Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

OK, amen - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

OK, amen - ebook

Kiedy dziennikarka Nina Solomin mieszkała w Williamsburgu, zaledwie kilka przecznic od centrum Nowego Jorku, często miała wrażenie, że czas zatrzymał się tam lata temu... Mężczyźni w białych koszulach i czarnych płaszczach, z pejsami i brodami, w święta dodatkowo w sztrajmłach. Skromny strój kobiet osłaniający całe ciało niczym się nie wyróżniał, a peruka lub chusta była znakiem rozpoznawczym mężatki. Solomin nie wiedziała jeszcze, że życie członków tej społeczności regulują skrupulatnie spisane nakazy i zakazy dotyczące każdego obszaru ich aktywności.

Żyła po sąsiedzku z ultraortodoksyjnymi Żydami, ale oddzielał ją od nich niewidzialny mur. Jej fascynacja tą hermetyczną społecznością z dnia na dzień rosła. Niestety, dziennikarka nie mogła nawiązać z chasydami kontaktu. Aż któregoś dnia sami zapukali do jej drzwi...

„OK, amen” to ekscytująca podróż do osobliwego, zaskakującego i trudno dostępnego świata, po którym przewodnikami są rozmówcy Solomin. Dzięki nim poznajemy ludzi targanych sprzecznymi emocjami, i wspólnotę gotową do wielkich poświęceń, ale też do okrutnych rozwiązań, byle przetrwać.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-890-3
Rozmiar pliku: 836 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁOWO WSTĘPNE DO POLSKIEGO WYDANIA

Fakt, że żyjemy tak długo, iż możemy spojrzeć wstecz dwadzieścia lat lub więcej, to bez wątpienia wielki dar. Refleksja nad naszymi dawnymi wyborami, decyzjami, którą pójść drogą, oraz rozważanie, co by było, gdybyśmy postąpili inaczej, mają w sobie swoiste poetyckie napięcie. Nie trzeba być zgorzkniałym czy niezadowolonym z życia, by się nad tym zastanawiać – wystarczy mieć w sobie po prostu ciekawość.

Każdy człowiek to osobna opowieść, a świadomość, co przydarzyło mu się przez lata w wyniku zwykłych zbiegów okoliczności, może czasem przyprawić o zawrót głowy.

W moim wypadku to choćby myśl, co by było, gdybym w wieku dwudziestu czterech lat pewnego letniego wieczoru nie poszła na przyjęcie organizowane na południu Manhattanu i nie dowiedziała się, że szwedzki artysta Olle Bonniér wynajmuje loft w Williamsburgu, w części dzielnicy zamieszkiwanej przez ultraortodoksyjnych Żydów. Albo jak potoczyłoby się moje życie, gdybym uwierzyła pewnemu przesympatycznemu amerykańskiemu chłopakowi, który w kółko żartował, że powinniśmy się pobrać. Lub też – choć ta przyszłość byłaby bardziej przewidywalna – co by się stało, gdybym przez ten rok spędzony pośród chasydów nawróciła się pod ich wpływem i pozwoliła im znaleźć dla mnie męża? Czy dziś byłabym stateczną damą w peruce i mamą tuzina dzieci? A może doczekałabym się już gromadki wnucząt?

Cóż… Kto wie, co by się wydarzyło? Na pewno moje życie radykalnie różniłoby się od obecnego.

Powrót do opowieści spisanej w młodych latach to niezwykłe doświadczenie. Nieczęsto się zdarza, byśmy przez cały rok angażowali się w dokumentowanie konkretnych zdarzeń i scen, rozmów i spostrzeżeń, jak wówczas, gdy pisze się książkę. Zaskoczyła mnie łatwość, z jaką wróciły wspomnienia, żywość scen, które na powrót stanęły mi przed oczami: odpowiedzi rozmówców, zapachy, kolory.

Kiedy wzrosło zainteresowanie grupą ultraortodoksyjnych Żydów zwanych chasydami, a stało się to pod wpływem dwóch popularnych seriali, które sprawiły, iż w niektórych krajach owo zainteresowanie przybrało wręcz formę „chasydzkiej gorączki”, mój szwedzki wydawca zaproponował mi nagranie audiobooka.

Tamta świeżo upieczona dziennikarka, która wsiadła do samolotu lecącego do Nowego Jorku pod koniec lat dziewięćdziesiątych, była pod wieloma względami inną osobą niż dzisiejsza kobieta w średnim wieku oraz matka, którą się stałam. Kiedy jest się młodym, łatwo być nieco naiwnym, ciekawym wrażeń i czułym na wszelkiego rodzaju doznania. Z wiekiem stajemy się mądrzejsi i zapewne ciut odporniejsi na bodźce. Gdy przeczytałam _OK, amen_ po tylu latach, stało się dla mnie jasne, że moje ówczesne niedoświadczenie okazało się zaletą i pomogło mi zbliżyć się do nieprzyjaźnie nastawionych chasydzkich sąsiadów. Dzięki niemu też byłam bardziej wytrzymała na wrogość okazywaną mi do czasu, aż wreszcie poznałam bliżej kilka chasydzkich rodzin. Dziś nie zgodziłabym się tak łatwo na podobne traktowanie.

Lecz o ile ja przez ten czas dojrzałam, o tyle opisany w moim reportażu świat w ciągu ostatnich dwóch dekad pozostał w znaczącym stopniu niezmieniony. Rzecz jasna, chasydzka społeczność Williamsburga urosła, praktycznie się podwoiła. Jej dzielnica poszerzyła się o wiele ulic, a sporo rodzin wyprowadziło się do osad ultraortodoksów położonych za miastem. Dziś organizuje się nawet wycieczki dla osób zainteresowanych życiem chasydów oraz ich kulturą.

Jednak religijny tryb życia tej grupy – oraz jej izolowanie się od świeckiego świata – pozostały niezmienione.

Chasydzi pragną zachować i zakonserwować styl życia odrodzony ze zgliszczy pozostałych po Zagładzie. Uważają, że żyją dokładnie tak, jak powinni żyć wszyscy Żydzi – zgodnie z przykazaniami Tory (traktowanymi dosłownie, co do litery). Po prostu przestrzegają praw nadanych narodowi żydowskiemu przez Boga – w nieprzerwanej linii pokoleń sięgającej od samego Mojżesza aż do dziś. W tej perspektywie dwadzieścia lat zdaje się jedynie chwilą.

Jednocześnie jednak chasydzi zachowują i pielęgnują więcej niż tylko tradycję religijną. Ich męskie stroje, język jidysz, którym mówią w swoich domach, obrzędy i zwyczaje, a nawet kuchnia – to wszystko sięga korzeniami do dawnej Polski, Rosji i innych części wschodniej Europy, gdzie chasydyzm w okresie od początku XVIII wieku do II wojny światowej osiągnął w obrębie judaizmu rozmiary ważnego i znaczącego ruchu religijnego.

Jak przyznaję w swojej książce, właśnie owo zakorzenienie w starym żydowskim świecie, między innymi w przedwojennej Polsce, sprawiło, że chciałam bliżej poznać chasydów. To nie była tylko fascynacja izolującą się od świata grupą ludzi noszących pejsy i dziwaczne kapelusze, lecz chęć poznania bliżej kultury, z którą czułam duchową więź z uwagi na historię mojej rodziny.

Jakkolwiek by jednak chasydzi skupiali się na izolowaniu się od świeckiego świata i jakkolwiek by pilnowali, by nie mieszać się z żyjącymi wokół nich ludźmi, musieli się zmierzyć z wielkim wyzwaniem, jakim okazał się ogromny postęp technologiczny ostatnich dekad.

Jak religijna w tak wielkim stopniu grupa, niechętna wyściubianiu nosa poza swój świat, chroni się przed nawałem obrazów, filmów i informacji dostępnych od ręki po wpisaniu dowolnego słowa do internetowej wyszukiwarki? Chasydzi nigdy nie bronili się przed nowoczesną, ułatwiającą życie technologią. Nie przyjmują jej jednak bezkrytycznie. W dzisiejszym Williamsburgu można pójść do specjalnego punktu, oddać pracownikowi swój telefon i poprosić, by przerobił aparat na „koszerny”, czyli usunął lub zablokował aplikacje umożliwiające dostęp do nieprzyzwoitych treści. Mój znajomy z Nowego Jorku porównuje ten zabieg do zakładania filtra blokującego praktycznie wszystkie funkcje oprócz tych, których chce się używać.

Każdy rodzic, chcąc posłać dziecko do szkoły prowadzonej przez chasydów satmarskich, musi wykazać, że pilnuje smartfonu swojej pociechy. Ten, kto nie udowodni, że usunął z aparatu wszystkie pokusy świeckiego świata, może się pożegnać z szansą na umieszczenie dziecka w dobrej szkole.

Jak już wspomniałam, chasydzi powstali z prochów po epoce obozów zagłady. Starsze pokolenie składało się w większości z nielicznych ocalałych, którzy urodzili się w przedwojennej Europie i zachowali wspomnienia z dawnego świata. Oczywiste jest, że dziś, w 2020 roku, pozostała ich zaledwie garstka. Co gorsza, społeczność chasydów bardzo ucierpiała z powodu epidemii koronawirusa. W Nowym Jorku należą oni do grupy najbardziej dotkniętej chorobą COVID-19.

Wielu starszych, pamiętających przedwojenną Europę chasydów, ale również wielu młodych zmarło w pierwszej fazie epidemii. Sposób, w jaki funkcjonuje społeczność rodu Satmar, bliskość, w jakiej żyją wielodzietne, wielopokoleniowe rodziny, oraz kontakt fizyczny, jakiego doświadczają w ciasnych synagogach, na weselach i pogrzebach, sprawiły, że choroba rozprzestrzeniła się w Williamsburgu o wiele szybciej niż w innych chasydzkich dzielnicach. Praktycznie każda rodzina straciła kogoś w tej zarazie.

Jest za wcześnie, by ocenić, jak epidemia wpłynie na społeczność williamsburskich chasydów. Jednak wiele wskazuje na to, że gdy fala zachorowań przeminie, życie tej społeczności potoczy się dalej w niezmienionej formie – następne pokolenia, niczym ogniwa łańcucha, będą kontynuowały skrupulatne przestrzeganie religijnych praw i starały się podnosić poziom duchowy narodu żydowskiego poprzez wypełnianie micwot, dobrych uczynków.

Dziękuję ci, Czytelniku, że wybierasz się ze mną w podróż do świata ludzi, którzy uparcie zachowują to, co przeminęło, w świecie naznaczonym nieustanną zmianą.

Sztokholm, czerwiec 2020

Nina SolominPODZIĘKOWANIA

Do powstania tej książki przyczyniło się wiele osób. W pierwszej kolejności dziękuję tym, bez których napisanie jej byłoby z gruntu niemożliwe. Opisani w książce Isaac, Necha, Judith i Sam udzielili mi licznych wywiadów, zaś Pinchas i Chava Silbersteinowie ugościli mnie w swoim domu.

Dziękuję The Gruenberg Foundation za ważne dla mnie finansowe wsparcie oraz Judiska Kulturkommittén w Sztokholmie za stypendium na pobyt w Nowym Jorku.

Dziękuję przyjaciołom i kolegom, którzy wnieśli wiele cennych uwag do manuskryptu lub w inny sposób przyczynili się do ułatwienia mi pisania tej książki: Gabrielli Steuer, Joannie Rubin Granger, Gunilli Kinn, Olofowi Gralvikowi, Erikowi Wallrupowi, Perowi Ahlmarkowi oraz Peterowi Lutherssonowi.

Składam też serdeczne podziękowania Ludmile, Danowi, Tacie i Mamie – tę książkę dedykuję Wam.WIOSKA W WIELKIM MIEŚCIE

– Niemożliwe. To po prostu niemożliwe, za dużo przemawia przeciwko tobie. Nie jesteś religijna i nie znasz jidysz. W dodatku jesteś niezamężna! W życiu cię do siebie nie dopuszczą.

Mniej więcej tak wyglądała każda odruchowa reakcja moich znajomych w Nowym Jorku, kiedy im oznajmiałam, że chcę poznać bliżej skrajnie ortodoksyjnych Żydów zwanych chasydami, żyjących w tym mieście.

Sasha, artysta, przestrzegał mnie, bym uważała na to, co o nich piszę. Słyszał, że mają własną milicję z obozami szkoleniowymi ulokowanymi gdzieś za miastem. Karyn, student filmoznawstwa, dopytywał z uśmieszkiem, czy to prawda, że chasydzi są tak pruderyjni, iż robią to przez dziurkę w koszuli nocnej. Obie pogłoski są przykładem dziesiątek podobnych krążących na temat społeczności chasydzkiej po całym Nowym Jorku. Każdego dnia widuje się chasydów na ulicach czy w metrze, ale jestem pewna, że większość mieszkańców tego wielkiego miasta ma bardzo nikłe wyobrażenie na temat tego, kim w rzeczywistości są owi ubrani na czarno Żydzi z pejsami. Nic dziwnego więc, że krążą na ich temat niestworzone wymysły.

W judaizmie jest szeroka gama ortodoksyjnych grup, lecz chasydzi zaliczają się do najradykalniejszych. Nawet pośród nich znaleźć można mniejsze, różniące się między sobą nieco grupy czy odłamy rozsiane w wielu częściach świata. Ci, których opisuję, żyją w dzielnicy Williamsburg w Brooklynie. Dla osoby wtajemniczonej mają oni charakterystyczne dla siebie cechy, które wyróżnią brooklińskiego chasyda spośród innych na czarno odzianych ortodoksyjnych Żydów w kapeluszach, jakich widuje się czasem w tłumie na ulicach Londynu, Jerozolimy czy Nowego Jorku.

Ogólnie rzecz ujmując, chasydów wyróżnia skrajna ortodoksyjność religijna oraz uparte dążenie do zachowania liczącej ponad dwieście pięćdziesiąt lat kultury zakorzenionej w żydowskiej społeczności Europy Wschodniej. Mówią w języku jidysz, noszą staroświeckie, tradycyjne stroje i przestrzegają zwyczajów i tradycji z czasów, które dawno przeminęły.

Strój męski ma iście osiemnastowieczny sznyt. Chasydzi wdziewają spodnie z nogawkami wiązanymi na wysokości kolan, białe podkolanówki i długie chałaty. Na tę modłę, choć kolorowo, ubierała się w owym czasie polska szlachta (podobne różnobarwne elementy odzienia można odnaleźć również w szwedzkich strojach ludowych). Stroje chasydzkich kobiet rządzą się regułami własnej mody, nie wychodzą jednak, rzecz jasna, poza ramy halachy, zbioru przykazań religijnych określającego między innymi, które części kobiecego ciała powinny być zasłonięte.

Chasydów porównuje się czasem do chrześcijańskiej społeczności amiszów. Obie grupy są radykalnie konserwatywne i w dużej mierze izolują się od świata. Jednak podczas gdy amerykańscy amisze to rolnicy żyjący na odludziu, chasydzi, o których piszę w tej książce, wybrali życie w wielkiej metropolii. Od pokoleń byli mieszkańcami miast. I chcąc odciąć się od wpływów współczesnego świata, stworzyli sobie getto – jego mury nie są zbudowane z cegieł czy kamieni, ale pozostają równie nieprzeniknione.

Kiedy trafiłam do Williamsburga po raz pierwszy, przyszło mi do głowy, że znalazłam się w miejscu, w którym zatrzymał się czas. Chasydzi uparcie opierają się potężnej fali popkultury zalewającej cały świat. Gardzą radiem i telewizją, nie czytają świeckiej prasy. Zakazane są muzyka rozrywkowa oraz sport. Wielu chasydów nie ma pojęcia lub nie interesuje się tym, co się dzieje poza ich społecznością. Pojęcia takie jak „nowoczesność” czy „odnowa” – powtarzane w świecie Zachodu niczym mantra – mają dla nich negatywny wydźwięk.

Cóż tak atrakcyjnego ma w sobie owa tajemnicza społeczność, że jej członkowie obojętnie machają ręką na popularne seriale telewizyjne i zdobycze najnowszych technologii? Co sprawia, że mają tupet i odwagę żyć w samym środku Nowego Jorku, jednego z najnowocześniejszych miast na świecie, i okazywać mu tak wielkie lekceważenie? To zakrawa na sensację. Nie mieści się w głowie.

Chasydzi są w pełni skupieni na religii. Skrupulatnie przestrzegają praw ortodoksyjnego judaizmu. Pobożność rządzi wszystkim, co robią, od chwili przebudzenia, gdy wstają z łóżka, obmywają ręce i dziękują Bogu za to, że dał im kolejny dzień, aż do modlitwy wieczornej, którą odmawiają, układając głowę na poduszce. Przykazania religijne mówią im, co i jak mają jeść, co mają myśleć, a także kiedy i w jaki sposób uprawiać seks. Mężczyźni chodzą się modlić do małych williamsburskich synagog trzykrotnie w ciągu dnia. Poza tym całe życie spędzają na studiowaniu Tory, pięciu pierwszych ksiąg Biblii, oraz Talmudu, będącego jej komentarzem.

*

Na początku planowałam napisanie zwykłego reportażu o chasydach z Williamsburga. Nie przyszłoby mi wówczas do głowy, że powstanie z tego książka. Projekt rozrastał się tym bardziej, im dłużej u nich przebywałam. Zaczęło się od wąsko zakrojonej, osobistej ekspedycji, która miała odpowiedzieć na nurtujące mnie pytanie, czy naprawdę tak trudno jest wykuć w symbolicznym odgradzającym tych ludzi od świata murze choćby cieniutką szczelinę umożliwiającą poznanie ich życia od podszewki. I przez długi czas było tak, jak wszyscy wokół twierdzili – podjęłam się niemożliwego.

Książka ta opisuje kulturę, która w wielu aspektach radykalnie różni się od kultury dominującej w świecie Zachodu. Chciałam zbadać społeczne i psychologiczne mechanizmy sterujące religijnym fundamentalizmem. Zapewne pragnęłam też bliżej poznać świat swoich żydowskich przodków i lepiej zrozumieć własną tożsamość. Uzyskałam odpowiedzi na wiele pytań, jednak kiedy opuszczałam Williamsburg, w mojej głowie roiło się od ludzi. Większość z nich miała obraz świata i poglądy, z którymi w żaden sposób nie mogłabym się zgodzić. Ale byli to ludzie z krwi i kości, mający swoje radości i troski, pieśni i momenty milczenia, obawy i imponujące wewnętrzne ciepło.

*

Chcąc zrozumieć dzisiejszy chasydyzm, trzeba poznać jego korzenie oraz wydarzenia historyczne, które go uformowały. Skrócone dzieje tego ruchu religijnego zamieściłam w rozdziale _Dawno temu_ oraz _Odtwarzanie świata_.

Po II wojnie światowej po ruchu chasydzkim, który przed Zagładą rozrósł się we wschodniej Europie na skalę masową, została jedynie garstka ludzi. A dziś, zaledwie trzy, cztery pokolenia później, dzięki wysokiemu współczynnikowi dzietności społeczność chasydów znów rośnie w siłę. W Stanach Zjednoczonych żyje około dwustu tysięcy chasydów, a dziewięćdziesiąt procent z nich mieszka w stanie Nowy Jork. Większe społeczności chasydów żyją też między innymi w Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Belgii i Izraelu.

Na ile jestem w stanie to ocenić, Zagłada znacząco wpłynęła na radykalny kierunek, jaki obrał współczesny chasydyzm. Moje zainteresowanie tą społecznością brało się również z faktu, że Zagłada dotknęła i mojej rodziny. Moja mama urodziła się w Polsce w latach trzydziestych ubiegłego stulecia i większość jej krewnych została zamordowana podczas wojny.

Zapewne z tej przyczyny pierwsza wizyta w Williamsburgu poruszyła we mnie czułą strunę – ta niezwykła dzielnica odpowiadała moim, słusznym czy też nie, wyobrażeniom o tym, jak wyglądało życie moich przodków we wschodniej Europie. Poruszona młodzieńczym sentymentem, poczułam, że chasydzi są mi w jakiś sposób bliscy. Miałam wrażenie, że ich rozpoznaję. Przysadziste starsze kobiety o semickich rysach twarzy wyglądały jak moja babcia, a towarzyszące im dziewczynki przypominały mi kuzynki.

Jednak moje ciepłe uczucia wobec nich przez długi czas pozostawały nieodwzajemnione. Czułam się tak, jakby odrzucono moje oświadczyny. W oczach tych ludzi byłam kimś obcym ze świeckiego świata i traktowali mnie z tą samą okazywaną mu obojętnością. Moja pierwsza, nostalgiczna podróż do świata chasydów była podszyta niewiedzą – nigdy przecież nie rozmawiałam z żadnym z nich. Szukałam kontaktu w sklepikach, restauracyjkach lunchowych i na miejskim basenie w Williamsburgu. Często wracałam do domu z uczuciem odrzucenia.

Mimo to właśnie ów chłód okazywany przez chasydów pozwolił mi podjąć ostateczną decyzję. Przepaść między moimi niezgrabnymi próbami zbliżenia się do nich a ich jawną wrogością była wręcz szokująca. Nie dawało mi to spokoju. Uwierało jak kamyk w bucie.

Oni byli tajemniczy, ja ciekawa.

A to opowieść o tym, co się zdarzyło.PŁYWALNIA

Williamsburski basen miejski, wcześniej zamknięty przez długi czas, niedawno znów się otworzył – świeży, czysty, wyremontowany. Trzy przedpołudnia w tygodniu opatrzono w grafiku informacją „_women only_”. W praktyce oznacza to „wstęp wyłącznie dla chasydek”. Raz po raz wybieram się na pływalnię w tych godzinach. Jestem kobietą, więc nie zabronią mi wstępu. Choć nie taką, o jaką im chodziło. Pewnej środy koło jedenastej wkraczam więc do lśniącego nowością holu. Zwykle już stąd przez przeszkloną ścianę widać pływających ludzi, ale tym razem zaciągnięto grube zasłony. W okienku siedzi szczupła kobieta w służbowym uniformie.

– Nie ma sensu, żeby pani wchodziła o tej porze – wyjaśnia.

– Dlaczego?

Patrzy na mnie jak na osobę z ograniczoną zdolnością do myślenia.

– Nie da się pływać. W środku jest tłum. Od samego rana przychodziły całymi hordami.

– Nie szkodzi. Wejdę, skoro już przyszłam – odpowiadam, zarzucając uchwyt torby wyżej na ramię.

– Nie popływa pani – upiera się kobieta. – Niech pani przyjdzie o dwunastej. Wtedy zaczyna się _mixed swimming_.

Przez chwilę patrzymy na siebie. Próbuję ukryć zniecierpliwienie. W końcu ona wzrusza ramionami i robi minę mówiącą „jak sobie chcesz”, naciska guzik i wpuszcza mnie do damskiej przebieralni. Wewnątrz jest pusto. Na wieszakach widzę pojedyncze chustki i peruki. Przebieram się w kostium i wchodzę na basen. Staje mi przed oczami falująca łąka kobiecych ciał – bladych, młodych, otyłych, w średnim wieku i pomarszczonych – wszystkie są ubrane we wzorzyste sukienki i pastelowe czepki. Wszystkie są chasydkami. Nawet ratowniczka mówi w jidysz.

Kieruję się do najbliższego narożnika, moje klapki mlaszczą na kafelkach. Przez okna w dachu wpadają do wnętrza promienie przedpołudniowego słońca, rzucając na powierzchnię wody ruchliwe zajączki. Szybko wchodzę do basenu, by uniknąć zdziwionych spojrzeń. Rzeczywiście, trudno pływać, bo w wodzie jest tłok. Muszę dostosować tempo do sunących przede mną w żółwim tempie starszych pań i jednocześnie uważać na korpulentną kobietę prącą przed siebie i taranującą wszystko po drodze niczym czołg.

Mimo to lubię przychodzić tutaj w te dni. Panuje uroczysty nastrój i wydaje się, że dla tych kobiet zjawienie się tu stanowi w równym stopniu wydarzenie towarzyskie, co okazję do zażycia odrobiny ruchu. Wzdłuż krawędzi basenu kobiety zbijają się w grupki i plotkują. Wygląda to jak spotkanie zapoznawcze w chlorowanej zielonkawej aurze. Niebacząca na nic kobieta czołg pokrzykuje na te, które stanęły jej na drodze.

– Idźcie sobie pogadać do strefy dla początkujących, tutaj się pływa!

Dopływam do końca i robię sobie krótką przerwę obok wysokiej kobiety o sarnich oczach i w różowym czepku. Uśmiechamy się do siebie. Chasydki są w tym miejscu o wiele przyjaźniejsze i bardziej wyluzowane niż wówczas, kiedy mijam je na ulicy.

– Często tu przychodzisz? – pyta mnie.

– Tak, ale czasem o innej porze.

– Gdzie mieszkasz?

– Tutaj, w Williamsburgu.

– Naprawdę? – dziwi się. – W którym miejscu?

– Na Broadway, zaraz przy moście.

– Ojej, nie jest tam niebezpiecznie?

– Nie, wcale nie. A ty gdzie mieszkasz?

Wymienia ulicę w części chasydzkiej i zaraz wypytuje mnie dalej, z nieskrywanym zainteresowaniem:

– Czym się zajmujesz? Skąd pochodzisz?

Odpowiadam, że recenzuję książki dla pewnej gazety. Owszem, można się z tego utrzymać. Tak, moja mama mieszka w Szwecji, a ja żyję na własną rękę. Nie, nie czuję się samotna z dala od rodziny.

– Ech, uwielbiam książki – wyznaje z nagłym entuzjazmem. – Mój mąż też dużo czyta.

– Naprawdę? Co najchętniej czytacie?

– On prenumeruje magazyn o cygarach. Nie jest nawet taki zły, sporo w nim ciekawych artykułów – tłumaczy z zaangażowaniem. – Ja najbardziej lubię biografie.

– O, jak miło. Czytałaś ostatnio jakąś ciekawą?

Kobieta lekko się czerwieni i na moment jej twarz przybiera barwę zbliżoną do czepka. Po chwili odpowiada ściszonym głosem:

– Autobiografię Mii Farrow…

– Sporo o niej było w mediach, ale sama jej nie czytałam – paplę w odpowiedzi.

Jednak sarniooka stawia tutaj kropkę. Posyła mi grzeczny uśmiech i odpływa. Zupełnie jakby nagle zdała sobie sprawę, że za bardzo się rozgadała o rzeczach, które lepiej zachować dla siebie. Autobiografia Mii Farrow to nie lektura dla chasydzkiej gospodyni i zapewne nie opowiedziałaby o niej swoim koleżankom.

Stoję jeszcze chwilę w miejscu i próbuję wychwycić kilka słów z toczącej się obok rozmowy w jidysz. Chwilę później włączam się do ruchu, ostrożnie śledząc kątem oka kobietę czołg.

Kiedy wreszcie wychodzę z wody i wracam do przebieralni, roi się w niej od kobiet. Myją się pod prysznicami, nie zdjąwszy sukienek. Czekam na swoją kolej, ale nagle jakaś kobieta w średnim wieku przywołuje mnie przyjaznym gestem dłoni.

– Chodź, tu jest miejsce!

Zaczynamy rozmawiać. Wypytuje mnie, gdzie mieszkam, skąd pochodzę, czym się zajmuję. Po chwili wychodzi na jaw, że jestem Żydówką.

– No widzisz, od razu się domyśliłyśmy, że jesteś inna. Wydajesz się skromniejsza. Nie rozebrałaś się jak inne dziewczyny, które tu przychodzą – mówi i naśladuje gest bezceremonialnego zrzucenia ubrania, w jej oczach nieprzyzwoitego.

Uśmiecham się do niej, chociaż znacznie przecenia moją skromność. Przed oczami stają mi niezliczone kąpiele na golasa w szwedzkich jeziorach. Przypominają mi się wakacje, kiedy jeździłam na kolonie na Archipelag Sztokholmski, a nasi opiekunowie o hipisowskich imionach takich jak Kwiatek dwa razy w tygodniu wysiadywali w saunie nago razem z dzieciakami. W purytańskim świecie tej kobiety z pewnością nie ma takich wspomnień.

– To wyjaśnia, dlaczego zachowujesz się o wiele skromniej. Jesteś Żydówką – powtarza z namysłem.

W istocie zachowywałam się nieco inaczej niż zwykle, kiedy wchodziłam w tłum chasydek. Wkładałam długie spódnice i okrywałam się nieco bardziej niż na co dzień. Już sam fakt, że stoję pod prysznicem w kostiumie kąpielowym, to wyraz szacunku wobec tych kobiet. Przechadzanie się pośród nich na golasa byłoby niestosowne. Być może robię to też z obawy przed ich pogardą. Tymczasem one odbierają to jako dowód, że Żydówki to kobiety o większych walorach duchowych. Najwyraźniej ja, choć niereligijna, w ich ocenie i tak zachowuję się bardziej przyzwoicie niż gojki, nie-Żydówki, które przypadkiem trafiają tu w godzinach oznaczonych jako „_women only_”.

– Stosujesz zasady koszerności? Obchodzisz szabat? – dopytuje moja rozmówczyni. – Jak brzmi twoje żydowskie imię?

– Nie jestem religijna, ale przestrzegam niektórych tradycji – odpowiadam zachęcająco. – Mam na imię Nina. Może po żydowsku to Pnina? – dodaję niepewnie.

Nikt nigdy nie mówił na mnie Pnina, ale mój nauczyciel hebrajskiego w Szwecji powiedział mi kiedyś, że tak mogłoby brzmieć moje żydowskie imię. Pnina po hebrajsku znaczy „perła”.

– Pnina! To żydowskie imię – odpowiada z zachwytem kobieta i spogląda na otaczające nas koleżanki. – To jest Pnina ze _Szwejdn_. A twoje nazwisko, Solomon, też jest przecież typowo żydowskie! Mamy tu w Williamsburgu wielu Solomonów.

Ma na imię Betti, jest nadzwyczaj towarzyska, urocza i wydaje się lubiana. Jedna z jej koleżanek trąca mnie poufale w bok.

– _She is a very special person _– oznajmia z powagą.

Zaraz po tym dowiaduję się, że Betti prowadzi w dzielnicy chasydów salon piękności.

– Jeśli będziesz miała jakieś pytania dotyczące spraw żydowskich, możesz do mnie zadzwonić. Dam ci swój numer – proponuje ochoczo, zanim się pożegnamy.

Po jakimś czasie rzeczywiście zadzwoniłam i zostawiłam jej wiadomość. Musiała jednak zmienić zdanie, bo nigdy się ze mną nie skontaktowała.

Wkładam spódnicę, w której przyszłam. Kobiety wokół mnie powoli zmieniają się w chasydki w perukach, chustkach, kapeluszach. Wypytują się nawzajem, czy któraś może zaoferować podwózkę do domu. Choć ich teren zaczyna się zaraz po drugiej stronie mostu, w odległości dziesięciu minut spacerem, tylko nieliczne decydują się na przechadzkę przez dzielnicę Portorykańczyków.

*

Na Bedford Avenue z zaciągniętego ciężkimi chmurami nieba mży lekki deszcz. Mimo to decyduję się na spacer i zakupy w chasydzkich sklepikach. Po drodze rozmyślam, jak powinnam się zachowywać, by zyskać dostęp do tej społeczności. A gdyby tak udało mi się dostać jakąś małą fuchę w którymś ze sklepów na ich ulicy zakupowej, Lee Avenue? To byłby znakomity sposób na podreperowanie mojego słabiutkiego jidysz.

Rozpoznaje mnie sprzedawca w delikatesach Glaubera na Division Street. Jakiś czas temu kupiłam tu kiczowaty tort urodzinowy, liliowo-różowe marzenie małej dziewczynki upstrzone kandyzowanymi kwiatami.

– Jaki ma krem? – zapytałam wtedy, zanim zdecydowałam się na zakup.

– _Gel un brojn _– wyjaśnił krótko.

„Żółte i brązowe” smakowało jak przesłodzony krem Nivea. Ale teraz to przemilczam i proszę o kilka plastrów wędzonego łososia, małą chałkę oraz knysz_,_ niewielki nadziewany pierożek. Wiem, że jeśli się chce nawiązać kontakt, dobrze jest coś kupić. To pozytywnie nastraja ludzi. Najpierw kup, potem gadaj. To moja aktualna strategia na poznanie chasydów – aktualna i zarazem jedyna. I nie wiem, co poradzić na to, że okazują mi chłód.

Po tym jak Glauber położył na ladzie trzy malutkie pakunki, pytam go, czy nie potrzebuje pomocy w sklepie. Mówię, że wysokość wynagrodzenia nie ma dla mnie większego znaczenia, bo chodzi mi głównie o naukę jidysz. Zerka na mnie z powątpiewaniem, a ja próbuję robić przekonywającą minę. A gdy kilka minut później skręcam w Lee Avenue, mam w kieszeni numer telefonu do właściciela, Abrahama, czy też Abe’a, jak go tutaj zwą. Sprzedawca okazał się jego synem.

Przystaję pod sklepikiem reklamującym karty telefoniczne do tanich rozmów międzynarodowych. Za ladą stoi pulchny mężczyzna o sympatycznych szarych oczach. Wygląda na trzydziestolatka, ale zapewne jest nieco młodszy. Broda postarza o kilka lat. To maleńki kiosk, niewiele większy niż dziura w murze, w dodatku sprawia wrażenie nowo otwartego.

– _Hi_ – mówi sprzedawca.

– _Hello._ Ma pan karty telefoniczne?

Wyjmuje jedną, za dziesięć dolarów, opatrzoną zdjęciem chasyda przy Ścianie Płaczu. Zamieniamy kilka zdań. On też ma na imię Abe. Popularne imię, myślę sobie.

– Mieszkam w pobliżu – wyjaśniam. – Prawie przy samym moście. Nie, to wcale nie tak daleko – odpowiadam po chwili na te same, powracające pytania. Potem dodaję jeszcze: – A tak zmieniając temat… Nie potrzebuje pan kogoś do pomocy w sklepie?

Spogląda na mnie.

– _You need a job, ahh? Hmm…_ Ja nie mogę nic zaproponować.

– Właściwie nie chodzi mi o zarobek – drążę. – No i ubierałabym się skromnie, rzecz jasna – dodaję ochoczo.

Abe kręci głową. Pracuje w sklepiku sam i zatrudnienie mnie w charakterze pomocniczki byłoby nie do pomyślenia. Niedobrze wypada już sam fakt, że stoimy tu tak i sobie rozmawiamy. Obiecuje jednak, że rozejrzy się dla mnie za jakimś miejscem.

– Sklep z ubraniami dla kobiet byłby lepszym rozwiązaniem – stwierdza. – Z żeńską obsługą i klientelą.

Nagle otwierają się drzwi i do środka wchodzi mężczyzna w czarnej jarmułce i z podwiniętymi rękawami koszuli. Wita się z Abe’em i od razu zabiera się do montażu automatu do lemoniady. Zostaję jeszcze chwilę. Kupuję niepotrzebnie trochę sałatki śledziowej i kilka kiszonych ogórków, próbując w ten sposób umocnić znajomość z Abe’em. Chłopak od lemoniady mówi, że zna koszerną piekarnię na Manhattanie, która szuka ludzi do pracy. Jeśli jestem zainteresowana, poda mi numer telefonu.

– Nie, chcę pracować w Williamsburgu – odpowiadam. – Żeby się nauczyć jidysz.

– Mnie też najbardziej podoba się tutaj – zgadza się ze mną ten od lemoniady. – Tu jest bardziej tradycyjnie niż w innych chasydzkich dzielnicach. Kobiety nie pracują, tylko zajmują się domem i dziećmi. – Opiera się nonszalancko o korpus automatu i opowiada zabawną historyjkę: – Kiedy ja i moja żona świętowaliśmy pierwszą rocznicę ślubu, zapytałem ją, co chce dostać w prezencie. Nic, odpowiedziała, więc dałem jej miotłę. Pomyślałem, że to przynajmniej jej się przyda! – Wybucha głośnym śmiechem.

– Aha, rozumiem już, dlaczego ci się tu podoba – odpowiadam z uśmiechem.

Przez chwilę patrzy na mnie nierozumiejącym wzrokiem, jakby nie wyczytał ironii z moich słów, ale za moment podejmuje wywód na temat tego, jak bezsensowna jest praca zarobkowa kobiet, kiedy powinny się zająć dziećmi. Tymczasem Abe zdążył się zastanowić i proponuje, żebym zadzwoniła do pizzerii Green po drugiej stronie autostrady. Może tam przyda się ktoś do pomocy, to duża restauracja. Żegnam się z postanowieniem, że tam zajrzę.

*

Pizzeria Green, najpopularniejsza koszerna restauracja w Williamsburgu, wygląda jak typowy amerykański bar szybkiej obsługi. Za długą beżową ladą młodzi starannie ogoleni chłopcy w białych koszulach i jarmułkach przyjmują zamówienia klientów. Kobiety, niewyglądające na chasydki, uprzątają talerze i przecierają stoliki, zanim usiądą przy nich następni goście. Lokal jest podzielony na dwie części niewysoką ścianką. Mężczyźni siedzą po stronie z oknami wychodzącymi na ulicę, kobiety w głębi pomieszczenia. Po ich stronie prawie przy każdym stoliku stoi wózek.

Jakaś kobieta z chłopcem, niosąca tackę do stolika, nagle zatrzymuje się na mój widok.

– Spotkałyśmy się na basenie, prawda? – pyta, wyraźnie zaskoczona, że znów się widzimy, w dodatku w takim miejscu.

– Tak… – odpowiadam niepewnie.

Gorączkowo próbuję odgadnąć, kim ona jest. Wyobrażam ją sobie bez granatowego kostiumu ze złotymi guzikami, peruki ufryzowanej na pazia i małego eleganckiego kapelusika, za to w czepku i kwiecistej sukience kąpielowej. Rozmawiałam wtedy z kilkoma dziewczynami. To musi być ta od Mii Farrow, decyduję w końcu.

– Jak miło – odpowiadam z ciepłym uśmiechem. – Co za zabawny zbieg okoliczności.

Być może okazuję zbyt dużo entuzjazmu, bo po pierwszej, przyjaznej reakcji ona nagle poważnieje, jakby znów zdała sobie sprawę, że robi coś niewłaściwego. Wraca do stolika, przy którym czeka na nią koleżanka. Obie są ubranymi ze smakiem pięknościami o ciemnej karnacji. Ta druga zerka na mnie z zaciekawieniem, Mia Farrow siedzi zwrócona do mnie plecami. Zjadłam już, ale zostaję jeszcze chwilę. Jest pora lunchu i restauracja pęka w szwach. Tylko do mnie nikt się nie dosiada.

Jakaś kobieta zajmuje miejsce naprzeciwko mnie, po skosie, ale za moment wstaje i siada tam, gdzie właśnie się zwolniło. Odprowadzam ją wzrokiem i widzę, jak zagaduje nową sąsiadkę przy stoliku. Ta odwraca głowę i patrzy na mnie bez zażenowania. Zaczynam się czuć nieswojo. Upewniam się, czy moja puchowa kurtka jest zapięta pod samą szyję – tutejszym kobietom nie wolno pokazywać obojczyków – i dodatkowo zakładam nogę na nogę.

Po chwili podchodzi następna kobieta i sadza małego synka na krześle przy sąsiednim stoliku. Kiedy odchodzi, by zamówić jedzenie, robię miny do chłopca, próbując go rozbawić. Wygląda na pięciolatka, ale potrafi powiedzieć po angielsku tylko „_yes_” i „_no_”. Wróciwszy, jego mama wynajduje wzrokiem wolny stolik w drugim końcu sali i odchodzą. W końcu uznaję, że na dziś wystarczy.

Po drodze do wyjścia przystaję jednak przy stoliku Mii Farrow, przedstawiam się i pytam ją o imię. Wygląda na zakłopotaną.

– Małka – odpowiada szybko, ale jej sarnie oczy mówią wyraźnie: „idź sobie stąd”.

Stanowczo przesadziłam z okazywaniem jej sympatii. Ciekawość, jaką widziałam w jej oczach na basenie, minęła jak ręką odjął. Tam mogła ze mną chwilę porozmawiać, ale tu, w pizzerii, to nie wchodziło w grę. Sąsiadki z pobliskich stolików pewnie już strzygą uszami. Ludzie lubią gadać. Koleżanka Małki patrzy na mnie z nieskrywaną niechęcią, najpewniej zaszokowana moim natręctwem. Szybko wychodzę zasmucona. To było niezręczne z mojej strony. W drodze do domu siatka z jedzeniem ciężko obija mi się o nogę.DAWNO TEMU

To ironia losu, że dzisiejsi chasydzi są społecznością tak arcykonserwatywną. Chasydyzm powstał bowiem jako ruch o charakterze mistycznym, swobodniej podchodzący do spraw wiary, w opozycji do skostniałego, sformalizowanego judaizmu sterowanego przez ortodoksyjny establishment rabinów. Określenie „chasyd”, po hebrajsku „pobożny”, funkcjonowało w judaizmie od dawna. Już ponad dwa tysiące lat temu istniały religijne żydowskie grupy zwące siebie chasydami. Jednak ruch, który przetrwał do dzisiejszych czasów, powstał w połowie XVIII wieku.

Głównym jego twórcą był Baal Szem Tow (w skrócie BESZT), właściwie Izrael ben Eliezer, urodzony około 1700 roku na Podolu, na ziemiach ówczesnej Rzeczypospolitej, a dzisiejszej Ukrainy. Sześćdziesiąt lat później zmarł w Międzybożu, w tym samym regionie. Jego grób wciąż tam jest i regularnie pielgrzymują do niego chasydzi z całego świata.

W zachowanym rejestrze podatkowym z Międzyboża z 1740 roku widnieje jako Balsam albo Balszam Doktor. „Baal Szem” to po hebrajsku „Mistrz Imienia”, a słowo „Tow” czyni go „Mistrzem Dobrego Imienia”. Tym mianem określano żydowskich uzdrowicieli, którzy studiowali kabałę, mistyczno-filozoficzną naukę judaizmu, oraz specjalizowali się w zielarstwie, wróżyli także z dłoni, wypędzali złe duchy i uprawiali magię, wzywając imię Boga.

Baal Szem Tow pracował w Międzybożu jako kabalista, nauczyciel oraz lekarz. Miał tylko dwoje własnych dzieci, lecz na jego utrzymaniu pozostawały również wnuki oraz wżenieni w rodzinę krewni. Niewiele znajdziemy na jego temat danych biograficznych. Nie spisywał swoich nauk i zachowały się nieliczne sporządzone przez niego listy. Ponad pięćdziesiąt lat po jego śmierci, w 1814 roku, ukazał się zbiór opowieści o jego życiu. Te jednak, ubarwione, gdyż pisane przez pryzmat jego świętości, nie stanowią wiarygodnych źródeł historycznych – choć bez wątpienia uzupełniają nieco wiedzę na temat życia Baal Szem

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: