Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odpłata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 lutego 2021
Ebook
31,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Odpłata - ebook

Podhale i Mazury – dwa odmienne światy, trzy różne zbrodnie. Jeden dług

Podhale, 1945. Ta zbrodnia wszystko zaczęła.

Podhale, 2019. Ta zbrodnia wszystko skończyła.

Mazury, 2014. Ta zbrodnia wszystko ujawni.

Zwyczajne włamanie do domku letniskowego na Mazurach – sprawa, jakich wiele, która tylko psuje statystyki. Do momentu, gdy pod deskami w sieni sierżant Wiera Jezierska znajduje zwłoki.

W tym śledztwie wszystko jest nie tak: podhalański dom w krainie jezior, podejrzani z żelaznym alibi i ślady, które zatarł czas. Policjantka wpada jednak na trop, który prowadzi ją do brutalnego mordu sprzed lat na Podhalu.

Drażliwe tematy, wielopiętrowa intryga i śledztwo, które odsłania kolejne oblicza zła.

Dotarcie do prawdy utrudnia nie tylko upływ czasu. Każda społeczność ma swoje ciemne sprawki, których woli nie poruszać. A górale nie lubią, gdy obcy mieszają się do ich spraw, zwłaszcza jeśli to mogłoby zburzyć ich obraz – ludzi prawych i szlachetnych.

Czy stara zbrodnia rzucałaby tak długi cień? Może to wszystko łączy się tylko pozornie, a może każda krzywda musi w końcu doczekać się odpłaty?

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-865-8
Rozmiar pliku: 858 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

1945, Nowy Targ

Wiosna była piękna tego roku. Het, na południe, z zielonej równiny nagle wyrastały ostre ciemnoszare wierzchołki gór. Niebo błękitniało, horyzont był czysty, słońce przypominało żółtą głowę słonecznika. Widok jak z malowanych na szkle obrazków, które wisiały w wielu tutejszych chałupach.

Leżał na trawie, stopy w zniszczonych rozsznurowanych butach rozłożył na boki, ręce nieporadnie rozrzucił. Głowę przekręcił w lewo, właśnie na ten widok. Oczy miał szeroko otwarte. Wydawało mu się, że ktoś mu po kolei zaciemnia obrazki przed oczami. Najpierw zniknęły Tatry, po nich hale, potem wysokie źdźbła trawy na pobliskiej łące. Ostatnie, co zobaczył, to płowy kawałek drewna, w którym ktoś wyrzeźbił męską postać. Rozpoznał ją. W głowie mu rozbrzmiało: „Zýdowski Pán Jezus, niemały, nieduzý, usiád se na przýpiecku, fajecke se kurzý. Matka Boská táńcý, Pieter z Pawłym śpiywá, Duk Świynty podskocył, a Pán Bóg poziywá”. Czyjaś ręka podniosła wystruganą figurkę. Ręka stąd, swojego. On nie był stąd. Jak Pan Jezus – nie ten z kościoła, ale ten z przyśpiewek. Pierwszy był dobry, bo swój, drugi – gorszy, bo obcy. Żydowski, jak on.

Zrobiło się całkiem ciemno, mimo że nie zamknął oczu. Powieki powinny opaść, zmarły nie może patrzeć. Każdy człowiek ma zawiść w oczach, nic, nawet po śmierci, nie jest w stanie uspokoić oczu, tak mówi Talmud. Nie miał w nich zawiści, tylko niedowierzanie, że tu, że teraz, że po tym wszystkim…

_El Melech Neeman, Szma-Jisroel,_ „Bóg jest Królem godnym zaufania, słuchaj, Izraelu”. Pierwsze słowa. I ostatnie.

2014, Jeziorowskie

Krew z łoskotem przewaliła się przez tętnice, pociemniało mu w oczach. Uniósł powieki, kiedy paroksyzm minął. Jednak zamiast grubych bali, które niedawno sam odnawiał i mocował na zrąb, żeby chałupa dobrze osiadła, zobaczył mleczną nieprzejrzystość. Wziął głębszy oddech, nieprzejrzystość zafalowała – wzdęła się, a potem opadła. Przez moment nie rozumiał, świat zawsze był rozmyty i wolniejszy po kolejnej flaszce, lecz gdy nad otumanionym rozumem wziął górę zwierzęcy lęk, mężczyzna pojął, że umiera.

Zaczął się szarpać, ale ciało jakby nie należało do niego – spętane, nieposłuszne. Pod mleczną folią coraz mocniej pachniało samogonem. Im więcej wdechów robił, tym bardziej kołowało mu się w głowie. Czuł się tak, jakby miał zaraz upaść, a przecież już leżał. Szarpnął ręką, ale dłonie miał związane. Stwardniałymi opuszkami palców przejechał po ścianie obok. Znajoma gładkość jodły na chwilę go uspokoiła. „Taki płaz to wytrzyma sto lat i więcej”, pomyślał. Co prawda, zabrany z ziemi, która go wydała, do obcej, gdzie wszystko inne, ale to drewno i tak jest martwe.

On też zaraz będzie martwy. Tu, daleko od gór, nad jeziorem, choć w chałupie z ojcowizny. Myśli zaczęły mu się plątać. Oddychał coraz wolniej. „Krzýza świyntego ni ma”. Tam, w Dunajcu, był, tu – nie. Jak umierać bez krzyża? „Pámbócek…” Czy go słyszy, daleko od domu, spod tej folii?… Powinien Go przeprosić za grzechy, o wybaczenie błagać, za dużo ich, żeby tak na raz, zresztą mleczność była już nie tylko przed jego oczami, lecz także w jego głowie.

I nagle, pstryk, jak całe życie, przepadła. Zrobiło się ciemno.

2019, Nowy Targ

Nic nie rozumiał. Nawet nie bardzo wiedział, gdzie jest, na jakimś zadupiu zlądował. On też był z zadupia, ale wyjechał. I na pewno nie po to, żeby tak skończyć. Szarpał się, ale nie mógł się uwolnić. Wściekłość go napędzała – tak się dał podejść, jak dziecko. Z tamtej strony nie było wściekłości, ale była determinacja. „Boże”, wycharczał. W sytuacjach ostatecznych z człowieka wypływają takie słowa, bez względu na jego całe życie. Ucisk na szyi na moment zelżał, jakby miało zostać mu odpuszczone, ale po chwili wrócił ze zdwojoną siłą. „Boże”, doleciało do niego. Z tych drugich ust to padło, jak echo.

To było ostatnie, co w życiu usłyszał.ROZDZIAŁ 1

2020, Jeziorowskie

– Kurwa! – Odskoczył z takim impetem, że uderzył plecami o ścianę. Osunął się po drewnianych belach na podłogę. Nie mógł się ruszyć; ręce i nogi zrobiły się sztywne, obce, jakby nie jego. Za to w środku dygotał. – Kurwa – powtórzył ciszej.

Co go podkusiło, żeby tu leźć? „Ludzkie gadanie”, odpowiedział sam sobie. Niby w każdej plotce jest ziarno prawdy, ale tu… Ziemi od cholery, a zamiast tego ziarna…

Z trudem odkleił plecy od ściany. Przekręcił się na kolana i przesunął na środek pomieszczenia. Rękawem bluzy przetarł spocone czoło; poczuł, że pod cienkim lateksem rękawiczek jest wilgoć. Ostrożnie nachylił się nad otworem. Przymykając oczy i powstrzymując odruch wymiotny, zagłębił ręce w ziemi. Raz jeden był na wakacjach nad morzem. Przypominał sobie teraz obsesyjnie ten moment, kiedy najpierw rozkopywał sypki, gorący piach, żeby dotrzeć do wilgotniejszego, zwartego podłoża, a potem zakopać tam niedużą gumową piłkę. „Słońce, piasek, piłka. Słońce, piasek, piłka. Słońce, piasek…”, powtarzał, jakby wpadł w trans.

Po dziesięciu minutach podniósł się z podłogi i na drżących nogach podszedł do drzwi. Już miał nacisnąć klamkę, ale jeszcze się odwrócił. Spojrzał w głąb korytarza i powoli opuścił wzrok. Wyglądało całkiem dobrze. Z wierzchu.

Prawa dłoń machinalnie powędrowała do czoła, potem przesunęła się na mostek, lewe ramię, prawe ramię i złączyła z uniesioną lewą.

„Amen”, powiedziały bezgłośnie jego usta.

– Kurwa – dodał on sam.

Odwrócił się i wyszedł.

***

Sierżant Wiera Jezierska powoli wjechała w gruntową, polną drogę, która łagodnie opadała do jeziora. Sięgnęła ręką na fotel obok po okulary przeciwsłoneczne. Niebo było bezchmurne, słońce, mimo wiosennej pory, mocno przygrzewało. Całkiem miły dzień, nie na komendzie, tylko w terenie. Szkoda za to, że sprawa banalna.

Posterunkowy Remek Staroń przyszedł dziś do niej ze zgłoszeniem kradzieży w Jeziorowskich. Dzwoniła sąsiadka poszkodowanych, którzy na co dzień mieszkają w Warszawie. Ona doglądała ich domu letniskowego. Dziś poszła na spacer-inspekcję i odkryła, że było włamanie.

Sprawa jasna – przed sezonem, pusto, jakiś lokalny złodziej potrzebował fantów, które zastawi w lombardzie albo sprzeda przez jeden z serwisów ogłoszeniowych. Zresztą co można ukraść z domku letniskowego? Stary telewizor, odtwarzacz DVD albo mikrofalówkę. Jakie łupy, taki włamywacz. Jaki włamywacz, taka sprawa. Jeziorowskie – Wiera nigdy tu nie była, a nazwa w naturalny sposób kojarzyła się jej z własnym nazwiskiem. Sztampa i nuda, a raczej policyjna codzienność. Już się miała odrobinę nad sobą poużalać, ale przypomniała sobie o kopercie, którą wyciągnęła ze skrzynki jesienią ubiegłego roku. „Wiera Jezierska”, tylko tyle było tam napisane. Żadnego znaczka, stempla, danych nadawcy. A w środku – dylemat. Nic z tym nie zrobiła, nie podjęła żadnej decyzji. „Niezrobienie niczego to też podjęcie decyzji”, pomyślała. Teraz będzie mogła się wykazać. Solidna, policyjna, niemal pozytywistyczna praca u podstaw, czyli poprawianie statystyk w popularnych obszarach przestępczości. Piękna służba niewinnemu społeczeństwu, które pada ofiarą pospolitych kryminalistów. Wszyscy będą zadowoleni. Cholera… nawet przed sobą wypadła mało przekonująco.

Zauważyła drucianą siatkę ogrodzenia, a za nią młodniak. Dom musiał stać w głębi. Zaparkowała, zjechawszy z kolein w pole. Wyłączyła silnik i wysiadła z radiowozu. Skierowała się w dół, do bramy. Po kilkunastu metrach przystanęła zdumiona.

Jeziorowskie były niedużą wsią z kilkoma obiektami turystycznymi. Zajazd Pod Pstrągiem, Noclegi u Marii – ten typ swojskiego wczasowania. Zieleń, woda, czerwień poniemieckiej zabudowy. Pensjonaty i kwatery na wynajem wpisywały się w tę stylistykę.

Dom, który właśnie zobaczyła – nie. Spodziewała się czegoś zwyczajnego – drewnianego pudełka z zadaszonym tarasem, trójkąta typu Brda, ewentualnie niedużego murowanego letniaka. Tymczasem na działce stała chałupa jakby przeniesiona spod Tatr – z grubych bali i z dachem krytym gontem. Błyszczała miodowo na tle wiosennej zieleni.

– Dzień dobry! – W jej stronę ruszyła kobieta, która do tej pory czekała przy budynku. Na oko sześćdziesięcioletnia, żwawa, szczupła. Nie wyglądała na lokalną gospodynię. – Maria Kobza. To ja dzwoniłam ze zgłoszeniem. Właściciele, to znaczy państwo Stykowscy, są teraz w Warszawie.

– Sierżant Wiera Jezierska, komenda policji w Giżycku – przedstawiła się. – A pani jest tutejsza?

– Nie.

Może była przewrażliwiona, ale wydało się jej, że usłyszała w tym „nie” nutę wyższości. Od pierwszego wejrzenia nie polubiła tej kobiety.

– Teraz mieszkam we wsi, wyżej. – Kobza wykonała ruch ręką. – Przeprowadziłam się w tym samym czasie, co Stykowscy. Też jestem z Warszawy. Tyle że ja osiadłam tu na stałe, a oni to letnicy. No ale ja jestem już na emeryturze, a oni wciąż pracują. Pięknie tutaj. Cisza, spokój…

– Dobrze, to co się stało? – Jezierska szła po brukowanej ścieżce w kierunku budynku. Działka była duża, pewnie z pięć tysięcy metrów, z prawej strony osłonięta młodniakiem, z tyłu było widać wyższe drzewa, a po lewej, w dół, zejście do jeziora.

Kobza ruszyła za nią.

– Ładna pogoda, więc poszłam na spacer. Dłuższy, bo ja mieszkam na drugim końcu wsi. Pomyślałam, że przy okazji zajrzę, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Nawet klucze wzięłam, cały komplet. – Kobieta sięgnęła do kieszeni kurtki i brzdęknęła metalowym zestawem. – Okazało się jednak, że nie były potrzebne, znaczy tylko ten do furtki się przydał. – Westchnęła.

Stanęły przed wejściem do budynku.

– Jak w skansenie – mruknęła do siebie Wiera.

Tak, chałupa była ewidentnie góralska. Stara, ale pieczołowicie odnowiona. Wszystko takie schludne, z wyjątkiem drzwi, na których było widać ślady łomu.

– Słucham?… A, ten dom. Tak. Piękny, prawda? To znaczy jak ktoś lubi taki styl.

– Od dawna go mają?

– Trzy lata minęły na jesieni.

– Wcześniej były tu jakieś włamania?

– Nie. To spokojne miejsce. Nawet w wakacje. To nie jest modny kurort, pokus brak.

– A jednak się zdarzyła. – Wiera odwróciła się w jej stronę. – Więc poszła pani sprawdzić dom i?…

– I otworzyłam furtkę, bo zobaczyłam, że jedna z donic się przewróciła. – Kobieta spojrzała na stojący przy ścianie gliniany pojemnik. – To znaczy teraz stoi, bo ją podniosłam, ale jeszcze widać ukruszoną glinę na kamieniach.

– Furtka była zamknięta na klucz, prawda? – zapytała Wiera.

– Tak. – Kobza kiwnęła głową. – W sumie to dziwne. – Nagle się ożywiła. – To jak ten złodziej wszedł?

– Pewnie z tyłu przeciął siatkę. Tam chyba nie ma innej posesji?

– Nie ma. To jedyna ogrodzona i zagospodarowana działka w najbliższej okolicy.

– Więc weszła pani, podniosła donicę, zobaczyła rozwalone drzwi i zadzwoniła na policję?

– Tak. Znaczy prawie tak. Wcześniej zajrzałam do środka, żeby zobaczyć, co się stało.

– Zajrzała pani – powtórzyła Wiera.

Kobieta uśmiechnęła się krzywo.

– Chciałam sprawdzić, czy coś zginęło. Byłam ostrożna, niczego nie dotykałam. Tu zresztą i tak są moje odciski, bo ja przychodzę, żeby przepalić w kominku, włączyć ogrzewanie.

– I zginęło coś? – Wiera znała taki typ świadków. Zwarci, gotowi, poukładani. Nadmiernie zainteresowani.

– Zniknął telewizor, był nieduży, chowany w szafce w pokoju, nowy. Chyba coś ze sprzętów w tej szafce, nie wiem co, nie znam się na tym, widać jednak, że było ruszane, bo kable zwisają. Z kuchni zginął ekspres. W całym domu jest bałagan, takie myszkowanie podczas kradzieży. Najgorszy w sypialni, ale nie wiem, czy stamtąd coś zginęło, bo tylko patrzyłam.

Tak, to był właśnie ten typ.

– To na razie tyle, dziękuję. – Wiera sięgnęła do kurtki po rękawiczki. Z plaśnięciem wsunęła je na dłonie.

Kobza sprawiała wrażenie zawiedzionej, że nie została zaproszona do środka.

– A, numer do tych… Stykowskich pani ma? – zapytała Jezierska.

– Mam. W telefonie. A telefon w domu. Bo ten, co zabrałam, to męża. Tak, żeby mieć, na wszelki wypadek. I dobrze, bo wypadek się zdarzył. Mój się w domu ładuje. Przejdę się po niego i wrócę. – W głosie słychać było narastającą ekscytację.

Wiera kiwnęła głową. Weszła do budynku. W sieni, zaraz po lewej, były drzwi do innego pomieszczenia. Skręciła tam. Kuchnia. Tak jak cały dom, zrobiona z drewna, tyle że jasnego. Szafki były niepodomykane, szuflady powysuwane, na podłodze zobaczyła jakieś ścierki i zapakowane w folię zmywaki. Z kuchni, na prawo, trafiła do salonu. Tu też dominowało drewno: kredens, półki na książki, pod ścianą, na wprost kanapy – szafka. Otwarta, dwa czarne kable zwisały nad podłogą. Kilka książek leżało na ziemi, pewnie włamywacz je przesuwał, sprawdzając, czy nic za nimi nie schowano. Kominek, nad nim zdjęcie. Przyjrzała się – budynek na fotografii wyglądał bardzo podobnie, choć był w dużo gorszym stanie. Jeśli to ten sam, to ktoś wykonał świetną robotę. Dalej, znowu na prawo, kolejne pomieszczenie. Wszystkie pokoje były przechodnie, ten, jeśli dobrze się orientowała, wypadał na końcu korytarza. Mniejszy i bez okien. Wymacała włącznik, zapaliła światło. Garderoba. Skotłowane ciuchy na półkach, kilka zrzuconych z wieszaków. Przeszła do następnego pomieszczenia. Sypialnia. Wielkie łóżko, dwie szafki po bokach, pod ścianą kredens. Jedna z szafek była odsunięta. Wiera nachyliła się nad nią. Zauważyła poziomą szparę w drewnie. Odsunęła mebel bardziej. Szpara okazała się wyciętą w grubym balu wnęką, do której zamontowano drzwiczki. Zasuwka była otwarta. Cokolwiek się wcześniej znajdowało w tej skrytce, zniknęło. „Ciekawe, co oni tu trzymali”, pomyślała. Dom wyglądał na własność majętnych ludzi, ale przecież nikt rozgarnięty nie przechowywałby kosztowności na działce.

Kolejna para drzwi wyprowadziła ją z powrotem do sieni, dalej od wejścia. Tu też panował półmrok, więc zapaliła światło. Dopiero teraz mogła dokładnie obejrzeć to pomieszczenie. Długie, po jednej stronie był pusty wieszak, po drugiej – ozdobna drewniana skrzynia malowana w ludowy wzór. Podniosła wieko – na dnie leżały dwie pary kapci. Obok skrzyni stały damskie kalosze. W całym domu było czysto, oczywiście nie licząc włamaniowego kipiszu. Tutaj, na podłodze, zauważyła grudki ziemi. Podniosła jeden kalosz – od spodu był tak samo wypucowany, jak z wierzchu. Powędrowała wzrokiem dalej, w głąb korytarza. Więcej takich rozsypanych grudek leżało na rogu chodnika, którym zaścielono podłogę z desek. Przeszła tam i kucnęła. Delikatnie podniosła pleciony materiał szmaciaka. Z wierzchu był przykurzony, lekko poszarzały, a od spodu – czysty. „Dziwne”, pomyślała. Odsunęła go jeszcze bardziej i zauważyła, że deski pod nim leżą krzywo. Dotknęła jednej – ruszyła się. Po gwoździach pozostały puste otwory. Podobnie wyglądały dwie sąsiednie. Wyciągnęła je i przełożyła na bok. Drobinki ziemi sfrunęły jej na spodnie. Ktoś przed nią, zapewne włamywacz, musiał zrobić to samo, stąd ta brudna podłoga. Na zewnątrz jest sucho, nie padało od tygodnia. „Trzeba dzwonić po Motykę”, pomyślała. Czego włamywacz tu szukał? Kto normalny grzebałby pod podłogą? Poza tym to dziwne, że nie ma betonu. Może to zgodne z dawnymi technikami budowlanymi, skoro chałupa stara? I może włamywacz o tym wiedział? I jeszcze o tym, że warto tutaj zajrzeć? Jeśli tak, to musiało być to ważne i przestępca nie chciał, żeby ktokolwiek zauważył, że majstrował przy deskach. Ułożył je na miejscu i nawet chodnik rozwinął, a wszędzie indziej zostawił bardak. Wiera kucnęła nad otworem. Delikatnie zanurzyła dłoń w ziemi. Była sypka, pyląca. Musiała zostać niedawno przekopana. Jeszcze raz przesiała ją dłonią. Wyczuła coś – pogiętą metalową rurkę. Delikatnie rozgarnęła ziemię. Jej oczom ukazała się przyrdzewiała kierownica od roweru.

*

– Roweru? – Komisarz Janusz Kosoń, przełożony Wiery, na ostatniej prostej przed emerytalnym zakrętem, lekko się ożywił. Wstał od biurka i wyjrzał przez okno. Zapowiadała się całkiem przyjemna wiosna. Jeszcze kilka dni takiego ciepła i Rubert pewnie otworzy nowy sezon działkowy. Trzeba się będzie wybrać za Stare Juhy, do starego komendanta.

– No. Dziwne, nie? Zresztą tu wszystko jest dziwne. Niepasujące. – W głosie sierżant Jezierskiej brzmiała żywsza nuta. Słaba, ale wyczuwalna.

– W jakim sensie niepasujące?

– W takim sensie, szefie, że działka jest nad samym jeziorem, mazurski klimat, że bardziej się nie da, a ten dom to jak ze skansenu w górach. Nie klei się.

– Stary?

– To też. Ale odnowiony, bardzo ładnie. W środku biedy nie ma, wręcz przeciwnie. Syf, bo ktoś zrobił kipisz, poza tym – schludnie i dostatnio. A w sieni, pod deskami, które były teraz ruszane, bo ślady ziemi dokoła, ktoś zakopał rower. Znaczy chyba jest i reszta roweru, Mariusz sprawdzi. O, przyjechali. To na razie, szefie.

– Na razie. – Kosoń wciąż stał przy oknie. Rower. Miał w piwnicy, ale nie jeździł na nim od… nie pamiętał, od kiedy. Trzeba będzie się nim zająć, przecież nie spędzi całej emerytury z Rubertem na jego działce. Inne hobby też trzeba mieć. Rower… Obrócił palcami pudełko zapałek w kieszeni. Co to było z tym rowerem?…

*

– No, nieźle. Odpoczynek w takim letniaku to całkiem przyjemne wakacje. – Mariusz Motyka stanął na ganku zrobionym z dużych otoczaków. – Na biednych nie trafiło, to pewnie i ubezpieczeni. Tylko drzwi szkoda, taka ładna ciesielka.

Wiera pokiwała głową.

– Od czego zaczynamy? – Popatrzył na nią.

– Od lewej. – Pokazała ręką w kierunku kuchni. – A potem dokoła, tu wszystkie pokoje są przechodnie.

– Swojskie rozwiązanie, rodzina na kupie. – Uśmiechnął się. – Idę.

„Rodzina na kupie”. Trafne określenie. Sama mieszkała w takim „przechodniaku”. Internat w szkole wydawał się jej oazą intymności w porównaniu z warunkami w ich domu. Anka lepiej sobie z tym radziła, tak wtedy myślała. Potem, kiedy siostra poszła do zakonu, Wiera uznała, że jednak nie, że Anka się poddała i nie potrafi żyć inaczej niż w zamknięciu i pod czyjąś władzą. Były jak jabłka, które od rodzinnej jabłoni odskoczyły w dwie przeciwne strony.

Otrząsnęła się.

Wyszła przed dom, skręciła w prawo i poszła wzdłuż ściany. Piękne były te drewniane bale. Jak to się wszystko trzymało, bez kilogramów zaprawy i gwoździ. I te połączenia na rogach – tak idealnie spasowane, jakby cięte komputerowo. Zupełnie inne cięcie było na siatce ogrodzenia. Tak, temu złodziejowi zdecydowanie brakowało finezji – część siatki została odgięta w lewo, część w prawo, wzdłuż topornego przecięcia. Kiedy skończą w domu, Mariusz musi tu przyjść.

– Dobra, chałupka obskoczona, ale nie spodziewaj się zbyt wiele. Odciski są, pewnie właścicieli i na pewno jeszcze jednej osoby…

– Sąsiadki. Wpada tutaj – wtrąciła Wiera.

Motyka kiwnął głową.

– Włamywacz może jest mało subtelny, ale podstawy fachu ma obczajone. To teraz tu? – Spojrzał najpierw w dół, na wystający z ziemi kawałek metalu, a potem na Wierę.

– Tak. Zobacz – te deski zostały wyjęte, koleś przekopywał ziemię, bo trochę rozsypał na boki i nie sprzątnął dokładnie, dlatego zauważyłam. Dokopał się pewnie do czegoś, może coś zabrał, może nie, cholera go wie. W każdym razie kierownicę zostawił, a może i cały rower.

– Myślałem, że nic mnie już nie zdziwi. – Technik nachylił się nad otworem. – Ale po kiego trzymać rower pod podłogą w sieni?…

– Właśnie. Czarna kura, jajko, podkowa, święcone ziele – to rozumiem.

– Rozumiesz? – Motyka spojrzał na nią. Był miłym chłopkiem z olsztyńskich bloków.

– Rozumiem siłę ludowego przesądu. – Wiera wzruszyła ramionami. Jej matka odczyniała takie hece, mimo że nie działały. No chyba że to było w intencji, żeby ojciec umarł, to wtedy tak, w tym przypadku akurat poskutkowało. – Zdobywasz przychylność dla domu i domowników.

– Rower jest w spisie przedmiotów magicznych? – Motyka znowu się uśmiechnął.

Wiera zauważyła idącą wzdłuż ogrodzenia Marię Kobzę. Wyszła jej naprzeciw, zapewne ku jej rozżaleniu, że niczego nie będzie mogła podejrzeć.

– O, jak energicznie pracuje nasza policja. Pani Karolina, znaczy pani Stykowska, będzie zbudowana taką postawą. – Kobieta mówiła to, patrząc na Jezierską, ale co chwilę lekko przekrzywiała głowę, próbując dojrzeć, co się dzieje za uchylonymi drzwiami.

– Taka służba. – Wiera wzięła od niej kartkę ze starannie wykaligrafowanym numerem telefonu. – Powiadomiła ich pani?

– Tak. No, szczęśliwi nie byli, ale mają ubezpieczenie. Tylko ta świadomość, że ktoś obcy myszkował, był, dotykał ich rzeczy…

Wiera poczuła wibrowanie w kieszeni. Wyjęła telefon. „Szef”, zobaczyła na wyświetlaczu.

– Dziękuję. Jakbyśmy czegoś potrzebowali, mamy pani numer. – Odwróciła się od Kobzy i zaczęła powoli iść wyłożoną kamieniami ścieżką. – Tak, szefie? – powiedziała do aparatu.

– Ten rower… Przypomniałem sobie o starej sprawie. Dwa tysiące piętnasty chyba, może trochę wcześniej, w każdym razie te okolice czasowe. Było zgłoszenie o zaginięciu. Rower i…

– Wiera, mamy tandem! – Jezierska zobaczyła w drzwiach Mariusza Motykę. Ręką dał jej znać, żeby przyszła.

„Tandem?”, zdziwiła się. To jak duży jest ten dół?

– …i facet – ciągnął Kosoń. – Przyjezdny. Zaginęli, wszelki ślad po nich zaginął. Może to zupełnie nie _à propos_, ale mi się przypomniało, jak powiedziałaś o tym rowerze. No i zdaje się, że to było…

Wiera weszła po kamiennych schodach do sieni. Na podłodze leżał rower. Stary, poznaczony rdzą, typowe wiejskie jeździdło – rama, dwa koła i sfatygowane siodełko. Pojedyncze. O co Mariuszowi chodziło z tym tandemem?…

Motyka stał nad wykopem i patrzył na Wierę zachęcająco.

Podeszła. Schyliła się. Zobaczyła ludzką czaszkę oblepioną kępkami włosów i fragment brudnego, postrzępionego ubrania.

– Taki tandem. – Technik pokiwał głową.

Wiera podniosła telefon do ucha.

– Jest i facet, szefie – powiedziała.ROZDZIAŁ 2

1946, Podhale

Usiadł na zydlu, łokcie podparł na stole i położył na nich głowę. Mdliło go, trochę wczoraj chyba przeholował z redykówką, ale taka tradycja na Świętego Michała, jak bacowie wracają z hal.

– Kie duje halny, górále tez pijom – szepnął sam do siebie.

A wiało. Zaczęło się właśnie wczoraj. Rano ciepły wiatr, potem mocniejszy, a w nocy jakby chałupę chciało gdzieś wywiać, nie wiadomo dokąd. Tak mu się źle zrobiło, jak to sobie wyobraził, że już nie ma w Dunajcu ojcowizny, że gdzieś, het, wicher te bale porwał, aż wyciągnął gorzałkę. Pomogło – do ranka, kiedy się obudził.

Zresztą może to od czego innego go mdliło?… Podniósł głowę, spojrzał na wiszący nad drzwiami krzyż. Znowu poczuł falę mdłości, takie kręcenie od żołądka i wyżej, aż do gardła. Na chwilę wstrzymał oddech, powoli przełknął ślinę. Przeszło. Silną miał głowę, żołądek też.

Powoli wstał z zydla, przeszedł przez izbę, do sieni, i wyszedł na zewnątrz. Ucichło już, nawet słońce się pokazało. Przeszedł kilka kroków i klapnął na ławie. Oparł plecy o ścianę.

Wczoraj słyszał, jak mówili o tym, co się wydarzyło w przeszłym roku w Zakopanem. Nikomu ponoć nic się nie stało, ale wcześniej ostrzelali dom dziecka z karabinów maszynowych. I granaty rzucali. Co do tego, czyje jest Podhale, to nie miał wątpliwości, no przecież jest ich. Jak „Ogień” mówił, że trzeba usunąć, to miał rację. Ale dzieci?… Do gardła znowu podeszła mu kolejna fala żółci. Przełknął ją. Te dzieci podobno zabrali, wywieźli za granicę. Ale są inne i inni. „Trzeba tępić bezlitośnie”, tak się mówiło wtedy, na wiosnę, zaraz po wojnie. Ale to była inna sytuacja, zresztą to byli dorośli, a tam… Rok i pół, tyle czasu, i jeszcze to trwa.

Zamyślił się. A może to jednak inaczej być powinno? Może źle robią, i oni, i on. Może to na obrazę Boga?

– Bóg wsyndy, to i w cłeku siedzi – szepnął do siebie.

W tym, co w Niego wierzy, w swoim. W tych obcych – nie.

***

– Czyli wszystko nie tak, jak Pan Bóg przykazał: góry nad jeziorem, facet pochowany z rowerem, dom postawiony na piasku. – Prokuratorka Maria Przyzwan ostatni raz zaciągnęła się papierosem, rzuciła niedopałek na chodnik, rozgniotła go czubkiem szpilki, po czym celnym ruchem zmiotła resztki do kratki kanalizacyjnej. Wyglądała bardzo dobrze. Po komendzie chodziła plotka, że ma kogoś. Wierze, znającej już trochę panią prokurator i jej poglądy na świat, trudno było uwierzyć, że to, czy obok jest jakiś facet, czy go nie ma, miałoby przesądzać o zadowoleniu Przyzwan. Podejrzewała raczej, że to wykorzystany do oporu zaległy urlop korzystnie wpłynął na samopoczucie prokuratorki. Sprawa Szańca ją zgięła, ale już wróciła do pionu.

– No. A trzeba na skale, po Bożemu. – Wiera kiwnęła głową.

– Cytujesz poradnik Castoramy czy w Biblię idziemy? – Przyzwan niby zapytała, ale nie czekając na odpowiedź Jezierskiej, skierowała się w stronę wejścia do komendy.

Wiera miała podobne odczucia, co prokuratorka. Choć na razie wiedziała niewiele, podskórnie czuła, że w tej sprawie nic się nie będzie zgadzać. Postanowiła jednak się nie nakręcać. Ruszyła korytarzem za Przyzwan, w smudze zapachu jej doskonałych perfum.

*

– Dwa tysiące czternasty, czyli byłem blisko. – Janusz Kosoń znowu zajrzał do akt. – Niby to była zwyczajna sprawa, zaginięcie, co roku dwadzieścia tysięcy Polaków wychodzi z domu i nie wraca, ale ten rower był ciekawy…

– Szef prowadził to dochodzenie? – zapytała Wiera.

– Nie. Jarek Sidorczuk, dlatego chwilę mi zabrało przypomnienie sobie szczegółów. Niedługo przed twoim przyjściem Sidorczuka przenieśli do Suwałk. Awans dostał, raczej przez nikogo nieoczekiwany, a potem córka starego wyszła za mąż za jego brata. Taki przypadek. Będziesz musiała z nim pogadać.

– Przejrzę dokumenty i możemy się zbierać.

– Ty możesz się zbierać. Stary tobie przydzielił tę sprawę. Ja tylko pomagam.

– Ale… – zaczęła i urwała. Do tej pory zawsze była podpięta pod Kosonia. Chwilowy stres zastąpiła jednak niedawna ekscytacja. – Co wiadomo o tamtym zaginionym? – zapytała energicznie.

– Nazywał się… – Kosoń przesuwał palcem po wydruku – …Grzegorz Chyc.

– Chyc to nazwisko nie stąd – zauważyła Wiera.

– Zgadza się. Het, het od Jeziorowskich. Facet był z Podhala, z Nowego Targu.

– Baca, juhas, gazda czy zbójnik? – zapytała Przyzwan. – Bo na Podhalu facet mógłby być jeszcze tylko księdzem, a ten nie wyglądał. – Przekręciła akta w swoją stronę i wpatrywała się teraz w zdjęcie młodego, przystojnego mężczyzny z orlim nosem. – Ciacho. Zresztą kolejnego księdza byśmy nie chcieli, nie?

Odpowiedziały jej dwa przeczące pokręcenia głowami.

– Chyc wyjechał z domu, z Nowego Targu, do roboty na Mazurach – powiedział Kosoń.

– Kto zgłosił zaginięcie? – zapytała Wiera.

– Matka.

– Taki ładny i samotny? – Przyzwan stuknęła ołówkiem w fotografię zaginionego.

– Dojdziemy i do tego – odparł Kosoń. – Więc zgłoszenie było od matki, mieszkali razem.

– Miał trzydzieści cztery lata. – Wiera wpatrywała się w akta sprawy.

– To się musiało źle skończyć. – Przyzwan podeszła do okna i je otworzyła. – Duszno tu, trzeba wietrzyć. Ty uważasz, że świeże powietrze jest dobre tylko na zewnątrz, co, Janusz?

– Co za dużo, to niezdrowo. – Komisarz wygodniej rozparł się na krześle. Między palcami przetaczał pudełko zapałek. – No, czytaj dalej, Wiera.

– Więc matka zeznała, że syn pojechał na Mazury, żeby pomóc w składaniu przenoszonego z Podhala starego domu. Zatrudnił go facet, który ten dom kupił.

– Gadałaś już z właścicielem? – zapytała Przyzwan.

– Z właścicielką. Ale to jacyś nowi ludzie, bo Kobza, ich sąsiadka, ta, która zgłosiła włamanie, powiedziała, że oni mają ten dom od trzech lat. „Na jesieni minęły trzy lata”, tak powiedziała, więc to nie Stykowscy zajmowali się budową, znaczy tym składaniem domu. Matka Chyca zeznała jeszcze, że nie znała szczegółów, ale że syn w taki właśnie sposób zarabiał na życie – najmując się na budowy w różnych miejscach. W ruchu był. Zajmował się ciesielką. O ojcu Chyca ani słowa, pewnie nie żyje. – Wiera znowu pochyliła się nad aktami. – Jest za to o dwóch innych góralach: Macieju Nowaku i Marku Zychu. Jeden też z Nowego Targu, a drugi z Zakopanego. Byli w tej ekipie. Przyjechali oddzielnie. Po Chyca zjawił się właściciel, dużym samochodem, zabrał syna i rower.

– Czyli nasz zamordowany był zżyty i z matką, i z rowerem. – Przyzwan zsunęła jedną szpilkę ze stopy i machała nią w powietrzu. Wiera zauważyła, że prokuratorka ma pomalowane paznokcie. Może jednak coś było w tej plotce o facecie.

– Matka nic nie wiedziała o tym zleceniodawcy. „Syn mi się nie zwierzał z takich spraw” – przeczytała Wiera. – Ciekawe, z jakich się zwierzał.

– Może będziesz miała okazję ją zapytać. A to ten Sidorczuk ją przesłuchiwał? – zapytała Przyzwan.

– Nie. Ktoś z Nowego Targu. Zaraz… Antoni Gazda, komisarz.

– Gazda. Adekwatne nazwisko. – Przyzwan zdjęła drugi but.

– Typowo góralskie. – Kosoń się uśmiechnął.

– Karpackie – uściśliła Przyzwan. – No dobra, jedźmy dalej.

– Dalej jest, że Chyc wyjechał piętnastego lipca dwa tysiące czternastego roku. Miał wrócić zaraz po pierwszym tygodniu września. Z matką rozmawiał, krótko, dwudziestego dziewiątego sierpnia. Ósmego września matka do niego dzwoniła, ale telefon był wyłączony. Spróbowała następnego dnia, i tak przez dwa kolejne – głucho. Kolega z Nowego Targu i ten drugi wrócili ostatniego dnia sierpnia. Po robocie nie mieli już kontaktu z Chycem. Matka zawiadomiła policję.

– Telefon Chyca?… – Przyzwan spojrzała na Wierę.

– Ostanie logowanie z okolic Jeziorowskich szóstego września. Potem nic.

– Czyli to przypuszczalna data śmierci. Jeśli to oczywiście nasz góral. Trzeba będzie zrobić badania DNA, ale rower przemawia za Chycem, skoro to takie papużki-nierozłączki były.

Wiera kiwnęła głową.

– Co do tego, z kim Chyc był zżyty, to w aktach jest też mowa o Sylwii Buczek.

– Jego dziewczyna? – zapytała Przyzwan.

– Była dziewczyna. Matka o niej wspomniała. Że jest, ale trochę jakby nie była. Kiedy poszła do niej, żeby zapytać o syna, usłyszała, że rozstali się przed jego wyjazdem i od końca lipca Buczek nie miała z nim kontaktu. I że wcale nie chce mieć. „Układało im się różnie, to fakt, mój syn nie był święty, to też fakt, ale nie wiedziałam, że się rozeszli. Długo już byli razem, to było przyklepane, trudno uwierzyć, że naprawdę się skończyło” – przeczytała Wiera. – Syn mieszkał z matką, a u Sylwii pomieszkiwał, bo ona, też z Nowego Targu, zajmowała dom po babci – w złym stanie, wymagający remontu. „Syn nawet mówił, że będzie remontować, bo będą się żenić, ale potem wyjechał do tej pracy i…”

– I już niczego więcej nie wyremontował. No dobra, a co mówił ten facet, który go zatrudnił? Jak mu było?

– Świątkowski.

– Właśnie. Świątkowski.

– Zaraz, przed chwilą to miałam. – Wiera kartkowała dokumenty. – O, jest. No więc on zeznał, że zabrał Chyca z Nowego Targu, bo i tak był na Podhalu. I że Chyc miał zostać u niego najdłużej, bo robił drewnianą wykończeniówkę w środku. Ci dwaj górale, od zgrubnej roboty, wrócili do domu, bo czekała na nich praca w polu, a Chyc mógł jeszcze zostać, bo on swoją ziemię dzierżawił. Ci z kolei zeznali, że Chyc „czasem przeholował z alkoholem”.

– Jak górale tak mówią, to znaczy, że pił na umór – stwierdziła Przyzwan. - A dlaczego ten Świątkowski nie zawiadomił policji o zaginięciu Chyca? – zdziwiła się.

– Bo, z tego, co zrozumiałam, to Chyc mu wcale nie zginął. – Wiera przesuwała palcem po kolejnych linijkach dokumentu. – Tu jest. Świątkowski zapłacił Chycowi ostatnią tygodniówkę z góry. Przyjechał, Chyca nie było, fakt, ale robota skończona. A wcześniej dostał od niego SMS. Szóstego września.

– Ostatnie logowanie było tego dnia – przypomniała Przyzwan.

– Tak. Więc dostał SMS: „Muszę wcześniej pojechać do domu. Wszystko skończone G.H.”. Coś tknęło Świątkowskiego, przez to „H”, no bo przecież Chyc był Chycem przez „Ch” nie Hycem przez „H”, ale, cytuję zeznanie: „Każdemu się może palec omsknąć na klawiaturze”. „Klucze były pod wycieraczką, robota zrobiona na błysk, w końcu każdy ma swoje życie”, dodał jeszcze. Dziesięć dni później przyszedł do niego, do Jeziorowskich, policjant, żeby zapytać o Chyca, bo matka złożyła zawiadomienie o zaginięciu. No i Świątkowski zeznał to, co właśnie przeczytałam.

– Sprawa była prowadzona pod kątem… – zaczęła Przyzwan.

– Zaginięcia – dokończyła Wiera.

– No to teraz się zmieni. Jak już oczywiście będziemy mieli formalne potwierdzenie, że nasz nieboszczyk to rzeczywiście Chyc.

– Ten spod podłogi nie miał przy sobie nic, co by pozwoliło go zidentyfikować.

– Prócz roweru. – Prokuratorka się uśmiechnęła. – Trzeba będzie zrobić badania.

– Tak – zgodziła się Wiera. – Ten rower jest naprawdę ciekawy. Widzę, że był też przepytywany Tadeusz Chyc, brat. Jest od kogo wziąć materiał porównawczy: matka i brat.

– No to podsumuj jeszcze, co mamy. – Przyzwan wsunęła stopy w szpilki, wyprostowała się, usiadła prosto, wyciągnęła notes i zawiesiła nad nim dłoń z długopisem.

– O włamaniu, jak już mówiłam, zawiadomiła Maria Kobza, sąsiadka Stykowskich. Nie taka najbliższa, bo oni mają działkę nad samym jeziorem, a ona mieszka we wsi, to znaczy przy głównej drodze. Jakoś się spiknęli, pewnie dlatego, że oboje się tu przenieśli z Warszawy – Kobza z mężem na stałe, oboje na emeryturze, dla Stykowskich to letnisko. Nie znali się wcześniej. Ta Kobza jest emerytowaną nauczycielką, poukładana jak numerki w dzienniku.

– I pewnie wścibska, mimo że „cudze życie mnie nie interesuje”. – Przyzwan wyciągnęła z torebki papierosy. – Nie będę palić, popatrzę sobie – uprzedziła pytanie Kosonia. – No, jedziemy, pani sierżant, bo nałóg woła.

– Kobza była na spacerze, przy okazji postanowiła przejść obok domu Stykowskich. Zauważyła, że jedna z glinianych donic przy wejściu jest przewrócona. Otworzyła furtkę, weszła, podniosła donicę i wtedy zobaczyła rozwalone drzwi wejściowe. Zajrzała, właściwie zrobiła obchód, zadzwoniła na policję. Przyjechałam, obejrzałam dom, w środku jakby się tajfun przetoczył, a w sieni były te kulki ziemi, i dlatego od razu odsunęłam chodnik. Ktoś, pewnie włamywacz, odbił gwoździe z desek, zdjął je i zaczął kopać. Aż się dokopał do zwłok.

– Na pewno? Może też się dokopał tylko do kierownicy? – zapytała prokuratorka.

– Na pewno. Głowa denata była oddzielona od ciała. I ze wstępnych oględzin wynika, że to się stało po śmierci. Ciała nikt nie ruszał po zakopaniu, a głowę – tak. Jakby kopał, trafił akurat na tę czaszkę, wyjął ją…

– …przeżył nieprzyjemny dysonans poznawczy… – Przyzwan zakręciła pudełkiem papierosów na biurku.

– I z powrotem zakopał.

– Kluczowe jest pytanie, jak włamanie ma się do tego, co było pod deskami. Czy włamywacz przypadkiem trafił na Chyca, czy wiedział o zbrodni.

– Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to typowe włamanie. Chamskie, na rympał. Drzwi rozwalone, ogrodzenie z tyłu przecięte, zniknął sprzęt. Ktoś wiedział, że to letniak, że niebiednie w środku, że właścicieli nie ma. Czego dokładnie brak, to oczywiście potwierdzą Stykowscy, mają być jutro wieczorem. Tylko skąd pomysł, żeby kopać pod podłogą? Więc może to włamanie jest przykrywką dla czegoś zupełnie innego. Tylko po co się dokopywać do zwłok? – Wiera spojrzała na Przyzwan.

Prokuratorka przez chwilę milczała.

– Klasycznie, to znaczy, kiedy ciało jest na cmentarzu, po to, żeby coś zabrać. Zwykle złoto. Teraz to rzadkość, bo ludzi się nie chowa z biżuterią, złote zęby zostały wyparte przez implanty. Kiedyś, podczas wojny i zaraz po niej, było inaczej. No i tu nie mamy cmentarza.

– Teraz to raczej akty wandalizmu. Albo głupoty. Kilka lat temu, jeszcze jak byłam w Szczytnie, była taka sprawa, gdzieś w Pomorskiem, że dwóch młodych facetów zdjęło płytę, otworzyło trumnę, zrobiło zdjęcie i potem wstawiło je w internecie. „Dla draki” – powiedziała Wiera.

– Kretynów nie brakuje. Jeszcze parę lat takiego szkolnictwa, jakie obecnie mamy, i jeszcze lepszych ministrów edukacji, a kretyni będą naszym towarem eksportowym. – Przyzwan wstała i podeszła do okna. – Bywają jednak i inne motywacje. W zeszłym roku na jesieni pojechałam w Bieszczady. Mała miejscowość, mały cmentarz. I historia, świeża, rok wcześniej się to stało. Facet, też młody, włamał się do grobowca. Wszedł, otworzył jedną z trumien. I teraz pytanie do pani, pani sierżant – w jakim celu to zrobił?

– Rozumiem, że nie rabunkowym. – Wiera spojrzała pytająco.

Przyzwan pokręciła głową.

– Czysty wandalizm też nie.

– Też nie.

– Jakieś obrzędy? Czarna magia?

– Nie. Uważajcie, cytuję: „Chciałem zobaczyć, jak tam ludziom jest”.

– A w szkołach zakazują Halloween. Takie historie będą się powtarzać – stwierdziła Wiera.

Prokuratorka parsknęła.

– Widzę, że pani sierżant nabiera dystansu. Ale dobra, do ad remu, jak to mówią. Równolegle szukamy sprawcy włamania, tropów co do tego, dlaczego grzebał przy nieboszczyku, i potwierdzamy tożsamość naszego rowerzysty. W sumie… – Przyzwan wstała, energicznie odsunęła krzesło i podeszła do okna. Wyjęła z paczki papierosa i zapalarkę, usiadła na parapecie, lekko się wychyliła przez okno, pstryknęła i się zaciągnęła. Wypuściła mleczny obłok dymu na zewnątrz. – W sumie to może być nawet interesujące. I patrzcie, jaka ironia – facet leży na obcej ziemi, ale pod deskami z rodzinnych stron.

„Jakby go przeznaczenie przywaliło”, pomyślała Wiera.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: