Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Odwrócone życie - ebook

Data wydania:
19 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odwrócone życie - ebook

Przejmująca historia, która wzruszy do łez!

Aldonę i Ewą różni od siebie prawie wszystko. Wiek, pochodzenie, doświadczenie. Łączy je natomiast wewnętrzna siła, która pomaga przetrwać wszelkie życiowe zawirowania.

Aldona urodziła się w rodzinie, w której brakowało miłości. Ojciec pił i stosował przemoc, a matka nie potrafiła mu się przeciwstawić. Aldona postanowiła odciąć się od przeszłości i zacząć nowe życie na Teneryfie. Odniosła sukces zawodowy, jednak nie wszystko ułożyło się tak, jak zaplanowała, i musi sama wychowywać syna. Chorego syna. Czy ojciec chłopca zechce wrócić do ich życia?

Ewa to młoda dziewczyna, która musiała bardzo szybko dorosnąć. Jej mama po śmierci synka wpadła w depresję, nie potrafiła sobie poradzić z żałobą i pewnego dnia po prostu zniknęła z życia Ewy i jej ojca, który potem założył nową rodzinę. Ewa walczy z samotnością, oddając się swojej największej pasji – bieganiu.

Co się stanie, gdy los zetknie ze sobą Aldonę i Ewę w najbardziej niespodziewanym momencie? Czy będą sobie w stanie nawzajem pomóc? I dlaczego Ewa w pewnej chwili stanie się dla Aldony jedną z najważniejszych osób?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8034-920-8
Rozmiar pliku: 946 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

TE­NE­RYFA

Co ona po­wie­działa? – za­sta­na­wiała się in­ten­syw­nie. Głos do­tarł do niej z tyłu – taki szept draż­niący uszy. Wy­bił ją z pół­snu i po­bu­dził szare ko­mórki do in­ten­syw­nego my­śle­nia.

Ja­kiś Pa­tryk, za­py­lacz cho­lerny, skur­wy­syn i skne­rus par­szywy, za­płod­nił ko­goś, po­nie­waż ku­po­wał naj­tań­sze pre­zer­wa­tywy. Te­raz roz­pły­nął się w tej cho­ler­nej an­giel­skiej mgle i ślad po nim za­gi­nął, a jej ro­śnie brzuch.

– Skur­wy­syn – wspie­rał ją inny ko­biecy głos. – Nie rycz, głu­pia, bo ktoś się do­wie i twoje szanse szlag trafi. Coś się wy­my­śli. Nie ty pierw­sza prze­cież, nie ostat­nia. Tam na miej­scu dziew­czyny ci po­mogą, na pewno mają już ja­kieś ro­ze­zna­nie w sy­tu­acji. A te­raz za­mknij się, bo nie wia­domo, kto śpi, a kto nie – na­ka­zała. – I nie rycz, za go­dzinę lą­du­jemy, pa­mię­taj, że mu­sisz do­brze wy­glą­dać.

Ktoś wy­dmu­chał gło­śno nos i za­pa­dła ci­sza, sły­chać było tylko szum sil­ni­ków sa­mo­lotu.

Ten świat jest sta­now­czo za mały – po­my­ślała Al­dona. Gdzie by się nie ru­szyła, wszę­dzie tra­fiała na Po­la­ków.

Le­ciała na Te­ne­ryfę. Sama nie mo­gła w to uwie­rzyć, ona i Te­ne­ryfa?! Gdyby matka mo­gła ją zo­ba­czyć. Z ta­kiego domu, z ta­kiej biedy – na Te­ne­ryfę! I wi­dać, że nie ona jedna.

Ale nie to ją za­sko­czyło w tej pod­słu­cha­nej roz­mo­wie, tylko ten Pa­tryk. Ona też była w Lon­dy­nie z Pa­try­kiem. Tak, nie­jed­nemu psu Bu­rek, ale jej Pa­tryk też cią­gle był bez pie­nię­dzy, czę­sto zmie­niał prace. Stale cho­dził głodny, spał to tu, to tam, ni­g­dzie nie za­grzał dłu­żej miej­sca. Jezu, nie miała po­ję­cia: ja­kich uży­wał pre­zer­wa­tyw? Kiedy miała ostatni okres? Chyba już pora. Nie, tylko nie to. Są­siad z pra­wej zga­nił ją wzro­kiem, po­trą­ciła go nie­chcący łok­ciem, wier­ciła się w swoim fo­telu.

Ka­len­darz miała w tor­bie, w luku nad głową. Musi po­cze­kać, za pół go­dziny lu­dzie za­czną wsta­wać.

Przez ostat­nie dni po­bytu w Lon­dy­nie, na wszelki wy­pa­dek, ły­kała ta­bletki an­ty­kon­cep­cyjne Va­nessy, która wła­śnie od­sta­wiła, bo pla­no­wała ciążę. Wy­mu­szała też na Pa­tryku te pre­zer­wa­tywy, któ­rych nie lu­bił, ale te­raz ni­czego już nie była pewna, w jej mó­zgu za­pa­liła się lampka i ode­brała jej spo­kój. Gdyby los chciał ją uka­rać, to wła­śnie te­raz miałby naj­lep­szą oka­zję. W jej sy­tu­acji ciąża by­łaby klę­ską to­talną.

Uspo­kój się – na­ka­zała so­bie. – A gdzie twoje po­zy­tywne my­śle­nie? Dla­czego mia­ła­byś być w ciąży? Tylko dla­tego, że ja­kiejś dziew­czy­nie z Pol­ski coś ta­kiego przy­tra­fiło się w Lon­dy­nie? Bzdura, to­talna bzdura.

Kur­czę, nie­chciana ciąża to praw­dziwe nie­szczę­ście… Oczy­wi­ście chce mieć dziecko, ale na pewno nie te­raz. Naj­pierw musi udo­wod­nić światu i so­bie, że geny to bzdura. Nie bę­dzie taka jak mama – za­lęk­niona, pod­po­rząd­ko­wana, ślepo trzy­ma­jąca się ra­mie­nia męża, bo to jej chłop. I co z tego, że nosi por­tki, ochla­pus je­den. Ni­g­dzie dłu­żej w żad­nej pracy miej­sca nie za­grzał. Nie ma ko­palni na ca­łym Ślą­sku, w któ­rej by nie pra­co­wał. I huty prze­le­ciał, i warsz­taty sa­mo­cho­dowe, i co tam jesz­cze. Wieczny chło­piec, tylko ko­le­dzy, piwo i sport, ale wy­łącz­nie ki­bi­co­wa­nie: piłka nożna, żu­żel, boks. A prze­cież głupi nie był. Po­pa­trzył, po­my­ślał i na­pra­wił wszystko: od wiel­kiego ka­maza po su­szarkę do wło­sów. Gdyby tylko chciał, mógłby wszystko.

No wła­śnie, jej się chce, ona bę­dzie bo­gata, nie­za­leżna, ważna. Wszyst­kim im udo­wodni, że oj­ciec czy matka nie mają zna­cze­nia, ani bieda, ani pi­cie i bi­cie. Czło­wie­kowi tylko musi się chcieć, musi mieć plan na ży­cie, cele do osią­gnię­cia. A po­tem za­ci­snąć zęby i do przodu, bez opie­prza­nia się, bez na­rze­ka­nia.

– Czy pani się źle czuje? – za­py­tał są­siad z le­wej.

– Nie, dla­czego? – za­py­tała za­sko­czona.

– Tak się pani wierci, ciężko od­dy­cha, jakby pa­nią coś bar­dzo bo­lało. Może za­wo­łam ste­war­desę?

– Nie, dzię­kuję. Za długo le­cimy, mię­śnie nie wy­trzy­mują, prze­pra­szam.

– To fakt. Mnie też nogi tro­chę drę­twieją.

Uśmiech­nęła się prze­pra­sza­jąco i za­mknęła oczy. Na­ka­zała so­bie spo­kój.

Sa­mo­lot za­czął scho­dzić do lą­do­wa­nia, po­chy­liła się, by ką­tem oka ob­ser­wo­wać, jak zie­mia zbliża się na ich spo­tka­nie. Z ra­do­snym pod­nie­ce­niem ocze­ki­wała mo­mentu, kiedy koła do­tkną ziemi, a sa­mo­lot ła­god­nie po­to­czy się po pa­sie star­to­wym. Już nie mar­twiła się bzdur­nymi do­my­słami. Czuła ra­dość i chęć dzia­ła­nia. Przed nią wielka szansa na od­mianę losu, za­mie­rzała ją mak­sy­mal­nie wy­ko­rzy­stać.

Lot­ni­sko jak lot­ni­sko. Nie­wiel­kie w po­rów­na­niu z lon­dyń­skim. Ale gdy po pół­go­dzi­nie je opu­ściła, po­czuła ten go­rący po­wiew wia­tru i zo­ba­czyła ko­ły­szące się pió­ro­pu­sze palm. Wresz­cie do niej do­tarło, że oto stoi na ziemi Te­ne­ryfy – wy­spie szczę­ścia, raju na ziemi.

A te­raz kie­ru­nek Santa Cruz – po­my­ślała ra­do­śnie. Bez trudu zna­la­zła przy­sta­nek au­to­bu­sowy li­nii 111. Usta­wiła się w ko­lejce, miała dzie­sięć mi­nut do od­jazdu. Czuła się pew­nie, miała do­sko­nałe no­tatki w no­te­sie. Prze­zor­nie spraw­dziła wszyst­kie moż­liwe po­łą­cze­nia. Ku­piła bi­let w ka­sie na dworcu, dzięki temu zy­ski­wała zniżkę pięć­dzie­się­cio­pro­cen­tową. Te­raz wy­star­czył do­stęp do in­ter­netu i wszystko sta­wało się pro­ste.

Kie­dyś, w przy­pły­wie do­brego hu­moru, sub­lo­ka­tor z Hisz­pa­nii na­uczył ją ko­rzy­sta­nia ze swo­jego kom­pu­tera. Póź­niej ko­rzy­stała z kom­pu­tera Va­nessy. Bez pro­blemu od­ga­dła jej ha­sło do­stępu i bu­szo­wała po sieci, gdy tamta była w pracy. Sta­rała się utrzy­my­wać w ta­jem­nicy fakt, że kom­pu­ter nie jest już dla niej czarną ma­gią. Mało który emi­grant z Pol­ski na po­czątku lat dzie­więć­dzie­sią­tych znał się na tym. Ona od razu za­chwy­ciła się moż­li­wo­ściami in­ter­netu. Już so­bie po­sta­no­wiła, że pierw­szym za­ku­pem, gdy tylko tro­chę sta­nie na nogi, bę­dzie kom­pu­ter. Była pewna, że to w tę stronę roz­wi­nie się świat i każdy, kto tego nie do­ceni, za­sta­nie ze­pchnięty na mar­gi­nes. A ona dawno temu wy­zna­czyła so­bie kie­ru­nek do­kład­nie od­wrotny.

Pod­je­chał au­to­bus, spo­koj­nie umie­ściła swoją torbę w ba­gaż­niku.

– _Bu­enos dias_ – po­wie­działa, uśmie­cha­jąc się nie­śmiało do kie­rowcy. Ska­so­wała bi­let i usia­dła. Ob­ser­wo­wała kra­jo­braz za szybą i uśmiech­nęła się ra­do­śnie. Wła­śnie roz­po­czy­nała nowy roz­dział swo­jego ży­cia.ROZ­DZIAŁ 2

BIE­GA­NIE

Faj­nie było sa­dzić tak wiel­kie kroki, jakby sied­mio­mi­lowe. Hop i hop, i hop. Mu­siała tylko tra­fiać na drew­nianą de­skę, bo ina­czej bo­lało. Kon­takt z ostrymi ka­my­kami był bar­dzo nie­przy­jemny. Nie pierw­szy raz to ro­biła, więc co­raz rza­dziej te­ni­sówka ze­śli­zgi­wała się z kra­wę­dzi pod­kładu ko­le­jo­wego. Ten rytm, na­rzu­cony przez znor­ma­li­zo­wane od­stępy, przy­jem­nie współ­grał z jej od­de­chem. Mo­gła tak biec, po­ko­nu­jąc duże od­le­gło­ści, na­wet do na­stęp­nej sta­cji ko­le­jo­wej.

Dzi­siaj tro­chę prze­sa­dziła, nie wie­działa, jak długo już bie­gnie, ale ja­kiś czas temu mi­nęła sta­cję Cheb­zie. Musi w końcu za­wró­cić, zwłasz­cza że za­czął sią­pić drobny desz­czyk. Czuła, że swe­ter zro­biony na dru­tach przez bab­cię Tru­dzię przy­kle­jał jej się do ple­ców. Za­trzy­mała się. Do­syć! – na­ka­zała so­bie. „Tro­chę roz­sądku, dziew­czyno” – po­wie­działby ta­tuś. On nie lu­bił, gdy się za­my­ślała, gdy roz­ma­wiała sama ze sobą, gdy ucie­kała w naj­dal­szy kąt miesz­ka­nia, cho­wała się za za­słony czy pod stół. Nie lu­bił też jej sa­mot­nego bie­ga­nia, cho­ciaż nie miał po­ję­cia, gdzie bie­gała. Do­piero byłby wście­kły.

Wie­działa, że to za­bro­nione, nie­bez­pieczne, ale wła­śnie dla­tego było ta­kie fajne. To­ro­wi­sko rzą­dziło się swo­imi pra­wami. Tu pra­wie wszystko było za­ka­zane, nie­le­galne. Chłopcy wska­ki­wali i wy­ska­ki­wali z wa­go­nów, gdy tylko po­ciągi zwal­niały. Po­dró­żo­wali na gapę do od­le­głych miast. Ale to ci młodsi. Starsi po pro­stu wła­my­wali się do wa­go­nów, kra­dli głów­nie wę­giel, ale nie tylko. Bie­ga­jąc po to­rach, znaj­dy­wała różne rze­czy. W tam­tym roku tra­fiła na roz­wa­loną skrzynkę po­ma­rań­czy. Przez go­dzinę na­py­chała się tymi fry­ka­sami, za­chły­stu­jąc się so­czy­stym so­kiem, a póź­niej przez trzy dni le­żała ciężko chora, wy­mio­tu­jąc, z wy­soką go­rączką. Do dzi­siaj nie może pa­trzeć na te po­ma­rań­czowe kule, nie znosi ich za­pa­chu.

Do­syć! – na­ka­zała my­ślom w gło­wie. Coś przy­kuło jej uwagę. Tak, po­czuła drga­nia. Pod­kład pod te­ni­sów­kami prze­ka­zy­wał jej wia­do­mość, jak te­le­graf: titi ta, titi ta, tata ta Zbli­żam się, pę­dzę. Zejdź mi z drogi, bo cię zmiaż­dżę. Od­wró­ciła się. Uj­rzała sta­lo­wego po­twora z ja­skra­wymi oczami re­flek­to­rów. Rósł, po­tęż­niał z każdą se­kundą. Już miała usko­czyć w bok, gdy na­gle to zo­ba­czyła.

Spod ka­my­ków, spo­mię­dzy szyn i pod­kła­dów wy­su­wały się zie­lone pędy i bły­ska­wicz­nie owi­jały wo­kół jej stóp. Po­czuła, że są zimne i śli­skie. Pró­bo­wała ru­szyć nogą, ale mocno trzy­mały. Już miała wrza­snąć z prze­ra­że­nia, gdy ubiegł ją ten prze­szy­wa­jący gwizd. Gniewny ryk po­twora. Pod­sko­czyła prze­stra­szona, a zie­lone macki roz­wi­nęły się, uwal­nia­jąc jej stopy i zni­kły pod ka­mie­niami.

W ostat­niej se­kun­dzie sko­czyła w stronę sza­rego krzaczka. Silny po­dmuch pę­dzą­cej ma­szyny szarp­nął nią i od­rzu­cił, stur­lała się z na­sypu. Stu­kot kół za­głu­szył wszystko.

Czuła, że na­siąka wodą. Le­żała w brud­nej ka­łuży, jak żuk prze­wró­cona na plecy. Ści­skała w dłoni wy­rwany z ko­rze­niami szary krzak.

– Cho­lera, znisz­czy­łam ci ży­cie. Cho­lera!_–_ po­wtó­rzyła z pa­sją to za­ka­zane przez matkę słowo. W ich domu nie to­le­ro­wano brzyd­kich słów. Mama już na­wet nie tłu­ma­czyła, tylko spo­glą­dała w stronę wi­no­wajcy zna­czą­cym wzro­kiem, a gdy to nie za­dzia­łało, ob­ra­żała się i po­tra­fiła przez pół dnia mil­czeć, póki nie usły­szała słowa „prze­pra­szam”.

Po­ciąg to­wa­rowy prze­to­czył się z hu­kiem. Wstała, obej­rzała do­kład­nie ło­dygę ro­śliny. Nie­stety była zła­mana w kilku miej­scach.

– Masz pe­cha, wy­ro­słeś w złym miej­scu. To dla­tego je­steś taki su­chy i kar­ło­waty. Nie było ci tam lekko– po­wie­działa.

Spraw­dziła ko­rzeń. Był do­brze roz­wi­nięty, sze­roki, z licz­nymi roz­ga­łę­zie­niami. Z lek­cji bio­lo­gii pa­mię­tała, że mocne ko­rze­nie to pod­stawa ro­śliny, jej duża szansa, że się od­ro­dzi.

– Sorry, wy­bacz mi. Nic do cie­bie nie mam, to czy­sty przy­pa­dek. Cho­ciaż bab­cia za­wsze po­wta­rzała, że nie ma przy­pad­ków, że wszystko jest po coś, tylko my nie od razu wi­dzimy po co. Może, cho­lera … Do­bra, spró­buję cię ura­to­wać – po­sta­no­wiła.

Za­głę­bia­jąc dło­nie w mo­krej ziemi, tuż obok ka­łuży wy­ko­pała do­łek i de­li­kat­nie wsu­nęła ro­ślinkę. Ło­dyżka smęt­nie le­żała. Ugnia­ta­jąc wo­kół niej zie­mię, miała jed­nak na­dzieję, że wy­pu­ści nowe pędy, a miej­sce, które jej wy­brała, było zde­cy­do­wa­nie ko­rzyst­niej­sze od po­przed­niego.

– Nie daj się, do­sta­łeś drugą szansę, nie zmar­nuj tego _–_ prze­ma­wiała do krzaczka to­nem księ­dza Ste­fana.

Wy­płu­kała dło­nie w męt­nej wo­dzie, otrze­pała mo­kre ubra­nie i wspięła się na to­ro­wi­sko. Deszcz się na­si­lał. Nie przej­mo­wała się tym, że cała ocie­kała wodą. Wie­działa, że bę­dzie jesz­cze go­rzej. Mu­siała biec do domu, a przed nią da­leka droga, kilka ki­lo­me­trów. Za­nim jed­nak ru­szyła, do­kład­nie obej­rzała ka­myki po­mię­dzy drew­nia­nymi pod­kła­dami. Czy te mac­ko­wate pędy jej się przy­wi­działy? Co to w ogóle było? Ostroż­nie po­sta­wiła stopę po­mię­dzy szy­nami. Nic się nie stało. Po­sta­wiła drugą. Tup­nęła. Nic. Po­stała jesz­cze chwilę, wes­tchnęła i ru­szyła zna­nym so­bie ryt­mem w drogę po­wrotną. Mo­kre te­ni­sówki gło­śno pla­skały, wiatr siekł desz­czem po twa­rzy.

***

Szla­ban do końca ty­go­dnia i zero oglą­da­nia te­le­wi­zji. To kara za to, że tak późno wró­ciła i w do­datku cała mo­kra. Do­brze, że ta­tu­sia nie było w domu, by­łoby znacz­nie go­rzej, na szczę­ście pra­co­wał na drugą zmianę w hu­cie.

Mama naj­pierw na­krzy­czała – miała prawo, bo na­prawdę się o nią mar­twiła – a póź­niej ka­zała jej się wy­ką­pać i wy­pić go­rącą her­batę z mio­dem.

Le­żała pod cie­płą koł­drą, drę­czył ją silny ból mię­śni w łyd­kach i udach. Na­prawdę prze­sa­dziła z od­le­gło­ścią i to w taką po­godę. To bie­ga­nie wcią­gało ją jak ja­kiś na­łóg, stale chciało się szyb­ciej i dłu­żej. Nie ro­zu­miała tego, ale wie­działa, że po pro­stu musi. Gdy po­ja­wiało się to dziwne na­pię­cie w sto­pach, mu­siała pu­ścić się pę­dem albo cho­ciaż w coś kop­nąć, tup­nąć.

Po­dobno miała to od mo­mentu, gdy opa­no­wała cho­dze­nie. A zro­biła to wy­jąt­kowo szybko, bab­cia za­wsze po­rów­ny­wała inne dzieci z jej re­kor­dem: „Na ty­dzień przed ukoń­cze­niem dzie­wią­tego mie­siąca! Stała, trzy­ma­jąc się krze­sła w kuchni, zięć przy­niósł ko­szyk śli­wek, po­sta­wił na bla­cie, jedna spa­dła na pod­łogę i po­to­czyła się w stronę okna. Ewu­nia po­de­rwała się z pod­łogi i nie­spo­dzie­wa­nie ru­szyła. Roz­pę­dziła się i nie pa­nu­jąc nad ciał­kiem, z ca­łej siły wal­nęła w ku­chenną szafkę, obok któ­rej za­trzy­mała się śliwka. Była tak zdez­o­rien­to­wana, że na­wet nie za­pła­kała, cho­ciaż z no­ska po­lała się krew”– opo­wia­dała wie­lo­krot­nie z nie­zmien­nym prze­ję­ciem.

Od tej chwili lu­biła się roz­pę­dzać. Są­siad na­zy­wał ją Per­shing, tak szybko zni­kała mu z oczu. Był ren­ci­stą i pil­no­wał ma­lu­chów na po­dwórku, gdy matki go­to­wały obiad. Do­sta­wał za to ta­lerz zupy, kawę lub ka­wa­łek cia­sta. Była je­dy­nym dziec­kiem, które ob­wią­zy­wał w pa­sie gru­bym sznur­kiem i nie spusz­czał z oczu. Ro­dzice po­zwa­lali na to, bo sami so­bie też z nią nie ra­dzili. Wszy­scy cier­pli­wie cze­kali, aż z tego wy­ro­śnie, ale nic ta­kiego się nie stało, tyle że te­raz wo­lała ukry­wać tę na­mięt­ność, bo w fa­mi­lo­kach uzna­wano to za dzi­wac­two, od­stęp­stwo od normy, ro­dzaj cho­roby.

Gdyby była chłop­cem, to zu­peł­nie coś in­nego, ale dziew­czynka po­winna być małą ko­bietką. Cho­dzić w su­kien­kach i bia­łych pod­ko­la­nów­kach. Ska­kać przez ska­kankę lub grać w gumę. Sie­dzieć na kocu na łące za do­mem i ba­wić się w dom lal­kami, ma­łymi kuch­niami, gar­nusz­kami i pla­sti­ko­wymi ser­wi­sami do kawy. Ro­biła to oczy­wi­ście, prze­cież była dziew­czynką, ale gdy na­ra­stał w niej ten nie­po­kój, gdy wiatr plą­tał się w krót­kich, gę­stych wło­sach, co­raz czę­ściej wcią­gała po­wie­trze głę­boko w płuca i pod byle pre­tek­stem zni­kała z po­dwórka. Na­pię­cie w mię­śniach nóg po pro­stu zmu­szało ją do biegu.

Mu­siała pę­dzić, co­raz szyb­ciej, mu­siała czuć te ude­rze­nia wia­tru w po­liczki, czoło, mu­siała prze­stać my­śleć.

Bie­ga­nie po uli­cach z cza­sem stało się co­raz bar­dziej kło­po­tliwe, ro­sła, była co­raz więk­sza, czę­sto wpa­dała na lu­dzi, psy plą­tały się pod no­gami, trzeba było omi­jać tyle prze­szkód i za bar­dzo zwra­cała na sie­bie uwagę. Miała do­syć od­po­wia­da­nia na to kło­po­tliwe za­gad­nię­cie: „Do­kąd tak pę­dzisz, dziecko, dziew­czynko, dziew­czyno?”. Nie znała od­po­wie­dzi na to pro­ste py­ta­nie i to ją de­ner­wo­wało.

Gdy po­szła do szkoły, pró­bo­wała ro­bić to na bo­isku, ale szybko miała do­syć bie­ga­nia w kółko po owal­nym to­rze jak cho­mik w klatce, a w do­datku za­wsze zna­lazł się ktoś, kto się na nią ga­pił.

Któ­re­goś dnia od­kryła to­ro­wi­ska, te­raz już nic nie mo­gło jej po­wstrzy­mać. Rzadko zmie­niała trasę, wo­lała znane so­bie ścieżki, bo w ca­łym tym bie­ga­niu nie cho­dziło o wy­cieczki kra­jo­znaw­cze, po­dzi­wia­nie wi­do­ków, tylko o tę pręd­kość wła­śnie. Lu­biła, kiedy serce biło naj­pierw po­woli, póź­niej szyb­ciej, ryt­micz­nie. Lu­biła czuć pot, który de­li­kat­nie po­kry­wał jej twarz i spra­wiał, że czuła się bez­pieczna w tym in­ten­syw­nym wy­siłku. Przed ni­czym nie ucie­kała, z ni­kim nie wal­czyła. To była walka tylko z wła­snymi sła­bo­ściami.

Każdy prze­bie­gnięty ki­lo­metr uszczę­śli­wiał nie tylko jej ciało, ale i du­szę. Wście­kała się, gdy po jej tra­sie pę­tali się inni. Ostat­nio mu­siała zmie­nić kie­ru­nek, po­nie­waż na mo­ście ko­le­jo­wym, przez który prze­bie­gała, zbie­rała się od ja­kie­goś czasu banda smar­ka­czy z in­nego po­dwórka. Ro­bili za­wody, kto szyb­ciej po­kona ten od­ci­nek. To było głu­pie, nie­po­trzebne ry­zyko. Mię­dzy tymi po­kła­dami na mo­ście były sze­ro­kie prze­świty, można było spaść kilka me­trów w dół na ka­mie­ni­ste pod­łoże i coś so­bie po­ła­mać, a na­wet skrę­cić kark. Nie wy­obra­żała so­bie sie­bie uwię­zio­nej na kilka ty­go­dni w gip­sie. Zresztą od kiedy na­stała ta głu­pia moda, so­ki­ści czę­sto pa­tro­lo­wali ten od­ci­nek. Jak ko­goś zła­pali, to ro­dzice pła­cili słoną karę.

Ona po­trze­bo­wała pu­stej prze­strzeni, sa­mot­no­ści i tego pędu, by prze­wie­trzyć mózg. Gdy wra­cała, mo­głaby przy­tu­lić cały świat, czuła się taka ra­do­sna, wolna, wy­peł­niona ener­gią, choć fi­zycz­nie sko­nana. Strze­gła przed wszyst­kimi tej swo­jej ta­jem­nicy, bo to była tylko jej sprawa. Nie po­tra­fiła tak do końca tego zro­zu­mieć, ale czuła, że to coś wy­jąt­ko­wego, dar, który otrzy­mała.

Niby nic nad­zwy­czaj­nego, zwy­kłe bie­ga­nie, każdy, kto miał zdrowe nogi, mógłby to ro­bić. A jed­nak to było nie­sa­mo­wite. Gdy bie­gła już do­sta­tecz­nie długo, gdy wiatr i pęd wy­wiały już wszyst­kie my­śli z jej głowy, prze­no­siła się w inny świat, świat nie­my­śle­nia. To wtedy zni­kąd po­ja­wiały się ja­kieś emo­cje, lu­dzie i miej­sca, w któ­rych na pewno ni­gdy nie była. Cza­sami roz­ma­wiała z kimś, kogo tak na­prawdę prze­cież nie było. Czuła się jak widz w ki­nie wcią­gnięty na ekran w sam śro­dek ak­cji. Wi­działa kie­dyś taki film, nie pa­mię­tała ty­tułu. Emo­cjo­nu­jące było to, że ni­gdy nie wie­działa, gdzie zo­sta­nie prze­nie­siona i co bę­dzie tam ro­biła…

***

– Przy­po­mi­nam, że dzi­siaj masz tylko dzie­sięć mi­nut – upo­mi­nał ją ktoś ostrym to­nem.

– Pa­mię­tam – od­po­wia­dała znie­cier­pli­wiona.

– Pa­mię­tam, pa­mię­tam –prze­drzeź­niał ją. – A którą ostat­nio pół­żywą wy­cią­ga­łem z wody?

– Nie prze­sa­dzaj, nie było tak źle – upie­rała się.

– Tak źle nie było, było fa­tal­nie! Uprze­dzam cię, jak nie za­re­agu­jesz na mój znak od razu, to za­wie­szę ci nur­ko­wa­nie na dwa ty­go­dnie.

– Ja­sne. – Pod­dała się, wie­działa, że nie żar­tuje. Ostat­nio rze­czy­wi­ście prze­gięła. Przez dłuż­szy czas po wy­pły­nię­ciu była wiotka, nie­zdolna do ja­kie­go­kol­wiek ru­chu, cho­ciaż była przy­tomna, wszystko sły­szała i wi­działa.

Ode­tchnęła z ulgą, gdy jej ciało za­nu­rzyło się wresz­cie w wo­dzie. Po­czuła się znacz­nie lżej­sza, znikł cię­żar kom­bi­ne­zonu i bu­tli z tle­nem, w ogóle nie czuła swo­jego ciała. Wo­kół niej ro­biło się co­raz zim­niej i ciem­nej. Po­ja­wiły się pod­wodne skały i groty, prze­pły­wały ko­lo­rowe ryby, fa­lo­wały wo­do­ro­sty. To był jej świat, ta­jem­ni­czy, fa­scy­nu­jący. Na­gle jej uwagę przy­kuł ja­kiś czer­wony przed­miot za­cze­piony o skałę. Pod­pły­nęła. To była czer­wona chu­sta zro­biona z bar­dzo de­li­kat­nego, cie­niut­kiego ma­te­riału. Ostroż­nie ją od­cze­piła i za­wi­nęła wo­kół nad­garstka. I wtedy po­czuła szarp­nię­cie liny i wie­działa, że musi na­tych­miast wra­cać na górę, obie­cała.

–To nie­moż­liwe, by dwa­dzie­ścia mi­nut trwało tak krótko – bun­to­wała się. Ale po­pły­nęła w górę, w stronę świa­tła i błę­kitu.

Tak na­prawdę to cały czas bie­gła po to­ro­wi­sku. Skąd nur­ko­wa­nie? Pa­nicz­nie bała się wody, nie umiała pły­wać. Za­wład­nął nią ja­kiś inny świat, rów­nie re­ali­styczny jak ten rze­czy­wi­sty. Skąd to wszystko? Z tego pędu? Z bie­ga­nia? Wo­lała nie do­cie­kać, ale też ni­komu o tym nie mó­wiła, bo uzna­liby, że zmy­śla albo że jest wa­riatką. Lu­biła to i nie zgłę­biała, skąd się to brało. Ostat­nio Ta­dek, który uwiel­biał fan­ta­stykę, opo­wia­dał w szkole o świa­tach rów­no­le­głych. To by pa­so­wało do jej prze­żyć. I jesz­cze to, że cza­sami te światy się wza­jem­nie prze­ni­kają. Na przy­kład ta chu­sta czer­wona, zu­peł­nie taką samą miała mama. Skąd apaszka mamy na dnie oce­anu? Nie­ważne, za­ak­cep­to­wała to, bo to było nie­sa­mo­wite, tylko ni­komu o tym nie mó­wiła.

Po­czuła, że mama spraw­dza dło­nią, czy nie ma go­rączki. Nie otwie­rała oczu. Co miała jej po­wie­dzieć, że znowu ją na­szło i po­pę­dziła to­rami przed sie­bie? Tylko by ją zmar­twiła. Mama gła­skała de­li­kat­nie jej włosy, w końcu wes­tchnęła, zga­siła nocną lampkę i za­mknęła drzwi.

Nie chciała spra­wiać ma­mie kło­po­tów, nie chciała za­wieść jej za­ufa­nia i na­dziei, że wy­ro­śnie na po­rządną, miłą, śliczną ko­bietę. Ale no­sze­nie dłu­gich wło­sów, lo­ków, ko­kar­dek, ko­ra­li­ków nie pa­so­wało do niej. Źle się w tym czuła. Na szczę­ście moda na dżinsy jej sprzy­jała. Wszyst­kie na­sto­latki no­siły opięte spodnie i blu­zeczki. Ko­le­żanki w kla­sie za­zdro­ściły jej dłu­gich nóg i wą­skich bio­der. Go­rzej z biu­stem, nie miała się czym chwa­lić. Nie był ma­lutki, wcale go nie było. Chłopcy nie zwra­cali na nią uwagi. Ja­rek nie­stety też nie, a to bar­dzo bo­lało. Za to z przy­jem­no­ścią pa­trzyła w lu­stro. Na­tura dała jej dłu­gie, gę­ste rzęsy i brwi. Czarna oprawa pod­kre­ślała jej duże oczy, brą­zowe, błysz­czące jak kasz­tany we wrze­śniu. Do sma­głej twa­rzy pa­so­wały równe, białe zęby. Te atry­buty odzie­dzi­czyła w ge­nach po krew­nych od strony taty. Wiele razy sły­szała o tym na ro­dzin­nych spo­tka­niach, po­nie­waż jej sporo młod­szy brat był zu­peł­nie inny. Wro­dził się w mamę. Ja­sno­włosy, nie­bie­sko­oki, taki che­ru­bi­nek w doł­kiem w bro­dzie. Był słodki, wszy­scy go roz­piesz­czali, bo czę­sto cho­ro­wał. To przez niego mama zre­zy­gno­wała z pracy, a ta­tuś pra­co­wał w hu­cie i do­ra­biał, po­ma­ga­jąc w re­mon­tach miesz­kań. Ma­lo­wał, ta­pe­to­wał, kładł ka­felki. Stale cho­dził zmę­czony, śpiący i był nie­obecny… Za­snęła.

***

Obu­dził ją trzask. W po­koju było ciemno.

– Spo­koj­nie, ko­rek wy­biło. – Usły­szała głos ta­tu­sia.

– To chyba ten dzba­nek elek­tryczny, rano tak dziw­nie brzę­czał – tłu­ma­czyła mama.

– Wy­łącz go z kon­taktu. O, mam la­tarkę, za­raz bę­dzie świa­tło.

Ko­lejny trzask i świa­tło z przed­po­koju roz­świe­tliło szybę w drzwiach jej po­koju. Sły­szała, jak ta­tuś za­myka skrzy­piącą skrzynkę z au­to­ma­tycz­nymi kor­kami.

– Trzeba ku­pić nowy dzba­nek, ten już się wy­słu­żył. Wi­dzia­łam nie­dro­gie na targu – mó­wiła mama.

– Po­cze­kaj jesz­cze, ju­tro spraw­dzę, może da się ten na­pra­wić.

– Nie bę­dziesz miał kiedy. Był tu Ze­nek, ma­cie pilną ro­botę od ju­tra. Re­mont kuchni i ła­zienki. Ka­felki, pod­wie­szone su­fity, nowe ba­te­rie, wanna i umy­walka. Fa­cet po­dobno do­brze za­płaci, ale za­leży mu na cza­sie.

– O… – oj­ciec wes­tchnął ciężko. – Ale w su­mie to do­brze, każdy grosz się przyda.

– Może to za dużo, Pio­trze? Tylko praca i praca, stale je­steś prze­mę­czony.

– Te­resa, roz­ma­wia­li­śmy już o tym. Nie mamy wyj­ścia, mu­simy i nie ma o czym mó­wić.

Zga­sło świa­tło, a głosy ro­dzi­ców prze­nio­sły się do kuchni. Już nie sły­szała słów. Biedny ta­tuś, znowu całe dnie bę­dzie pra­co­wał. Zbie­rają pie­nią­dze na ope­ra­cję Sta­sia. Jej mały bra­ci­szek uro­dził się z ja­kąś pa­skudną wadą serca. Ura­to­wać go mo­gła ope­ra­cja. Nie­stety, ro­bią ta­kie, ale w Au­strii, nie w Pol­sce, a to drogo kosz­tuje. To dla­tego tak skrom­nie żyli, bo wszyst­kie pie­nią­dze lą­do­wały na spe­cjal­nym kon­cie. Na­wet w jej szkole była zbiórka na tę ope­ra­cję i w ko­ściele po mszy. Mnó­stwo lu­dzi im po­mo­gło, ale to cią­gle było za mało. Nie mo­gła się po­go­dzić z my­ślą, że ży­cie jej brata za­le­żało tylko od pie­nię­dzy. Było tylu bo­ga­czy, jeź­dzili wy­pa­sio­nymi sa­mo­cho­dami, miesz­kali w luk­su­so­wych do­mach oto­czo­nych wy­so­kimi mu­rami, a bram strze­gli ochro­nia­rze.

Chłopcy z po­dwórka już wszystko spe­ne­tro­wali. Cuda opo­wia­dali o ta­ra­sach, ba­se­nach, gril­lo­wa­niu… wi­działa na zdję­ciach zro­bio­nych ko­mórką. Ślicz­nie, luk­su­sowo jak na ame­ry­kań­skich fil­mach. An­drzej po­ka­zy­wał im dzie­cięcy drew­niany do­mek w ogro­dzie, wózki dla la­lek, huś­tawki, dra­binki do wspi­na­nia, zjeż­dżal­nie. Tamte dzieci mo­gły się cu­dow­nie ba­wić, a jej bra­ci­szek mógł w każ­dej chwili umrzeć, bo nie mieli dość pie­nię­dzy.

Na szczę­ście czte­ro­la­tek nie był świa­domy swo­jej sy­tu­acji i we­soło spę­dzał czas, jego cie­ka­wość trudno było za­spo­koić. Za­mę­czał wszyst­kich py­ta­niami: dla­czego, jak, chcę zo­ba­czyć, chcę spró­bo­wać, wi­dzia­łaś? Dla­czego nie pa­trzysz? Opo­wiedz jesz­cze raz, wy­tłu­macz mi… Był nie­cier­pliwy, od­po­wie­dzi ocze­ki­wał na­tych­miast. Bar­dzo rzadko pła­kał, ra­czej ro­bił się blady i … za­sy­piał. Prze­dłu­ża­jąca się ci­sza sta­wiała wszyst­kich na nogi, prze­ry­wali swoje za­ję­cia i spraw­dzali, co robi. Jego łó­żeczko na­dal stało w po­koju ro­dzi­ców, bo mama mu­siała sły­szeć, że … od­dy­cha.

Wczo­raj, gdy wró­ciła ze szkoły, za­afe­ro­wany ob­wie­ścił jej no­winę:

– Wiesz, ja już lu­bię miód!

– Faj­nie, a jak to się stało?

–Noo, po pro­stu spró­bo­wa­łem.

– Aha, wi­dzisz ja­kie to pro­ste?

– Ale ja spró­bo­wa­łem pierw­szy raz, a to jest trudne.

W su­mie ten bąk miał ra­cję, wszystko, co się robi pierw­szy raz, jest trudne. Mały fi­lo­zof, tak go na­zy­wała mama.ROZ­DZIAŁ 3

ZIE­LONY KRO­KO­DYL

– Al­dona! Szef – Nina do­koń­czyła szep­tem, po­da­jąc jej słu­chawkę.

Al­dona, za­nim ode­brała, ciężko wes­tchnęła. My­śli w sza­leń­czym tem­pie ogar­niały sy­tu­ację w ho­telu. Nie zna­la­zła nic na­gan­nego, ale wszyst­kie z do­świad­cze­nia wie­działy, że ta­kie nie­spo­dzie­wane te­le­fony od zwierzch­nika nie wró­żyły nic do­brego. To dla­tego Nina miała taką współ­czu­jącą minę.

– O trzy­na­stej. Oczy­wi­ście. Punk­tu­al­nie – od­po­wia­dała. Pan Ro­sa­rio lu­bił ta­kie krót­kie, kon­kretne od­po­wie­dzi. Za­nim skoń­czy dzi­siaj pracę, ma się zgło­sić w jego biu­rze. Rzecz ja­sna nie po­wie­dział, w ja­kiej spra­wie. Ni­gdy tego nie ro­bił. Wie­dział, że fun­duje pra­cow­ni­kowi stre­su­jące chwile. Jego zda­niem „to cenny czas na kre­atywne do­my­sły i ana­lizę swo­jego po­stę­po­wa­nia”.

– Czy ten kran w dwie­ście dwa­na­ście zo­stał zro­biony? – upew­niała się.

– No ja­sne, wczo­raj, za­raz jak Ja­poń­czycy od­dali klu­cze – po­twier­dziła Nina.

– Świet­nie. W ta­kim ra­zie nie mam po­ję­cia, po co mnie szef wzywa. A może ja o czymś nie wiem?

– No coś ty, nic się nie wy­da­rzyło. – Nina wzru­szyła ra­mio­nami.

***

– Mam to, mam to! – szła, sta­ra­jąc się nie pod­ska­ki­wać z ra­do­ści, udało jej się też za­pa­no­wać nad mi­miką twa­rzy, ale zdra­dzały ją roz­świe­tlone oczy. Wresz­cie po sied­miu la­tach sta­rań __ osią­gnęła sta­no­wi­sko, o któ­rym samo my­śle­nie wy­da­wało się sza­leń­stwem.

Wła­śnie zo­stała me­na­dże­rem w ho­telu Bar­celo San­tiago. Zda­rzył się cud, ina­czej trudno to wy­tłu­ma­czyć. Nie była ni­czyją krewną ani na­wet Hisz­panką. Nie znała ni­kogo wpły­wo­wego. Wie­działa, że z pracą so­bie po­ra­dzi, znała bie­gle pięć ję­zy­ków, miała spore do­świad­cze­nie, była obo­wiąz­kową per­fek­cjo­nistką. Był tylko je­den pro­blem – nie tylko jej – kon­ku­ren­cja była ogromna, sami am­bitni, zdolni, pra­co­wici.

Od­kąd wy­lą­do­wała na tej wy­spie, praca mu­siała być za­wsze na pierw­szym miej­scu, nie było ta­ryfy ulgo­wej. Ni­kogo nie ob­cho­dziły jej pro­blemy, ani to, że sama wy­cho­wy­wała swoje dziecko, ani to, że nie miała wspar­cia w ro­dzi­nie, co było pod­stawą ży­cia na Te­ne­ry­fie. Jakże była dumna z sie­bie, osią­gnęła cel, o któ­rym ma­rzyła, do któ­rego dą­żyła przez ostat­nie pięć lat.

Za­trzy­mała się na za­krę­cie drogi, za­wsze to ro­biła w tym miej­scu, szcze­gól­nie gdy miała kło­poty, ten wi­dok do­da­wał jej ener­gii.

Pra­co­wała w ho­telu po­ło­żo­nym w prze­pięk­nej sce­ne­rii, tuż przy słyn­nych kli­fach Los Gi­gan­tes, nad brze­giem oce­anu z dala od zgiełku mia­sta.

Duży, luk­su­sowy ho­tel, prze­zna­czony dla naj­bar­dziej wy­ma­ga­ją­cych klien­tów, miał nie­sa­mo­witą ar­chi­tek­turę. Z tej od­le­gło­ści wy­glą­dał jak sta­tek da­le­ko­mor­ski, który wła­śnie prze­pływa obok ciem­nej ściany wy­so­kich na sześć­set me­trów kli­fów. Biały gi­gant na tle błę­kitu oce­anu, bez­chmur­nego nieba i sta­lo­wej ściany skał. Za­ko­chała się w tym za­kątku od pierw­szego wej­rze­nia, wtedy sie­dem lat temu. To było za­ska­ku­jące, jak sil­nie od­czuła, że oto jest, zna­la­zła ten swój „ka­wa­łek pod­łogi”.

Dla­czego tu? Uro­dziła się prze­cież da­leko stąd, w Pol­sce, na za­dy­mio­nym, sza­rym Ślą­sku, w miej­scu krań­cowo róż­nym. A może wła­śnie dla­tego?

Za­czy­nała w tym ho­telu od sa­mego dołu, opróż­niała ko­sze na śmieci, trzy razy dzien­nie. Uczu­lano ją, by była „nie­wi­doczna” dla go­ści. Ubrana na czarno, miała szybko, ci­cho za­bie­rać śmieci i in­sta­lo­wać czy­ste czarne worki. Pół roku póź­niej awan­so­wała, sprzą­tała hole i ko­ry­ta­rze ho­te­lowe, jesz­cze póź­niej po­koje go­ści, a od dzi­siaj…

Głę­boko wcią­gnęła po­wie­trze, miała ochotę wy­krzy­czeć swą ra­dość w bez­kres oce­anu, ale po­wstrzy­mała się, obok niej spa­ce­ro­wali tu­ry­ści wtu­leni w sie­bie, roz­ma­rzeni. Nie wolno jej było za­kłó­cać ich spo­koju, na­stroju, pła­cili za to ciężką forsę.

Ko­niec tego po­dzi­wia­nia sie­bie sa­mej, czas wró­cić do obo­wiąz­ków – na­ka­zała so­bie. Kilka ki­lo­me­trów da­lej cze­kał na nią jej czte­ro­letni sy­nek. Musi go ode­brać z przed­szkola, ugo­to­wać ko­la­cję, zro­bić za­pla­no­wane pra­nie.

Dzi­siaj sama na­cie­szy się swoim suk­ce­sem, da so­bie czas, by te naj­sil­niej­sze emo­cje opa­dły. Ju­tro po­dzieli się z naj­bliż­szymi: są­siadką – przy­ja­ciółką Pe­pitą, Eleną – którą uwiel­biał mały Ar­tur, i Do­ritą – wła­ści­cielką skle­piku na jej ulicy, która zwłasz­cza na po­czątku jej po­bytu na wy­spie czę­sto da­wała jej je­dze­nie na kre­dyt. A póź­niej już wia­do­mość o awan­sie bez jej udziału roz­nie­sie się po ca­łej oko­licy.

***

W przed­szkolu po­wie­dziano jej, że dzieci były w po­bli­skim parku i wła­śnie wra­cają. Nie mo­gła spo­koj­nie po­cze­kać, roz­no­sił ją nad­miar ener­gii, po­sta­no­wiła wyjść im na­prze­ciw.

Wy­cho­dząc zza za­krętu, za­trzy­mała się. Zo­ba­czyła, jak zie­lony kro­ko­dyl, chwie­jąc się i za­ta­cza­jąc, wy­cho­dził z parku na chod­nik. Pani Ma­rita cią­gnęła głowę plu­szo­wego zwie­rzaka, a za nią szły dzieci, trzy­ma­jąc się uchwy­tów w po­staci nóg stworka. Po­chód za­my­kała pani Be­nita, dzier­żąc kro­ko­dyli ogon. Ar­tur był ostat­nim dziec­kiem, on je­den nie chwy­cił się przy­pi­sa­nej mu łapki. Był przy­wią­zany do kro­ko­dyla sznu­rem, pa­trzył pod nogi zu­peł­nie nie­za­in­te­re­so­wany tym, co działo się wo­koło. Na­pięty sznur wy­raź­nie go cią­gnął, spo­wal­nia­jąc marsz wszyst­kich dzieci. Od czasu do czasu pani Be­nita opie­rała dłoń na jego ple­cach i po­py­chała go do przodu.

Serce jej się ści­snęło na wi­dok synka. Mały gru­ba­sek, po­wolny, za­wsze nie­obecny, ży­jący w swoim świe­cie. Inne dzieci roz­ma­wiały, kłó­ciły się ze sobą. Ser­gio pierw­szy ją za­uwa­żył, od­wró­cił się do tyłu i krzyk­nął z ca­łych sił:

– Ar­tur, twoja mama przy­szła!

Chłop­czyk pod­niósł głowę, uśmiech­nął się, ale ani przez mo­ment nie przy­spie­szył kroku. Do­piero te­raz za­uwa­żyła, jak bar­dzo różni się za­cho­wa­niem od ró­wie­śni­ków. Wła­ści­wie ni­gdy nie wi­działa go pod­ska­ku­ją­cego, krzy­czą­cego, bie­ga­ją­cego.

Od uro­dze­nia był dziec­kiem bar­dzo spo­koj­nym, po­wol­nym, nie­kło­po­tli­wym. Bez pro­blemu mo­gła go zo­sta­wiać w domu Pe­pity, która zaj­mo­wała się jej sy­nem do po­łu­dnia, a w za­mian ona gwa­ran­to­wała jej opiekę nad chorą te­ściową w go­dzi­nach wie­czor­nych. Wszy­scy byli z tego układu za­do­wo­leni. Pe­pita mo­gła wyjść z mę­żem na ko­la­cję, do zna­jo­mych, do kina, a ona mo­gła spo­koj­nie pra­co­wać i za­ra­biać na utrzy­ma­nie.

Ar­tu­rek ko­chał spa­nie, wła­ści­wie głów­nie spał i jadł. Nie cho­ro­wał, nie pła­kał, wszy­scy jej za­zdro­ścili ta­kiego aniołka. Mo­gła koń­czyć stu­dia i uczyć się ję­zy­ków. Nie­dawno obro­niła dy­plom na kie­runku za­rzą­dza­nie za­so­bami ludz­kimi. Wy­ko­rzy­sty­wała każdą moż­li­wość pod­nie­sie­nia swo­ich kwa­li­fi­ka­cji. Fakt, ciężko pra­co­wała, ni­g­dzie nie wy­cho­dziła, jej ży­cie ogra­ni­czyło się do pracy, domu i na­uki, ale wie­działa, że tak trzeba, taki etap w ży­ciu. Obie­cy­wała so­bie, że póź­niej to nad­robi, gdy osią­gnie swój cel. I wła­śnie dzi­siaj go osią­gnęła.

Ho­tel Bar­celo, czte­ro­gwiazd­kowy, kom­for­towy, miał czte­ry­sta po­koi. Od przy­szłego mie­siąca bę­dzie oso­bi­ście od­po­wie­dzialna przed za­rzą­dem za osiem­dzie­siąt cztery po­koje (dwa pię­tra). Ty­siące pro­ble­mów, nie­ustanna kon­ser­wa­cja i re­gu­larne od­na­wia­nie, dba­łość o es­te­tykę, a przede wszyst­kim czy­stość. Usły­szała dzi­siaj, że to nie tyle ciężka, od­po­wie­dzialna praca, ile służba. Od tego, jak so­bie po­ra­dzi, za­le­żeć bę­dzie za­do­wo­le­nie go­ści, a to ma bez­po­śred­nie prze­ło­że­nie na zy­ski. Ja­kość jej pracy i pod­le­głego jej per­so­nelu bę­dzie miała za­sad­ni­czy wpływ na stan ob­ło­że­nia po­koi ho­te­lo­wych, a ży­cze­niem za­rządu było stu­pro­cen­towe! Musi być dys­po­zy­cyjna całą dobę. Oczy­wi­ście na ta­kim sta­no­wi­sku na­leżą jej się od­po­wied­nie gra­ty­fi­ka­cje. Może ubie­gać się o do­fi­nan­so­wa­nie do miesz­ka­nia, sa­mo­chód służ­bowy, znacz­nie wzro­śnie jej pen­sja. Czy­sty za­wrót głowy, szy­kują się wiel­kie zmiany w jej ży­ciu.

Na ra­zie za­py­tała pa­nią Be­nitę o ten sznur.

– Nie­stety jest nie­zbędny, by Ar­tur w ogóle ru­szył się z miej­sca. Ma­jąc dzie­się­cioro ma­lu­chów do upil­no­wa­nia, nie mo­żemy każ­dego cią­gnąć za rękę – tłu­ma­czyła się. – Prze­cież zna pani syna, nie lubi spa­ce­rów ani żad­nych za­baw ru­cho­wych. Ro­bimy wszystko, co można, by go tro­chę roz­ru­szać.

– No tak. Jest tro­chę le­niwy, ale taki sznur?

– To wy­jąt­kowo dzi­siaj, już za­pla­no­wa­ły­śmy kupno spe­cjal­nych sze­lek, bo w pro­gra­mie mamy wię­cej spa­ce­rów do parku, uczymy te­raz dzieci nazw kwia­tów i drzew, ro­ślin. A naj­le­piej na­uczą się na ży­wych przy­kła­dach.

– Ro­zu­miem, po­roz­ma­wiam z sy­nem, może te szelki nie będą po­trzebne.

– Bar­dzo pro­simy, to żadna przy­jem­ność tak cią­gnąć go i po­py­chać do przodu. On nie może dez­or­ga­ni­zo­wać za­jęć ca­łej grupy.

– No tak – po­twier­dziła znie­cier­pli­wiona – ale to są jesz­cze ma­lu­chy, są w przed­szkolu, a nie w woj­sku.

– Pro­szę nam wie­rzyć, sta­ramy się in­dy­wi­du­al­nie pod­cho­dzić do każ­dego dziecka, ale one też mu­szą, cho­ciaż w mi­ni­mal­nym stop­niu, się do­sto­so­wać. Tego wspól­nego dzia­ła­nia w gru­pie mamy ich wła­śnie na­uczyć.

– No do­brze, do­brze – pod­dała się. Trudno było nie przy­znać Be­ni­cie ra­cji.

Gdy wy­cho­dzili z przed­szkola, zmie­niła plany na resztę dnia. Niech bę­dzie wy­jąt­kowy nie tylko dla niej. Za­pro­po­no­wała sy­nowi ko­la­cję i lody w Daute, re­stau­ra­cji, którą tłum­nie od­wie­dzali miesz­kańcy Ga­ra­chico. Bar­dzo rzadko tam by­wali, tylko w uro­czy­stych mo­men­tach, a nie było ich zbyt wiele.

Ar­tur spoj­rzał na nią zdzi­wiony.

– Dzi­siaj nie mam uro­dzin, ani Pe­pita, ani Elena. Ty też nie, ma­mu­siu – stwier­dził.

– Masz ra­cję, ale wy­da­rzyło się coś bar­dzo waż­nego, chcia­łam ci o tym opo­wie­dzieć i uczcić, bo to do­bra wia­do­mość dla nas. Wró­cimy tylko na chwilę do domu, zo­sta­wimy torby i prze­bie­rzemy się, zga­dzasz się?

– No ale ja je­stem czy­sty – pró­bo­wał się tar­go­wać.

– Wiesz, że nie je­steś. Na two­ich spoden­kach jest wiele plam, to prze­cież tylko se­kunda, wło­żysz czy­stą ko­szulkę i spodenki.

– Ale myć się nie mu­szę?

– Mu­sisz. No do­brze, tylko rączki i bu­zię – pod­dała się. – Straszny z cie­bie le­niu­szek.

– Prze­cież wiesz, że i tak się po­bru­dzę – upie­rał się.

– To znowu się prze­bie­rzesz. Nie ma­rudź, mu­sisz po­rząd­nie wy­glą­dać, szcze­gól­nie te­raz.

– Dla­czego te­raz?

– To ta­jem­nica, wła­śnie chcę ci wszystko opo­wie­dzieć i uczcić w Daute, a tam bru­da­sów nie wpusz­czają.

– No do­brze – pod­dał się.ROZ­DZIAŁ 4

PO­CZĄ­TEK KOŃCA

– Od­dy­chaj! Od­dy­chaj! Od­dy­chaj, ma­lutki, zrób to dla ma­musi.

Usły­szała naj­pierw krzyki, póź­niej bła­ga­nia, na ko­niec prze­ra­ża­jący sko­wyt. Wpa­dła do ła­zienki. Mama tu­liła Sta­sia z ca­łych sił. Nie re­ago­wał. To był ko­niec jego ży­cia na ziemi.

W wan­nie pły­wały ko­lo­rowe gu­mowe ka­czuszki, biała pianka otu­lała je jak bita śmie­tana, Sta­siu bar­dzo lu­bił tak się ką­pać. Wszystko było tak jak trzeba, tylko Sta­sia nie było już z nimi.

To, co na­stą­piło póź­niej, Ewa wspo­mi­nała jak je­den kosz­mar, z któ­rego nie można się było obu­dzić. Ci­sza w domu, mama sie­dząca w kuchni twa­rzą do okna. Głu­cha na wszystko. Spraw­dziła, z tego miej­sca, gdzie sie­działa, mo­gła wi­dzieć tylko niebo.

Nie wie­działa, czy mama jej słu­cha. O nic nie py­tała, więc sama opo­wia­dała jej o tym, co się wy­da­rzyło w szkole, kogo spo­tkała na ulicy, kto się z kim po­kłó­cił na po­dwórku. Mó­wiła jak do ściany.

Bab­cia przy­cho­dziła go­to­wać i sprzą­tać. Oj­ciec ro­bił za­kupy. Mama… była. Tak na­prawdę było tylko jej ciało. Cza­sami łzy pły­nęły jej po po­licz­kach, cza­sami po­ja­wiał się uśmiech skie­ro­wany w stronę chmur, naj­czę­ściej jed­nak twarz mamy nie wy­ra­żała ni­czego.

– Te­re­ska, opa­mię­taj się. Jak długo to ma jesz­cze trwać? Mie­siąc mi­nął. Ogar­nij się tro­chę –pro­sił tata.

Mama mil­czała. Oj­ciec za­czął tra­cić cier­pli­wość.

– My­ślisz, że tylko ty cier­pisz? A ja? To był też mój syn. Trzeba żyć da­lej, Ewu­nia cię po­trze­buje, twoja matka się co­raz go­rzej czuje.

Był le­karz, prze­pi­sał ja­kieś pi­gułki, zro­bił za­strzyk, był ksiądz, długo do niej mó­wił, po­mo­dlił się i po­szedł. Od­wie­dziły ich wszyst­kie ciotki, ku­zynki i są­siadki. Po dwóch mie­sią­cach już nikt ich nie od­wie­dzał, na­wet bab­cia, bo się roz­cho­ro­wała i sama po­trze­bo­wała opieki.

Długo nie mo­gła się po­go­dzić z tym, że od śmierci Sta­sia mama ani razu jej nie przy­tu­liła, jakby umarła ra­zem z bra­tem. Do­piero po kilku la­tach uświa­do­miła so­bie, że prze­cież ona też nie przy­tu­lała się do mamy. Coś ją trzy­mało na dy­stans, jakby to już nie była jej ma­mu­sia.

Dla­czego serce mamy umarło cał­ko­wi­cie? Jej część rów­nież, a prze­cież ona żyła i na­dal była jej có­reczką.

Do­kład­nie pa­mię­tała roz­mowę przed na­ro­dze­niem Sta­sia. Mama tłu­ma­czyła jej, że każda matka wszyst­kie swoje dzieci ko­cha jed­na­kowo. Ko­lejne dziecko nie za­biera uczu­cia po­przed­niego, tylko przy­nosi na świat swoją pulę mi­ło­ści. Pa­mię­tała, bo po tej roz­mo­wie przez dłuż­szy czas ob­ser­wo­wała za­cho­wa­nia pani Ha­ber­lin­go­wej z dru­giego pie­tra, która miała sied­mioro dzieci. Po­winna być cho­dzącą mi­ło­ścią, a nie była. Wprost prze­ciw­nie, wszyst­kie dzieci na po­dwórku się jej bały. Jak wa­liła ścierką po gło­wach, to nie pa­trzyła, czyje to dziecko, ale jak roz­da­wała pajdy chleba z pasz­te­tem, to też do­sta­wali wszy­scy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: