Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odnawiam dusze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 października 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Odnawiam dusze - ebook

Piosenki, które nuci cała Polska.

Ludzie, których nigdy nie zapomnimy.

Czas, który pozostał w naszych sercach.

Dobry autor tekstów to ktoś, kto słowami odmienia ludzkie dusze. Można by rzec – odnawia je. Nikt nie wie tego lepiej niż Jacek Cygan, który odnawia dusze, pisząc inspirujące, dowcipne i wzruszające teksty. Wszyscy je znamy, ale za ich powstaniem często kryją się tajemnice, które teraz możemy odkryć.

W książce znajdziemy bardzo osobiste wspomnienie o Zbyszku Wodeckim, niezwykłe historie o tym, jak na prośbę Anny Dymnej pan Jacek napisał piosenkę specjalnie dla Ewy Błaszczyk albo jak dla Grzegorza Markowskiego w jedną noc stworzył jeden z największych przebojów Perfectu. Poznamy też historię Edyty Górniak, która nie obawiała się pewnej nocy sama wyruszyć w podróż pociągiem pełnym rezerwistów.

Wymarzona lektura dla wielbicieli książki Życie jest piosenką Jacka Cygana.

W zabawnych i wzruszających opowieściach kryje się prawda o niezwykłych artystach, ich osobowościach i talencie. O ludziach bardzo nam bliskich, jak starzy, dobrzy znajomi.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7157-9
Rozmiar pliku: 6,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Przygrywka_

Zacznę od anegdoty, którą opowiedział mi kiedyś Ostatni Klezmer Galicji Leopold Kozłowski-Kleinman. W przedwojennym Krakowie toczy się proces sądowy. Sędzia zadaje pytanie:

– Zawód oskarżonego?

– Artysta.

– Co oskarżony robi?

– Parasole.

– Parasole i zaraz artysta? – pyta zdziwiony sędzia.

– Wysoki Sądzie, zrób pan parasol!

Pisanie tekstów piosenek jest trochę jak robienie parasoli. Ma w sobie coś ze sztuki i coś z rzemiosła. Czasami dziennikarze pytają mnie: „Panie Jacku, czy pan się nie obraża, kiedy na pana mówią »tekściarz«? Przecież pan pisze wiersze, a pana teksty są poetyckie”. Odpowiadam wtedy, że „tekściarz” to właściwe określenie dla człowieka wykonującego zawód, który uprawiam, czyli piszącego teksty piosenek. W końcu tyle było tych pytań o „tekś­ciarza”, że postanowiłem napisać na ten temat taki oto wierszyk:

_Tekściarz_

Panie i Panowie, krótki tekst tym razem:

Dlaczego gościa, który robi to, co ja, nazywają tekściarzem?

Bo na przykład taką rzecz spotykamy w dziejach,

Że ten, kto pisze kazania, to jest kaznodzieja,

A nie „kazaniarz”, broń Boże, ani nawet „kazaniator”,

No ale zobaczcie, jak by to brzmiało – „tekstodziej” albo „tekściator”?

Więc może lepiej już, że tekściarz,

Jak piekarz, druciarz i waluciarz.

Ten, co komponuje piosenki, to jest kompozytor,

Nikt by nie chciał, by go nazywać „kompozytarz”,

A w piosence, wiadomo, jest tekst i muzyka,

Może zatem kompozytor mógłby się nazywać „muzykarz”?

Idźmy dalej – ten, co pisze dramaty, to przecież nie „dramatarz”,

Tylko dramaturg, a ten, co libretta, to librecista, a nie „libreciarz”,

Owszem, ten, co lubi kobiety, to „kobieciarz”!

Ale nie taki, co normalnie lubi, tylko taki, co lubi kobiety w nadmiarze,

Więc może tekściarze, których jeszcze zostało paru,

To faceci, którzy lubią układać teksty bez umiaru.

Czyli ci, co kochają teksty w nadmiarze, to tekściarze!

I w tym sensie już mnie określenie „tekściarz” nie złości,

Bo jak tu dowiedziono, jest w nim jakiś powiew miłości.

Właśnie, jaka jest różnica między wierszem a tekstem piosenek? Można powiedzieć, że wiersz ze swej natury dba o tego, który go pisze. Tekst piosenki musi natomiast dbać o tego, który go będzie wykonywał! Przyznacie, Drodzy Czytelnicy, różnica zasadnicza. No i jeszcze jedno. Poezja jest tworzona do indywidualnego, żeby nie powiedzieć: intymnego, kontaktu z czytelnikiem. Ot, tomik wierszy leży na mojej szafce nocnej i mogę sobie przed snem przeczytać jeden lub kilka wierszy. A tekst piosenki jest tworzony dla milionów! Dociera do nich przez radio, telewizję, płyty i inne elektroniczne wynalazki. Nawet gdy jest wykonywany na koncertach, na sali siedzi kilkaset lub kilka tysięcy widzów. Na wieczór autorski poety przychodzi raczej mniej osób. Przypominają mi się urocze strofy Wisławy Szymborskiej: „Dwanaście osób jest na sali / już czas, żebyśmy zaczynali. / Połowa przyszła, bo deszcz pada / reszta to krewni. Muzo”.

Opowiadał mi ktoś, że w pierwszej _Wielkiej encyklopedii francuskiej_, wydawanej w latach 1751–1766, była następująca definicja piosenki: „Piosenka jest to UTWÓR LITERACKI, wykonywany czasami z towarzyszeniem mandoliny, cytry lub innego instrumentu szarpanego, stworzony po to, żeby biedacy na chwilę zapomnieli o swojej biedzie, a bogacze o swoim bogactwie”.

Prawda, że ładne?

Zacząłem się zastanawiać, do jakich czasów piosenka była owym „utworem literackim”, do kiedy najpierw powstawał tekst, który był recytowany, melodeklamowany z jakimś instrumentem strunowym w tle? Obawiam się, że to się zmieniło niejako na moich oczach. Bo przecież, opowiadał w jednym z wywiadów Jerzy Wasowski, że prawie wszystkie piosenki Kabaretu Starszych Panów powstały w ten sposób, że przychodził do niego Jeremi Przybora z tekstem w dłoni. Jerzy Wasowski kładł ten tekst na pianinie i, jak mówił, wystarczyło odpowiedniej sylabie przyporządkować odpowiednią nutę i… piosenka była gotowa! Pan Wasowski oczywiście żartował, gdyż aby znaleźć dla sylaby odpowiednią nutę i stworzyć w ten sposób dobrą piosenkę, trzeba było być takim geniuszem jak On!

Kiedy zaczynałem pisać piosenki, jeszcze wszystko odbywało się „po bożemu”. Dawałem tekst Jurkowi Filarowi lub Eli Adamiak, a oni układali do tego tekstu muzykę. Jednak kiedy Grażyna Łobaszewska nagrała naszą piosenkę _Za szybą_, ze słynną linijką „…całkiem spokojnie wypiję trzecią kawę”, i zaprosiła mnie do współpracy, wszystko się zmieniło. Oto bowiem muzycy z zespołu jazz-rockowego CRASH, z którym wtedy Grażyna była związana, komponowali muzykę podczas prób i nagrywali mi ją na kasetę magnetofonową firmy Stilon Gorzów (tak, tak, nie ma się z czego śmiać!). Do tego Grażyna Łobaszewska dośpiewywała linię melodyczną wokalu. A ja potem mozolnie układałem do tej muzyki tekst. Zaraz, zaraz, w tym momencie zdałem sobie sprawę, że robiłem wtedy dokładnie to, co Jerzy Wasowski, tylko że odwrotnie! Bo starałem się odpowiedniej nucie przyporządkować odpowiednią sylabę. Z czasem moi kompozytorzy zaczęli mnie obdarowywać tak zwanym kompletnym demo, czyli otrzymywałem na kasecie całą sekcję rytmiczną. Perkusję, gitarę basową, gitarę elektryczną lub akustyczną, fortepian i na wierzchu głos śpiewający oczywiście „po norwesku”. Co to znaczy, wiedzą Czytelnicy mojej książki _Życie jest piosenką_ z 2014 roku. Tym, którzy dołączyli teraz, wyjaśnię pokrótce, że jest to melodia zaśpiewana za pomocą nic nieznaczących słów, na ogół jednosylabowych. Dlaczego to się nazywa „po norwesku”, nie wiem, po prostu tak się przyjęło. Na marginesie zaznaczę, że Królestwo Norwegii mogłoby pomyśleć z tej okazji o jakimś symbolicznym uhonorowaniu polskich kompozytorów i autorów za mimowolne promowanie tego pięknego kraju!

Ktoś może odnieść wrażenie, że praca autora tekstów jest wobec tego, co powiedziałem, czysto techniczna i przypomina rozwiązywanie krzyżówki. No bo trzeba tylko wypełnić odpowiednie pola sylabami i… piosenka gotowa! Nic bardziej błędnego. Mam taką prywatną teorię: Żeby powstała udana piosenka, te wszystkie techniczne trudności muszą zniknąć. Muzyka musi niejako wejść w krew i stać się naturalną melodią wypowiadanych, a raczej wyśpiewywanych przez autora słów. Bo zanim te słowa pojawią się na papierze lub w komputerze, muszą się ułożyć w głowie z muzyką, muszą być jednością z tym, co zaproponował kompozytor. Podam taki przykład: Kilka miesięcy „chodziłem” z muzyką Ryszarda Rynkowskiego, która jest dzisiaj znana jako piosenka _Wypijmy za błędy_. Czego szukałem, co chciałem wychodzić? Ano chciałem dojść do tej idealnej spójności tekstu z muzyką, chciałem osiągnąć wrażenie, że słowa mojej piosenki nie są w ogóle pisane do muzyki, nie podlegają żadnym wymogom frazy, liczby sylab. Chciałem wywołać u słuchaczy odczucie, że te słowa wyszły z potocznego języka, niemalże z ulicy. To dlatego kiedy wyrecytowałem Ryszardowi pierwszą linijkę tekstu, on prześpiewał sobie to w głowie i powiedział: „Mamy to!”. Bo pierwsza linijka tekstu brzmiała: „Czego może chcieć od życia taki gość jak ja…?”.

Inny znamienny przykład. Kiedy otrzymałem pierwszą w życiu nagrodę za tekst piosenki na festiwalu w Opolu, a dotyczyło to piosenki _Jaka róża, taki cierń_, w pytaniach dziennikarzy dominował jeden wątek. „Panie Jacku – mówili – przecież nie mógł pan tego napisać do muzyki, ten tekst musiał powstać najpierw, przecież to jest tekst literacki!”. Odpowiadałem, że napisałem tekst tej piosenki do muzyki Włodzimierza Korcza, że to wrażenie literackości tekstu wynika stąd, że on się niejako uniezależnił od muzyki. Stało się tak właśnie dlatego, że w chwili kiedy zacząłem opisywać losy tej piosenkowej dziewczyny, która „Była zła, gdy zatrzasnął drzwi / w środku płacz, w oczach suche łzy / pomyślała, no tak, znów ten schemat się pcha…”, miałem już tę muzykę w sobie i w ogóle przestałem myśleć kategoriami liczby sylab w linijce, akcentacji słów i tak dalej, i tak dalej. Inna rzecz, że taka muzyka jak Włodka Korcza zdarza się bardzo rzadko. Do dzisiaj chylę czoła przed jego talentem. No i jestem szczęśliwy, że kiedyś Włodek zadzwonił do mnie i powiedział: „Jacku, jest piękna, młoda, zdolna dziewczyna, nazywa się Edyta Geppert. Masz trzy dni!”.

Zakończę ten przywitalny rozdział pewną refleksją ogólną. Ktoś mógłby pomyśleć, po moich wyjaśnieniach natury technicznej, że pisanie tekstów piosenek to bezduszna czynność, pozbawiona emocji gra słowami. Pragnę zapewnić Drogich Czytelników, że tak nie jest, że nakreśliłem tylko podstawę pracy tekściarza, tę bazę, na której buduje się całą opowieść, całą warstwę duchową. W tej książce będzie wiele prawdziwych historii, które o tym opowiedzą. A jeśli chodzi o warstwę duchową, przypominają mi się słowa wybitnego polskiego kompozytora Wojciecha Kilara, z którymi wyjątkowo się identyfikuję: „Sztuka powinna prowadzić ku dobremu, powinna budować człowieka, a nie rujnować. Zła sztuka jest skażeniem środowiska duchowego. To taka ekologia ducha”.

Historię moich piosenek starałem się bardzo wyraźnie osadzić w czasie, w którym powstawały. A czas to także ludzie, którzy byli blisko nas, a teraz ich nie ma. Jesteśmy im winni pamięć.

Piszę te słowa w lutym 2019 roku, na mojej szafce nocnej leży książka Ennio Morricone _Moje życie, moja muzyka_. Ten wybitny włoski kompozytor, jeden z największych świa­towych twórców muzyki filmowej, prezentuje bardzo ciekawą opinię: „Zbyt często muzyka jest omawiana w oderwaniu od okoliczności powstania, jakby była bytem abstrakcyjnym, gdy tymczasem muzyka, która dotarła do naszych czasów, była wykonywana w ściśle określonym kontekście”¹.

Mam wrażenie, że jeśli do muzyki dołączy się słowo, ten kontekst będzie jeszcze bardziej określony. Słowo jest bowiem takim szczególnym spoiwem, jeszcze bardziej wiążącym powstałe dzieło z czasami, w których powstało, z tym, czym żyli wtedy ludzie, wreszcie z ich językiem.

Właśnie, słowo i muzyka. Tekściarz to piękny fach! Najtrafniej i z właściwą sobie nieatakującą czułością zawarł to Jeremi Przybora w tekście utworu o symbolicznym tytule _Piosenka jest dobra na wszystko_:

Po to wiąże słowo z dźwiękiem kompozytor i ten drugi,

Żebyś nie był bez piosenki, żebyś nigdy jej nie zgubił,

Żebyś w sytuacji trudnej mógł – lub mogła – szepnąć z wdziękiem:

Życie czasem nie jest cudne, ale przecież mam piosenkę!

Zapraszam zatem w podróż po moich piosenkach. Opowiem Wam, Drodzy Czytelnicy, jak się robi te parasole.

1 E. Morricone, _Moje życie, moja muzyka_, rozmawiał A. de Rossa, przeł. K. Dyjas-Fezzi, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018, s. 283.Wszystko ma swój czas
czyli trzydzieści dwa miliony odwiedzin

Zaczęło się telefonem od Grzegorza Markowskiego:

– Jaculku, robimy nową płytę, pierwszą od ośmiu lat, wiesz, jakie mamy ciśnienie. Napiszesz nam piękną balladę?

Odpowiedziałem, że oczywiście tak, zwłaszcza że nikt dotąd nie mówił do mnie tak serdecznie „Jaculku”. Jednocześnie pomyślałem sobie, jakie są we mnie warunki wyjściowe. Po pierwsze, uświadomiłem sobie wielki szacunek dla zespołu Perfect, który był we mnie niezmiennie od lat. Po drugie, zrozumiałem, że zawsze czułem pewną bliskość duchową z Grzesiem Markowskim, choć nie przejawiało się to w kolacyjkach czy wspólnym balangowaniu. Była to raczej bliskość platoniczna. Uzgodniliśmy z Grzegorzem, że czas nas nie goni i że muzyczne demo przyśle mi Sebastian Piekarek. Kiedy wysłuchałem kompozycji, poczułem, że przygiął mnie do ziemi ciężar odpowiedzialności. Chodziłem z tym utworem w telefonie kilka tygodni, słuchałem, myślałem i… nic. Nie miałem żadnego pomysłu, jakby pomysły bały się wspomnianej odpowiedzialności.

Tak się zdarzyło, że jakoś wtedy, w lutym 2014 roku, zaprzyjaźniony ze mną od lat Andrzej Pągowski zaprosił nas na wernisaż niezwykłego kalendarza. Spotkanie odbyło się w przestronnych Arkadach Kubickiego w Zam­ku Królewskim w Warszawie. Przybyło grono znakomitych gości, co wiązało się z przedmiotem wystawy, był to bowiem kalendarz ułożony jako „Poczet władców Polski” z prac autorstwa wybitnego artysty Waldemara Świerzego. Cała sprawa była dla mnie ważna, gdyż Świerzy był mistrzem i przyjacielem Andrzeja Pągowskiego. Andrzej był pomysłodawcą tego dzieła, które powstawało w latach 2003–2013, a ostatni obraz został ukończony w 2013 roku, na kilka dni przed śmiercią Waldemara Świerzego. Pamiętam, że kiedy już impreza dogasała, na końcu sali zrobił się stolik, przy którym siedzieli między innymi Ewa Błaszczyk, państwo Gajosowie, Borys Szyc oraz ksiądz Wojciech Drozdowicz. Skupię się na tej ostatniej osobie. Jeślibyś, Drogi Czytelniku, znalazł się w okolicach świąt Bożego Narodzenia przed kościołem pokamedulskim w Las­ku Bielańskim w Warszawie, to zobaczysz żywą szopkę, której ozdobą jest osiołek Franek. I przyczepioną kartkę: „Proboszcz prosi o niekarmienie osła”. Tym proboszczem jest właśnie Wojtek Drozdowicz. Oprócz tego, że jest proboszczem najmniejszej parafii w archidiecezji warszawskiej, charakteryzuje się tym, że w Podziemiu Kamedulskim organizuje awangardowe koncerty i spektakle teatralne, że założył wraz z Ewą Błaszczyk Fundację „Akogo?”_,_ która pomaga dzieciom w śpiączce, oraz że bywa na Przystankach Woodstock, by tam dyskutować z młodzieżą. Pamiętam, że na koniec wspomnianego wieczoru wywiązała się między nami taka rozmowa:

– Nad czym teraz pracujesz? – zapytał mnie ksiądz Wojtek.

– Mam napisać numer dla Perfectu, ale mi nie idzie. Chcesz posłuchać?

Ksiądz Wojtek chciał posłuchać, więc odpaliłem utwór w telefonie. Wysłuchaliśmy demo piosenki, choć muzyka z trudem przebijała się przez wernisażowy hałas. Kiedy nagranie się skończyło, usłyszałem:

– Nie wiesz, o czym napisać? Napisz o śmierci.

Popatrzyłem na księdza Wojtka zdziwionym wzrokiem. Nie powiedziałem mu tego, co miałem w głowie, a w głowie miałem mniej więcej taką tyradę: „Człowieku, przecież Perfect to jest zespół rockowy, oni grają na stadionach, przychodzą tysiące młodzieży, która chce się bawić, cieszyć życiem, jak można im śpiewać o śmierci?”. Jednak kiedy wróciłem do domu, moim dyżurnym ołówkiem napisałem: „A gdy przyjdzie mój czas, / Gdy pokryje mnie rdza, / Usiądź przy mnie tuż, tuż, / Bym mógł z Tobą być sam”. Napisałem to i zarzuciłem na kilka dni, bo byłem przekonany, że ta piosenka może być o wszystkim, tylko nie o śmierci. Kiedy jednak zaczęły mi się układać w głowie dalsze fragmenty tego tekstu, zrozumiałem, że ta piosenka o śmierci może być jednocześnie piosenką o miłości. Tekst powstawał, nie miałem tylko pierwszej linijki refrenu. Pamiętam całą kartkę z różnymi wersjami tej pierwszej linijki. W końcu zdecydowałem się na „Wszystko ma swój czas”, bo doskonale dawała się rozwinąć w drugą linijkę „I przychodzi kres na kres”, którą już miałem wcześniej. Skończyłem tekst i wysłałem go mailem z całą świadomością, że mogę dostać odpowiedź, która będzie się pokrywała z moją reakcją na otrzymaną od księdza Wojtka propozycję, bym to napisał o śmierci. Już sobie wyobrażałem, że za chwilę przeczytam w komputerze: „Jaculku, my jesteśmy zespołem rockowym, gramy na stadionach. Tam przychodzą tysiące młodzieży, która chce się bawić, cieszyć życiem. Jak możemy im śpiewać o śmierci?”. A jednak nie taka była odpowiedź zespołu Perfect. Otrzymałem maila ze słowami: „Super tekst!”. Długo zastanawiałem się także nad linijką: „Nie obrażaj się na śmierć”. Obawiałem się jej zbytniej dosłowności. Oczywiście pamiętałem rozmowę nastolatków usłyszaną przypadkiem w jakimś warszawskim supermarkecie. Padło tam takie zdanie: „Ty, kurde, ja użyłam tylko na chwilę jej szminki, a ona obraziła się na śmierć!”. No tak – pomyślałem – nie zawsze słowo znaczy to, co znaczy! Tylko czy inni też to słyszeli?

W maju 2014 roku ukazał się pierwszy singiel z nowej płyty zespołu Perfect _DaDaDam_. Na okładce namalowanej przez Edwarda Lutczyna można było zobaczyć czaszkę zwieńczoną babką z piasku, taką jak te, które robią dzieci. Wokół roztaczała się złota plaża, a na niebie rozwiewał się utworzony z obłoczków napis Perfect. Siódmego czerwca otrzymałem od Darka Kozakiewicza, kompozytora tego utworu, następujący esemes: „Jacku, _Wszystko ma swój czas_ na pierwszym miejscu Poplisty w RMF FM. Super i jeszcze raz dzięki, Mistrzu”. Odpisałem: „Dario, to znaczy, że jesteśmy młodzi!”. Zaczął się triumfalny pochód piosenki przez wszystkie listy przebojów, zebrałem mnóstwo pięknych słów od przyjaciół i nieznajomych. Na tym tle wyróżniał się telefon od Grzesia Markowskiego: „Jaculku, normalnie, żeby ludzie zaczęli z nami śpiewać, to musi minąć pół roku grania piosenki w radiach. A tu po dwóch tygodniach publiczność śpiewa z nami _Wszystko ma swój czas_!”.

Dzisiaj, 22 lutego 2019 roku, kiedy piszę te słowa, wszedłem na YouTube, gdzie jest teledysk Perfectu. _Wszystko ma swój czas_ ma 32 043 595 odwiedzin. Tyle razy ludzie sięgali po tę piosenkę, tyle razy wchodzili do internetu, by się z nią spotkać. Nie jestem uzależniony od wyników w sieci, ale trzydzieści milionów robi wrażenie. Dla mnie jednak ważniejsze są wpisy internautów, którzy zadali sobie trud, by się o tej piosence wypowiedzieć. Wzruszył mnie taki komentarz: „Dzisiaj utwór ten był odtwarzany na pogrzebie mojego ukochanego Taty (smutne, ale i bardzo piękne pożegnanie). I ja wierzę, że… »znów pobiegniemy nad staw«”. Jest wiele podobnych wpisów, zaskoczył mnie jeden zupełnie innej natury: „Boże, ja kocham tę piosenkę. Mam tylko 15 lat, więc niewiele wiem o życiu, lecz ta piosenka mówi o przemijaniu, zaczynam zdawać sobie sprawę, że czas ucieka i nie wróci”.

Na 52. Krajowym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu, w czerwcu 2015 roku, przycupnęliśmy z żoną w amfiteatrze obok kamerzysty, żeby być blisko sceny. Prowadzący ogłosili, że w kategorii SuperPrzebój Roku nagrodę telewidzów w postaci SuperJedynki otrzymuje piosenka _Wszystko ma swój czas_ zespołu Perfect! Ponieważ za chwilę Perfect dostał drugą statuetkę, za najlepszy występ podczas tego koncertu, tę za piosenkę Grzesiu Markowski podarował mnie. SuperJedynka stoi teraz na moim biurku, w tej chwili patrzy na mnie i pozdrawia Czytelników.

Kiedy siedzieliśmy potem w garderobie, wreszcie był czas, by sobie coś ważnego powiedzieć. I wtedy Grzegorz odezwał się mniej więcej tak: „Jaculku, my zaczęliśmy robić tę płytę pod straszną presją. Wszyscy dookoła mówili, że nie damy rady. Naprawdę, byliśmy w czarnej dziurze. Ty nas z niej wydobyłeś”. Byłem bardzo wdzięczny Grzegorzowi za tę szczerość. Powiedziałem wtedy chłopakom, że ja wchodziłem w ten projekt z wielką siłą, którą mi dawało to, jak ich odbierałem, jak ich „czułem”, jakie miejsce zajmowali w moim sercu jako muzycy i jako ludzie. To dawało mi wiarę, że wszystko się uda! Bo jeszcze raz okazało się, jak ważny jest ten ludzki czynnik, ta „chemia” między twórcami i, nie bójmy się tego słowa, szacunek dla kogoś za to, co zrobił, i za to, jaki jest. Kiedy wychodziłem tej nocy z opolskiego amfiteatru ze statuetką w dłoni, podszedł do mnie młody dziennikarz i powiedział: „Panie Jacku, to się nie zdarza często, żeby autor w pana wieku otrzymał nagrodę za SuperPrzebój Roku!”. Wróciłem na ziemię.

Na koniec przyczynek do dyskusji o wpływie na nasze życie tego, co wymyślili inni, na ogół na długo przed nami. Jakiś czas po ukazaniu się piosenki _Wszystko ma swój czas_ na płycie Perfectu, kiedy podpisywałem książki po moim spektaklu _Cygan w Polskim. Życie jest piosenką_ w Teatrze Polskim w Warszawie, podszedł do mnie pan w średnim wieku i powiedział:

– Panie Jacku, świetnie pan nawiązał do Koheleta w tym numerze Perfectu.

– W którym? – zapytałem zdziwiony.

– No jak to, we _Wszystko ma swój czas_! – odparł spokojnie.

Nie mogliśmy rozwinąć tego wątku, był duży tłok i napór publiczności na mój stoliczek z książkami, ale ta wypowiedź jednego z widzów nie dawała mi spokoju. Powtarzałem w myślach: Jak to, on coś zauważył, czego ja nie wiem? Ja, wielbiciel Koheleta, ja, który zna to dzieło niemalże od podszewki, nie wiem, o czym on mówił? Tuż po przyjściu do domu, mimo że była już głęboka noc, sięgnąłem po Koheleta. Jest to czwarta z kolei księga wchodząca w skład Pięciu Ksiąg Megilot, które miałem na półce dzięki uprzejmości Wydawnictwa Austeria z Krakowa. Warto zaznaczyć, że tych pięć krótkich ksiąg składa się na tom biblijnych przekładów Izaaka Cylkowa, warszawskiego mędrca i rabina synagogi mieszczącej się kiedyś przy ulicy Daniłowiczowskiej. Tuż obok tego miejsca, bo synagoga nie istnieje, stoi dzisiaj Dom Pod Królami, siedziba Stowarzyszenia Autorów ZAiKS. Zawsze kiedy tamtędy chodzę, myślę o doktorze Cylkowie, który w latach 1883–1908 dokonał pierwszego tłumaczenia Starego Testamentu na język polski. Rzuciłem się zatem na Koheleta i przeczytałem go od deski do deski. Nic nie znalazłem. Jedyne miejsce, które zwróciło moją uwagę w kontekście wypowiedzi wspomnianego widza, to początek rozdziału 3, gdzie przeczytałem: „1. Wszystko ma swoją porę, a każde przedsięwzięcie swój czas pod niebem. 2. Jest czas rodzenia się i umierania; jest czas sadzenia, i czas wyrywania, co sadzone”. Następnie w kilkunastu punktach Kohelet wymienia różnorodne czynności, które wypełniają ludzkie życie. Znałem te punkty prawie na pamięć, tu widziałem źródło wypowiedzi mojego rozmówcy. A jeśli on posłużył się innym tłumaczeniem Koheleta? – pomyślałem w środku nocy. Odszukałem na półce Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu opracowane przez biblistów z inicjatywy benedyktynów tynieckich. Na stronie 737 odczytałem: „Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem. Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono…”.

I tak sprawa się wyjaśniła. Pomyślałem, że słusznie uznałem kiedyś, zapytany przez dziennikarkę, jakie trzy książki chciałbym zabrać na bezludną wyspę, iż wśród nich musi być Księga Koheleta.

PS

Przypomniały mi się dzisiaj w nocy słowa mojego ukochanego poety Josifa Brodskiego o najważniejszej zasadzie pisania wierszy. Mówił o tym, iż wiersz powinien być tak napisany, że jeśli położysz na nim czarodziejski obrus, który usunie przymiotniki, to po podniesieniu obrusa nie zostanie naruszony sens. Innymi słowy, w wierszu powinny być przede wszystkim rzeczowniki i czasowniki, a nie przymiotniki. Przypomniałem to sobie i nagle skonstatowałem, że mam! Zdałem sobie sprawę, że w tekście piosenki _Wszystko ma swój czas_ nie ma przymiotników! Stało się to samo, jakby mimo woli, bo przecież tego nie planowałem. Dla pewności jeszcze raz przejechałem nocną pamięcią po kartce. Niestety, nagle przypomniała mi się linijka: „Czekaj na jakiś znak, bądź cierpliwa jak papier…”, i zaczął do mnie krzyczeć przymiotnik „cierpliwa”! Porażka! Zaraz jednak przywołałem stare niemieckie przysłowie: _Einmal ist keinmal!_, czyli „Jeden raz się nie liczy!”. I zasnąłem spokojnie.Wszystko ma swój czas

A gdy przyjdzie mój czas,

Gdy pokryje mnie rdza,

Usiądź przy mnie tuż, tuż,

Bym mógł z Tobą być sam.

Usiądź blisko o dłoń,

Narwij słów jak żonkili

I opowiedz nasz film,

Bym go przeżyć mógł znów.

Mów o drodze we mgle,

Kiedy wciągał mnie piach,

Gdy nie miałem już sił,

By się odbić od dna.

Mów o chwili sprzed lat,

Gdy podałaś mi rękę

I podniosłem swój cień,

By przy Twoim mógł stać.

Wszystko ma swój czas

I przychodzi kres na kres.

Gdybym kiedyś odszedł stąd,

Nie obrażaj się na śmierć.

A gdy przyjdzie mój czas,

Gdy pokryje mnie rdza,

Musisz wierzyć, że znów

Pobiegniemy nad staw.

Czekaj na jakiś znak,

Bądź cierpliwa jak papier.

Ja wybłagam wśród chmur,

Bym tu czasem mógł wpaść.

Wszystko ma swój czas

I przychodzi kres na kres.

Gdybym kiedyś odszedł stąd,

Nie obrażaj się na śmierć.Chwytaj dzień
czyli Zbyszek Wodecki na Rynku w Krakowie

Dwudziestego drugiego maja 2017 roku około godziny piętnastej przyszedłem do domu z zebrania w ZAiKS-ie. Wtedy zadzwonił telefon. Pani z Telewizji Polonia powiedziała:

– Nie wiem, czy pan już wie. Umarł Zbigniew Wodecki. Czy pan mógłby przyjść do nas o dwudziestej drugiej trzydzieści do _Halo, Polonia_?

Odpowiedziałem, że jestem zajęty i że odzwonię. Ale nie byłem zajęty. Nie chciałem tylko przyjąć do wiadomości tego, co usłyszałem. Jak to umarł? Nie wiem, nie chcę wiedzieć, nie dopuszczam tego do siebie! – coś we mnie krzyczało. Uruchamiam komputer, na Onecie nie ma nic na ten temat. Włączam TVN24, na pasku nic o Zbyszku. Dzwonię do Beaty Rybotyckiej. Zajęte. Dzwonię do Jacka Wójcickiego. Zajęte. Patrzę w twarz mojej komórce. Ciemno. Jak to? Przecież jak umarł Wojtek Młynarski, było czerwono od nieodebranych telefonów ze wszystkich stacji radiowych i telewizyjnych. I czepiam się tej szansy, że to może nieprawda, że tego telefonu z Telewizji Polonia nie było, może mi się tylko wydawało. Dzwonię jeszcze raz do Beaty. Niestety mówi, że to prawda, że dzwonił do niej Piachu. I w tym momencie mój telefon zaczął drgać. Najpierw TVN24:

– Panie Jacku, tak nam przykro, nie wiemy, czy pan wie…

– Wiem – odpowiadam.

– Czy pan może do nas przyjechać?

Mówię, że o szesnastej muszę być w Domu Kultury PROM na Saskiej Kępie, na próbie, bo tam mam dzisiaj o osiemnastej promocję mojego tomu wierszy _Boskie błędy_.

Odpowiadają, że będą tam z kamerą przed szesnastą. A potem telefon zwariował. Pokrył się cały na czerwono nieodebranymi połączeniami, bo ja już nie miałem w sobie miejsca, by wysłuchać kolejnej wiadomości typu: „Nie wiem, czy pan wie, ale umarł Zbigniew Wodecki…”.

Jadę taksówką na Saską Kępę. Telefon w mojej kieszeni dostaje konwulsyjnych drgawek. Staram się nie zwracać na to uwagi. Jak to umarł? Przecież jeszcze chwilę temu zaprosił nas w Krakowie na zupę rybną do Szarej. Był cudowny słonecz­ny dzień, poniedziałek 3 kwietnia. Przyszliśmy o trzynastej trzydzieści, Zbyszek siedział z Beatą Rybotycką i jej mamą przy stoliku na wprost pomnika Adasia. Wyglądał świetnie, był w znakomitym humorze. Zresztą kiedy nie był? Moja żona zagaiła w swoim stylu:

– Zbychu, wiosna, zamawiamy pastis!

– A co to jest? Nigdy tego nie piłem – zainteresował się Zbyszek.

– To taki prowansalski wynalazek na bazie anyżku z dodatkiem piołunu. Z wodą zmienia kolor z bursztynowego na mleczny – wyjaśniamy.

Zbyszek w to wchodzi, zamawiamy trzy razy „Ricard”, lód pobrzękuje w białych szklankach. Po kilku anegdotach przechodzimy płynnie do meritum spotkania.

– Jacuś, wysłałem ci ten numer. Słuchałeś? Wiesz, to ma ze czterdzieści lat, nie obraź się, ktoś już do tego pisał, ale mi się nie podobało. Wiesz, zrób tam trochę powtórzeń, bo ja się nie nauczę. Napisz mi też te wokalizy, wiem, tam jest gęsto, trochę się namęczysz. Taką zabawę sobie zrobimy.

Po zupie rybnej wychodzimy z Szarej i idziemy wzdłuż Rynku w stronę Grodzkiej. Ludzie nas zaczepiają: „Dzień dobry, panie Zbyszku, jak się pan czuje, co słychać?”. A Zbyszek otwarty, uśmiechnięty, wita się, dziękuje. Wytrzymuje kolejne selfie bez mrugnięcia okiem. Koło „Jaszczurów” wchodzimy do sklepu ze starymi fajkami, cygarami i alkoholami. Chcemy kupić armaniaczek na literackie popołudnie u Wojtka Ornata w Austerii. Okazuje się, że sprzedawca jest ze Zbyszkiem na ty, chyba chodzili razem do szkoły. Mówi:

– Zbysiu, jest to wino, które lubi twoja żona.

Pokazuje na półkę. Sięgam po butelkę z metalową blaszką, Museum Real, Reserva, Cigales 2013.

– Proszę dołączyć do mojego rachunku.

Zbyszek oponuje:

– Coś ty, zwariował?

Wręczam wino Zbyszkowi, wychodzimy ze sklepu. Każdy idzie w swoją stronę, my na lewo, Zbyszek na prawo. Tak wyglądało nasze ostatnie spotkanie.

Utwór pisałem w kwietniu w Warszawie, kończyłem w pierwszej połowie maja. Byłem wtedy w Zakopanem, Hania Rybka zaprosiła mnie do Jury Festiwalu Pieśni Katolickiej. W pokoju numer 19, w ZAiKS-owskim Domu Pracy Twórczej „Halama”, gdzie już napisałem parę innych rzeczy, siedziałem przez kilka wieczorów, starając się znaleźć klucz do Zbyszka, który śpiewał mi swoje demo w telefonie. Ciągle byłem z nim, ciągle widziałem jego uśmiechniętą, pogodną twarz z ostatniego spotkania na krakowskim Rynku. Czy to dziwne, że wtedy tak bardzo skojarzył mi się z Horacym? Z tym rzymskim poetą, który jako wielbiciel piękna świata i uroków życia pisał:

Nie pytaj próżno, bo nikt się nie dowie,

Jaki nam koniec gotują bogowie?

I z tym Horacym, który pisał, że po to żyjemy, by dążyć do szczęścia, który po epikurejsku uznawał, że to przyjemności duchowe i cielesne powinny wypełniać życie, a nie rozpamiętywanie zmartwień i cierpienia. Takim mi się wtedy jawił Zbyszek, takiego chciałem go mieć w tej piosence do jego muzyki, z którą naprawdę się zmagałem, bo podziały muzyczne, jak mnie „ostrzegał” w Krakowie, istotnie były bardzo trudne. Dla mnie Zbigniew Wodecki był wtedy z ducha Horacego:

Nie troszcz się o to i… klaruj swe wina,

Mknie rok za rokiem jak jedna godzina,

Więc łap dzień każdy, a nie wierz ni trochę

W złudnej przyszłości obietnice płoche.

Wtedy też odkryłem, czym, mniemam, sprawię niespodziankę wielu przyjaciołom po piórze, że te strofy Horacego zamieszczone powyżej przetłumaczył Henryk Sienkiewicz.

Pewnej majowej nocy w zakopiańskiej „Halamie” zakończyłem tekst i postanowiłem rano się jeszcze zdystansować i dopiero wtedy wysłać go do Zbyszka. Jednak rano internet krzyczał, że Zbigniew Wodecki miał udar. I przypomniałem sobie ostatnie zdanie Zbyszka towarzyszące nagraniu demo tej piosenki:

– Jacuś, i taką zabawę sobie zrobimy…

Dojechałem na Saską Kępę do Domu Kultury PROM zbudowanego w kształcie okrętu. Ekipa telewizyjna TVN24 miała już rozstawione kamery. Zacząłem mówić o Zbyszku i… złapałem się na tym, że nie mogę skończyć. Takim był człowiekiem, tak wypełniał moje życie, nasze życie, tyle po sobie zostawił. Ekipa telewizyjna pojechała, zaczęliśmy próbę, bo ta promocja tomiku wierszy nie była typowym wieczorem autorskim, podczas którego poeta opowiada o swojej twórczości. Przyszła Joasia Kulig, która z pianistą Jackiem Subociałłą miała zaśpiewać dwie moje premierowe piosenki z muzyką Staszka Soyki _Przytul się do siebie_ i _Niebuszko._ Przyszedł Jurek Filar z gitarą, na której wtedy grał _Dwie dusze_ i _Sukienkę_. Za chwilę pojawił się Andrzej Seweryn, który miał czytać moje wiersze z tomu _Boskie błędy_. I Tadeusz Nyczek, który miał prowadzić ze mną rozmowę. Wszyscy byliśmy przybici wiadomością o śmierci Zbyszka. Wszyscy go doskonale znaliśmy. Ta śmierć odcisnęła ślad na całym tym wieczorze, i to nie tylko ze względu na nasze odczucia. Ludzie, którzy przyszli, a było ich wyjątkowo dużo, także mieli na sobie cień tej niespodziewanej śmierci. Ale przez to ten wieczór był niezwykły, bo każdy miał wyczuloną wrażliwość, jakby „naostrzoną” tą tragiczną wiadomością. Pamiętam, że kiedy Andrzej Seweryn przeczytał wiersz _Przyszło niezauważone_, w oczach widzów widziałem Zbyszka.

Mała dygresja: Trzydziestego pierwszego maja 2017 roku zostałem zaproszony do programu _Kulturalni.pl_ w Telewizji Polonia, z którym sympatyzuję od dobrych paru lat. Prowadząca ten program Ania Karna powiedziała nagle:

– Panie Jacku, dwudziestego drugiego maja była premiera pana tomu _Boskie błędy_ i tego dnia umarł Zbigniew Wodecki. To nabiera jakiegoś symbolicznego znaczenia.

Początkowo nie zrozumiałem tych słów, zinterpretowałem je jedynie jako „coś się kończy, coś się zaczyna”. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że Ania chciała powiedzieć, że śmierć Zbyszka zalicza do tych „boskich błędów”, że być może zdarzyła się przez pomyłkę, bo na pewno Bóg nie mógł jej zaplanować.

Została piosenka. Na szczęście wszystkim zajęła się Kasia Wodecka, córka Zbyszka. Ona również objęła pieczą całą spuściznę po Ojcu. Od początku mieliśmy pewność, że na nagraniu tej piosenki musi być zachowany głos Zbyszka. To było coś niepowtarzalnego, zwłaszcza teraz, kiedy już go nie było. Kasia miała jasność – ze Zbyszkiem zaśpiewa Kayah. Przed nagraniem byliśmy w stałym kontakcie, gdyż musiałem zdecydować, które fragmenty tekstu będą śpiewane, które wypadną. Teraz, kiedy do piosenki weszły wokalizy Zbyszka, tekstu było za dużo. I wtedy przekornie rozmawiałem ze Zbyszkiem w myślach: Mówiłeś, napisz mi te wokalizy. Wiesz, jak się namęczyłem? I co? I śpiewasz je teraz bez tekstu!

Największą wartością tego duetu Kayah–Wodecki jest to, jak artystka „ułożyła się” ze swoim głosem wobec głosu Zbyszka. Sposób poprowadzenia głosów, ich współbrzmienie, wzajemne emocje są narysowane tak, jakby artyści stali obok siebie w studiu nagrań i patrzyli sobie w oczy. To wszystko jest w tej piosence zachwycające.

Wróciliśmy z żoną wcześniej z urlopu we Francji, żeby być na pierwszym festiwalu Zbyszka zatytułowanym Wodecki Twist Festiwal. Ósmego czerwca 2018 roku w ogromnej sali Centrum Kongresowego ICE zasiedliśmy z innymi przyjaciółmi Zbyszka oraz kochającą go publicznością. Miały być dwa koncerty, o godzinie osiemnastej i dwudziestej pierwszej. Kiedy wszedłem do hallu ICE, zobaczyłem po raz pierwszy plakat festiwalu. Zbyszek Wodec­ki zza okularów puszczał do mnie perskie oko. O, pomyślałem, chyba się coś nieoczekiwanego wydarzy. Przez cały pierwszy koncert czekałem na tę ostatnią naszą piosenkę _Chwytaj dzień_ i na moment, kiedy wyjdzie Kayah. Ale taki moment nie nastąpił. Po koncercie Kasia Wodecka podbiegła do mnie rozgorączkowana. Powiedziała: „Kayah straciła głos, nie może wydobyć słowa! Ściągamy ze studia w Warszawie jej ślad, żeby ta piosenka mogła zaistnieć, przecież bierze to TVN!”. Poszedłem za kulisy, gdzie muzycy technicznie mi to objaśnili. Oto orkiestra miała grać do ścieżki dźwiękowej Zbyszka. Do tego miała śpiewać Kayah, jak my to mówimy, „na żywo”. A teraz czekają, aż ktoś przyśle ze studia w Warszawie jej ścieżkę wokalną. Dobre wiadomości były takie, że na szczęście, mimo późnych godzin sobotnich, ktoś pracował w studiu nagrań. Wszystko zakończyło się szczęśliwie, na drugim koncercie piosenka zosta­ła wykonana. Publiczność nie zdawała sobie sprawy, że nie tylko głos Zbigniewa Wodeckiego jest nagrany. A ja, przypominając sobie to perskie oko z plakatu, pomyślałem, że to jego żart, że Zbyszek pomyślał: „Co to, tyko ja będę śpiewał z playbacku? Musi być sprawiedliwość!”. Na zakończenie drugiego koncertu _Tribute to Zbigniew Wodecki_ otrzymałem Złotą Płytę albumu _Zbigniew Wodecki – Dobrze, że jesteś_. Stałem na proscenium, obok stali Kayah i Rafał Stępień, producent muzyczny tej płyty. Publiczność biła nieprzerwanie brawo, jakby chciała powiedzieć: „Zbychu, nie chcemy, żebyś odchodził!”. Dzisiaj, kiedy otwieram tę znakomitą płytę, widzę napis: „Jacku Kochany! Serdecznie Dziękuję! Kasia Wodecka-Stubbs”. I wiem, że jest to jakby napisane ręką Zbyszka.

Nazajutrz o dziewiątej rano miałem krótki wywiad o Zbyszku do _Dzień dobry TVN_ i dzięki temu znalazłem się o tak wczesnej porze na krakowskim Rynku. Za chwilę do Loży, ulubionej kawiarni Zbyszka, gdzie często spotykał się z przyjaciółmi, dotarli Alicja Majewska i Włodzimierz Korcz. Włodek powiedział mi, że o dziesiątej będzie przed kościołem Mariackim wykonany utwór _Zacznij od Bacha_ siłą głosów kilku połączonych chórów, w jego aranżacji wokalnej. I rzeczywiście, najpierw punktualnie o tej godzinie kilka taktów tej piosenki zagrał hejnalista z wieży mariac­kiej, a potem dyrygent dał znać i połączone chóry Krakowa i Małopolski odśpiewały tę koronną pieśń Zbigniewa Wodeckiego. Patrzyłem na morze głów na Krakowskim Rynku, na stojących obok mnie artystów, przyjaciół Zbyszka, na tłumy mieszkańców, którzy razem z chórami śpiewały słowa Zbyszkowej piosenki, na łzy wzruszenia w wielu oczach. I przypomniałem sobie Horacego, jego _Pieśń 30_ i linijkę: „_Non omnis moriar_ – Nie wszystek umrę”. I pomyślałem: Zbyszku, to jest o Tobie!

PS

Pragnę zwrócić Państwa uwagę, że w tekście piosenki poniżej jest fragment, który nie zmieścił się w nagraniu duetu Kayah–Wodecki. Stało się tak dlatego, że po prostu w przebiegu piosenki zabrakło miejsca, gdyż woleliśmy ocalić głos Zbyszka, który śpiewa tu wokalizę. Niemniej ten tekst, oryginalnie napisany dla Zbyszka, postanowiłem tu zamieścić. Rozpoznać go można po linijce: „Apoteozę świata w domu sobie zrób – raz-dwa! / A potem dozę szczęścia nagle w sobie wskrześ, niech trwa…”.

Niech trwa chociaż w takiej postaci!Chwytaj dzień

Pytasz mnie, jak powstrzymać ten czas.

Pędzi tak, jakby wpadł w jakiś trans.

Powiem Ci, na ciężkie czasy

Horacy radził tak:

Chwytaj dzień,

Tak, by znaleźć swój rytm.

Chwytaj dzień,

Ciesz się chwilą i żyj!

Zawsze idź za głosem serca,

A dojdziesz tam, gdzie chcesz!

Chwytaj dzień,

Z całej siły go łap!

Chwytaj dzień,

Aby czuć życia smak.

Nie martw się o własny finał

I klaruj wina swe!

Apoteozę świata w domu sobie zrób – raz-dwa!

I pod narkozą nieba pięknie, lekko trwaj i trwaj!

Nie kochaj się w przedmiotach, nie pożądaj zła,

Trzymaj się w życiu tego, co nietrwałe,

Co łagodne, co pogodne, co ci w duszy gra!

Apoteozę świata w domu sobie zrób – raz-dwa!

A potem dozę szczęścia nagle w sobie wskrześ, niech trwa!

Bliźniemu dawaj radość, czasem siebie daj,

I prowadź do dobrego… niewidocznie,

Bezpowrotnie, niesamotnie, gdy się tylko da!

Chwytaj dzień,

Z całej siły go łap!

Chwytaj dzień,

Aby czuć życia smak.

Nie martw się o własny finał

I klaruj wina swe!Uczymy się żyć
czyli lekcja profesjonalizmu

Zdzisława Sośnicka zadzwoniła do mnie na jesieni 1983 roku i zapytała:

– Panie Jacku, kiedy pan będzie w Warszawie, bo chciałabym się z panem spotkać?

– Ale ja jestem w Warszawie – odpowiedziałem zdziwiony.

– Jak to, to pan nie mieszka w Poznaniu?

– Nie, ale mogę przyjechać, bo rozumiem, że pani mieszka w Poznaniu.

– Nie, w Warszawie.

Spotkaliśmy się i Dzidka poprosiła, bym jej napisał polski tekst do słynnego utworu z musicalu _Cats_, którego kompozytorem jest sam A.L. Weber – _Memory_. To były takie czasy, kiedy pisało się słowa do zachodnich standardów, ale nie chodziło o tłumaczenie. Raczej o nastrój, o to, żeby utwór płynął i zachwycał. Polskie teksty do tych evergreenów stawały się więc osobnymi bytami. Napisałem wtedy _Pamięć_, która zaczynała się tak: „Północ, / Sen w ukłonach się łamie, / Wszechpotężna jest pamięć, / Gdy wstępuje na tron. / Na jej twarzy / Kochanek czas zostawił swój ślad. / Szuka win / W księgach lat…”.

Dziś śpiewa to wiele artystek, nie wiedząc nawet, kto to napisał. Wtedy śpiewała to tylko Zdzisława Sośnicka. Po tym wydarzeniu Dzidka zaproponowała mi, żebym napisał jej piosenki na nową płytę. W tak zwanym międzyczasie nastąpiło coś, co czasami zachodzi między ludźmi – bardzo polubiliśmy się prywatnie. Wiele osób wyznawało wtedy opinię, że Zdzisława Sośnicka to dumna i wyniosła dama, zawsze równie elegancka, co niedostępna, z tendencją do wywyższania się. W rzeczywistości Dzidka okazała się osobą ciepłą i otwartą, uroczą panią domu i doskonałą kucharką. Razem ze swoim mężem Jurkiem zapraszali nas do siebie na Stegny na długie kolacje, a my rewanżowaliśmy się tym samym. Słuchaliśmy razem muzyki, piliśmy wino i gadaliśmy. A naleśniki przyrządzane przez Jurka urosły do rangi legendy.

Pamiętam z tego okresu nietypową sytuację, gdy Dzidka zaproponowała mi, żebym dokończył tekst, który zaczął dla niej pisać Andrzej Mogielnicki. Przystałem na to chętnie, bo z Mogielem przyjaźniliśmy się i nie było mowy o żadnej rywalizacji. Parę dni później przyniósł mi pierwszą zwrotkę i tytuł: _Sceny z życia artystek małych scen_. Zaczynało się to tak: „Paryż, Londyn, Rzym – / Nie do wiary, że istnieją takie miasta, / Gdy się ma M-3 / I w codzienność jak w doniczkę / Człowiek wrasta”.

Natychmiast dopisałem drugą zwrotkę: „Wieluń, Lądek, Żnin – / Nie do wiary, że istnieją takie miasta, / Gdy się jest w Paris / I w Olimpię jak w doniczkę / Człowiek wrasta”.

Żarty żartami, ale propozycja napisania prawie całej płyty dla artystki tej miary co Zdzisława Sośnicka była dla mnie wtedy dużym wyzwaniem i… nowością. Zastanawiam się dzisiaj, co było w tej współpracy najbardziej istotne, co było jej znakiem. Odpowiadam bez namysłu – ogromny profesjonalizm Zdzisławy i wszystkich ludzi skupionych wokół niej. Z wielu piosenek pomieszczonych na owej płycie, która ukazała się w 1985 roku pod tytułem _Realia_, wybrałem do tych wspomnień utwór _Uczymy się żyć_. Napisa­łem go do muzyki Wojciecha Trzcińskiego. Już kiedy dostałem kasetę z podkładem, byłem zaskoczony. Nie była to melodia wystukana na pianinie. Było to demo zawierające perkusję, linię basu, odpowiednie barwy klawiszy zbliżone do finalnej aranżacji. Na to wszystko kompozytor nałożył swój wokal, rzecz jasna, po norwesku. Całość oddawała klimat utworu – pisząc tekst, nie można było się pomylić.

Muszę się przyznać do pewnej rewolucyjnej idei, która mi wtedy przyświecała. Moim celem było „zmienić” Zdzisławę Sośnicką – chciałem usłyszeć ją w piosenkach „trudniejszych”, takich nie tylko o miłości albo zwłaszcza nie o miłości. Stąd ta egzystencjalna tytułowa piosenka _Realia_ do bardzo oryginalnej, ale trudnej muzyki Krzesimira Dębskiego. Stąd poszukiwanie w tekstach tematów uniwersalnych, w których artystka mierzy się z życiem, pyta o jego sens. Muzyka Wojtka Trzcińskiego bardzo nadawała się do rozmowy o proporcjach między ustawiczną życiową pogonią za mirażami a życiem dla siebie. Tak powstał szlagwort „Uczymy się żyć / Bez końca, bez początku…”. Dzidka zgadzała się wtedy na taką próbę zmiany samej siebie. Stąd, na przykład, zupełnie inna niż dotychczas estetyka okładki – surowe zdjęcie w czarnym trykocie na ciężkim, niebieskim tle. Dzisiaj, z perspektywy czasu myślę, że nie udało mi się zmienić Zdzisławy Sośnickiej, a moja wiara była opatrzona młodzieńczą naiwnością. Rezultatem tych wysiłków są jednak ciekawe piosenki, które zostały i których, proszę wybaczyć szczerość, nadal lubię słuchać. Poza wszystkim są dla mnie odbiciem tamtych czasów, zwłaszcza jeśli chodzi o brzmienia, w których zaczęła coraz pełniej dochodzić do głosu elektronika.

Były na etapie tworzenia płyty różne momenty, niektóre zabawne. Napisałem w pewnym tekście o mężczyźnie, który nie spełnił oczekiwań kobiety. Jest tam zdanie, z którego byłem po cichutku dumny: „Chciałeś być Bruce’em Lee, obrusem z lip…”.

Początkowo Dzidka zaakceptowała tekst bez żadnych uwag. Po kilku dniach dzwoni:

– Jacku, chciałabym, żebyś mi zmienił tekst w jednym miejscu…

Jeszcze nie doszła do meritum, a ja już wiedziałem, że to chodzi o tę linijkę. Rozumiałem Dzidkę, wiedziałem, że razi ją inność tekstu w tym miejscu. Walczyłem jak lew, linijka została. Doświadczyłem tego potem wiele razy – artyści boją się o swoją publiczność. Gdy coś wychodzi poza pewną ustaloną formę kontaktu z odbiorcą, gdy coś jest zbyt oryginalne, artyści protestują.

Chciałbym jeszcze wrócić do samego procesu nagrywania płyty. Dzidka śpiewała niesłychanie zawodowo. Nienaganna dykcja, wybitna artykulacja, najmniejszych problemów z czystością i z rytmem. No i niesłychana perfekcja, dążenie do ideału, które czasem ciążyło otoczeniu, ale nigdy nie artystce.

Tak, współpraca ze Zdzisławą Sośnicką była dla mnie lekcją profesjonalizmu.

PS

Trzeciego czerwca 2019 roku podczas koncertu galowego Festiwalu Andrzeja Zauchy w Bydgoszczy, który w tym roku nazywał się _Zaucha u Cygana_, piosenkę _Uczymy się żyć_ zaśpiewał Igor Herbut. Pomyślałem: Jaki to piękny przypadek, iż wykonawca jest młodszy od piosenki, którą wybrał. A już zupełnie wzruszył mnie fakt, że kiedy na próbie zespół grający na festiwalu pokazał Igorowi swoją koncepcję aranżacji, ten powiedział: „Proszę mi zagrać tak, jak jest w oryginale! Chcę, żeby był ten sam bit i ten sam bass, który daje tę niesamowitą atmosferę lat osiemdziesiątych!”. Igor zaśpiewał _Uczymy się żyć_ wspaniale – po swojemu i z wielką pasją! Dzidka, dziękuję Ci, że wtedy do mnie zadzwoniłaś.Uczymy się żyć

Gdy dzień nie większy niż Europa

Nie daje się wyżalić,

W sekundzie musisz błagać, grać i kląć.

Po siatce pięter w górę, w górę,

W kosmosu pukasz bramy,

By potem spadać, tak za rokiem rok.

Reklamy fantastycznych wizji

Zdumione oczy karmią,

I tylko czasu brak, by trochę żyć!

Uczymy się żyć,

Bez końca, bez początku.

Uczymy się żyć,

Dwie obrączki, kilka wątków.

Uczymy się żyć,

Spragnieni słodkich nagród.

Uczymy się żyć,

Słono!

Już znudził Cię ten zbiór motyli,

Kolekcja suchych żagli.

Na przekór światu mylisz, mylisz się.

Z miłości dwója, z życia dwója,

Świadectwem ciężar powiek.

I cienkim piórkiem czoło kreśli czas.

Lecz jeśli tylko sił przybywa,

Do biegu znów się zrywasz,

Z nadzieją na życzliwy w końcu los.

Uczymy się żyć,

Bez końca, bez początku.

Uczymy się żyć,

Razem.

Uczymy się żyć,

Na drogę kilka wątków.

Uczymy się żyć,

Dalej!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: