włos na moich nogach można usunąć z taką samą łatwością.

Już wtedy dało się zauważyć, że rozwijam się trochę wolniej niż rówieśniczki. No dobra, o wiele wolniej. Byłam 20 centymetrów niższa niż przeciętny uczeń ósmej klasy i nie zdążyłam jeszcze wykształcić w sobie wyczucia mody – chyba że można za nie uznać posiadanie spodni dresowych w pięciu różnych kolorach.

Kiedy miałam 12 lat, mama zapytała mnie, czy chcę nosić dżinsy, ale odmówiłam ze względów praktycznych.

– Są zbyt sztywne i zimne, kiedy się je rano wkłada – wyjaśniłam.

Zakupy nie wchodziły w grę – nie pasowały na mnie żadne ciuchy z działu młodzieżowego, musiałam więc szukać garderoby na dziecięcym, gdzie oferowano jedynie różne warianty koszulek w kwiaty i skarpet w grochy, na dodatek z koronką.

Kolejna sprawa: przez ostatnie osiem lat intensywnie trenowałam gimnastykę, co sprawiło, że nie piersi najbardziej mi się rozwinęły w okresie dojrzewania, ale uda. Miałam w szkole grupę chłopaków, którzy na każdej przerwie na mój widok krzyczeli:

– To ta mięśniara! Hej, napnij się!

Owszem, chciałam, by chłopcy zwracali uwagę na moje dziewczęce krągłości, ale akurat nie na tę partię ciała!

Nie byłam w stanie nawigować w odmętach dojrzewania za pomocą konwencjonalnych narzędzi. Kiedy więc tamtego dnia wróciłam do domu, przekopałam szufladę z „przydasiami” w kuchni i znalazłam w niej idealny przyrząd: golarkę do ubrań na baterie. Cisnęłam ją do plecaka i udałam się do swojego pokoju, by przystąpić do działania.

Krępowałam się poprosić mamę lub tatę o golarkę. Czułam się winna na samą myśl o tym. Wiedziałam, że jeśli zacznę ten temat, podważę cały ich modus operandi. Oni wciąż widzieli świat przez swoje kolorowe okulary marki Berkeley, mentalnie zatrzymali się u schyłku lat 60. ubiegłego stulecia, lojalnie kupowali gadżety do domu tylko w All Things Natural i przeciwstawiali się konwencjom społecznym dotyczącym usuwania zbędnego owłosienia, co być może miało jakiś związek z nostalgią za rozczochranymi brwiami Johna Lennona. Mama nigdy nie depilowała żadnych włosów na swoim ciele. Nigdy.

Tacie bardzo się to podobało.

– Jestem szczęśliwy u boku tej małej owłosionej istoty – mawiał.

Tata miał uprzedzenia nie tylko do depilacji, często powtarzał, że nie podoba mu się, gdy kobieta jest umalowana lub używa perfum (dotyczyło to również dezodorantów, a jakże). Generalnie stanowiliśmy rodzinę włosofili hołdujących zasadzie, że nie należy się wstydzić tego, co naturalne. Jednak zamiast zadowolenia, że mogę być sobą, często towarzyszyło mi poczucie, że zamiłowanie do wolności owłosienia ogranicza mnie. Muszę tu przytoczyć przykład perfum White Musk. Ojciec nie mógł znieść choćby delikatnego pryśnięcia jakimkolwiek zapachem tej marki. On nie, ale reszta świata przecież lubi tę serię.

Najwyraźniej cała rodzina spotkała się wcześniej bez mojej wiedzy i zawiązała pakt przeciwko wszelkim formom poprawy oraz zmiany wyglądu ciała. Raz pomalowałam usta szminką, a mój starszy brat zapytał:

– Dlaczego masz na ustach to coś?

Jego pytanie było przepełnione takim potępieniem, że poczułam się jak osoba przyłapana na wstrzykiwaniu sobie heroiny. Odparłam wtedy, że sam się umawia z dziewczyną, która goli nogi, używa różu na policzki, podkładu, szminki, cieni do powiek i tuszu do rzęs, a do tego pachnie czymś malinowym, co przypominało mi zapach perfum wąchanych kiedyś w drogerii Body Shop. Odparł, że nie są to powody, dla których lubi tę dziewczynę. W wieku 13 lat potrafiłam jednak połączyć elementy układanki i zrozumiałam, że po prostu podobają mu się odpicowane laski. O tak, chłopcy lubią wystrojone dziewczyny. Wciąż jednak nie potrafiłam odpędzić od siebie uczucia zawstydzenia z powodu tego, że zmieniłam swój wrodzony kolor ust i zamierzałam pokazać się tak przed rodziną bojkotującą makijaż. Kiedy brat wrócił do odrabiania lekcji, spojrzałam w lustro i starłam z ust fałszywy odcień. Chciałam pasować do rodziny.

Pozbycie się zbędnego owłosienia nie było jednak dosłownie poprawianiem wizerunku. W tamtym okresie życia i tak nie za bardzo wiedziałam, jak powinna wyglądać kobieca noga – i nie zależało mi jeszcze wtedy na zainteresowaniu ze strony chłopaków. Kiedy miałam 13 lat, chłopcy byli dla mnie równie nieosiągalni jak tropikalne rybki w akwarium. Kiedy mnie mijali, mogłam podziwiać ich mocne płetwy i atrakcyjne kolory, ale nigdy nie moglibyśmy puszczać bąbelków, pływając razem… Nie zauważali mojego nosa przyciśniętego do szyby akwarium…

Nie, musiałam usunąć niechciane włosy, by jako tako przetrwać w środowisku szkolnym, gdyż w przeciwnym razie groziła mi permanentna banicja na najodleglejsze krańce terenu stołówki. Bałam się, że znowu ktoś użyje wobec mnie słowa „obrzydliwe”. W okresie tych gwałtownych zawirowań dojrzewania April postawiła sobie za punkt honoru wyznaczenie jasnych zasad – stała się samozwańczym żandarmem placu przy San Marcos Junior High School i syczała na każdą dziewczynę, która nie wpisywała się w stworzony przez nią kanon, określający wyraźną granicę między płcią żeńską a męską.

A to oznaczało brak włosów na nogach, moje drogie panie.

Przez pozostałe godziny spędzone w szkole owego feralnego dnia czułam, że patrzy na mnie 40 milionów snajperskich oczu z karabinami skierowanymi prosto w moje nogi. Zwracałam uwagę nawet na najsubtelniejsze ruchy gałek ocznych skierowanych na mnie. Tamtego dnia poziom zażenowania mogłabym mniej więcej – choć nie tak do końca – porównać do uczucia towarzyszącego osobie, która się zorientowała, że kawałek papieru toaletowego wystaje jej z buta… Cóż, nie da się tak po prostu zmyć z siebie wstydu tych włosów na nogach – chociaż i tego próbowałam…

Po południu zamknęłam się w swojej sypialni i wyciągnęłam z plecaka ustrojstwo do usuwania kłaczków z ubrań. Nacisnęłam włącznik i usłyszałam ciche buczenie. Przyłożyłam golarkę do łydki, odczuwając zażenowanie zarówno z powodu posiadania na niej włosów, jak i stosowania bzyczącego przyrządu do ich usunięcia. Wzdrygnęłam się, kiedy powierzchnia golarki zetknęła się ze skórą, bo spodziewałam się świdrującego bólu. Ale na dobrą sprawę cały zabieg tylko lekko mnie łaskotał, zaś maszynka zdawała się doskonale wiedzieć, że została użyta do celu niezgodnego z jej przeznaczeniem.

W końcu włosy to nie to samo co kłaczki. Potrzebowałam planu B.

Nie mogłam zwinąć mamie golarki jak inne dziewczyny w moim wieku, ponieważ jej nie posiadała. Chociaż ojciec stosował niebieskie ostrza jednorazowe marki Bic do golenia policzków, na reklamach jasno i wyraźnie informowano, że do nóg stosuje się różowe golarki.

Po tygodniu chodzenia w długich spodniach zebrałam się wreszcie na odwagę, by porozmawiać z mamą o depilacji.

– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? – zapytała.

A więc to tak… Opuszczałam szyki tej rodziny; byłam zdrajczynią, ona zaś – owłosionym patriotą wiernym swoim przekonaniom. Ja, jej jedyna córka – krew z jej krwi i kość z kości – miałam zboczyć z utartej ścieżki.

Ale – nie – mogłam – tego – nie – zrobić!

Skinęłam tylko głową.

Mama kupiła mi różową jednorazową maszynkę i krem do golenia oraz odprowadziła mnie do łazienki. Wręczyła mi sprzęt, usiadła na sedesie i patrzyła wyczekująco, jak stawiam nogę na krawędzi wanny.

– Co teraz? – zapytałam.

– Bo ja wiem? – odparła. – Chyba musisz po prostu przesunąć ostrze wzdłuż nogi.

– Myślisz, że to wszystko?

– Spróbuj – zachęcała.

Ewidentnie nie miała pojęcia, co robić.

– Czy tak? – zapytałam, przesuwając ostrze po łydce. Zostawiło po sobie gładki pasek skóry. – Zobacz, mamo! Nie ma włosków!

Wreszcie mogłam wrócić na podwórko szkolne i pokazać April nowe lśniące, efektowne nogi.

Do drugiej klasy udało mi się jakoś ogarnąć temat. Ku mojemu zadowoleniu wreszcie zaczęły mi kiełkować włosy łonowe. Przyglądałam się im pod prysznicem i myślałam z dumą: „To moja zasługa!”. Kolejne dwa lata upłynęły mi już raczej bezstresowo – we włosowym raju. Gdybym wtedy wiedziała, że będą to jedyne dwa lata względnego spokoju w kwestii owłosienia, jakie dane mi będzie kiedykolwiek przeżyć, starałabym się bardziej nimi delektować, może nawet nakręciłabym dokument z tego okresu. Byłam królową życia, przeżywałam pierwsze związki. Odkryłam też, że włosy łonowe chłopaków bardzo przypominają nasze.

Wspominałam już, że miałam włosy łonowe? Miałam włosy łonowe! Wszyscy je mieliśmy!

Ale wtedy – pod koniec trzeciej klasy szkoły średniej – zupełnie nieoczekiwanie nagromadzenie keratyny i białka zaczęło organizować akcje konspiracyjne pod powierzchnią skóry, by ujawnić się w postaci licznych malutkich otworków. Nie były one jednak usytuowane tylko w miejscach zwykle zakrytych ubraniem, gdzie nikt by ich nie widział – pojawiły się też nad górną wargą! A z nich wyrastały włoski!

Zauważyłam te malutkie włoski nad ustami już wcześniej, ale zignorowałam je – były dla mnie drobnym wiotkim niczym w kolorze blond. Jednak pod koniec liceum stały się odrobinę ciemniejsze i dłuższe. Gdy spoglądałam na odbicie w lustrze pod odpowiednim kątem, dostrzegałam delikatne podobieństwo swojej facjaty do Toma Sellecka.

Jak to się, do jasnej cholery, stało, że urosły mi wąsy?

Przecież tylko mężczyźni mają wąsy. A ja nie byłam facetem. A może byłam?

Pamiętam, że mama miała rozjaśniający włosy specyfik o nazwie Jolen, którzy trzymała w niedużej turkusowej szkatułce z białymi literami. Kiedy byłam młodsza, patrzyłam, jak mama go stosuje, i wiedziałam, że ten niepozorny krem potrafi zdziałać cuda. Dodawała do niego jakiś proszek, preparat zwiększał objętość i pienił się, a zawarty w nim składnik ściągający palił nas w nos. Mama rozprowadzała przypominającą jogurt papkę nad górną wargą, czekała około dziesięciu minut, po czym zmywała kosmetyk. Pod wpływem środka wybielającego włoski stawały się tak jasne, że prawie nie było ich widać.

Wtedy nie dostrzegałam ewidentnej hipokryzji tego zabiegu. Skoro mama była taka liberalna i chciała pozostać stuprocentowo naturalna, po co rozjaśniała włoski nad ustami? To pytanie przyszło mi do głowy znacznie później.

Tamtego dnia zabrałam po prostu turkusowe pudełko z szafki mamy. Postanowiłam, że o zaroście pod nosem dowiedzą się tylko moje najlepsze przyjaciółki: Shannon i Natasha – jedna z nich była białą blondynką, druga pochodziła z Kambodży – obie zostały obdarzone przez naturę bardzo delikatnym owłosieniem na ciele, do tego w niewielkich ilościach (Natasha ma tak mało włosów na ciele, że przez długie lata kosmetyczki depilujące ją woskiem czuły się winne, pobierając opłatę za swoje usługi…). Patrząc wstecz, dochodzę do wniosku, że powinnam była przyjaźnić się z obficie owłosionymi Włoszkami.

Shannon i Natasha rozjaśniały włoski razem ze mną. Z białym paskudztwem rozsmarowanym grubą warstwą nad ustami wyglądałyśmy jak z castingu do reklamy społecznej zachęcającej do picia mleka. Bielenie wąsów w naszym wykonaniu urosło do rangi rytuału. W czasie gdy preparat oddziaływał na nasze skóry – co objawiało się najpierw łaskotaniem, a potem stopniowo przechodziło w uczucie szczypania – gasiłyśmy światło, by moje świecące w ciemności naklejki w kształcie owadów mogły rozbłysnąć na zielono. Siadałyśmy w kręgu i głośno śpiewałyśmy piosenki The Cranberries:

In your head, in your head

Zombie, zombie, zombie-ie-ie…

Po zmyciu preparatu z twarzy odczuwałam ulgę. Te wstrętne włoski nad górną wargą stawały się niewidzialne – przynajmniej tak mi się wydawało. Musiałam tylko powtarzać rytuał co dwa, trzy tygodnie.

Wszystko było dograne.

A potem spotkałam Gustava.

Ilu ludzi zauważyło moje blond wąsy i nie powiedziało mi o tym? Starałam się przywołać w pamięci różne sympatie i sytuacje. W tamtym czasie miałam już za sobą doświadczenie całowania się z kilkoma chłopakami. Czy moje wąsy kłuły ich podczas pocałunku? Czy dlatego Sam nie zaprosił mnie na drugą randkę? A Jonathan? I Bill? Czy to dlatego kasjer w sklepie spożywczym Vons dziwnie na mnie popatrzył, kiedy kupowałam golarki do nóg? Dlaczego nie przyszło mi do głowy, że skoro mam oliwkowy odcień skóry, to wybielając włoski pod nosem praktycznie na biało, tworzę na własnej twarzy komiczne widowisko?

Gustavo był pierwszym facetem, który w ogóle cokolwiek napomknął na temat mojego owłosienia nie na głowie, ale zgromadziłam już w życiu wystarczająco wiele danych, by stwierdzić z dużą dozą pewności, że mężczyźni – w ogóle, jako płeć – generalnie są przeciwni zbędnym włosom na ciele kobiety.

Kilka lat wcześniej słyszałam audycję radiową Lovelie, w której prowadzący Adam Carolla i Doktor Drew rozmawiali z jakimś kompletnym idiotą. Dzwoniący skarżył się, że jego dziewczyna ma włoski wokół sutków. Powiedział, że uważa to za obrzydlistwo i widząc je, nie może się podniecić. Z ich powodu zastanawia się, czy nie zerwać z tą dziewczyną. Byłam zszokowana informacją, że kobiety w ogóle mogą mieć włosy w takim miejscu, ale jednocześnie poczułam ulgę, kiedy sprawdziłam pod bluzką, że mnie łaskawie ominął ten straszliwy los. Niestety, trzy lata później odkryłam z przerażeniem, że przy moim sutku pojawił się pierwszy włosek! Wiedziałam już, że zostanę odtrącona przez każdego mężczyznę, który zetknie się z moją nową ułomnością.

Zaczynałam rozumieć, że okienko mieszczące wszystko, co akceptowalne w kwestii owłosienia, jest bardzo wąskie oraz że ja sama już się w nim nie mieszczę. Niedługo po blamażu z Gustavem zauważyłam z przerażeniem, że moje włosy łonowe rozpoczęły jednostajny, ale nieuchronny przemarsz w dół wzdłuż nóg, jakby planowały przejąć pozostałą część ciała przez zasiedzenie.

Miałam 19 lat i po raz pierwszy wybrałam się do kosmetyczki w celu wydepilowania okolic bikini woskiem. Wyobrażałam ją sobie jako agresywną strażniczkę celną, która usuwa nielegalnych łonowych imigrantów. Kiedy przyszła z paskami wosku, uśmiechnęłam się z zażenowaniem i zadałam pytanie, które będzie mi rozbrzmiewać w głowie chyba przy każdej okazji usuwania nadmiernego owłosienia:

– Czy ja jestem normalna?

Powiedziała, że tak, ale jej nie uwierzyłam.

– Jest pani pewna? – zapytałam.

– Wszyscy mamy tam włosy – skwitowała.

Wiedziałam przecież, że każdy dorosły człowiek ma włosy łonowe, ale nie to miałam na myśli. Próbowałam określić swoje położenie na skali nadmiernego owłosienia, gdyż stawało się ono moim problemem. Kobiety usuwały sobie niechciane włosy na długo przed tym, nim ja po raz pierwszy dokładnie przyjrzałam się swoim, dlatego czułam się wśród bezwłosej populacji jak bestia.

Kosmetyczka zaczęła wyrywać mi włoski, których długość przekraczała określoną granicę (dobrego smaku) – około 1,2 centymetra – ale potem zauważyła włosy na moim brzuchu. Od jakiegoś czasu byłam posiadaczką jasnej szczęśliwej ścieżki miłości wiodącej od pępka w dół. To ona stała się inspiracją mojego przezwiska – Happy – które otrzymałam w wieku 15 lat. Przez chwilę uważałam je za naprawdę miłe.

– Chce się pani tego pozbyć, prawda? – zapytała kosmetyczka, rozsmarowując mi wosk na brzuchu, jeszcze zanim zdążyłam odpowiedzieć.

– Dlaczego? Czy to mnie szpeci?

Ciach! Oderwała pasek wosku.

– Z pewnością warto się tego pozbyć – powiedziała, wyrzucając moją szczęśliwą ścieżkę do kosza na śmieci.

W ten właśnie sposób dowiedziałam się, że najwyraźniej szczęśliwe ścieżki miłości wbrew nazwie wcale nie przynoszą szczęścia.

Dobijając do 20, pogodziłam się już z faktem, że w miejscach innych niż czubek głowy, brwi i rzęsy najlepszym rodzajem owłosienia jest jego brak – a i w tych obszarach włosy są akceptowalne tylko pod warunkiem, że przyjmują odpowiedni kształt. Najwyraźniej włosy na rękach również otrzymały przepustkę, chociaż nie różnią się wyglądem od tych na nogach. To bardzo dziwne, ale musiałam się pożegnać nawet z włoskami na palcach stóp. Nie wiedziałam nawet o ich istnieniu, ale niestety okazało się, że je mam i że nie powinno ich tam być. Na zawsze zapamiętam sesję jogi, podczas której musieliśmy zrobić skłon tułowia w kierunku stóp… Od tamtej chwili do końca zajęć nie mogłam przestać się gapić na własne palce u nóg.

W kwestii okolic bikini – wieści o brazylijskim stylu depilacji (czyli całkowitym usunięciu owłosienia), który miał wkrótce zrewolucjonizować amerykańskie społeczeństwo, nie dotarły jeszcze do moich uszu. Wciąż uważałam, że normalne jest zostawienie całego trójkąta włosów łonowych z wyjątkiem tych wystających po bokach zza krawędzi kostiumu kąpielowego. I chociaż od czasu do czasu przycinałam nieco boki nożyczkami, byłam dumna ze swojego bobra. Kontynuowałam standardowe procedury, czyli golenie lub depilację woskiem oraz wyrywanie włosków. Uzależniłam się z tego tytułu od pasków do domowego woskowania marki Sally Hansen – były to pokryte warstwą wosku plastikowe prostokąty. Wystarczyło potrzeć je w dłoniach w celu rozgrzania wosku, by samodzielnie depilować nadmiar owłosienia w domowym zaciszu. Problem w tym, że nie za dobrze radziłam sobie z usuwaniem nadmiaru wosku, więc pod koniec każdego zabiegu miałam na nogach warstwę barwnego meszku i kłaczków, które wyglądały, jakby ze skóry wyrastały mi łaty bluzy dresowej.

Jako studentka trzeciego roku pojechałam w ramach wymiany do Hiszpanii, gdzie depilacja nóg woskiem u kosmetyczki odbywała się po przywiązaniu pacjenta pionowo do ściany skórzanymi pasami. Czułam się nieco skrępowana, ale nie protestowałam, bo zabieg okazał się skuteczny.

W 2003 roku wyjechałam do Indii. Skończyłam właśnie studia i miałam tam pracować w redakcji gazety. Podczas pierwszej wizyty u kosmetyczki usunięto mi zbędne owłosienie całej twarzy za pomocą specjalnej nici. Powiedziałam na samym początku, że chodzi mi tylko o włosy nad ustami oraz o regulację brwi, ale Samita się rozkręciła. Dotknęła moich policzków i zapytała:

– Twarz?

Wzruszyłam ramionami. Najwyraźniej uznała to za potwierdzenie, gdyż zaczęła szaleć z nicią po policzkach, podbródku i linii szczęki, usuwając po drodze wszelkie nieproszone włoski.

W ramach płatnej usługi kosmetyczki starały się usunąć coraz więcej mojego owłosienia. Tak samo było w dzielnicy Greenpoint w Brooklynie, gdy kilka lat później poszłam wydepilować woskiem okolice bikini. Chciałam się tylko pozbyć nieco włosów po bokach, gdyż już za długo pozwoliłam im się rozrastać. Kiedy kosmetyczka mnie obejrzała – a właściwie tę część mnie, nad którą miała pracować – spojrzała mi prosto w oczy z przenikliwością wróżki i pogroziła palcem.

– Mężczyźni nie lubią takie – powiedziała. Zbliżyła palce do języka, udając, że wyjmuje z nich włoski. – Tfu, tfu – skomentowała.

Następnie z dramatycznym rozmachem zaczęła udawać mężczyznę dławiącego się włosem łonowym, po czym posmarowała mnie grubą warstwą gorącego wosku i powiedziała spokojnie:

– Bardzo dobrze, że pani tu trafić.

Po zabiegu rozpięła spodnie, by pokazać mi swoją całkowicie wygoloną muszelkę.

– Proszę spojrzeć – zachęcała. – Spojrzeć. Nie ma włosów. – Próbowała mnie jeszcze przekonać do depilacji laserowej. – Tfu, tfu – wyrzuciła z siebie raz jeszcze, zapinając spodnie. – Oni nie lubić.

Jedyną kwestią, którą polubiłam w depilacji, była sama walka z nieuniknionym odrastaniem włosów. Nie ma nic, dosłownie nic bardziej fundamentalnie satysfakcjonującego niż wyrywanie włosa, który rośnie w niewłaściwym kierunku. Kropka. Możesz to nazwać opiekuńczą naturą.

Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że najgorsze dopiero przede mną. To, co stało się potem, skłoniło mnie do tęsknoty za czasami, gdy blond wąsy były moim jedynym problemem.

Skończyłam 23 lata. Miałam zacząć roczny program magisterski z zakresu dziennikarstwa na Uniwersytecie Columbia. Zapisałam się na zabieg pielęgnacyjny na twarz w salonie Mario Badescu Skin Care na Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy we wschodniej części Manhattanu. Wszystko szło dobrze, dopóki pewna Rosjanka o rubensowskich kształtach nie obejrzała dokładnie mojej twarzy w jasnym świetle latarki i nie potarła mojego podbródka.

– Powinna się tego pozbyć – zasugerowała.

Jak ona zauważyła te włoski? Myślałam, że tylko ja o nich wiem.

W jednej chwili zniszczyła pieczołowicie budowany przez lata fundament zaklinania rzeczywistości i udawania, że ich tam nie ma. Wywróciła mi autopostrzeganie do góry nogami. Rozbiła te wszystkie lata w drobny mak. To tak, jakbyś miała na czole wielki czerwony wyprysk przypominający krater, ale starała się przekonać samą siebie, że nie ma się czym martwić, bo pewnie nikt go nie zauważy, a potem spotkałabyś znajomego, który wskazałby palcem wprost na twoje czoło i powiedział ze współczuciem: „Ojej, wygląda na dosyć bolesny”. Ale skoro nie było się czym martwić i wyprysk miał być niewidoczny, mówisz: „Co musi być bolesne?”, a znajomy na to: „Ten wielki czerwony pryszcz przypominający krater”. Zakrywasz wtedy tę część twarzy dłonią i rzucasz: „A, to… Naprawdę to zauważasz?”, na co rozmówca mówi: „Tak, w końcu to wielki czerwony pryszcz przypominający krater”.

A więc to prawda. Miałam włosy na podbródku i ludzie je zauważali. To się działo naprawdę. Te włoski rzeczywiście tam były.

Włosy wyrastające mi z podbródka!

Właściwie zdawałam sobie sprawę z ich istnienia, ale jednocześnie… ignorowałam ten fakt. Wierzę we własną zdolność do postrzegania ich jako pewnej całości – jako rozwijającej się realnej części mojego ciała. To pewnie wynika z instynktu samozachowawczego. Wcześniej nawet wyrwałam kilka włosków, ale tuż po tym zabiegu zdołałam przekonać samą siebie, że nic takiego nie miało miejsca. Przecież mój podbródek był gładziutki jak pupcia niemowlaka, do cholery!

A wtedy nadszedł koniec. Po zabawie. Odtąd każdego ranka skanowałam wzrokiem cały podbródek, aby na bieżąco wyrywać nieproszonych gości. Zaczęłam też nosić w torebce pęsetę i lusterko.

Nikomu nie wspomniałam o swojej nowej przypadłości. Kiedy odkryłam, że rosną mi włosy pod nosem, wiedziałam przynajmniej, że wiele innych kobiet dzieli moją niedolę. W salonach kosmetycznych oferowano usługę depilacji woskiem tego miejsca, ale o depilacji podbródka nikt nie wspominał, a ja nie pytałam, bo bałam się usłyszeć, że o czymś tak odrażającym jak zarost na brodzie kobiety nigdy nie słyszano.

Zaczęłam miewać dziwaczne i przerażające wizje, w których przeżywam załamanie nerwowe, trafiam do wariatkowa i nikt się nie kwapi, żeby mnie stamtąd wyciągnąć. Widząc swoją postać w wyobraźni, bardziej wstydziłam się tych zabłąkanych włosków niż faktu, że całkiem oszalałam i próbuję na przykład spółkować z koszem na śmieci.

A co będzie, kiedy się zestarzeję? Ręce starej Mary będą się trzęsły od obfitości tych wszystkich leków na głowę, a jej osłabiony wzrok sprawi, że wyrywanie zbędnych włosków stanie się niewykonalne. A może sędziwa Mara nabawi się alzheimera i podczas wizyt wnuków będzie się gapić w ścianę i kurczowo trzymać rąbka swojej koszuli? Wnuki zapytają: „Mamo, a babcia to kobieta czy mężczyzna?”. Mając przed oczami taki obrazek, jestem bardziej zażenowana owłosieniem Mary z alzheimerem niż faktem, że myli bratanka z własnym mężem!

Czasem wyobrażam sobie, że przejechał mnie samochód na którejś z nowojorskich ulic i zapadłam w śpiączkę. Członkowie rodziny podchodzą do szpitalnego łóżka uśpionej Mary, pochylają się nad pacjentką, po czym patrzą zszokowani jeden na drugiego – nie z powodu mojego stanu, ale ponieważ zauważają, że nie wyglądam tak, jak mnie wcześniej postrzegali.

– O mój Boże! – wykrzykuje mama. – Wiedzieliście, że Mara ma kozią bródkę?

Miałam świadomość, że na świecie dzieje się masa o niebo poważniejszych spraw i zdawałam sobie sprawę, że moje zamartwianie się tak błahymi niedoskonałościami ciała jest przejawem egoizmu, powiedziałabym nawet, że graniczącego z narcyzmem, ale nie mogłam okiełznać swoich odczuć w tym zakresie. To irracjonalne. To tak, jakby globalne ocieplenie czaiło mi się tuż pod skórą, a na twarzy odbywało się ludobójstwo…

W końcu musiałam o tym z kimś porozmawiać. Przełamałam się podczas ferii zimowych, kiedy jeszcze studiowałam na Uniwersytecie Columbia.

– Mamo, mam włosy na podbródku!

– E tam. Ja ich nie widzę.

– A jednak one tam są – upierałam się. Mama zrobiła parę kroków w moją stronę. – Hej, nie podchodź tak blisko!

– Dlaczego nie?

– Bo wtedy je zauważysz!

Zrzuciła winę za moją bródkę na geny ze strony rodziny taty i nigdy więcej o tym nie rozmawiałyśmy.

Spokojnie kontynuowałam studia magisterskie oraz wyrywanie każdego włoska pojawiającego mi się na podbródku i od tamtej pory trzymałam w tajemnicy przed światem fakt posiadania brody. Zaczęłam się też spotykać z nowym chłopakiem. Pewnego dnia podczas wygłupów i obściskiwania się w Central Parku luby położył delikatnie dłoń na moim policzku.

– Uwielbiam ten twój meszek na twarzy. Jest taki miękki – powiedział.

Potem przesunął powoli dłoń w dół mojej twarzy: od policzka do podbródka. Być może ten moment wydał mu się romantyczny, ale mnie wręcz przeciwnie – wpadłam w taką panikę, że omal nie doszło do mimowolnej defekacji (jak wtedy, gdy miałam biegunkę podczas dwunastogodzinnej podróży autobusem z Dharamsali do Delhi). Szybko odwróciłam się w innym kierunku, zachęcając partnera do głaskania kaptura mojej kurtki.

Poprzysięgłam sobie, że nigdy, przenigdy więcej nie dopuszczę do takiej sytuacji:

Naturalne światło słoneczne.

Nieosłonięta twarz.

Mężczyzna w niebezpiecznie małej odległości.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Słodki napój orzeźwiający o konsystencji i barwie mleka, popularny w kuchni hiszpańskiej.

Z ang.: wszystkie rzeczy naturalne – sklep internetowy prowadzący sprzedaż wyrobów z naturalnych składników: kosmetyków, ozdób, biżuterii, świec itd.

Z ang. Szczęściara.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: