Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Odwrócona piramida. Historia taktyki piłkarskiej - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 lutego 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odwrócona piramida. Historia taktyki piłkarskiej - ebook

Piękny styl czy zwycięstwo za wszelką cenę? Technika czy siła fizyczna? Jaki system gry jest najlepszy? Dyskutuje o tym cały piłkarski świat, taktyka zadomowiła się w mediach i komentarzach meczowych, a takie pojęcia jak „fałszywa dziewiątka” czy „wahadłowy” znalazły się w słowniku każdego kibica. Duża w tym zasługa Jonathana Wilsona i jego Odwróconej Piramidy.

Brytyjski autor w kultowej książce, nazywanej często taktyczną biblią, w barwny i pełen anegdot sposób opisuje ewolucję piłki nożnej na przestrzeni dekad. Opisuje, jak piłkarze z Ameryki Południowej zlekceważyli brytyjski ład kolonialny i postawili na boiskową finezję, jak Europejczycy spożytkowali indywidualne umiejętności na rzecz zespołu i jak to się stało, że kiedyś formacja ataku składała się z pięciu zawodników, a dziś nikogo nie dziwi ustawienie z zaledwie jednym napastnikiem.

Najnowsze wydanie Odwróconej Piramidy zostało zaktualizowane: autor przedstawia w nim zmiany w taktycznych trendach, które nastąpiły po opuszczeniu Barcelony przez Pepa Guardiolę. To wtedy bowiem tiki-taka zaczęła tracić popularność na rzecz niemieckiego gegenpressingu, którego symbolem jest Jürgen Klopp.

To książka, którą powinien przeczytać – i to nie raz – każdy trener, piłkarz i kibic. Fascynująco prezentuje bowiem nie tylko historię zmian, jakie zaszły w piłkarskiej taktyce od zarania futbolu po współczesność, ale też przedstawia galerię barwnych postaci świata futbolu, piłkarzy i trenerów, którzy nieco bezwładną kopaninę zamienili w dziedzinę nauki i sztuki.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8210-183-6
Rozmiar pliku: 8,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa do wydania trzeciego

Gdy w 2005 roku napisałem artykuł do „FourFourTwo” – tekst ten skierował moje myśli na boisko, z którego wiodła już prosta droga do powstania tej książki – media w Wielkiej Brytanii zajmowały się taktyką od wielkiego dzwonu. Trzynaście lat później na dobre zagościła w głównym nurcie futbolowych dyskusji. Nawet jeśli nie dotyczy to większości brytyjskich fanów, to jednak spora grupa kibiców odczuwa potrzebę oglądania, jak w poniedziałkowy wieczór Jamie Carragher i Gary Neville na gigantycznym interaktywnym ekranie rozkładają na czynniki pierwsze akcje z weekendowych meczów. W każdej gazecie jest rubryka poświęcona taktyce, a pojęcia takie jak „fałszywa dziewiątka” czy „odwrócony skrzydłowy” znalazły się w codziennym użyciu.

Odwrócona piramida była częścią tego ruchu. Jednak wbrew temu, co sądzą niektórzy, nie zapoczątkowała go. Książka raczej wpisała się w nadchodzącą falę, być może dostarczając historycznego kontekstu osobom, które interesowała analiza tego, co oglądają. Angielska piłka może się momentami wydawać niezbyt postępowa, ale z każdym dniem jej odbiór staje się coraz bardziej złożony. Właściwie to u pewnych ludzi zainteresowanie taktyką poszło za daleko i zmieniło się w obsesję.

Poruszyłem ten temat w słowie wstępnym, gdy w 2008 roku książka została wydana po raz pierwszy. Zważywszy, że tak wiele osób uważa mnie za swego rodzaju taktycznego fundamentalistę, warto jednak przypomnieć, iż nie traktuję taktyki jako jedynego czynnika wpływającego na to, jak wygląda mecz. Nie twierdzę, że jest to zawsze najistotniejszy aspekt spotkania – choć być może często się go pomija – a zaledwie jeden z wielu elementów, obok umiejętności, sprawności fizycznej, motywacji, siły i szczęścia, czyli niesamowicie złożonej mieszanki. Mało tego, nie twierdzę, że taktyka może zostać oddzielona od innych elementów: drużyna będąca w pełni sił musi grać w inny sposób niż drużyna zmęczona; zespół, który nie jest pewny swego, prawdopodobnie musi grać ostrożniej; z kolei skład złożony ze słabszych graczy musi zostać zestawiony tak, by ich niedostatki zamaskować. Wszystko to jest powiązane.

Równocześnie opisywanie ustawienia może się obecnie wydawać nieco arbitralne. Jak daleko od napastnika na szpicy musi grać ten podwieszony, by 4-4-2 przeistoczyło się w 4-4-1-1? Jak wysoko powinni operować boczni pomocnicy, by formacja zamieniła się w 4-2-3-1? A jeśli podwieszony napastnik zejdzie jeszcze głębiej, środkowi na bokach zaś przesuną się do przodu, to czy jest to nadal 4-2-3-1, czy już 4-2-1-3, a może nawet 4-3-3? Biorąc pod uwagę to, że boczni obrońcy często podchodzą wysoko, a ich średnia pozycja wypada na równi z defensywnymi pomocnikami, czemu by nie klasyfikować ustawienia 4-2-3-1 w pewnych wariantach jako 2-4-3-1? Te pojęcia to zasadniczo skróty myślowe, często tyleż odzwierciedlające rzeczywistość, co będące wyrazem zakorzenionych konwencji. To użyteczny, nawet jeśli dość prymitywny sposób na przedstawienie bazowego ustawienia zespołu.

W taktyce niewiele jest prawd absolutnych. Z pewnością nie ma „najlepszego” ustawienia, o co do znudzenia pytano mnie w ciągu ostatniej dekady. Musi wprawdzie istnieć podstawowa równowaga między obroną a atakiem, lecz wszystko zależy od okoliczności: dostępnych zawodników, ich psychicznej i fizycznej kondycji, warunków, formy i tego, co drużyna chce w meczu osiągnąć – i oczywiście od przeciwnika i jego zawodników, ich ustawienia oraz kondycji psychicznej i fizycznej. Wszystko jest nie tylko powiązane, ale i względne.

Pierwsze wydanie tej książki zamykały obserwacje dotyczące wdrażanego przez AS Roma i Manchester United ustawienia bez napastnika oraz cytaty z teorii Carlosa Alberto Parreiry, który głosił, że 4-6-0 będzie ustawieniem przyszłości. Nie użył terminu „fałszywa dziewiątka”, ale tak przywykliśmy nazywać zawodnika schodzącego w głąb pola z pozycji, w której zwykł operować klasyczny środkowy napastnik. Sam zaś fakt, jak swobodnie używany – i natychmiastowo rozumiany – jest obecnie termin „fałszywa dziewiątka”, sugeruje powszechność tego trendu w grze i to, jak bardzo w ciągu minionych dziesięciu lat wzrosło zainteresowanie analizą taktyczną.

W tym czasie Pep Guardiola przekształcił Barcelonę w jedną z najdoskonalszych drużyn, jakie świat oglądał od przynajmniej dwóch dekad, a przy okazji odmienił taktyczny krajobraz. Drugie wydanie książki traktuje o korzeniach i wdrożeniu jego filozofii oraz omawia, znacznie dokładniej niż pierwotna wersja, ewolucję tego opartego na podaniach stylu: począwszy od Queen’s Park, przez Newcastle i Tottenham, aż do Ajaksu i Barcelony. Przyglądam się, jak futbol totalny ewoluował pod skrzydłami Louisa van Gaala i Marcelo Bielsy, i staram się umieścić w tym kontekście Barcelonę, dostrzegając korzenie hiszpańskiego stylu i to, jak la furia stała się tam ideałem jeszcze przed przyjściem Vica Buckinghama i Rinusa Michelsa.

Dodatki pojawiły się jednak także wszędzie indziej – w nowym wydaniu znajduje się więcej niuansów, poprawek i rozszerzeń. Jest też znacznie bardziej szczegółowe: na przykład gdy opisuję styl gry Brytyjczyków w epoce edwardiańskiej, której być może nadałem wrażenie obsesyjnie przywiązanej do sztywnego 2-3-5. Podobnie narodziny ustawienia z trójką obrońców w latach dwudziestych XX wieku były znacznie wolniejszym i bardziej skomplikowanym procesem, niż wcześniej uznałem. Co zdumiewające, C.B. Fry omawiał je już w 1897 roku. W niniejszym wydaniu pojawia się też dużo więcej informacji o powrocie tego ustawienia na początku lat osiemdziesiątych. Wcześniej przypisywałem ten proces Carlosowi Bilardo i Franzowi Beckenbauerowi, dostrzegłem jednak, że Sepp Piontek i Miroslav „Ćiró” Blažević zasługują przynajmniej na solidną wzmiankę.

Były też drobniejsze szczegóły odkryte dzięki dalszym poszukiwaniom – zwłaszcza czytelników, którzy skontaktowali się ze mną, by wskazać mi przeoczenia lub zasugerować odmienną interpretację. Miałem na przykład mgliste pojęcie o istnieniu argentyńskiego odpowiednika Doriego Kürschnera – Węgra, który sprowadził defensywę w systemie „W” do Brazylii. Przebrnąwszy przez otrzymany od historyka Estebana Bekermana plik artykułów z argentyńskich gazet z lat trzydziestych, pojąłem, że Emerigo Hirschl, który zdobył z River Plate dublet w 1936 roku i którego uważałem za Argentyńczyka, w rzeczywistości nazywał się Imre lub Emerich Hirschl i był Węgrem, który (prawdopodobnie) wyemigrował z Europy w 1927 roku. Późniejsze poszukiwania wykazały, że wynalazł system „W”, lecz zanim się on rozpowszechnił, minęły trzy lata. Podobnie jak Kürschner, Hirschl był Żydem, co wskazuje, jak przemożny wpływ wywarł na rozwój piłki nożnej narastający w latach trzydziestych antysemityzm.

W trzecim wydaniu w dalszym ciągu zmieniam, koryguję i udoskonalam treść, ale też piszę o tym, co stało się od czasu, gdy Guardiola opuścił Barcelonę. Pod wpływem Katalończyka znaleźli się bowiem nawet ci, którzy nigdy nie próbowali naśladować jego stylu – albo i jego otwarci przeciwnicy. Obecnie w każdym wielkim zespole istnieje świadomość, co można osiągnąć z odpowiednim trenerem i odpowiednimi piłkarzami w odpowiednim klubie i odpowiednim czasie. Futbolowy świat nie jest już jednak zdominowany przez guardiolizm. To raczej jedna spośród konkurencyjnych strategii: taktyki zrodzonej w Niemczech po opóźnionym przyjęciu pressingu, podejścia wywodzącego się z argentyńskich tradycji anti-fútbol i odwrócenia przez José Mourinho tych samych cruyffowskich reguł. Opis tego rozwoju wypełnia większość nowego materiału w tym wydaniu.

Im więcej się szuka, tym – rzecz jasna – więcej znajduje się powiązań i tym bardziej zaczyna się dostrzegać sieć wpływów leżących u podstaw rozwoju taktyki. Weźmy na przykład fakt, że dwóch Anglików prowadzących Barcelonę po drugiej wojnie światowej grało u trenerów, którzy występowali w Tottenhamie Petera McWilliama: Terry Venables u Billa Nicholsona, a Bobby Robson u Vica Buckinghama – człowieka, który kładł podwaliny pod współczesną grę podaniami na Camp Nou. To może tylko przypadek, ale wskazuje na sieć tradycji i rdzeń filozofii, które zapewniają fundamenty całemu futbolowi. Taktyka piłkarska cały czas się rozwija, rozwijać się więc musi także jej historia.

Jonathan Wilson

Londyn, styczeń 2018Prolog

Bar tapas w dzielnicy Bairro Alto w Lizbonie, wieczór po zwycięstwie 3:0 Anglii nad Szwajcarią na Euro 2004. Rioja leje się szerokim strumieniem, a międzynarodowa grupa dziennikarzy dyskutuje, czy Sven-Göran Eriksson miał rację, trzymając się tradycyjnego 4-4-2, czy – jak sugerowano – powinien przejść na ustawienie z „diamentem” w środku pola. Czy głos graczy, późnowieczorna delegacja pomocników, wymusiła niespodziewany ponowny zwrot ku ustawieniu w linii w środku pola?

„A jakie to ma znaczenie? – zaprotestował angielski kolega. – To ci sami zawodnicy. Ustawienie nie jest istotne. Nie warto o tym pisać”.

Zebrani zareagowali głośnym oburzeniem.. Gdy podnosiłem chwiejący się od nadmiaru riojy palec, by bardziej stanowczo dać wyraz przekonaniu, że ludzie tacy jak on nie powinni mieć prawa oglądać piłki, a co dopiero o niej pisać, pewna Argentynka, co było prawdopodobnie mądre, złapała mnie za rękę. „Ustawienie to jedyna rzecz, która jest istotna – powiedziała. – Nie warto pisać o czymkolwiek innym”.

W tym jednym momencie został obnażony najważniejszy niedostatek angielskiego futbolu. Piłka to nie gracze, a przynajmniej nie tylko gracze. To kształty i przestrzeń, inteligentne użycie zawodników i ich przemieszczanie się w nakreślonych ramach (powinienem tu chyba wyjaśnić – przez „taktykę” rozumiem kombinację ustawienia i stylu; jedno 4-4-2 może się różnić od drugiego, jak Steve Stone różni się od Ronaldinho). Mam nadzieję, że Argentynka nieco przesadziła, by jej wypowiedź zabrzmiała mocniej. Serce, duch, wysiłek, pragnienie, siła, wytrzymałość, szybkość, pasja i umiejętności odgrywają swoją rolę, istnieje jednak także wymiar teoretyczny, a tutaj, podobnie jak w innych dyscyplinach, Anglicy okazali niechęć, by zmagać się z tym, co abstrakcyjne.

To prawdziwa wada wyspiarskiego futbolu i czuję z tego powodu frustrację, ale nie chcę tu dyskutować o niepowodzeniach angielskiej piłki. Abstrahując od wszystkiego innego, dopóki nie zaczniemy szukać porównań z okresem międzywojennym, nie jestem przekonany co do tego, że angielska piłka rzeczywiście upada. Sven-Göran Eriksson był pod koniec pracy w roli selekcjonera wyśmiewany, ale wcześniej tylko Alf Ramsey doprowadził Anglię do ćwierćfinałów w trzech kolejnych wielkich turniejach międzynarodowych. Niepowodzenie Steve’a McClarena, którego zespół nie zdołał awansować z grupy eliminacyjnej do Euro 2008, dużo trudniejszej niż wyobrażali ją sobie ksenofobi, to raczej przykład pojedynczej wpadki niż trwałego staczania się po równi pochyłej. Za Fabio Capello Anglia wcześnie zakwalifikowała się na mistrzostwa świata w 2010 roku, by w RPA zawieść. Od tego czasu, wzorzec łatwego awansu do turnieju i następującego po nim rozczarowania tylko się utrwala.

Spójrzmy jednak na Austrię, spójrzmy na Urugwaj – to są dopiero upadki (nawet mając w pamięci natchniony kierownictwem Óscara Washingtona Tabáreza nagły wyskok tych drugich w latach 2010–2011). Spójrzmy na Szkocję, wyciągającą wyniki ponad stan mimo ograniczeń spowodowanych ledwie pięciomilionową populacją. I najważniejsze, spójrzmy na Węgry. Drużynę, która w listopadzie 1953 roku uruchomiła żałobny dzwon dla angielskich snów o potędze. Gdy w listopadzie 2006 roku umierał Ferenc Puskás, największy piłkarz tej najwybitniejszej drużyny, Węgry stoczyły się tak, że ich kadra miała problem z pozostaniem w pierwszej setce rankingu FIFA. Tak wygląda upadek.

Niemniej dla angielskiego futbolu porażka 3:6 z Węgrami na Wembley okazała się punktem zwrotnym. Była to pierwsza przegrana Anglików u siebie z zespołem z kontynentalnej Europy, a co gorsza, styl, w jakim gospodarze zostali ograni, unicestwił wyobrażenie o tym, że Anglia wciąż rządzi piłkarskim światem. W reakcji na tę porażkę Brian Glanville w Soccer Nemesis napisał: „Historia brytyjskiego futbolu i jego starć międzynarodowych to opowieść o ogromnej wyższości, która padła ofiarą głupoty, krótkowzroczności i bezsensownej izolacji. To historia wstydliwego marnowania talentu, niezwykłego samozadowolenia i nieskończonego oszukiwania siebie samego”. Tak właśnie było.

I przy tym wszystkim, 13 lat później, Anglicy zostali mistrzami świata. Czasy ogromnej wyższości mogły minąć, ale ciągle znajdowali się w czołówce. Nie jestem pewien, czy przez ostatnie pół wieku cokolwiek się zmieniło. Owszem, być może mamy tendencję do popadania w hurraoptymizm przed wielkimi imprezami, co sprawia, że odpadnięcie w ćwierćfinale staje się boleśniejsze, niż powinno. Anglia pozostaje jednak jednym z ośmiu–dziesięciu zespołów z realnymi szansami na wygranie mistrzostw świata czy Europy (niczego nie ujmując zaskakującym triumfom Duńczyków czy Greków). Pytanie, dlaczego tych szans nie wykorzystano. Być może zwiększyłyby je bardziej spójna struktura szkolenia młodzieży, większy nacisk na technikę i dyscyplinę taktyczną, ograniczenie liczby zagranicznych zawodników w Premiership, pęknięcie bańki samozadowolenia, w której tkwią piłkarze, czy inne z setek sugerowanych panaceów. Sukces jest jednak ulotny. Szczęście nadal odgrywa rolę w piłce nożnej i nic nie gwarantuje powodzenia, zwłaszcza podczas mistrzowskiego turnieju, w którym drużyna rozgrywa sześć czy siedem meczów.

Pojawiła się teoria, że angielskiemu futbolowi nie mogło przytrafić się nic gorszego niż tytuł mistrzów świata w 1966 roku. Rob Steen w The Mavericks i David Downing w swojej książce o rywalizacji Anglii z Argentyną i Niemcami dowodzą, że sukces ten cofnął angielską piłkę w rozwoju, a to przez poczucie, że praktyczny styl gry zespołu Alfa Ramseya był jedyną drogą do osiągnięcia sukcesu.

Nie przeczę słuszności tej teorii – choć akurat ta cecha angielskiego futbolu znacznie wyprzedza czasy Ramseya – ale wydaje mi się, że prawdziwym problemem jest nie tyle sposób, w jaki grała tamta drużyna, ile fakt, iż w głowach pokoleń angielskich fanów i trenerów utrwaliło się przekonanie, że to „właściwy” sposób grania. To, że coś okazało się słuszne w określonych okolicznościach, z określonymi graczami i na określonym etapie rozwoju piłki nożnej, nie oznacza, iż będzie słuszne zawsze. Gdyby Anglia w 1966 roku próbowała grać jak Brazylijczycy, skończyłaby jak Brazylia, wyeliminowana w fazie grupowej przez grających bardziej fizycznie i agresywnie rywali. A może i nawet gorzej, mając tylko kilku, jeśli w ogóle jakichkolwiek, zawodników dorównujących technicznemu poziomowi Canarinhos.

Jeśli jest jakaś rzecz, która wyróżnia trenerów odnoszących sukcesy przez dłuższy czas, jak sir Alex Ferguson, Walery Łobanowski, Bob Paisley czy Boris Arkadjew, jest to ich zdolność do ewoluowania. Ich zespoły prezentowały bardzo różne style, wszyscy jednak mieli wspólną cechę – umiejętność dostrzeżenia, kiedy porzucić zwycięską formułę, i odwagę, by zacząć wdrażać inną. Chcę tu podkreślić, że nie wierzę w istnienie czegoś takiego jak „poprawny” sposób gry. Owszem, z emocjonalnego i estetycznego punktu widzenia bliżej mi do gry podaniami Arsenalu czasów Arsène’a Wengera niż do pragmatyzmu Chelsea José Mourinho, lecz to tylko osobista preferencja, a nie stwierdzenie, że coś jest właściwe, a coś nie.

Jestem również w pełni świadomy, że musi istnieć kompromis między teorią i praktyką. Na poziomie teoretycznym skłaniam się ku Dynamu Kijów Łobanowskiego i Milanowi Fabio Capello. Jednak na boisku, kiedy przez dwa lata miałem wpływ na sposób gry mojej uczelnianej drużyny, prezentowaliśmy bardziej praktyczną piłkę. Trzeba przyznać, że nie byliśmy zbyt dobrzy i prawdopodobnie wyciągnęliśmy z naszych graczy, co się dało. Zgoda, moglibyśmy grać przyjemniej dla oka. Jestem jednak pewien, że przy lejącym się podczas świętowania mistrzostwa piwie nikomu to nie przeszkadzało...

Trudno nawet przyznać, że „właściwy” sposób gry w piłkę przynosi najwięcej zwycięstw. Tylko najzatwardzialsi pragmatycy mogą uznawać, że jedyną miarą sukcesu są punkty i trofea – musi też istnieć przestrzeń dla elementu romantycznego. To napięcie – pomiędzy pięknem a cynizmem, tym, co Brazylijczycy określają jako futebol d’arte i futebol de resultados – jest w piłce czymś stałym. Prawdopodobnie dlatego, że jest tak fundamentalne nie tylko z punktu widzenia sportu, ale i życia. Wygrać czy grać dobrze? Ciężko wręcz wyobrazić sobie jakieś poważniejsze działanie, które nie będzie wymagało kompromisu pomiędzy biegunami pragmatyzmu i idealizmu.

Trudność polega na określeniu, co obejmuje ta dodatkowa jakość. Chwała nie jest mierzona wartościami absolutnymi, a to, co ją zapewnia, zmienia się wraz z okolicznościami i czasem. Brytyjskich kibiców szybko znudziłoby cierpliwe budowanie ataku pozycyjnego, z kolei w trakcie pierwszej kadencji Fabio Capello w Realu Madryt publika buczała, widząc długie dokładne podanie na dobieg Fernando Hierro do Roberto Carlosa. Biorąc pod uwagę współczesne poczucie smaku, zaskakuje, że dla pierwszych amatorów podanie piłki było czymś niemęskim. Podobnie może nadejść moment, że i w Wielkiej Brytanii pogarda dla „nurkowania” w polu karnym będzie wspominana jako wyraz naiwności, co już jest normą w innych kulturach.

Nawet zakładając, że w piłce chodzi o coś więcej niż tylko wygrywanie, niedorzecznie byłoby podważać wartość zwycięstw. Choć Arsène Wenger może się chwilami wydawać symbolem donkiszoterii, jego zachowawcza taktyka w finale Pucharu Anglii w 2005 roku pokazuje, że nawet i on uznaje, iż czasem trzeba coś wygrać. Z kolei kibice nie mogą sobie pozwolić na luksus potępiania stylu gry zespołu Alfa Ramseya, gdyż to właśnie on przyniósł Anglii jedyny sukces na arenie międzynarodowej. Oskarżanie go o zrujnowanie angielskiej piłki, zamiast podziwiania jego taktycznej przenikliwości, zakrawa na perwersję.

Nie twierdzę, że w ogóle nie powinniśmy brać pod uwagę występów w głównych imprezach międzynarodowych. Niebezpiecznie jednak wyciągać z nich dalej idące wnioski. Do rzadkości bowiem należy sytuacja, że na całym świecie istnieje tylko jedna wybitna drużyna, a jeszcze rzadziej się zdarza, że sięga ona po mistrzostwo globu. Hiszpania to największy wyjątek. Weźmy na przykład Brazylię z mistrzostw świata w 2002 roku, z lekkością miażdżącą konkurencję. Nawet wtedy, zwłaszcza mając w pamięci apatyczną postawę Canarinhos w eliminacjach, można było odnieść wrażenie, że odnieśli to zwycięstwo niejako z urzędu, gdy inne zespoły, osłabione różnymi kombinacjami kontuzji, zmęczenia i problemów z dyscypliną, kapitulowały na starcie. Francja prawdopodobnie była najlepszym zespołem w 1998 roku, tak naprawdę jednak pokazała to tylko w finale. Dwa lata później była już zdecydowanie najsilniejszą ekipą na Euro 2000, ale minuta dzieliła ją od przegranej w finale z Włochami.

W rzeczywistości dwie z największych drużyn wszech czasów, Węgry z 1954 i Holandia z 1974 roku, przegrały finał mistrzostw świata. Obie z ekipą RFN, co może, ale nie musi być przypadkiem. Trzecia, Brazylia z 1982 roku, nie zaszła nawet tak daleko. Nie licząc roku 1966, najlepszy występ Anglików na mundialu przypadł na rok 1990 i turniej tak ukochany dzięki łzom Paula Gascoigne’a i porażce po karnych, co wkrótce miało się stać uciążliwą codziennością. Wtedy jednak na mistrzostwach położył się cień tragicznej klęski, od której rozpoczął się boom na piłkę w latach dziewięćdziesiątych. Już przygotowania Anglików do mistrzostw były fatalne. Ledwo przeczołgali się przez kwalifikacje, trener Bobby Robson codziennie znajdował się pod ostrzałem prasy, media zostały wygonione z ośrodka treningowego po tym, jak pojawiły się informacje o kontaktach piłkarzy z miejscowym pracownikiem PR, a podczas całych mistrzostw dochodziło do chuligańskich wybryków kibiców. Przeciwko Irlandii i Egiptowi Anglicy wypadli blado, a w meczach z Belgią i Kamerunem mieli szczęście. Dobrze zagrali z Holandią i RFN, choć żadnego z tych meczów nie wygrali. Tak naprawdę jedyną ekipą, którą Anglicy pokonali w regulaminowym czasie gry, był Egipt. Wszystko to jednak jakimś sposobem doprowadziło w klasie średniej do piłkarskiej rewolucji.

W trakcie sezonu szczęście, forma drużyn, kontuzje, błędy popełnione przez piłkarzy i sędziów w jakiś sposób się wyrównują. Nawet jeśli nie do końca, to przynajmniej w znacznie większym stopniu, niż dzieje się to w trakcie siedmiu meczów rozgrywanych latem. To, że Anglicy od ponad 50 lat nie zdobyli międzynarodowego trofeum, może być frustrujące i różni trenerzy, zawodnicy, działacze czy przeciwnicy mają w tym udział. Nie oznacza to jednak upadku. Możliwe, że u podstaw stylu gry Anglików istnieje rysa, a nie pomaga tutaj brak otwartości na dokonany przez innych postęp, ciężko jednak byłoby wywracać ten sposób gry do góry nogami tylko na bazie wyników osiąganych w turniejach mistrzowskich.

Globalizacja rozmywa narodowe style gry, ale tradycja kultywowana przez trenerów, zawodników, ekspertów i kibiców wystarcza, by nadal można je było odróżnić. W trakcie pisania tej książki zauważyłem, że każda nacja dość szybko odkryła swoje silne strony, żadna jednak nie ufa im do końca. Piłka brazylijska opiera się na sprycie i improwizacji, lecz tęsknie spogląda na włoską organizację defensywy. Włoski futbol to cynizm i taktyczna inteligencja, podziwiająca jednak i równocześnie obawiająca się fizycznej odwagi Anglików. Z kolei angielska piłka to nieustępliwość i energia, ale też poczucie, że powinno się naśladować brazylijską technikę.

Wydaje się, że dzieje taktyki to historia przenikania się dwóch równoległych napięć: piękno kontra wyniki z jednej strony i technika kontra siła fizyczna z drugiej. Sprawę komplikuje fakt, że ci, którzy dorastali w kulturze techniki, widzą w bardziej siłowych metodach sposób na osiągnięcie rezultatu, podczas gdy przedstawiciele kultury bazującej na sile fizycznej dostrzegają pragmatyzm w technice. Piękno – albo przynajmniej to, co fani chcieliby oglądać – nadal zależy od perspektywy patrzącego. Brytyjscy fani mogą podziwiać (choć zdaje się, że większość tego nie robi) piłkarskie szachy, przykładowo z finału Ligi Mistrzów w 2003 roku między Milanem i Juventusem, ale tak naprawdę wolą zapiąć pasy przed radosną młócką w Premier League. Nie jest to jednak do końca prawdziwy punkt widzenia, gdyż umiejętności zawodników z angielskiej ekstraklasy stały się znacznie wyższe w porównaniu z sytuacją sprzed choćby dziesięciu lat. Nadal jednak Premier League pozostaje szybsza i kładzie mniejszy nacisk na utrzymywanie się przy piłce niż jakiekolwiek inne liczące się rozgrywki. I patrząc na kontrakty za zagraniczne prawa telewizyjne, reszta świata uważa to za właściwe proporcje w grze.

W połowie lat pięćdziesiątych pojawił się wysyp książek, których autorzy próbowali pogodzić się ze słabnącą pozycją Anglików. Dzieło Glanville’a prawdopodobnie wypełniała największa złość, ale równie odkrywcza była inna pozycja – Soccer Revolution (Piłkarska rewolucja) Willy’ego Meisla, młodszego brata wielkiego austriackiego trenera Hugo Meisla. Jak przystało na anglofila tak zatwardziałego, jak to tylko możliwe u imigranta, jego książka przypomina lament. Według tych autorów zrzucanie winy na niewzruszony konserwatyzm gry Anglików miało sens, dzięki temu zaś, że oceniali sytuację z perspektywy czasu, mogli również połączyć to z bardziej ogólnym atakiem na angielski establishment, który przeoczył zmierzch imperium brytyjskiego, gdy nie wymyślono jeszcze, jaką nową rolę powinno odgrywać państwo. Klapki na oczach Anglików spowodowały, że utracili czołową pozycję także i w piłce nożnej. Zgadza się, reszta świata w pewnym momencie nadrobiłaby dystans. Glanville do znudzenia powtarza frazes o uczniach przeganiających mistrzów, ale ci mistrzowie przez swoją arogancję i zaściankowość także ponosili winę za własny upadek.

Doszło do niego jednak później. Strącenie Anglii z piedestału to już nie nowina. Tym samym, śledząc taktyczną ewolucję gry i próbując wyjaśnić, jak doszliśmy do miejsca, w którym jesteśmy, książka ta należy do tej samej rodziny co Soccer Nemesis i Soccer Revolution, jednakże jest usadowiona w innej rzeczywistości – z Anglią, która nie umie wrócić na szczyt, a nie z niego spada. Koniec końców, to historia, a nie polemika.Rozdział 2 Walc i tango

Nie tylko Wielka Brytania nie potrafiła oprzeć się futbolowi. Niemal wszędzie tam, gdzie Brytyjczycy udawali się w poszukiwaniu okazji do handlu i interesów, zostawiali po sobie piłkę nożną, i nie dotyczyło to tylko ich imperium. Można było się dorobić, eksportując miedź z Chile, guano z Peru, mięso, wełnę i skóry z Argentyny i Urugwaju, kawę z Brazylii i Kolumbii, a bankowość dało się prowadzić wszędzie. W latach osiemdziesiątych XIX wieku 20 procent brytyjskich inwestycji zagranicznych było umiejscowionych w Ameryce Południowej, a w 1890 roku 45 tysięcy Brytyjczyków żyło w Buenos Aires i okolicy. Mniejsze, choć też istotne społeczności istniały w São Paulo, Rio de Janeiro, Montevideo, Limie i Santiago. Przyjezdni prowadzili swoje interesy, równocześnie jednak zakładali gazety, szpitale, szkoły i kluby piłkarskie. Eksploatowali zasoby naturalne Ameryki Południowej, w zamian dając jej futbol.

W Europie wyglądało to podobnie. Jeśli gdzieś istniała brytyjska społeczność, czy to związana z dyplomacją, bankowością, handlem, czy inżynierią, wkrótce potem pojawiała się tam i piłka. Pierwszym klubem w Budapeszcie był Újpest, założony w 1885 roku przy sali gimnastycznej, wkrótce potem pojawiły się MTK i Ferencváros. Centrum brytyjskiej obecności w środkowej Europie stał się Wiedeń, a piłka nożna, uprawiana początkowo przez pracowników ambasad, banków, różnych przedsiębiorstw inżynieryjnych i handlowych, szybko się nad Dunajem zakorzeniła. Pierwszy mecz w Austrii odbył się 15 listopada 1894 roku pomiędzy Vienna Cricket Club i ogrodnikami z posiadłości barona Rothschilda, ale zainteresowanie okazało się tak duże, że w 1911 roku Cricket Club przekształcił się w drużynę Wiener Amateure. Wśród Czechów piłka musiała walczyć z Sokolami – lokalnymi odpowiednikami niemieckich Turnen, nacjonalistycznych stowarzyszeń gimnastycznych. Jednakże wraz z rosnącą liczbą przedstawicieli młodej inteligencji praskiej, która w poszukiwaniu inspiracji zerkała w kierunku Wiednia i Londynu, futbol zakorzenił się także i tam. Inauguracyjny Challenge Cup z 1897 roku, otwarty dla każdej drużyny z imperium habsburskiego, spowodował dalszy gwałtowny wzrost zainteresowania piłką.

Anglofilskie Dania, Holandia i Szwecja przyjęły futbol równie szybko. Reprezentacja Danii okazała się wystarczająco dobra, by zdobyć srebro na igrzyskach olimpijskich w 1908 roku. W tych krajach nie pojawiła się jednak nawet myśl, by robić cokolwiek inaczej niż Brytyjczycy, czy to z taktycznego, czy z jakiegokolwiek innego punktu widzenia. Zdjęcia holenderskich klubów piłkarskich z końcówki XIX wieku wyglądają na pastisz wiktoriańskiej angielskości, z tymi wszystkimi zwisającymi wąsami i wyuczoną obojętnością graczy. Maarten van Bottenburg i Beverley Jackson w książce Global Games (Globalne gry) cytują słowa pewnego zawodnika, że celem sportu była „gra na angielskich podstawach, z wszystkimi angielskimi zwyczajami i angielską strategią (…) wśród pięknego holenderskiego krajobrazu”. Chodziło o naśladownictwo, nie o inwencję.

Piłka nożna zaczęła się rozwijać tam, gdzie stosunek do Brytyjczyków był bardziej sceptyczny, czyli w środkowej Europie i Ameryce Południowej. Ustawienie 2-3-5 zostało zachowane, jednak formacja, w jakiej gra drużyna, to tylko jeden z elementów piłkarskiej kultury, bo istotny jest też styl. Mimo zaakceptowania podań i rozprzestrzeniania się 2-3-5 Brytyjczycy generalnie upierali się przy twardości i fizyczności. To inni rozwijali bardziej subtelne formy futbolu.

Tym, co odróżniało piłkę nożną w środkowej Europie, była szybkość, z jaką przyswoiła ją sobie miejska klasa robotnicza. Choć tournée w wykonaniu choćby Uniwersytetu Oksfordzkiego, Southampton, Corinthians, Evertonu czy Tottenhamu, a także pojawienie się rozlicznych trenerów oznaczało, że wpływ brytyjskiego futbolu wciąż był widoczny, graczom nie wpojono przekonań rodem z angielskich szkół prywatnych i nie mieli przyjętego z góry pojęcia o „właściwym” sposobie gry.

Inne nacje miały też to szczęście, że największe wrażenie wywarli na nich Szkoci, dzięki czemu kładziono nacisk na szybkie, krótkie podania. Przykładowo w Pradze były lewy łącznik Celticu John Madden – „artysta piłki swoich czasów, z całym zasobem sztuczek”, jak go opisał w książce A Lion Looks Back (Lew patrzy wstecz) Jim Craig – trenował Slavię w latach 1905–1938. Również jego rodak John Dick, niegdyś występujący w Airdrieonians i Arsenalu, dwukrotnie szkolił Spartę między 1919 i 1933 rokiem. Tymczasem w Austrii podejmowano świadome wysiłki, by odtworzyć styl Rangersów, którzy odbyli tam tournée w 1905 roku.

Najważniejszym nauczycielem szkockiej gry był jednakże Anglik o irlandzkich korzeniach – Jimmy Hogan. Urodził się w Burnley i dorastał w żarliwie katolickiej rodzinie; jako nastolatek brał pod uwagę wstąpienie do stanu duchownego, poszedł jednak w stronę futbolu, by zostać najbardziej wpływowym szkoleniowcem swoich czasów. Gusztáv Sebes, trener legendarnej węgierskiej drużyny z początku lat pięćdziesiątych XX wieku, miał powiedzieć: „Graliśmy w piłkę, jakiej nauczył nas Jimmy Hogan. W historii naszego futbolu jego nazwisko powinno być napisane złotymi literami”.

Ignorując marzenie ojca, by jego syn został księgowym, Hogan jako 16-latek dołączył do klubu Nelson z hrabstwa Lancashire i rozwijając się w piłkarza, którego sam określił mianem „użytecznego i sumiennego prawego łącznika”, przeszedł do Rochdale, a potem do Burnley. Wieść gminna niesie, że miał trudny charakter, targował się nieustannie o wyższe wynagrodzenie i wykazywał zupełnie dziwaczne oddanie idei samorozwoju.

W uznaniu dla jego drobiazgowego i ascetycznego usposobienia koledzy z drużyny nazywali go „Pastorem”. W pewnym momencie Hogan i jego ojciec skonstruowali prymitywny rower do ćwiczeń – w praktyce zwykły rower zamontowany na chybotliwym drewnianym stojaku – na którym piłkarz miał pedałować dziennie 50 kilometrów, aż pewnego dnia zrozumiał, że nie tyle czyniło go to szybkim, ile usztywniało mu mięśnie łydek.

Ideał bezwysiłkowej wyższości mógł przyświecać wczesnym amatorom, ale przeniósł się i na profesjonalny futbol. Zawodnicy patrzyli krzywo na treningi. Wymagano od nich biegania, być może nawet ćwiczenia sprintów, ale pracę z piłkami postrzegali jako niepotrzebną, a być może nawet szkodliwą. Przykładowo na rozpisce treningowej Tottenhamu z 1904 roku widnieją tylko dwie sesje z piłkami tygodniowo, a był to zespół prawdopodobnie światlejszy od pozostałych. Powszechnie uważano, że jeśli da się zawodnikowi piłkę w tygodniu, nie będzie jej głodny w sobotę. Kiepska metafora przekształciła się w zasadę.

Po jednym z meczów, w którym przedryblował kilku rywali i stworzył sobie dogodną sytuację, by ku swojemu rozczarowaniu strzelić nad bramką, Hogan zapytał trenera, Spena Whittakera, co zrobił nie tak w tej akcji. Czy źle ustawił stopę? Stracił równowagę? Whittaker lekceważąco kazał mu po prostu próbować dalej, twierdząc, że bramka raz na dziesięć prób to przyzwoity wynik. Inni zapewne zlekceważyliby ten incydent, lecz taki perfekcjonista jak Hogan zaczął się nad nim rozwodzić. To jasne, pomyślał, że takie rzeczy nie są kwestią szczęścia, ale zależą od techniki. „Od tego dnia zacząłem wyciągać wnioski dla siebie samego – stwierdził. – Połączyłem to z szukaniem porad od prawdziwie wielkich graczy. Przez to, że nieustanne zgłębiałem tę materię, zostałem w późniejszym życiu trenerem. Wydaje się to oczywiste, bo sam trenowałem całkiem jak młody zawodowiec”.

Hogan czuł frustrację z powodu prymitywnego stylu Burnley, jednakże dopiero spór o finanse sprawił, że w wieku 23 lat po raz pierwszy zdecydował się opuścić Lancashire; skusił go menedżer Fulham Harry Bradshaw, który wcześniej zetknął się na krótko z Hoganem w Burnley. Sam nie był wyczynowym piłkarzem – bardziej biznesmenem i administratorem niż trenerem, miał jednak wyraźne wyobrażenie, jak powinno się grać w piłkę. Nie będąc fanem metody „kopnij i biegnij”, seryjnie zatrudniał szkockich trenerów, szkolonych w grze podaniami, zapewniając też pokaźną szkocką reprezentację wśród zawodników i zostawiając im swobodę działania.

Taka polityka okazała się niepodważalnie skuteczna. Hogan pomógł Fulham zdobyć mistrzostwo Southern League w 1906 i 1907 roku, a w kolejnym sezonie zespół dołączył do Second Division i osiągnął półfinał Pucharu Anglii, w którym przegrał z Newcastle. Był to ostatni mecz Hogana w klubie. Od dłuższego czasu zmagał się z kontuzją kolana i mający zmysł biznesowy Bradshaw uznał, że zatrzymanie piłkarza byłoby nieuzasadnionym ryzykiem. Hogan na krótko dołączył do Swindon Town, a potem przedstawiciele Bolton Wanderers, czekając na niego pod kościołem po wieczornym niedzielnym nabożeństwie, przekonali go do powrotu na północny zachód.

Jego pobyt tam był rozczarowaniem, skończył się spadkiem z ligi, ale dzięki przedsezonowej podróży do Holandii Hogan uświadomił sobie, jaki potencjał tkwi w Europie i jaką chęć do nauki mają zawodnicy na kontynencie. Angielski futbol mógł odrzucać treningi jako coś niepotrzebnego, Holendrzy jednak wręcz o nie błagali. Po zwycięstwie 10:0 na Dordrechtem Hogan poprzysiągł sobie, że pewnego dnia „wróci i nauczy tych gości, jak grać właściwie”. Co istotniejsze, zaprzyjaźnił się wtedy również z Jamesem Howcroftem, inżynierem z Redcar, będącym czołowym sędzią. Howcroft regularnie prowadził mecze za granicą i w efekcie znał kilku klubowych zarządców. Któregoś dnia wspomniał Hoganowi, że Dordrecht szuka nowego trenera i Holendrzy mają nadzieję, iż uda im się zatrudnić eksperta od brytyjskiego stylu gry. Był to niezwykły przypadek i propozycja nie do odrzucenia. Hogan zaaplikował o posadę i w wieku 28 lat, rok po złożeniu owej przysięgi, zaakceptował dwuletni kontrakt i znalazł się z powrotem w Holandii, by spełnić daną sobie obietnicę.

Tamtejsi piłkarze byli amatorami, wielu z nich studiowało, ale Hogan zaczął ich trenować według swojego wyobrażenia o tym, jak powinno się ćwiczyć z brytyjskimi zawodowcami. Wzmocnił oczywiście sprawność fizyczną graczy, wierzył jednak, że kluczowe jest poprawienie ich kontroli nad piłką. Chciał, by jego drużyna naśladowała „starą szkocką piłkę” i grała w „inteligentny, konstruktywny i postępowy sposób, operując podaniami po ziemi”. Co istotne, ponieważ wielu z jego zawodników wywodziło się z uniwersytetów, chętnie się uczyli, Hogan zaś wprowadził lekcje, podczas których szkicował kredą na tablicy, jak jego zdaniem powinno się grać w piłkę. Zaczął wyjaśniać taktykę i ustawienie oraz uczyć ich nie tylko ad hoc na boisku, ale poprzez schematy w sali lekcyjnej.

Hogan odnosił wystarczające sukcesy i zdobył na tyle dużą popularność, by dostać propozycję poprowadzenia holenderskiej drużyny narodowej w wygranym 2:1 meczu z Niemcami. Mając wciąż tylko 30 lat, czuł, że więcej może jeszcze zaoferować jako piłkarz, więc gdy jego kontrakt w Dordrechcie dobiegł końca, wrócił do Boltonu, w którym wciąż był zarejestrowany jako zawodnik. Rozegrał tam sezon, pomagając klubowi awansować, ale wiedział już, że jego przyszłość to trenerka. Latem 1912 roku ponownie zaczął szukać pracy i raz jeszcze Howcroft odegrał tu zasadniczą rolę, kontaktując go z wielkim pionierem austriackiego futbolu – Hugo Meislem.

Meisl urodził się w czeskim mieście Malešov w 1881 roku, w należącej do klasy średniej żydowskiej rodzinie, która przeniosła się do Wiednia, gdy był jeszcze mały. Złapał tam bakcyla piłki i zapisał się do Cricket Club, w którym odnosił umiarkowane sukcesy. Jego ojciec jednakże chciał, by syn zajął się handlem, i znalazł mu pracę w Trieście, gdzie Hugo biegle opanował włoski i zaczął się podszkalać w innych językach. Wrócił do Austrii, by odbyć służbę wojskową, na żądanie ojca zapewnił sobie posadę w banku, ale jednocześnie zaczął pracować dla austriackiej federacji piłkarskiej. Początkowo jego obowiązki polegały głównie na zbieraniu funduszy, ale Meisl, inteligentny łącznik na murawie (tak jak Hogan), miał wyrobione poglądy na to, w jaki sposób powinno się grać w piłkę, i był zdeterminowany, by kształtować przyszłość austriackiego futbolu. Stopniowo jego rola rosła, aż stał się de facto szefem austriackiej federacji i zupełnie skończył z bankowością.

W 1912 roku Austria zremisowała 1:1 z Węgrami w meczu sędziowanym przez Howcrofta. Meisl był sfrustrowany rezultatem i zapytał arbitra, co jego zespół zrobił źle. Ten podzielił się z nim refleksją, że drużyna potrzebuje dobrego trenera, kogoś, kto pozwoli piłkarzom rozwinąć indywidualną technikę – innymi słowy, kogoś takiego jak jego stary kumpel Jimmy Hogan. Meisl natychmiast podpisał z Hoganem sześciotygodniowy kontrakt, częściowo, by pracował z czołowymi austriackimi klubami, głównie jednak po to, by przygotowywał narodową drużynę Austrii przed igrzyskami olimpijskimi w Sztokholmie.

Pierwsza sesja treningowa Hogana nie poszła dobrze. Austriaccy gracze mieli problem, by go zrozumieć, i odnosili wrażenie, że zbytnio koncentruje się na podstawach. Meisl jednak był pod wrażeniem i długo rozmawiali z Hoganem o ich wizji futbolu. Pod względem taktycznym żaden z nich nie widział niczego złego w 2-3-5 – które, bądź co bądź, było podstawą futbolu przez ponad 30 lat – uważali jednak, że niezbędny jest ruch, że drużynom brakuje elastyczności, co czyni je przewidywalnymi. Obaj wierzyli, iż piłka musi „pracować”, że szybkie kombinacje podań powinny być przedkładane nad drybling i że kluczem jest indywidualna technika, używana jednak nie po to, by slalomem mijać rywali, co miało stać się istotną cechą futbolu w Ameryce Południowej, ale żeby natychmiast opanować przychodzące podanie i móc szybko kontynuować akcję. Hogan chętnie poza tym podkreślał wartość długiego podania, które dezorganizowało obronę rywala, o ile było dobrze ukierunkowane, nie zaś zagrane jako bezmyślny wykop. Meisl był romantykiem, ale w Hoganie fascynuje to, że miał zasadniczo pragmatyczne przekonania. Nie był ewangelistą gry podaniami dla donkiszotowskiego poczucia, że ma rację. Po prostu wierzył, że najlepszym sposobem na wygrywanie meczów jest utrzymywanie się przy piłce.

W Sztokholmie Austria zmiażdżyła Niemcy 5:1, ale w ćwierćfinale uległa Holandii 3:4. Meisl był jednak przekonany do swojej koncepcji i gdy niemiecka federacja piłkarska poprosiła go, by udzielił Hoganowi referencji, zamiast tego zaproponował mu pracę, czyniąc go odpowiedzialnym za przygotowania Austrii do igrzysk w 1916 roku. Hogan miał powiedzieć: „Opuszczenie mojego ciemnego, ponurego, industrialnego Lancashire na rzecz radosnego Wiednia było niczym wstąpienie do raju”. Pracował z drużyną olimpijską dwa razy w tygodniu, a przez resztę czasu szkolił czołowe drużyny w mieście; zapotrzebowanie na jego usługi było tak wielkie, że treningi z Wiener FC musiał zaczynać o 5.30 rano. Austria polubiła Hogana, a Hogan polubił Austrię. Ich piłka, jak mawiał, była jak walc, „lekka i łatwa”. Meisl z optymizmem myślał o szansach drużyny na sukces w 1916 roku. Wojna jednak zniszczyła to marzenie.

Zdając sobie sprawę z prawdopodobieństwa konfliktu zbrojnego, Hogan zwrócił się do brytyjskiego konsula i zapytał, czy doradza mu i jego rodzinie szybki powrót do Wielkiej Brytanii. Powiedziano mu, że nie ma żadnego zagrożenia, lecz wojna wybuchła w ciągu 48 godzin. Hogan został aresztowany jako obcokrajowiec. Amerykański konsul zdołał wysłać żonę i dzieci Hogana do Wielkiej Brytanii w marcu 1915 roku, zaś jego samego zwolniono z więzienia dzień przed planowanym umieszczeniem w obozie dla internowanych w Niemczech, po tym jak bracia Blythe, właściciele domu towarowego w Wiedniu, zgodzili się za niego poręczyć. Hogan pracował dla nich przez prawie półtora roku, ucząc ich dzieci grać w tenisa, ale dwieście kilometrów dalej na wschód czyniono starania, by przywrócić go futbolowi. Baron Dirstay, wyedukowany w Cambridge wiceprezes budapeszteńskiego klubu MTK, usłyszał o niedoli Hogana i pociągając za różne dyplomatyczne sznurki, zapewnił mu pracę w roli trenera tej drużyny, choć Brytyjczyk musiał przystać na to, że będzie regularnie meldował się u lokalnej policji.

Niemniej jednak ochoczo zaakceptował propozycję. Ponieważ większość seniorskiej drużyny była na froncie, jego pierwszym celem stało się zebranie składu. Co naturalne, zwrócił się ku ekipom młodzieżowym, wybierając dwóch z najbardziej popularnych zawodników klubu, Györgya Ortha i Józsefa „Csibiego” Brauna, których dostrzegł podczas gierki, gdy spacerował po Angol Park. Jak wyjaśniał: „Doskoczyłem do nich i powiedziałem: »Są moi, tak bardzo moi«. Obaj byli inteligentnymi chłopakami, uczęszczającymi do liceów w Budapeszcie. Każdego dnia po szkole mogłem na boisku wykładać im sztukę gry”. Bystrzy i chętni do nauki Orth i Braun byli typowymi piłkarzami, jakich produkowała środkowa Europa, a Hogan uwielbiał pracować z takimi graczami. Tłumaczy to, dlaczego czuł się w Wiedniu i Budapeszcie jak w domu. Mówił: „Kontynentalny futbol ma nad brytyjskim tę przewagę, że chłopców uczy się sztuki gry już w bardzo młodym wieku”.

Jego metody przyniosły spektakularny sukces. MTK wygrał rozgrywki w sezonie 1916/17, a następnie pierwsze oficjalne mistrzostwa po krótkiej przerwie spowodowanej wojną, broniąc tytułu przez dziewięć lat z rzędu. Gdy walki dobiegły końca, reprezentacja Budapesztu dała sygnał, że piłka na kontynencie jest coraz lepsza, gromiąc Bolton 4:1. Hogan jednakże sprawował pieczę nad MTK tylko przy dwóch z triumfów tej drużyny. Po zakończeniu wojny, kiedy tylko okazało się to możliwe, wyjechał do Wielkiej Brytanii. Twierdził: „Czas, który spędziłem na Węgrzech, był niemal równie szczęśliwy jak mój pobyt w Austrii. Budapeszt to piękne miasto, moim zdaniem najładniejsze w Europie”. Nie widział jednak żony i syna przez prawie cztery lata. Hogana zastąpił jeden z jego dorosłych graczy, Dori Kürschner, który 20 lat później okaże się kluczowy dla rozwoju piłki nożnej w… Brazylii.

Hogan wrócił do Lancashire i znalazł pracę w Liverpoolu jako nadzorca wysyłek w Walker’s Tobacco. Zarabiał jednak skromnie i doradzono mu, by zwrócił się o zasiłek do angielskiej federacji, która utworzyła fundusz na rzecz wsparcia zawodowców pokrzywdzonych przez wojnę.

Był to punkt zwrotny w jego karierze. Będąc przekonanym, że należy mu się dwieście funtów, Hogan pożyczył pięć, by pokryć wydatki na podróż do Londynu. Sekretarz FA Frederick Wall potraktował go jednak z pogardą. Jak powiedział, fundusz jest dla tych, którzy walczyli. Hogan zwrócił uwagę, że był internowany przez cztery lata, więc nie miał szansy wstąpić do wojska. W odpowiedzi Wall dał mu trzy pary skarpet w kolorze khaki, szydząc, że „chłopcy na froncie bardzo by się z nich ucieszyli”. Hogan był wściekły, nigdy nie wybaczył ludziom z federacji, a jego talent – choć nie jest pewne, czy jego pomysły byłyby ciepło przyjmowane w konserwatywnej Anglii – został stracony dla tamtejszej piłki.

Tymczasem w Wiedniu Meisl dochowywał wierności wzorcom Hogana, choć jego wiara została wystawiona na próbę wskutek porażki 0:5 z kadrą południowych Niemiec tuż po wojnie. Na zmrożonym, zrytym koleinami boisku w Norymberdze gra krótkimi podaniami Austriaków okazała się niepraktyczna. Przybity Meisl spędził podróż powrotną, dyskutując z piłkarzami, czy powinni zarzucić swoje podejście na rzecz bardziej bezpośredniej i praktycznej gry. Zawodnicy stanowczo zaprzeczyli i w ten sposób ustalono zasady, na których we wczesnych latach trzydziestych wyrósł Wunderteam – pierwsza z wielkich niespełnionych drużyn narodowych. Pod dowództwem Meisla, jak pisał Brian Glanville, „piłka stała się niemal widowiskiem, rodzajem baletu z elementami rywalizacji, w którym zdobywanie bramek nie było niczym więcej niż wymówką dla dziergania misternych wzorów podań”.

Piramida pozostała podstawowym ustawieniem drużyny, lecz styl, będący radykalnym rozwinięciem szkockiej gry podaniami, był tak odmienny od angielskiego, że został uznany za odrębny model piłkarski – szkołę dunajską. Technika była w nim bardziej ceniona niż fizyczność, została jednak ujarzmiona w strukturze drużyny. W Ameryce Południowej gra różniła się jeszcze bardziej od oryginalnego wzorca. Technika również była tam w cenie, ale w Urugwaju, a zwłaszcza w Argentynie, wysławiano indywidualność i wyrażanie samego siebie na boisku.

Przepisy gry w wersji skodyfikowanej przez angielską federację dotarły do Argentyny w 1867 roku, gdy opublikowała je anglojęzyczna gazeta „The Standard”. W tym samym roku został założony Buenos Aires Football Club, początkowo jako odgałęzienie klubu krykietowego, lecz piłka nożna nie trafiła tam na podatny grunt i sześć lat później klub przerzucił się na rugby. Futbol zaczął zdobywać popularność dopiero w latach osiemdziesiątych XIX wieku, w dużej mierze dzięki Alexandrowi Watsonowi Huttonowi, absolwentowi Uniwersytetu Edynburskiego, który przyjechał do Argentyny, by uczyć w Saint Andrew’s Scotch School. Zrezygnował z pracy, gdy szkoła odmówiła rozbudowy terenów sportowych, i w 1884 roku założył English High School, w której zatrudnił specjalistę od nauczania piłki nożnej. Gdy w 1893 roku zreformowano Argentyński Związek Piłki Nożnej (AFA), był w nim centralną postacią. Alumni, drużyna składająca się z absolwentów English High School, uzyskała miejsce w pierwszej lidze i zdominowała ją we wczesnych latach XX wieku, podczas gdy klubowa młodzież grała na niższym szczeblu ligowej piramidy. Nie była to jednak jedyna szkoła, która traktowała piłkę poważnie. Sześć z siedmiu pierwszych tytułów zdobyły drużyny wystawione przez prestiżową placówkę z internatem – Lomas de Zamora.

Podobna historia zdarzyła się po drugiej stronie La Platy, w Urugwaju, gdzie młodzi brytyjscy specjaliści założyli kluby krykietowe i wioślarskie, w których rozwinęły się sekcje piłkarskie, futbol zaś promowały brytyjskie szkoły. William Leslie Poole, nauczyciel w English High School w Montevideo, był odpowiednikiem Huttona; w maju 1891 roku założył Albion Cricket Club, którego sekcja piłkarska wkrótce grała w piłkę przeciwko drużynom z Buenos Aires.

W tym wczesnym okresie szybki rzut oka na składy wystarczy, by przekonać się, że zawodnikami byli przede wszystkim Brytyjczycy albo Anglo-Argentyńczycy i taki był też piłkarski etos. W swojej historii amatorskiego futbolu w Argentynie Jorge Iwanczuk mówi o „dobrej grze bez pasji” jako celu i wadze „fair play”. W meczu przeciwko Estudiantes zawodnicy Alumni odmówili wręcz wykonania rzutu karnego, twierdząc, że został przyznany niesłusznie. Chodziło o to, by wszystko robić we „właściwy sposób”, a przekonanie to przeniesiono także na taktykę – wszechobecne było ustawienie 2-3-5. Szczegółowa relacja „Buenos Aires Herald” ze zwycięstwa Southampton 3:0 nad Alumni – w pierwszym meczu na argentyńskiej ziemi rozegranym przez brytyjski zespół podczas tournée – podkreśla, jak bardzo w tamtejszym futbolu dominowały szkolne wartości. Jak pisano, brytyjska przewaga była wynikiem „przyrodzonej miłości do mężności jako takiej”.

Stopniowo jednak brytyjska dominacja słabła. W 1903 roku argentyńska federacja przyjęła język hiszpański jako urzędowy, urugwajska zaś postąpiła podobnie dwa lata później. Alumni zakończyli działalność w 1911 roku, a w następnym roku AFA przekształciła się w Asociación del Football Argentina, choć dopiero w 1934 roku football zmienił się w fútbol. Urugwajczycy i Argentyńczycy, nieskażeni brytyjskim ideałem chrześcijańskiej kultury fizycznej, nie uznawali siły jako cnoty samej w sobie, nie traktowali też nieufnie sprytu. Ustawienie mogło być to samo, ale styl okazał się tak odmienny, jak to tylko możliwe. Antropolog Eduardo Archetti stał na stanowisku, że dzięki wpływowi hiszpańskich i włoskich imigrantów siłę i dyscyplinę odrzucono na rzecz umiejętności i zmysłowości. Był to trend odczuwalny w wielu dziedzinach.W tłumaczeniu te terminy zastąpiono, w zależności od kontekstu, określeniami „środkowy obrońca” i „środkowy pomocnik”. Z uwagi na znacznie krótszą historię rozwoju taktyki w Polsce pozycje określane tym mianem zyskały, w znacznej większości, nazewnictwo obowiązujące do dziś, część zaś historycznych ról na boisku nigdy nie miała odpowiednika w języku polskim (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

W tym przypadku szkoły niepubliczne to szkoły nieobjęte przez Public Schools Act z 1868 r., w którym wymieniono placówki wyłączone spod państwowej jurysdykcji. Wszystkie z wymienionych wcześniej szkół znalazły się w tym akcie prawnym.

W oryginale byli to odpowiednio: goal – bramkarz, three-quarter back, czyli ktoś pomiędzy obrońcą (full-back, zawodnikiem „zupełnie” cofniętym) a pomocnikiem (half-back, zawodnikiem tylko „na wpół” cofniętym; patrz też przypis na str. 19), i dwaj pomocnicy – jeden klasyczny (half-back) i jeden o funkcji zbliżonej do łącznika ataku, znanego z terminologii rugby (fly-kick).

13,7 metra.

Pozycja łączników (w angielskiej wersji inside forward – napastnik wewnętrzny) w ustawieniu 2-3-5 oznacza napastników, którzy znajdują się pomiędzy środkowym napastnikiem a skrzydłowymi.

W tamtym czasie była to liga regionalna, w praktyce trzeci poziom rozgrywkowy, ale w centralnych najwyższych ligach (Division One i Division Two) obowiązywał system wyboru drużyn przez federację. Awans bezpośredni był niemożliwy.

Drugi poziom rozgrywkowy.

Wtedy pod nazwą Argentine Association Football League – Argentyński Związek Ligi Piłkarskiej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: