Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ogień zwalczaj ogniem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ogień zwalczaj ogniem - ebook

Amanda Lund właśnie wróciła po urlopie macierzyńskim do pracy jako negocjatorka i antyterrorystka w Wydziale do Walki z Terrorem Kryminalnym. Od razu przytrafia jej się sprawa zaginionego szwedzkiego policjanta stacjonującego w Prisztinie, w Kosowie.

W tym samym czasie była policjantka Ellen Engwall przewozi przez całą Europę samochód z tajemniczym ładunkiem.

W Szwecji zaś pewien mężczyzna przeżywa utratę kogoś bliskiego i pała żądzą zemsty.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66512-89-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Na Sergelgatan był taki sam tłok jak każdego dnia. Szybkim krokiem wymijał krążących między sklepami sztokholmczyków i turystów. Im bardziej zbliżał się do placu Sergela, tym więcej widział narkomanów. Zdjęcie miało już dobrych kilka lat, ale był świadom, że jasne włosy i dołeczki w policzkach są wystarczająco charakterystyczne.

Smród zaschniętego moczu uderzył go w nozdrza już na ruchomych schodach. Grupka młodych chłopaków przypatrywała mu się z uwagą, kiedy podchodził. Pokazał zdjęcie i spróbował z którymś z nich nawiązać kontakt wzrokowy. Kilku pokręciło głowami, inni odeszli bez słowa. Z pewnością pomyśleli, że jest policjantem w cywilu.

Paru innych obserwowało, jak wchodzi do hali biletowej dworca T-Centralen. Wyglądali na Gambijczyków. Podszedł do nich i powiedział, że szuka zaginionej osoby.

Żaden z nich nie widział dziewczyny ze zdjęcia.

A przynajmniej tak twierdzili.

Chwilę później zbliżyło się do niego dwóch umundurowanych funkcjonariuszy patrolujących dworzec, ale nie chciał angażować służb. Przez te wszystkie lata ich pomoc praktycznie nic nie wnosiła. On sam nigdy się nie poddał, chociaż społeczeństwo najwyraźniej dawno dało sobie spokój.

Aby odbyć zwyczajową rundkę przy domu towarowym Åhléns, wjechał ruchomymi schodami na Klarabergsgatan. Przed witrynami sklepowymi stali ludzie w małych grupkach. Kiedy tylko udało mu się pochwycić czyjeś spojrzenie, pokazywał zdjęcie. Po chwili jakaś żebrząca kobieta przywołała go dłonią. Przyjrzała się fotografii, po czym potrząsnęła papierowym kubkiem z drobniakami. Włożył do niego banknot dwudziestokoronowy, a potem odwrócił się na pięcie i poszedł prosto do sklepu monopolowego.

Pokazał zdjęcie jeszcze paru mężczyznom w średnim wieku ubranym w kombinezony malarskie. Stali przed sklepem i pili piwo. Któryś z nich zapytał o imię, ale żaden nie rozpoznał dziewczyny z fotografii.

Tego dnia znów się nie udało.1

Równie bezszelestnie, jak zjawili się w tym miejscu, uklękli na ziemi usłanej jesiennymi liśćmi z karabinami automatycznymi wspartymi na ramionach. Rozglądała się czujnie, rejestrując każdy szczegół otoczenia. Lada chwila miało świtać. Opuścili helikopter w październikowych ciemnościach dwie godziny temu, ale plecak uwierał ją już od jakiegoś czasu. Miała wrażenie, że jej ciało krzyczy, domagając się odpoczynku.

– Budynek znajduje się dwieście metrów przed nami. Idźcie dalej na wprost.

Dowódca oddziału wyszeptał rozkaz do radia najciszej, jak się dało. Policjanci ruszyli przed siebie w rozproszonym szeregu. Ciszę poranka mącił jedynie chrzęst żwiru pod ich ciężkimi butami. Chwilę później jeden z nich uniósł dłoń zaciśniętą w pięść, a następnie pokazał na pobliski rów. Tam mieli złożyć plecaki. Czekająca ich operacja wymagała większej swobody ruchów.

Odłożywszy bagaż, odczepiła od niego mniejszy plecak ze sprzętem. Jej palce zgrabiały z zimna, ale mimo to wyuczonym ruchem wyjęła materiał wybuchowy i zapalnik. Wyglądający jak krótka listwa, szeroki na dziesięć centymetrów ładunek miał roznieść w drzazgi drewniane drzwi, wywołując potrzebny im moment zaskoczenia. To było jej zadanie.

Kolumna znowu ruszyła w stronę budynku. Kontury ścian nareszcie zrobiły się wyraźniejsze i za moment policjanci mieli się pod nimi zaczaić, by zaczekać na znak. Amanda poczuła trzy klepnięcia na barku.

Już pora.

Wiedziała, co ma robić.

Ćwiczyła to w ciemności, przeliczając każdy ruch na sekundy. Tysiące razy.

Koledzy z oddziału przygotowali się do szturmu na budynek. Jedni celowali w stronę okien, inni na zewnątrz, by osłaniać oddział.

Amanda szybkim krokiem pokonała ostatnie metry dzielące ją od drzwi. Każdy gest, każda najmniejsza czynność były zaplanowane i wyuczone. Dotarłszy na miejsce, wcisnęła do kabury na udzie swojego sig-sauera, który miał jej służyć do osłony na ostatnim odcinku. Od tego momentu potrzebowała obu dłoni. W jednej trzymała przygotowany ładunek wybuchowy, a drugą wymacała drzwi.

Były zimne i przy dotknięciu nie wydawały prawie żadnego dźwięku.

Niech to szlag!

Miały być drewniane, a te tutaj były z grubej blachy, w dodatku wyposażono je w nowoczesny zamek. To były drzwi pancerne bez dających się wymacać zawiasów, do których mogłaby przymocować ładunek.

Przełknęła ślinę. Potem nabrała powietrza do płuc i wypuściła je z sykiem. Ciepły oddech natychmiast zmienił się w parę.

To nie miało prawa się udać. Drzwi były za solidne. Zwiadowcy przekazali im jasną informację, że są drewniane. Zaczęła gorączkowo prowadzić w głowie potrzebne obliczenia, mając świadomość, co się stanie, jeśli nie uda jej się wysadzić drzwi.

Sekundy pędziły jak szalone.

Miała przy sobie inne ładunki z pentylem w zapalnikach, o wiele mocniejsze niż listwa, której zamierzała użyć do drewnianych drzwi.

Zrzuciła plecak i po paru sekundach trzymała już w rękach nowy ładunek.

Drzwi miały ustąpić, nie było innej opcji.

Poczuła, że ma przyśpieszony puls. Nie mogła zawieść kolegów z oddziału.

Wprawnym ruchem przykleiła materiał wybuchowy mocną taśmą do miejsca, gdzie jak sądziła, pod blachą skrywał się górny zawias. Potem uklęknęła i powtórzyła procedurę na dole. Ochraniacz zsunął jej się z kolana i poczuła przenikające przez spodnie zimno szorstkiego betonu.

Jej palce poruszały się bardzo szybko. Kiedy skończyła z zawiasami, podniosła się z klęczek i lekko poruszywszy klamką, umieściła tuż pod nią na zamku ostatni mały ładunek. Czuła na karku zniecierpliwione spojrzenia kolegów.

Minęło już sporo czasu, a sekundy zdążyły zmienić się w minuty. Przymocowała taśmą zapalnik elektryczny ładunku, a następnie dała gestem dłoni znak kolegom i wyszeptała do radia:

– Musimy się bardziej odsunąć, ładunek jest mocniejszy, niż zakładałam.

Potem zaczęła się wycofywać, nisko schylając plecy i rozwijając kabel. Chciała jak najszybciej dotrzeć do stojącego nieopodal małego betonowego budynku gospodarczego, który miał jej dać schronienie.

Dotarłszy na miejsce, podłączyła kabel do detonatora.

„Oby to wystarczyło” – pomyślała. Powodzenie całej operacji spoczywało na jej barkach. Te drzwi były jedynym wejściem do budynku.

W tej samej chwili dowódca oddziału dał sygnał funkcjonariuszom znajdującym się nieco dalej od budynku, by w chwili rozpoczęcia szturmu podążali krok w krok za resztą. Otrzymał potwierdzenie, że wszyscy są w pełnej gotowości.

Amanda nacisnęła guzik detonatora i sekundę później dostrzeg­ła jakiś ruch za oknem w sąsiednim budynku.

Krzyknęła ile sił w płucach, szarpnięciem wydobywając broń.

– Wróg na godzinie trzeciej!

Jej głos utonął w huku eksplozji. Ziemia zadrżała pod stopami, a potężne echo odbijało się chwilę między budynkami.

Oddała kilka podwójnych strzałów w stronę okna, po czym szybko zmieniła pozycję. Za moment wywiązała się strzelanina i rozległy się krzyki.

Jeśli wróg znajdował się w sąsiednim budynku, stanowiła dla niego łatwy cel.

Musiała się ukryć.

Wiedziała, że jeśli uda jej się dostać pod następną ścianę, będzie bezpieczna i w dodatku zdobędzie lepszą pozycję do ostrzału. Lecz żeby mogła pod nią przebiec, ktoś musiał ją osłaniać. Zawołała do szefa oddziału i przygotowała się do sprintu. Spocona dłoń ślizgała się na kolbie sig-sauera. Przeklęła w myślach ten wielki pistolet, że też nikt nie pomyślał, by sprawić jej coś poręczniejszego.

Ile strzałów już oddała? Straciła rachubę. A to był błąd typowy raczej dla nowicjuszy, nie dla tak doświadczonych funkcjonariuszy jak ona. Dla pewności kucnęła za rogiem budynku i zmieniła magazynek.

Nagle ktoś zaczął do niej strzelać.

Musiała uciekać. I to już.

Nie było wyjścia. Nie mogła czekać, aż ktoś zapewni jej osłonę.

Wcisnęła broń do kabury, zdjęła z ramienia karabin i chwyciła go pewnym, wyuczonym ruchem. Miała do pokonania pięć, może sześć kroków. Potem będzie bezpieczna, znajdzie nowe stanowisko i przejmie kontrolę nad sytuacją.

Strzelać i pozostawać w ruchu.

Podczas takiej akcji nie można było tracić kontroli nad tym, co się dzieje.

Przesunęła dłonią po kamizelce taktycznej. Wszystkie kieszenie były zapięte. W końcu zmobilizowała siły i ruszyła z miejsca. A gdy już lądowała ślizgiem na warstwie mokrych liści, nagle poczuła w udzie piekący ból.

Zdążyła jeszcze dostrzec powiększającą się ciemną plamę na nogawce spodni, nim ogłuszył ją potężny cios w głowę.2

– Chyba na moment odpłynęłaś. Dobrze się czujesz? – zapytał ją szkoleniowiec o imieniu Per.

Podał jej butelkę wody i pomógł usiąść pod ścianą.

– Yhym – potwierdziła i przyłożyła dłoń do pulsującej bólem skroni.

– To Lasse sprzedał ci taki cios. Uznał, że jesteś gotowa.

Walka wręcz z kimś ubranym w treningowy kombinezon do samoobrony nie była dla Amandy niczym nowym ani strasznym, lecz tym razem nawet nie zauważyła Lassego.

– Powinnam była dostrzec jakiś ruch – powiedziała.

– Strzelanie do celu masz zaliczone, ale stałaś się o wiele za wolna. Widać, że nie ćwiczyłaś przez dłuższy czas. Kiedy dokładnie poszłaś na urlop macierzyński?

– Osiemnaście miesięcy temu. Ale w naszym kraju to się nazywa urlop rodzicielski – odparła, przyglądając się niebieskiej plamie farby na nogawce spodni.

Amunicja treningowa FX działała mniej więcej tak samo jak paint­ball, strzelało się nabojami z farbą, ale w odróżnieniu od paintballu używało się swojego sprzętu. Amanda dobrze wiedziała, że w miejscu trafienia zrobi jej się wielki siniak. Choć o wiele gorzej było z karkiem. Czuła, jak sztywnieje i boli coraz bardziej z każdym ruchem głowy.

– To długo, ale może tak trzeba, kiedy ma się bliźniaki?

– Tak sądzę. – Amanda kiwnęła głową, żywiąc w duchu nadzieję, że jej otoczenie przestało już dociekać, kim jest ojciec Miriam i Linnei.

O jej romansie z André wiedział tylko Bill. Poza tym Amanda była zdania, że nie ma sensu mówić o czymś, co już dawno się skończyło. Uznała też, że koledzy z wydziału wyszli z założenia, iż jako singielka skorzystała z usług którejś z duńskich klinik in vitro.

– Napij się i odpocznij chwilę, zanim zrobimy podsumowanie. Na koniec zerkniemy w kalendarz i ustawimy ci więcej treningów, żebyś szybko wróciła do gry.

– Dzięki. A kiedy wypadają coroczne testy sprawnościowe? – spytała, stwierdzając w duchu, że przy jej aktualnej kondycji chybaby nawet nie wystarczyło, gdyby Per zarezerwował dla niej cały grafik.

– Nie musisz się tym martwić – odparł. – Ale będą w połowie grudnia.

Kiwnęła głową i uśmiechnęła się niepewnie. Za osiem tygodni. Jasne, że nie musiałaby się niczym martwić, gdyby, tak jak reszta funkcjonariuszy w Wydziale do Walki z Terrorem Kryminalnym, była mężczyzną i jej urlop rodzicielski trwał tylko sześć miesięcy.

Jednak po ciąży, a następnie półtorarocznej nieobecności z jej świetnie wytrenowanego ciała pozostało naprawdę niewiele. Bynajmniej nie czuła się już też jak najlepszy w kraju policyjny negocjator.

– Byłbym zapomniał – dodał Per. – Mam ci przekazać od Billa, żebyś przyszła do jego biura po południu, bo ktoś ma się tam z wami spotkać.

Biuro Billa mieściło się w bazie wydziału w Sörentorp w podsztokholmskiej gminie Solna. Policjanci określali swoją siedzibę skrótem Torp.

– Wiesz kto? – spytała Amanda.

Co Bill sobie myślał? Znał ją przecież na tyle dobrze, by wiedzieć, że to była ostatnia rzecz, jakiej w tej chwili potrzebowała. Musiała w swoim tempie dojść do ładu, spakować sprzęt, by pozostawać w gotowości, planowała też zaliczyć tego dnia godzinę na strzelnicy. Bez kogoś stojącego z boku i oceniającego tempo jej reakcji oraz celność.

– Zadzwoń do niego. Miałem wrażenie, że nie chciał mi podawać żadnych szczegółów.

Amanda kiwnęła głową na zgodę. Właśnie tak wyglądała ta robota. W jej branży dzielono się konkretnymi informacjami tylko z ludźmi, którzy mieli się zająć sprawą.

Wyjęła z kieszeni telefon, pobudziła go do życia. Na ekranie zajaśniało zdjęcie bliźniaczek pochylonych nad czekoladowym tortem upieczonym na ich pierwsze urodziny. Dwie pyzate blondyneczki, śmiejąc się, mrużyły oczka.

Spojrzała na zegarek i przyszło jej na myśl, że Alva zaraz je obudzi i poda im butelki z kaszką. A za parę godzin ona wreszcie będzie mogła wrócić do domu i przywitać się z dziewczynkami, które zawisną jej na szyi i na wyścigi będą ją obcałowywać swoimi słodkimi mokrymi usteczkami. Zaraz po tym podziękowała w myślach swojej szczęśliwej gwieździe za to, że udało jej się zdobyć dla nich miejsca w żłobku Kronobergsparken. Niespełna sto metrów od jej mieszkania. Przełknęła ślinę i usłyszawszy w słuchawce Billa, spróbowała opanować drżenie w głosie.

– Wciąż jesteście na Kungsängen? – zapytał.

– Tak, właśnie skończyliśmy ćwiczenia – potwierdziła Amanda, wciskając do ucha malutką słuchawkę. – Liżę rany i czekam na ocenę.

– Jak wam poszło?

– Generalnie chyba okej, tak sądzę. Ale mój wkład… no cóż, bywało lepiej.

Nagły powiew zimnego powietrza omiótł jej szyję i wdarł się pod kamizelkę. Amanda zadrżała i pożałowała w myślach, że nie włożyła podkoszulka z wełny merynosów, który trzymał ciepło i jednocześnie odprowadzał wilgoć.

– Nie bądź dla siebie taka surowa. Wróciłaś do pracy niespełna tydzień temu. Czego się spodziewałaś?

– Bill, nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, jakie to dla mnie… wyzwanie. Nie miałam w ręku broni od tamtego porwania w Kabulu, a moja forma fizyczna jest żałosna.

– Ja też byłem trochę zardzewiały po urlopie rodzicielskim, kiedy urodzili się Elvira i Emanuel. Wszyscy tak mają.

Amanda zrobiła głęboki wdech i ciężko westchnęła. Żona Billa, Sofia, siedziała w domu z dziećmi przez dobrych kilka lat, a potem wróciła do pracy tylko na pół etatu. A skoro nawet on nie był w stanie pojąć, jak jej teraz trudno, z pewnością nie mogła liczyć na zrozumienie kogokolwiek innego w całym wydziale.

Wolną dłonią wymacała w kieszeni kamizelki voltaren w tabletkach. Zapobiegawczo połknęła dwie jeszcze przed rozpoczęciem ćwiczeń. Dobrze wiedziała, że dźwiganie ciężkiego sprzętu da popalić jej odwykłym od ciężkiej pracy więzadłom i stawom, nie spodziewała się jednak, że zaliczy nokautujący cios w głowę i otrze się niebezpiecznie o wstrząśnienie mózgu.

– Anyway, dasz radę szybko dotrzeć do Torpu? Tore ma jakąś dziwną sprawę i chce przydzielić ją nam obojgu.

– Tore?

– Owszem, Tore. Podaruj sobie wysłuchiwanie ocen i przyjeżdżaj.

„Kusząca propozycja” – podsumowała Amanda w myślach. W ten sposób nie musiałaby być świadkiem utyskiwań, że owszem, jej ładunek wybuchowy okazał się skuteczny, ale była zbyt powolna i nastręczyła problemów całemu oddziałowi.

– Czy ta sprawa wymaga udziału negocjatora? – zapytała.

Wiedziała, że jeśli w sprawę jest zamieszany Tore, musiało chodzić o jej kompetencje w tym konkretnym zakresie. Na szczęście corocznie porywano na świecie jedynie garstkę obywateli Szwecji, ale to zajęcie zawsze oznaczało presję czasu i potrafili je wykonać tylko nieliczni. Tore pracował w zespole kryminalnym Narodowego Wydziału Operacyjnego, odkąd Amanda sięgała pamięcią, i najwyraźniej wciąż nie miał najmniejszej ochoty przejść na emeryturę.

– Na to wygląda – potwierdził Bill.

– Dlaczego ja? – zapytała Amanda, wyciskając z blistra dwie żółte tabletki. Połknęła je i popiła dużym łykiem wody.

– Bo jesteś najlepszą negocjatorką i nikt nie zna Bałkanów lepiej od ciebie.

Zrobiła głęboki wdech. Poczuła dziwną mieszaninę miłości i nienawiści. Przed paroma laty jako oficer w szwedzkim kontyngencie wojskowym na Bałkanach odwiedziła każdą najmniejszą wioskę w Kosowie oraz Bośni i Hercegowinie. Uwielbiała tę pracę i w istocie nikt nie znał Bałkanów lepiej niż ona. Z tego też powodu właśnie jej przydzielono tamto zadanie w Prisztinie. Mimo że była wtedy jeszcze taka młoda i brakowało jej doświadczenia.

– Ale czy… bo od tamtego… no wiesz… minęło sześć lat – dodała niepewnie.

– Masz na myśli… to znaczy… często myślisz o tym, co się wtedy stało?

– Każdego dnia. I każdej nocy. A ty nie?

– Już teraz nie. Może dobrze ci zrobi powrót w tamte strony. Myślisz, że dasz radę oderwać się od dzieci na kilka dni?

Amanda znów spojrzała na zdjęcie bliźniaczek. Przesunęła palcem po ekranie i przewinęła parę innych fotografii. Poczuła ucisk w piersi. Minęła chwila, nim odpowiedziała.

– Czyli… ktoś tam zaginął?

Usłyszała, jak Bill ze świstem wypuszcza powietrze z płuc.

– Jeden z naszych – oznajmił.

– Co to znaczy?

– Policjant.3

Personel sprzątający musiał dopiero co wyjść z przebieralni, kiedy Amanda weszła do środka i rzuciła torbę ze sprzętem na klinkierową posadzkę. Wnętrze pachniało środkiem czyszczącym i nigdzie nie wisiał żaden przepocony ciuch. Przemknęło jej przez myśl, że wygląda tu jak w szatni klubu fitness, a nie w Wydziale do Walki z Terrorem Kryminalnym.

Wiedziała jednak, że ten efekt nie utrzyma się długo, bo kiedy koledzy skończą trening, świeży zapach cytryny w ułamku sekundy zastąpi smród potu i znoszonych kamizelek, a podłogę zaścielą liście, igliwie i mech. Spodnie od mundurów, kalesony i ciężkie buciory będą się walały po podłodze obok ogromnych szafek.

Amanda przeszła do części, którą wydzielono specjalnie dla niej jako jedynej kobiety w jednostce. Wzięła szybki prysznic i przyjrzała się sińcowi na udzie. Był niebieskofioletowy i miał już rozmiary pięści. Powinna była przyłożyć do niego lód.

Ubierając się, wysłała wiadomość do Billa:

„Nastawiaj kawę. Będę za pięć minut”.

Dostała odpowiedź, zanim zdążyła odłożyć telefon.

„Kawa już czeka”.

Uśmiechnęła się lekko. Tęskniła za tym. Za tą przebieralnią, zakwasami i zmęczeniem po ciężkim treningu. Za kubkiem parującej kawy i naradami nad jakimś nowym zadaniem. Zadaniem, do którego była potrzebna. Za byciem kimś, kogo kompetencje są potrzebne.

Kierując się do biura Billa, minęła siłownię. Zerknęła do środka przez szybę i spostrzegła, jak dwóch kolegów zwisa z drążka w kamizelkach w obciążeniem. Tak było każdej jesieni, kiedy zbliżał się termin testów sprawnościowych. Podciągnięcia należało wykonywać z dodatkowymi kilogramami, tak samo pompki na tricepsy. Wszystko po to, żeby zasymulować warunki podczas operacji, kiedy trzeba biegać godzinami z ciężkim sprzętem.

Gruba lina była rozciągnięta u wysokiego sufitu, a obok na posadzce stała puszka z magnezją. Im później zaplanują ten sprawdzian z jej udziałem w dniu testów, tym cięższym będzie dla niej wyzwaniem. Bo nieważne, ile się wtarło w dłonie białego proszku, akurat przy tym ćwiczeniu zakwasy dawały się we znaki wszystkim bez wyjątku, zwłaszcza że czuło się wysiłek włożony we wcześniejsze testy.

Amanda przystanęła przed tablicą z rozpiską sprawdzianu sprawnościowego i przestudiowała ją punkt po punkcie. Test zwinnościowy nie był dla niej żadnym problemem. Była gibka i potrafiła przeskakiwać przez poprzeczki oraz przechodzić pod nimi szybciej niż koledzy. Bardziej się obawiała biegu z ciężkim wyposażeniem. Wprawdzie w ostatnich miesiącach nie szczędziła sił na jogging z wózkiem dookoła wyspy Kungsholmen, ale trzykilometrowa przeprawa w kamizelce taktycznej, ciężkich butach i z bronią wymagała o wiele większej wytrzymałości i siły.

Gdy zbliżyła się do schodów, usłyszała dochodzący z pokoju socjalnego monotonny głos Torego i krótkie odpowiedzi Billa, który hałasował kubkami, nalewając kawę. Podczas ich ostatniego wspólnego zadania Amanda musiała przewrócić do góry nogami niemal cały Afganistan, próbując znaleźć porwanych szwedzkich dyplomatów. W tym samym czasie Bill i Tore rozwiązywali sprawę zabójstwa w Sztokholmie, jednocześnie na bieżąco informując szefostwo o jej postępach w Kabulu. I choć ich pracę sabotowali ludzie na wysokich szczeblach politycznych zarówno w Afganistanie, jak i w Szwecji, udało im się odnaleźć dyplomatów całych i zdrowych. W dodatku zdołali do tego stopnia wpłynąć na decyzje w sferze politycznej, że jeden sekretarz stanu musiał się pożegnać ze stanowiskiem oraz odwołano oficjalną wizytę afgańskich władz w Sztokholmie.

– Amanda! Ależ za tobą tęskniłem! – wykrzyknął Tore, obejmując ją, gdy tylko przestąpiła próg.

– Ja za tobą też – odparła, odwzajemniając uścisk.

Tore wyglądał na jeszcze lepiej wytrenowanego niż zwykle. Wiedziała, że właśnie wrócił z wakacji na Florydzie, gdzie najwyraźniej on i jego żona Lena urządzili sobie na plaży prawdziwą siłownię.

– Osiemdziesiąt procent kawy i dwadzieścia procent mleka. Tak jak lubisz – oznajmił Bill, podając jej grafitowoszary kubek z logo Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym.

Trzy żółtozłote korony unosiły się nad czarnym zwierzęciem stojącym na tylnych łapach i ziejącym ogniem. Sam siorbał kawę z kubka ze zdjęciem swoich dzieci. Było już tak wytarte, że ledwie dało się dostrzec zarysy buzi, chociaż Bill zawsze mył kubek ręcznie.

– Powinniśmy od razu zacząć, bo niewykluczone, że trzeba będzie się śpieszyć – powiedział Tore, kładąc na stole czerwoną teczkę opisaną nazwiskiem Åke Jönsson.

„Cały Tore” – skwitowała w myślach Amanda. Zawsze był świetnie zorganizowany i przynosił wydrukowane dokumenty, żeby ułatwić pracę jej i Billowi. Była przekonana, że ma do każdej sprawy przyporządkowaną teczkę w innym kolorze.

– Kto zgłosił zaginięcie tego Jönssona? – spytał Bill, siadając na kanapie i jednocześnie drapiąc się po brodzie.

– Jego żona, Magdalena Jönsson – odparł Tore i wyjął z teczki formularz zgłoszenia, żeby wszyscy mogli go zobaczyć.

Amanda przebiegła wzrokiem lakoniczny protokół sporządzony tylko po to, by policja mogła wszcząć postępowanie przygotowawcze w tej sprawie. Zawierał praktycznie same dane osobowe, ostatni adres zamieszkania oraz czas i miejsce potencjalnego zaginięcia. Więcej informacji znajdowało się w protokole przesłuchania Magdaleny Jönsson. Jednak z tego pierwszego dało się wyczytać, że Åke Jönsson miał pięćdziesiąt sześć lat, mieszkał w Ellagård w Täby, a w momencie zaginięcia znajdował się na służbie w szwedzkiej policji w Prisztinie.

– I co powiedziała? – odezwała się Amanda.

– Była całkiem załamana. Musimy do niej pojechać i przesłuchać ją jeszcze raz. Mówi, że nic podobnego nigdy wcześniej się nie wydarzyło, ale teraz wokół ich domu dzieją się dziwne rzeczy.

– Co to znaczy?

– Twierdzi, że czuje się obserwowana, że widziała jakichś obcych mężczyzn w swoim ogrodzie… takie tam. Wszystko to jest dość chaotyczne.

– A wiadomo, dlaczego zgłosiła zaginięcie męża dopiero po trzech dniach? – dociekała Amanda, kładąc palec na formularzu z datą i miejscem przesłuchania.

– O ile dobrze zrozumiałem, co drugi lub co trzeci weekend Jönsson przylatuje z Prisztiny, żeby zobaczyć się z rodziną. Był w domu w ubiegłym tygodniu i wtedy wszystko odbywało się normalnie. Kiedy jest w Prisztinie, rozmawia z żoną przez telefon każdego wieczoru, a gdy przestał się odzywać, pani Jönsson założyła, że jest zajęty pracą – wyjaśnił Tore. Podwinął rękawy koszuli, obnażając opalone na złoty kolor ramiona.

– To i tak nie wyjaśnia, dlaczego poszła na policję dopiero po trzech dniach – dodała Amanda i wróciła do lektury.

– Być może, ale mogła uznać, że zgłoszenie tego od razu, gdy nie wiedziała, co się tak naprawdę stało, byłoby nadmiernym dramatyzowaniem.

– Masz jakąś hipotezę? – spytał Bill Torego.

– Po rozmowie telefonicznej z przełożonym Jönssona w Prisztinie Martinem Blomem doszedłem do wniosku, że trzeba go jak najszybciej przesłuchać na miejscu.

Tore zamilkł, otworzył boczną kieszonkę swojego plecaka i wyjął z niej opakowanie twarożku o smaku jagodowym. Odłamał z pojemnika plastikową łyżeczkę i zerwał aluminiowe wieczko. Amanda nie musiała zerkać na zegarek, by stwierdzić, że dochodzi dziewiąta. Święta pora drugiego śniadania Torego.

– W jakim celu? – spytał Bill.

– Bo wersja tego Bloma nie trzyma się kupy. Skoro Jönsson nie pojawił się w pracy przez jeden, potem dwa i w końcu trzy dni, należało przecież jakoś zareagować. Blom to jego bezpośredni przełożony, w dodatku jest szefem całego szwedzkiego kontyngentu policyjnego w ramach EULEX-u¹ – wyjaśnił Tore swoim spokojnym, monotonnym głosem.

Powołana po ogłoszeniu przez Kosowo niepodległości w dwa tysiące ósmym roku misja EULEX miała za zadanie pomóc w stworzeniu i umocnieniu władz i administracji w tym regionie, by z czasem mogły stanąć na własnych nogach. Kontyngenty policji państw członkowskich Unii Europejskiej zajmowały się przede wszystkim tym, z czym nie radziły sobie lokalne służby – zapobieganiem zbrodniom wojennym i korupcji.

– Czy ten Jönsson mógł zniknąć na własne życzenie? – spytała Amanda.

Tore wzruszył ramionami i zjadł kilka łyżeczek serka, zanim odpowiedział.

– Myślę, że najlepiej będzie niczego nie wykluczać. Tak czy inaczej, nasi zwierzchnicy życzą sobie zachowania dyskrecji, bo może chodzić o jakieś kompromitujące sprawy, a to obniża zaufanie do policji. A jeżeli to porwanie, też działamy bez rozgłosu, zgodnie z procedurami.

– Ale po co ktoś miałby porywać szwedzkiego policjanta na Bałkanach? – zdziwiła się Amanda. – Przecież chyba każdy musi sobie zdawać sprawę, że służby zrobią wszystko, by odnaleźć swojego człowieka.

– Owszem, ale porywacz czy porywacze mogli nie wiedzieć, że Jönsson pracuje w policji. Na moje oko raczej nie wygląda na stróża prawa – stwierdził Bill, pokazując palcem na zdjęcie zaginionego.

„W istocie, z pewnością nie w oczach Billa” – pomyślała Amanda i uśmiechnęła się lekko. Mężczyzna na fotografii miał duże niebieskie oczy i początki łysiny. Uśmiechał się do obiektywu i wyglądał raczej na dzielnicowego, który pomaga dzieciom przechodzić przez ulicę, niż policjanta rozpracowującego zorganizowaną przestępczość na Bałkanach.

– Moim zdaniem jest bardzo prawdopodobne, że miał wypadek albo wdał się w bójkę w jakiejś spelunie i albo tam go zabili, albo porwali – dodała Amanda, przeglądając dokumenty z teczki Torego.

Pobieżnie przeczytała papiery EULEX-u opisujące zakres i charakter prac kontyngentu szwedzkiej policji w Prisztinie. Wynikało z nich, że Jönsson przebywał tam od pierwszego marca dwa tysiące szesnastego roku, a jego główne zadanie polegało na doradzaniu tamtejszemu komendantowi. Miał podpisany kontrakt na dwanaście miesięcy.

– Jak długo EULEX będzie jeszcze w Kosowie? – odezwał się Bill. – Myślałem, że nasi już zakończyli swoją misję.

– Mamy mandat do dwa tysiące osiemnastego – wyjaśnił Tore. – W sumie, wliczając wszystkie kraje członkowskie Unii Europejskiej, pracuje tam z osiemset osób.

– A ilu spośród nich to Szwedzi? – spytała Amanda, nie odrywając wzroku od kartek.

Jak większość uczestników zagranicznych misji, Jönsson mieszkał w prisztińskiej dzielnicy Dragodan. Tam też miały swoje siedziby wszystkie ambasady. Innymi słowy, na lokum w owej okolicy mogli sobie pozwolić tylko ci, którzy mieli pieniądze.

– Aktualnie dwunastu, w tym dwóch szefów kontyngentu – odparł Tore. – Wyczytałem to w tych papierach dziś rano.

– Jakie jest więc nasze stanowisko w tej sprawie? – spytał znowu Bill. – Nadaliśmy jej priorytet? – dodał, dolewając sobie kawy.

– Można tak powiedzieć. Ostatnią rzeczą, której szwedzka policja potrzebuje po fali krytyki, jaka spotkała nas po reorganizacji, jest kompromitujące porwanie z udziałem naszego funkcjonariusza. Komendant właśnie podjął decyzję, że mamy niezwłocznie wysłać do Prisztiny kogoś kompetentnego.

– Są jakieś wytyczne? – spytał Bill i zerknął na Amandę, jakby chciał zobaczyć jej wyraz twarzy.

– Pojedziemy we dwójkę, Amanda i ja. Jeśli się okaże, że rzeczywiście mamy do czynienia z porwaniem i jest potrzebny negocjator, Amanda będzie na miejscu. Ciebie bym poprosił, żebyś porozmawiał z Magdaleną Jönsson i wspomagał nas stąd, z bazy. Co wy na to?

Bałkany. Kosowo. Prisztina.

Dla Amandy to miejsce było największym koszmarem, który wciąż prześladował ją w snach.

Zerknęła na telefon i dostrzegła wiadomość od Alvy, opiekunki dziewczynek, zajmującej tymczasowo pokój gościnny w ich mieszkaniu na Parkgatan. „Poranek był udany, trochę płakały, kiedy je zostawiałam. Mam je odebrać o 15?” Amanda uśmiechnęła się na widok zdjęcia przysłanego przez Alvę, na którym bliźniaczki siedziały w podwójnym wózku w drodze do żłobka. Nie były już takie maleńkie. Dadzą sobie bez niej radę przez parę dni. Była tego pewna. Alva miała spokojny charakter i wolała się zajmować dziećmi, niż spędzać szalone noce w akademikach z koleżankami z roku. Po chwili namysłu Amanda wystukała odpowiedź. „Będę potrzebowała pomocy przez kilka dni i nocy z rzędu. Dasz radę?”

– Jak dla mnie, w porządku – odezwał się Bill, przejrzawszy swój kalendarz. – W weekend Sofia organizuje u nas w domu warsztaty jogi, będę się trochę zajmował dziećmi, ale mogę być w gotowości.

Amanda dyskretnie zerknęła do jego grafiku. Każdy wieczór miał zapełniony spotkaniami Sofii z grupą AA, zajęciami dla dzieci albo jogą, która również dotyczyła jego żony. Wyglądało na to, że obecnie rodzina Ekmanów prowadziła bardzo regularny tryb życia. No i udało im się przetrwać w niezmienionym składzie.

– Możesz się wyrwać? – odezwał się znowu Bill, patrząc na Amandę.

Kiwnęła głową i sekundę później usłyszała swój własny głos:

– Tak, ale muszę najpierw wpaść do domu na parę godzin.

– Wyrobisz się do szesnastej? Wtedy odlatuje samolot SAS do Prisztiny – odezwał się Tore, sprawdzając połączenia.

– Bylibyśmy na miejscu koło szóstej – dodała Amanda, zerkając na telefon, który właśnie zasygnalizował, że nadeszła wiadomość.

Esemes był od Alvy. „Żaden problem. Muszę wkuwać na kolokwium, więc nawet nie będę jechała na uniwerek. Buziak”.

– Zdążylibyśmy przesłuchać Bloma jeszcze tego wieczoru i od razu byśmy ustalili, na czym stoimy, w porządku? – Tore spojrzał na Amandę.

Potwierdziła skinieniem głowy i w tej samej chwili przyszło jej na myśl, że powinna sprawić Alvie jakiś miły prezent w podzięce za jej pomoc.

– Polecę Blomowi, żeby odebrał nas z lotniska – dodał Tore. Zgarnął dokumenty do czerwonej teczki i wstał.

Amanda już zaczęła spisywać listę rzeczy do spakowania, choć nigdy wcześniej tego nie robiła. Każdy funkcjonariusz Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym doskonale wiedział, co ma ze sobą zabrać i gdzie dokładnie to włożyć. Jednak po osiemnastu miesiącach nieobecności nie chciała ryzykować, że popełni jakiś błąd.4

Powietrze śmierdziało tutaj tak samo jak sześć lat temu. Czarny gryzący dym wydobywający się z okolicznych elektrowni węglowych wisiał nad miastem jak gęsta czapa. To one były największymi trucicielami Kosowa. Być może nawet całej Europy.

– Zawsze tu tak cuchnie? – zapytał Tore, marszcząc nos.

– Zaczekaj, aż smog weżre ci się w skórę i zaczniesz smarkać na czarno – odpowiedziała Amanda z uśmiechem.

Halę przylotów również zasnuwał dym, choć ten pochodził z wypalanych przez ludzi papierosów. Wszędzie dało się dostrzec przepełnione popielniczki, a droga do miejsca odbioru bagażu pokryta była rozdeptanymi niedopałkami. Nigdzie na świecie nie palono tak dużo jak na Bałkanach.

– To musi być Blom – oznajmił Tore, wskazując grupkę ludzi czekających za przeszkloną ścianą.

Tylko jeden mężczyzna był ubrany w jasnoniebieską popelinową koszulę i czarną skórzaną kurtkę ze szwedzką flagą na ramieniu. Miał odrobinę za długie bokobrody, ale oprócz tego sprawiał wrażenie kogoś, kto dokładnie wie, jak chce wyglądać. Był starannie uczesany, z idealnie równym przedziałkiem. Tore skinął głową w jego stronę, na co mężczyzna uniósł dłoń.

– Gdzie go przesłuchamy? – spytała Amanda, chwytając swoją czarną torbę, która właśnie podjechała na taśmie.

– Ich biuro jest koło szpitala, niedaleko stąd, przy ulicy Ernesta Koliqi. Poprosimy go, żeby od razu nas tam zabrał – odparł Tore, wyciągając paszport.

Amandę piekły od dymu oczy i zapragnęła znaleźć się na dworze. Włączyła telefon i parę sekund później odebrała esemesa z powitaniem w Republice Kosowa. Dla niektórych to miejsce było tylko małą prowincją, dla innych niezależną republiką, o powierzchni mniej więcej zbliżonej do Skanii.

Hala przylotów wyglądała tak samo jak na każdym innym lotnisku. Tłum ludzi zdawał się kręcić bez składu i ładu i na każdym kroku napotykali kawiarnie sprzedające cappuccino ze spienionym mlekiem i czekoladową posypką. Jak wszędzie, podawano je w białej filiżance na spodku, torebeczką cukru i z plastikowym patyczkiem do zamieszania.

– Witamy w Prisztinie – odezwał się mężczyzna, który jak sądzili, był Martinem Blomem.

Wyciągnął dłoń i się przedstawił, potwierdzając ich przypuszczenia. Amanda spostrzegła, że policjant ma głębokie zmarszczki wokół oczu. Oceniła jego wiek na mniej więcej pięćdziesiątkę. Odnotowała też drogi zegarek i złoty sygnet misji pokojowej ONZ. Sygnet składał się z pojedynczych cienkich obrączek, które pasowały do siebie jak puzzle. Im więcej przebytych misji, tym sygnet stawał się grubszy. Ten na palcu środkowym Bloma zajmował prawie cały paliczek.

– Ma pan jakieś nowe informacje? – spytała go Amanda, regulując długość uchwytów torby, by mogła ją nieść na ramieniu.

– Nie, nie mam. Ale zarzuciłem parę haczyków.

– Haczyków? – Amanda spojrzała na niego ze zdziwieniem.

Czyżby ten weteran misji ONZ postradał zmysły? Jaki policjant „zarzuca haczyki”, kiedy ginie jego kolega?

– Mam na myśli… po prostu trochę rozpytywałem, czy ktoś coś widział albo słyszał – odparł Blom, odrzucając połączenie w telefonie, który nagle zadzwonił.

– Moim zdaniem lepiej nie rozpowiadać, że zniknął szwedzki policjant – skwitowała Amanda, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę wyjścia.

Ścianę lotniskowej hali zdobił tylko wielki portret olejny prezydenta Hasima Thaçiego. Amanda zwróciła uwagę na bujne szpakowate włosy i wyraźne cienie pod oczami polityka. Przyszło jej na myśl, że ten były dowódca organizacji partyzanckiej zrobił nie lada karierę.

Na dworze zapadł już zmierzch, ale w porównaniu z tym, co zapamiętała sprzed pięciu lat, tym razem ulice były oświetlone.

– Nie, no jasne… – odezwał się Blom za jej plecami. – Chciałem się zorientować… tak ogólnie.

– Co się pana zdaniem stało? To wypadek czy raczej mamy do czynienia z przestępstwem? – zwrócił się do niego Tore, kiedy wyszli przed terminal.

Mimo smrodliwego powietrza w odróżnieniu od hali odlotów przynajmniej dało się tu oddychać. Jak zwykle kosze na śmieci aż kipiały od plastików. Amanda przypomniała sobie, że gdy pierwszy raz lądowała w sąsiedniej Macedonii i wyjrzała przez okienko wielkiego wojskowego samolotu Hercules, pomyślała, że na łąkach poniżej kołyszą się na wietrze tysiące kwiatów we wszystkich kolorach tęczy. Dopiero potem zrozumiała, że to śmieci. Tak było w całym regionie – tak zwane kwiaty Bałkanów walały się wszędzie.

– Bóg jeden wie, dlaczego tak nagle zniknął. W jego mieszkaniu nie ma żadnego śladu – odpowiedział Blom, otwierając białe mitsubishi pajero.

Skórzane siedzenia wyglądały tak, jakby je właśnie wypolerowano, a na dywanikach nie było nawet ziarnka piasku.

– Chyba ma pan auto prosto z salonu – skomentowała Amanda, sadowiąc się na tylnym siedzeniu.

– Czyszczenie wozu kosztuje tutaj takie grosze, że wszyscy robią to bardzo często – wyjaśnił Blom. – Zwłaszcza ci, którzy mają własny samochód, jak ja.

– Gdzie był Jönsson, kiedy widział go pan ostatni raz? – zapytał go Tore.

– W sobotę… byliśmy w barze na Birdshit Avenue. Potem pojechałem do domu i… i już go nie widziałem.

– Gdzie jest ta ulica? – spytała Amanda.

Obok samochodu Bloma parkował biały minivan z tablicą „Transfer Sightseeing Gračanica Monastery”. A na kartce papieru wetkniętej między tablicę a szybę widniał napis UNESCO. Jakby organizatorzy chcieli podkreślić, że oferują prawdziwą atrakcję turystyczną. Amanda wiele razy przejeżdżała przez serbską enklawę, w której znajdował się monaster, ale nigdy nie zwiedziła tego prawosławnego klasztoru, choć stał zaledwie kilka kilometrów na południe od Prisztiny. Tak długo, jak szwedzkie siły militarne przebywały w Kosowie, monaster znajdował się pod stałą ochroną. W sąsiadującym z nim maleńkim miasteczku był tylko jeden sklep spożywczy, skład tkanin, o wiele za dużo myjni samochodowych i ze dwie stacje benzynowe. Kiedy się przekroczyło The Yellow River, spływającą ściekami i śmieciami z całej okolicy, miasteczko się kończyło, ale dzięki klasztorowi zaznaczano je na wszystkich mapach turystycznych.

– No tak, przepraszam… Birdshit Avenue to ulica Fahmiego Aganiego. Tak ją nazywamy, bo na rosnących przy niej drzewach żyje mnóstwo ptaków. Srają przez cały czas.

– Nie przestrzegacie tu zasady, że nasi policjanci mają się poruszać dwójkami? – spytał Tore.

– Owszem, przestrzegamy… to znaczy… zwykle tak robimy – odparł Blom. Włączył silnik i zaczął powoli cofać z miejsca parkingowego.

Drogi w niczym nie przypominały wąskich pasków starego, dziurawego i popękanego asfaltu, jakie Amanda zapamiętała. Szosa biegnąca z lotniska była szeroka i oznaczona wyraźnymi liniami białej farby połyskującej jaskrawo w świetle reflektorów.

– I kiedy się pan zorientował, że coś jest nie w porządku? – zapytała Amanda i niemal w tym samym momencie wysłała jednego esemesa do Alvy, a drugiego do swojej mamy, Evy.

Wprawdzie w przypadku tej drugiej nie miało znaczenia, czy odezwie się do niej zaraz po przylocie, czy parę godzin później. Po kilku udarach czas płynął dla jej mamy w swoim tempie. Ale mimo to Amanda wolała się trzymać zasad.

– Kiedy się nie stawił w pracy w poniedziałek rano.

– I mimo to nic pan nie zrobił? – pytała dalej.

– Wiem, jak to brzmi, ale… nie chciałem od razu tego zgłaszać.

– Dlaczego?

Blom westchnął ciężko i wrzucił wyższy bieg, zanim odpowiedział.

– Cóż… ten lokal, w którym byliśmy… tam są prostytutki.

– Prostytutki… z których usług korzystaliście? – odezwał się Tore niezmiennie jednostajnym głosem.

– Można tak powiedzieć… – odpowiedział cicho Blom.

W samochodzie zapadło milczenie. Amanda nie wiedziała, co powiedzieć. Miała wrażenie, jakby w tym ciasnym wnętrzu nagle zabrakło tlenu dla ich trojga. Patrzyła na najohydniejszą wersję funkcjonariusza, jaka przychodziła jej do głowy. Ten człowiek wykorzystywał swoją uprzywilejowaną pozycję, żerując na tych, których powinien chronić. Używał sobie na ofiarach.

Dyskretnie wyjęła z kieszeni dyktafon i włączyła nagrywanie. Zeznania Bloma musiały zostać udokumentowane i przedstawione w sądzie. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości.

– Chce pan powiedzieć, że był pan w prisztińskim burdelu i kupował seks? – zapytała.

– Tak, ale… to brzmi o wiele gorzej niż wyglądało w rzeczywistości.

Amanda zamknęła oczy i zrobiła kilka głębokich wdechów.

– I gdzie w tym wszystkim jest Jönsson?

– Mieliśmy razem pojechać do domu, ale kiedy wróciłem z toalety, już go nie było. Pojechałem sam, a w poniedziałek jak zwykle przyszedłem do pracy.

– A więc zwlekał pan tak długo ze zgłoszeniem jego zaginięcia, żeby nie wpaść w kłopoty?

– Czy zwlekałem… bo ja wiem… w końcu nikt go nie szukał, ale…

– Ale zdawał pan sobie sprawę, jak to będzie wyglądało, kiedy się wyda, że ostatnim miejscem, w którym widziano zaginionego szwedzkiego policjanta, był jeden z prisztińskich burdeli – dokończyła Amanda.

– Tak, wiem, jak fatalnie to brzmi, więc możecie sobie wyobrazić, jaka zrobiłaby się afera. Od razu wyleciałbym z pracy. I nie tylko w Kosowie, ale też w domu, w Sztokholmie.

„Miejmy nadzieję, że w dodatku trafisz na parę lat do stosownej placówki” – podsumowała Amanda w myślach, nim znów się odezwała.

– Dlatego zdecydował się pan nie interweniować, kiedy Jönsson nie zjawił się w pracy?

– W pierwszej chwili pomyślałem, że się rozchorował i zapomniał to zgłosić, ale potem, rzecz jasna, zacząłem się niepokoić. Teraz żałuję, że nie wszcząłem alarmu od razu, kiedy nie przyszedł na poranną odprawę.

– Zatem, skoro już wiemy, jakie były okoliczności jego zaginięcia, może pan szczerze powiedzieć, co pana zdaniem się stało? Czy to możliwe, żeby zapadł się pod ziemię z własnego wyboru? – zapytał Tore.

Blom najpierw rozłożył ręce, a zaraz po tym wzruszył ramionami.

– Niech pan jedzie do tego burdelu – poleciła Amanda.

– Okej, ale moim zdaniem to nie pomoże śledztwu, jeśli zaczniecie tak od razu przesłuchiwać ludzi – odparł Blom, kierując się do centrum.

– Niech się pan nie martwi, nie będziemy tam wchodzić, tylko rozejrzymy się na zewnątrz.

Na skrzyżowaniach ulic stały grupki młodych chłopaków bacznie obserwujących okolicę. Mieli na sobie kolorowe ubrania z dużymi logo Adidasa i Tommy’ego Hilfigera. Ten i ów nosił koszulkę w niebiesko-czerwone pionowe pasy, z dziesiątką na plecach i nazwiskiem Messiego w ramce na przodzie. Bulwar Matki Teresy był największą zakupową ulicą w Prisztinie, jak sztokholmska Drottninggatan. Roiło się na niej od sklepików z pamiątkami, restauracji i kafejek.

W tej samej chwili, w której Blom zwolnił i wskazał palcem lokal z przeszklonym ogródkiem, coś zawibrowało w otwartym schowku w samochodzie. Amanda dostrzegła rozświetlony ekran prostego telefonu komórkowego starego typu. Nie spoglądając na wyświetlacz, Blom odrzucił rozmowę i wsunął aparat do kieszeni kurtki.

– To tutaj – oznajmił, parkując przed budynkiem.

Nad wejściem do przybytku widniał jaśniejący na czerwono neon z napisem „Paradise”.

– Może kupicie kawę na wynos dla nas trojga w tej kafejce obok? – spytała Amanda. – Zostanę w aucie, bo muszę zadzwonić.

Miała nadzieję, że jej prośba zabrzmiała choć trochę wiarygodnie.

– Jasne – zgodził się Blom i wysiadł z samochodu razem z Torem.

Kiedy tylko obaj wmieszali się w tłum, Amanda szybko zajrzała pod dywaniki. Nic pod nimi nie znalazła, auto było dokładnie wysprzątane. Kieszenie z tyłu przednich foteli też były puste, lecz gdy otworzyła schowek, w głębi zajaśniał iPhone. Wyglądało na to, że Blom miał co najmniej trzy telefony. Amanda wyjęła aparat i użyła go jako latarki, żeby dokładnie sprawdzić schowek.

W głębi leżało kilka nieotwartych kopert.

Sprawdziła pierwszą, ostrożnie ją uchylając.

W środku zobaczyła starter do telefonu na kartę.

Pod plikiem kopert dostrzegła parę pustych plastikowych opakowań z dziurą po kartach SIM. Zaczęła je liczyć, raz po raz zerkając przez okno. Nie chciała, żeby Blom przyłapał ją na szperaniu w jego samochodzie. Kopert z nieużywanymi starterami było osiem i tyle samo pustych opakowań.

„Żaden policjant na świecie nie potrzebuje tylu numerów” – stwierdziła w myślach. „A przynajmniej nie do swojej codziennej pracy”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: