Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowieść o dwóch miastach - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 lutego 2022
Ebook
29,99 zł
Audiobook
29,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Opowieść o dwóch miastach - ebook

Paryż i Londyn od 1775 roku do wybuchu rewolucji francuskiej. Łucja Manette przybywa z Anglii do Francji, aby uwolnić ojca, którego niesprawiedliwie uwięziono w Bastylii. Doktor Manette był świadkiem morderstwa, jakiego rodzina markiza St. Évremonde'a dokonała na ubogich krewnych. Zwolniony z więzienia staruszek wraca z córką do Londynu. Łucja wychodzi za Karola Darnaya, który jest spokrewniony z rodziną St. Évremonde. Widząc niegodziwość swojego otoczenia i całej paryskiej arystokracji, mężczyzna porzuca Francję. Niebawem będzie zmuszony tam jednak wrócić, gdyż pojmany zostaje jego dawny sługa. Szlachetny mężczyzna spieszy mu na ratunek, a rodzina wykorzystuje okazję, by zemścić się na krytycznie usposobionym krewnym.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-282-5033-4
Rozmiar pliku: 650 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Epoka

Była to najlepsza i najgorsza z epok, wiek rozumu i wiek szaleństwa, czas wiary i czas zwątpienia, okres światła i okres mroków, wiosna pięknych nadziei i zima rozpaczy. Wszystko było przed nami i nic nie mieliśmy przed sobą. Dążyliśmy prosto w stronę nieba i kroczyliśmy prosto w kierunku odwrotnym. Mówiąc zwięźle, były to lata tak bardzo podobne do obecnych, że niektórzy z najhałaśliwszych znawców owej ery widzą w niej dobro i zło takie samo jak dzisiaj, tylko w nieporównywalnie wyższym stopniu.

Na tronie Anglii zasiadał król o wydatnej dolnej szczęce i królowa o szpetnym obliczu. Na tronie Francji zasiadał król o wydatnej dolnej szczęce i królowa o powabnym obliczu. W obydwu tych państwach mężowie stanu odpowiedzialni za cudowne rozmnażanie ryb i bochnów chleba widzieli jaśniej niż słońce, że ogólny porządek rzeczy został ustalony raz na zawsze.

Był rok Pański tysiąc siedemset siedemdziesiąty piąty. W owym chwalebnym okresie objawienia duchowe spływały na Anglię nie rzadziej niż obecnie. Joanna Southcott ukończyła dwudziesty piąty rok życia, a pojawienie się jej obwieszczał natchniony szeregowiec Gwardii Królewskiej, który zapowiadał ponadto, że poczyniono już wszystkie przygotowania do całkowitego zniszczenia Londynu i Westminsteru. Ba! Ledwie przed dwunastoma laty został zdemaskowany Upiór z Koguciego Zaułka , który uprzednio wystukiwał swoje orędzia metodą bardzo zbliżoną do tej, jaką posługują się pozbawione oryginalności nasze duchy z bieżącego lub ubiegłego roku. Inne orędzia, całkiem naturalne i ziemskie, otrzymywał król i naród angielski od kongresu brytyjskich poddanych w Ameryce i — dziwna rzecz — orędzia te okazały się ważniejsze dla ludzkości niż jakiekolwiek wieści pochodzące od progenitury Upiora z Koguciego Zaułka.

Francja — na ogół biorąc, mniej uprzywilejowana pod względem duchowym niż jej siostrzyca z tarczą i trójzębem — gładko staczała się po pochyłości, drukując i wydając papierowe pieniądze. Ponadto korzystała w pełni ze światłego przewodnictwa chrześcijańskich duszpasterzy i wymyślała takie na przykład rozrywki, jak skazanie na obcięcie ręki, wyrwanie języka i spalenie żywcem pewnego wyrostka za to, że nie ukląkł podczas deszczu, aby oddać hołd procesji brudnych mnichów, która ciągnęła w polu widzenia lub oddalona o pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt jardów. Zapewne w dniu, gdy uśmiercano okrutnie owego męczennika, w lasach Francji i Norwegii rosły już drzewa, które DrwalPrzeznaczenie wybrał do ścięcia i przetarcia na deski, aby z desek powstała groźna i dobrze znana w historii maszyna składająca się z przenośnego rusztowania, noża i worka. Zapewne w szopach włościan uprawiających gliniaste grunty w okolicach Paryża stały gdzieś wozy pokryte zastarzałym błotem, obwąchiwane przez świnie, używane przez drób jako grzędy — wozy, które Rolnik-Śmierć wyznaczył już na furgony Wielkiej Rewolucji. Ale owi Drwal i Rolnik pracowali w milczeniu, chociaż nieustannie, i stłumionych ich kroków nie łowiło niczyje ucho, a wszelkie słowa na temat ich domniemanej działalności uchodziły za wystąpienia bezbożne i zdradzieckie.

Tymczasem w Anglii stan porządku publicznego i bezpieczeństwa nie upoważniał do narodowej dumy. Śmiałe zbrojne włamania i uliczne rabunki zdarzały się w stolicy co noc. Władze publiczne przestrzegały obywateli, by wyjeżdżając z miasta, oddawali na przechowanie ruchomości. Rozbójnik nocny był za dnia kupcem, kiedy więc w roli „herszta bandy” zatrzymywał sąsiada, klienta i zostawał rozpoznany, odważnie strzelał w łeb napadniętemu i odchodził bez lęku. Pewnego razu siedmiu rabusiów urządziło zasadzkę na dyliżans; konduktor zastrzelił trzech, sam zaś zginął z ręki pozostałych czterech, ponieważ „wyczerpał zapas amunicji”; następnie złoczyńcy bez przeszkód dokonali rabunku. Lord Mayor Londynu został zatrzymany na Turnham Green przez pojedynczego bandytę, który ograbił wszechmocnego dygnitarza na oczach całej jego świty. W londyńskich więzieniach więźniowie staczali bitwy ze strażnikami, a majestat prawa narzucał posłuch, stosując garłacze ładowane siekańcami i kulami. Na dworskich salonach złodzieje kradli najdostojniejszym lordom krzyże wysadzane brylantami. Szukając towarów z przemytu, muszkieterowie wkraczali do Przytułku Świętego Idziego; tłum strzelał do muszkieterów, a muszkieterowie do tłumu i nikt nie widział w tych zdarzeniach nic osobliwego. Pośród takiego zamętu kat — ustawicznie zajęty, chociaż na nic nieprzydatny — bez wytchnienia pełnił swe obowiązki: raz brał na powróz długi szereg rozmaitego pokroju przestępców, innym razem wieszał w sobotę ujętego we wtorek włamywacza albo w więzieniu Newgate tuzinami wypalał piętna, albo na placu przed pałacem westminsterskim palił nielojalne broszury; dzisiaj pozbawiał życia zwyrodniałego mordercę, jutro włóczęgę-nędzarza, który ukradł sześć pensów parobkowi z farmy.

Wszystko to i wiele jeszcze podobnych rzeczy działo się w roku Pańskim tysiąc siedemset siedemdziesiątym piątym oraz w latach poprzednich i następnych. Drwal i Rolnik czynili swoje, chociaż nikt na nich nie baczył, a dwaj królowie o wydatnej dolnej szczęce i dwie królowe (jedna o szpetnym, druga o powabnym obliczu) kroczyli naprzód pewnym i dostojnym krokiem i mocno dzierżyli swoje od Boga dane prawa. Rok ów wiódł zatem ich królewskie moście, a wraz z nimi miliony pośledniejszych istot (w tej osobie i bohaterów naszej kroniki) rozlicznymi drogami.ROZDZIAŁ II

Dyliżans

W piątkową noc pod koniec listopada gościniec do Dover ciągnie się przed pierwszą osobą, która ma w tej opowieści rolę do odegrania. Gościniec ciągnął się także za tym człowiekiem i za dyliżansem, gdy ów piął się pod górę w okolicy Shooter. Człowiek szedł również pod górę w błocie obok dyliżansu (podobnie jak pozostali pasażerowie) nie dlatego, aby nęciła go przechadzka, ale dlatego, że droga była stroma i grząska, a uprząż i pojazd ciężkie. Konie zatrzymywały się już trzykrotnie, a raz stanęły w poprzek kolein, jak gdyby powodowane buntowniczym duchem próbowały zawrócić do Blackheath. Wszelako pocztylion i woźnica przy użyciu lejców i bata dowiedli wspólnymi siłami, że nietrudno podważyć słuszne skądinąd twierdzenie, jakoby zwierzęta miały rozum. Zaprzęg skapitulował i pokornie wrócił do roboty.

Ze zwieszonymi łbami i opuszczonymi ogonami konie szamotały się i ślizgały co chwila, jak gdyby nogi łamały im się w stawach. Ilekroć po krótkim odpoczynku woźnica zbierał wodze i powtarzał monotonnie: „Wio! Hej! Wio!”, prawy lejcowy potrząsał głową i wszystkim, co się na niej znajdowało, jak gdyby powątpiewał o możliwości wywindowania ciężkiego wehikułu na grzbiet wzgórza. Ilekroć prawy lejcowy robił taki hałas, pasażer wzdrygał się (jak przystało zdenerwowanemu pasażerowi) i tracił wątek myślowy.

Pierzasta mgła zalegała wszystkie zagłębienia i leniwie wspinała się po stoku, niby zły duch, co szuka i znaleźć nie może wytchnienia. Lepka, przejmująco zimna mgła sunęła przez powietrze tumanami, które doganiały się wzajemnie i prześcigały na podobieństwo fal zmętniałego morza. Była wystarczająco gęsta, aby przed blaskiem latarń osłonić wszystko z wyjątkiem samego dyliżansu i kilku jardów drogi. Opar ze zdrożonych koni łączył się z mgłą, co stwarzało złudzenie, że w taki właśnie sposób powstało całe wilgotne kłębowisko.

Oprócz interesującej nas osoby dwaj inni pasażerowie wlekli się obok pustego dyliżansu. Wszyscy trzej byli okutani wyżej uszu, a na nogach mieli podróżne buty z cholewami. Żaden z nich nie potrafiłby określić, jak tamci dwaj wyglądają, gdyż liczne okrycia i szale kryły ich wzajemnie zarówno przed zmysłem wzroku, jak i przed oczyma wyobraźni. W owe lata podróżni byli na ogół trwożliwi i unikali przygodnych znajomości, bo na gościńcu każdy mógł być rabusiem lub cichym wspólnikiem rabusiów. Ta ostatnia możliwość wydawała się szczególnie prawdopodobna, gdyż w niemal każdym przydrożnym zajeździe lub szynku krył się ktoś (od samego pana oberżysty do ostatniego popychadła ze stajni) pozostający na żołdzie tego czy innego herszta.

Takie mniej więcej niewesołe myśli snuł pocztylion dyliżansu, który piął się pod górę w okolicy Shooter w piątkową noc pod koniec listopada roku tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego. Pocztylion stał na swojej grzędzie przymocowanej do tylnej części wehikułu, przytupywał dla rozgrzewki, a czujnym wzrokiem i nie mniej czujną dłonią pieścił skrzynię na broń, gdzie nabita rusznica leżała na kilku nabitych pistoletach, te zaś spoczywały na podściółce z broni białej.

Niepokój pospolity w owych czasach towarzyszył zmierzającemu do Dover dyliżansowi: pocztylion podejrzewał pasażerów, a pasażerowie pocztyliona i siebie nawzajem, wszyscy podejrzewali wszystkich, a woźnica pewien był jedynie koni i z czystym sumieniem mógł poprzysiąc na Stary i Nowy Testament, że nie nadają się do dalszej drogi.

— Hej! Wio! — wołał woźnica. — Wio! Raz, a dobrze! Na samą górę! Wio! Bodaj to wszyscy diabli! Alem się z wami namordował! Joe!

— Aha? — ocknął się pocztylion.

— Która godzina?

— Co najmniej dziesięć po jedenastej.

— Do licha! Dziesięć po jedenastej, a my jeszcze pod Shooter. Hej! Wio! Bodaj to wszyscy diabli!

Prawy lejcowy dostał batem w chwili, gdy z powątpiewaniem potrząsał głową, szarpnął więc i pociągnął za sobą resztę zaprzęgu. Jeszcze raz dyliżans przyspieszył, a długie buty zatupotały żywiej u jego drzwiczek. Gdy wehikuł stawał, pasażerowie zatrzymywali się i zbijali w gromadkę. Gdyby w takiej chwili którykolwiek zaproponował drugiemu wspólny spacer przed końmi we mgle i ciemnościach, naraziłby się na to, że bez ostrzeżenia zostanie zastrzelony jako bandyta na publicznej drodze.

Ostatni zryw wciągnął pojazd na grzbiet wzgórza. Woźnica zatrzymał konie, aby dać im odpoczynek. Pocztylion zeskoczył ze swego miejsca, chcąc sprawdzić hamulce przed zjazdem i otworzyć drzwiczki dla podróżnych.

— Tsss, Joe! — syknął ostrzegawczo woźnica.

— Co nowego, Tom?

Obydwaj zaczęli nasłuchiwać podejrzliwie.

— Powiedziałbym, że koń zbliża się kłusem — oznajmił Tom.

— A ja powiedziałbym: galopem — uzupełnił Joe i opuściwszy posterunek przy drzwiczkach, zwinnie skoczył na grzędę. — Panowie! Stać! Rozkazuję w imieniu króla! — zawołał, odwodząc kurek rusznicy, i przyjął postawę obronną.

Pasażer, który ma w naszej opowieści niejaką rolę do odegrania, trzymał nogę na stopniu, dwaj pozostali następowali mu na pięty, gotowi szybko zająć miejsca. Po groźnym okrzyku pocztyliona pierwszy znieruchomiał z głową we wnętrzu pojazdu, drudzy — stojąc na gościńcu. Wszyscy przenieśli wzrok najpierw z Joego na Toma, potem z Toma na Joego i nadstawili uszu. Woźnica i pocztylion bacznie spojrzeli wstecz, a prawy lejcowy poszedł za ich przykładem, nie wyrażając tym razem powątpiewania.

Cisza nocna była tym bardziej martwa, gdy umilkł stukot i chrzęst ciężkiego wehikułu. Zdrożone konie dygotały lekko i drżenie to zdawało się udzielać dyliżansowi, jak gdyby był nadal w ruchu. Serca podróżnych biły silnie, niemal dosłyszalnie, lecz wszystkie te odgłosy potęgowały jedynie milczenie przywodzące na myśl ludzi zdyszanych i powstrzymujących oddech, ludzi, których krew pulsuje rytmem przyspieszonym od trwożnego oczekiwania.

Tętent galopującego konia zbliżał się szybko i coraz donośniej.

— Hej, tam! — huknął pocztylion najpotężniej, jak umiał. — Stój, bo strzelam!

Galop ustał raptownie, aż błoto zachlupotało, i w ciemnościach zabrzmiał głos mężczyzny:

— Czy to dyliżans do Dover?

— Nic ci do tego, bracie — odkrzyknął Joe. — A ty coś za jeden?

— Czy to dyliżans do Dover?

— Dlaczego pytasz?

— Mam interes do jednego pasażera.

— Jakiego pasażera?

— Do pana Jarvisa Lorry’ego.

Pasażer, który ma w naszej opowieści niejaką rolę do odegrania, zdradził niezwłocznie, iż usłyszał własne nazwisko. Pocztylion, woźnica i dwaj pozostali podróżni zerknęli nań nieufnie.

— Nie ruszaj no się, bracie — rzucił pocztylion pod adresem głosu dobywającego się z mgły — bo jak popełnię omyłkę, nie zdążę naprawić jej za twojego życia. Może pan Lorry sam porozumie się z tym człowiekiem.

— O co chodzi? — zapytał pasażer cokolwiek drżącym głosem. — Kto ma do mnie sprawę? Czy to Jerry?

— U licha — mruknął do siebie Joe. — Jeżeli to nawet Jerry, wcale nie podoba mi się jego chrypa. Stanowczo coś zanadto ochrypnięty.

— Tak, panie Lorry — odpowiedział głos.

— O co chodzi?

— Mam wiadomość dla pana. Od T. i Spółki.

— Pocztylionie, znam tego posłańca — oznajmił pan Lorry, schodząc ze stopnia, w czym pomogli mu (bardziej skwapliwie niż uprzejmie) dwaj towarzysze podróży, którzy błyskawicznie schronili się do wnętrza dyliżansu, zatrzasnęli za sobą drzwiczki i podnieśli okno. — Może się zbliżyć. Żadne niebezpieczeństwo nie grozi.

— Może i nie grozi — mruknął znów do siebie Joe. — Ale nie jestem tego całkiem pewien. Hej! Ty!

— Hej! Ty! — powtórzył Jerry głosem jeszcze bardziej ochrypłym niż wprzódy. — Czego chcesz?

— Możesz podjechać. Stępa! Rozumiesz? A jeżeli masz ostrza przy siodle, żebyś mi ich nie macał, bo się omylę i napakuję ci do łba ołowiu. Piekielny raptus ze mnie. Rozumiesz? No, zobaczymy zaraz, coś za jeden.

Z mglistych oparów wyłoniła się wolno sylwetka jeźdźca. Przystanął koło pasażera oczekującego przy drzwiczkach dyliżansu. Nachylił się w siodle i zerkając spode łba w stronę pocztyliona, wręczył panu Lorry’emu złożoną ćwiartkę papieru. Koń był spieniony, a bryzgi błota plamiły zwierzę i człowieka od podków po czubek kapelusza.

— Pocztylionie — odezwał się pan Lorry spokojnym, rzeczowym tonem.

— Słucham — odpowiedział zwięźle Joe, nie odrywając palca od cyngla rusznicy, a wzroku od podejrzanego posłańca.

— Nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo — powtórzył pan Lorry. — Jestem pracownikiem Domu Bankowego Tellsonów. Musiałeś chyba słyszeć o Domu Bankowym Tellsonów w Londynie? W sprawach firmy wybieram się do Paryża. Pięć szylingów na piwo. Mogę to przeczytać?

— Oczywiście, skoro wielmożny pan tak uprzejmie prosi. Tylko szybko, jeśli łaska.

Pasażer rozwinął kartkę i przy świetle latarni dyliżansu przeczytał zrazu cicho, następnie zaś na głos:

— „Czekać w Dover na mademoiselle”. Hm, jak widzisz, pocztylionie, list nie jest długi. Jerry! Powtórz moją odpowiedź: WRÓCONY ŻYCIU.

— To diablo dziwna odpowiedź — mruknął ochryple Jerry, prostując się w siodle.

— Powtórz ją tylko, a będą wiedzieli, że otrzymałem wiadomości tak niezawodnie, jak gdybym dał ci pokwitowanie na piśmie. No, ruszaj! A nie oszczędzaj konia w powrotnej drodze. Dobrej nocy, Jerry!

Z tymi słowy pan Lorry odemknął drzwiczki i wgramolił się do dyliżansu bez pomocy pasażerów, którzy przezornie ukryli w butach sakiewki i zegarki, obecnie zaś udawali, że drzemią, sądząc, iż wszystko inne jest ryzykiem.

Wehikuł znów ruszył ciężko pośród gęstych tumanów opadającej mgły. Pocztylion odłożył rusznicę do skrzyni na broń, uważnie zbadał wzrokiem zawartość tej skrzyni, zmacał tkwiące za pasem pistolety i wreszcie zajrzał do umieszczonej pod tylnym kozłem skrytki zawierającej nieco narzędzi, dwie pochodnie i puszkę z krzemieniem, hubką i krzesiwem. Dyliżans był w nie wyposażony, aby w razie gdy latarnie zawiodą z jakichś przyczyn, konduktor mógł zamknąć się we wnętrzu pojazdu i chroniąc słomę przed iskrami, postarać się o światło w stosunkowo niedługim czasie (przy odrobinie szczęścia — nawet w ciągu pięciu minut).

— Tom — zabrzmiało cicho nad dachem wehikułu.

— Co powiesz, Joe?

— Słyszałeś tę odpowiedź?

— Słyszałem, Joe.

— Zrozumiałeś co, Tom?

— Nic, Joe.

— A to się dobrze składa — mruknął pocztylion — bo i ja nic nic zrozumiałem.

Tymczasem Jerry został sam pośród mgły i mroków. Zeskoczył z siodła, nie tylko chcąc dać wytchnienie zdrożonemu koniowi, lecz również po to, by obetrzeć twarz i wylać co najmniej pół galona wody, która zebrała się w szerokim rondzie kapelusza. Przez chwilę stał z wodzami zarzuconymi na zbryzgane błotem ramię, a kiedy umilkł turkot dyliżansu i zaległa znów cisza nocy, odwrócił się i pieszo ruszył z góry.

— No, stara — mówił trochę do siebie, a trochę do swojej klaczy — po takim galopie z Temple Bar zaufam twoim nogom dopiero na równym gruncie. „Wrócony życiu”... Hm... Diablo dziwna odpowiedź. Oj, Jerry, Jerry! To całkiem nie w twoim guście. Gdyby wracanie do życia miało wejść w modę, ładnie by wyglądały, Jerry, twoje interesy.ROZDZIAŁ III

Cienie nocy

Wspaniały temat do rozważań daje zdanie, że człowiek stanowi nieprzeniknioną zagadkę dla wszystkich innych ludzi. Ilekroć przybywam nocą do wielkiego miasta, ulegam posępnym myślom, bo każdy z ciemnych, zabezpieczonych okiennicami domów kryje przecież własną tajemnicę, każdy pokój we wszystkich owych domach kryje własną tajemnicę, każde serce bijące w setkach tysięcy piersi jest pod wieloma względami tajemnicą nawet dla najbliższego mu serca. Ma to wymowę grozy, ma wymowę samej Śmierci! Nie wolno mi odwracać kart ulubionej księgi, którą kochałem i w swoim czasie spodziewałem się przeczytać do końca. Nie wolno spoglądać w bezdenne głębie wody, gdzie przy blaskach przelotnego światła widywałem niegdyś zatopione skarby i inne dziwy pogrzebane pod falami. Przesądzone było, że księga zamknie się na zawsze, gdy zdążę przebiec wzrokiem zaledwie stronicę. Przesądzone było, że woda zastygnie wiecznym lodem, gdy blaski rozjaśnią tylko jej powierzchnię, a ja zostanę na brzegu nieświadom sekretów. Mój przyjaciel nie żyje, mój sąsiad nie żyje, moja miłość, ukochanie mojej duszy, nie żyje. Śmierć umacnia i utrwala zagadkę, którą każda indywidualność nosi w swojej głębi i którą ja nosić muszę aż do końca moich dni. Czy jednak na licznych cmentarzach miasta moich codziennych wędrówek śpi ktoś w tajnikach swojej osobowości równie nieprzenikniony jak ja dla ruchliwych mieszkańców tego miasta albo też oni dla mnie?

Pod względem takiego przyrodzonego i godnego najgłębszej uwagi dziedzictwa konny posłaniec był równie bogaty jak król, jak premier, jak najzamożniejszy z londyńskich kupców. Podobnie rzecz się miała z trzema pasażerami zamkniętymi w ciasnym wnętrzu podskakującego na wybojach starego dyliżansu. Wzajemnie stanowili dla siebie tajemnicę tak całkowitą, jak gdyby każdy podróżował samotnie sześcio- lub sześćdziesięciokonną karocą przedzieloną od najbliższej obszarem całego hrabstwa.

Posłaniec wracał do Londynu swobodnym truchtem. Bardzo często wstępował do przydrożnych karczm, aby się napić, unikał wszakże rozmów, wolał osłaniać czoło kapeluszem i nie pokazywać oczu, co zresztą mogło im wyjść tylko na dobre — były bowiem czarne, pozbawione głębi w barwie czy może kształcie, osadzone wiele za blisko siebie, jak gdyby jedno obawiało się, że zostanie na czymś przyłapane, jeżeli oddali się zbytnio od drugiego. Oczy te świeciły ponuro pod starym kapeluszem przypominającym trójgraniastą spluwaczkę i nad ogromnym szalem, który osłaniając brodę i szyję, spływał niemal do kolan. Kiedy posłaniec wstępował do karczmy, aby się napić, unosił lewą ręką szal w chwili, kiedy prawą wlewał do ust trunek, i niezwłocznie maskował się ponownie.

— Nie, nie, Jerry — mamrotał po drodze, wracając ustawicznie do tego samego tematu. — To na nic! Nie dla ciebie interes. Całkiem nie godzi się z twoim fachem uczciwego rzemieślnika. Wrócony życiu! Słowo daję! Stary musiał nieźle pociągnąć z wieczora.

Biedny posłaniec tak medytował nad dziwacznym zdaniem, którym obarczono jego pamięć, że kilka razy uchylał kapelusza, aby podrapać się w głowę. Poza ciemieniem (wyłysiałym kępkami) włosy miał czarne, sztywne, najeżone, rosnące za nisko, prawie sięgające szerokiego, płaskiego nosa. Włosy te, jak gdyby kowalskiej roboty, podobniejsze były do żelaznych kolców na szczycie muru niż do normalnej ludzkiej czupryny. Najwytrawniejszy gracz w „barani skok” mógłby bez ujmy odmówić zabawy z panem Jerrym, uważając słusznie, że trudno znaleźć na świecie osobnika, który ustanowi niebezpieczniejszą przeszkodę.

Jerry człapał w stronę Londynu, wioząc zlecenie, które miał powtórzyć dozorcy nocnemu drzemiącemu w swojej budce przed drzwiami Domu Bankowego Tellsonów niedaleko Temple Bar, aby dozorca zaniósł je do wnętrza domu i powtórzył z kolei komuś znacznie ważniejszemu w bankowej hierarchii. Cienie nocy przybierały dla posłańca takie kształty, jakie nasuwało dziwaczne zdanie, a dla jego wierzchówki takie, jakie wynikały z jej osobistych powodów do niepokoju, które musiały być liczne, gdyż klacz boczyła się na widok każdego nowego cienia na gościńcu.

Tymczasem dyliżans odbywał nadal uciążliwą drogę i wioząc trzech towarzyszy podróży, z których każdy stanowił dla pozostałych zagadkę nie do rozwiązania, przechylał się, podskakiwał, trzeszczał i turkotał. Dla pasażerów cienie nocy układały się również w kształty, jakie podpowiadały wyobraźni zaspane oczy i leniwe myśli.

Należy przyznać, że Dom Bankowy Tellsonów zajmował poczesne miejsce we wnętrzu starego wehikułu. Związany z tym bankiem pasażer siedział z ręką wsuniętą w rzemienną pętlę, dzięki czemu nie bombardował swoim ciężarem sąsiada i na szczególnie dotkliwych wybojach nie spychał go w przeciwległy kąt głównego siedzenia. Drzemał, kiwał się z półprzymkniętymi oczyma i przy mdłym świetle latarń dyliżansu przenikającym przez małe okienka widział nie pękatą figurę towarzysza podróży, lecz Dom Bankowy Tellsonów, gdzie odbywały się wielkie transakcje. Chrzęst uprzęży wydawał się dźwiękiem monet, a w ciągu pięciu minut kasa honorowała więcej strat i wypłaciła więcej pieniędzy, niż zdołała wypłacić w ciągu czasu trzykrotnie dłuższego mimo rozległych krajowych i zagranicznych stosunków starej firmy. Następnie pasażer zszedł do bankowych piwnic, gdzie otwarły się przed nim wszystkie znane mu (a znał ich bardzo wiele) okute i tajemne schowki. Z wielkimi kluczami w ręku pan Lorry spacerował po podziemiach i przy nikłym płomyczku świecy upewniał się, że skarbiec jest równie bezpieczny, pewny, nienaruszony i cichy, jak w ten czas, gdy oglądał go po raz ostatni.

Jakkolwiek jednak bank prawie go nie opuszczał, a dylemat (niewyraźnie, niby ból złagodzony narkotykiem) towarzyszył stale, podróżny zdawał sobie sprawę z trzeciego nurtu wrażeń, który równolegle płynął pośród nocnych mroków. Pan Lorry wiedział, że musi odkopać kogoś z grobu, i wciąż go odkopywał.

Cienie nocy nie wyjaśniały, która z licznych pojawiających się twarzy jest właściwą twarzą człowieka pogrzebanego. Ale wszystkie te twarze zdawały się należeć do czterdziestokilkuletniego mężczyzny, a różniły się między sobą głównie uczuciami, jakie wyrażały, i stopniem upiornego wyniszczenia. Duma, pogarda, upór, poddanie, rozpacz, pragnienie walki następowały kolejno. Podobnie odmieniały się zapadłe policzki, trupia cera, wychudłe ręce i palce. Twarz wszakże była na ogół jedna i ta sama, i zawsze ocieniały ją przedwcześnie posiwiałe włosy. Sto razy drzemiący pasażer rzucał widmu pytanie:

— Kiedy cię pogrzebano?

— Blisko osiemnaście lat temu — brzmiała niezmienna odpowiedź.

— Utraciłeś wszelką nadzieję, że będziesz kiedyś odkopany?

— Od dawna.

— Wiesz, że zostałeś wrócony życiu?

— Tak ludzie mówią.

— A pragniesz żyć?

— Nie potrafię na to odpowiedzieć.

— Czy mam ci ją pokazać? Czy chcesz pójść ze mną, aby ją zobaczyć?

Odpowiedzi na to ostatnie pytanie bywały rozmaite i nawzajem sobie przeczyły.

Raz zdławiony głos szeptał:

— Poczekaj, zabić mnie może przedwczesne z nią spotkanie.

Innym razem potoki tkliwych łez towarzyszyły słowom:

— Prowadź mnie do niej.

Albo wreszcie odpowiedź brzmiała tonem niepewności i zdumienia:

— Nie wiem, kim jest ONA. Nic nie pojmuję.

Po takich urojonych dyskursach pasażer dyliżansu poczynał wyobrażać sobie, że kopie, kopie, kopie — raz łopatą, raz wielkim kluczem, raz gołymi rękoma — aby odgrzebać ową nieszczęsną istotę. Kiedy zaś znajdował ją wreszcie z twarzą i włosami umazanymi gliną, nagle rozsypywała się znowu w proch. Wówczas pasażer budził się i opuszczał okno, aby realizmem deszczu i mgły ostudzić rozpłomienione policzki.

Ale nawet wtedy, gdy otwartymi oczami oglądał deszcz i mgłę, i ruchome plamy świetlne z latarń, i przydrożny żywopłot umykający skokami — nawet wtedy nocne cienie z otwartej przestrzeni mieszały się z nocnymi cieniami z wnętrza dyliżansu. Pojawiał się prawdziwy dom bankowy z okolic Temple Bar, prawdziwe transakcje dnia ubiegłego, prawdziwe kasy i schowki pancerne oraz posłaniec wysłany śladem dyliżansu i odpowiedź udzielona mu ustnie. A pośród tego wszystkiego powstawała znowu upiorna twarz i rozmowa nawiązywała się od nowa:

— Kiedy cię pogrzebano?

— Blisko osiemnaście lat temu.

— A pragniesz żyć?

— Nie potrafię na to odpowiedzieć.

Pan Lorry zaczynał znowu kopać, kopać, kopać, póki niecierpliwy ruch jednego z towarzyszy podróży nie zwrócił mu uwagi, że wypadałoby jednak podnieść okno. Wówczas siadał wygodnie, wsuwał rękę w rzemienną pętlę i poczynał zastanawiać się nad dwoma śpiącymi sąsiadami, którzy jednak wymykali się z jego myśli i niknęli znów w banku i w grobie.

— Kiedy cię pogrzebano?

— Blisko osiemnaście lat temu.

— Utraciłeś wszelką nadzieję, że będziesz kiedyś odkopany.

— Od dawna.

Te właśnie słowa brzmiały mu wyraźnie w uszach — wyraźniej niż jakiekolwiek słowa, które słyszał w życiu — kiedy pan Lorry ocknął się i zobaczył, że rozproszyły się cienie nocy.

Opuścił okno i spojrzał na brzask nowego dnia. Przed sobą miał szmat zoranego pola i pług pozostawiony tam, gdzie ubiegłego wieczora wyprzęgnięto konie. Dalej sterczała kępa drzew, na której pozostało jeszcze wiele płomiennoczerwonych i złocistożółtych liści. Ziemia była wilgotna i chłodna, ale na czystym niebie słońce wschodziło jasno, pięknie i spokojnie.

— Osiemnaście lat! — westchnął pasażer, spoglądając na złocistą tarczę. — Zmiłuj się, miłosierny Stwórco dnia! Być pogrzebanym żywcem przez osiemnaście lat!ROZDZIAŁ V

Winiarnia

Duża beczka wina upadła i pękła na ulicy. Wypadek zdarzył się przy wyładunku furgonu. Beczka potoczyła się i rozpadła, gdy obręcze puściły. Leżała teraz na jezdni, tuż koło drzwi winiarni, podobna do zdruzgotanej skorupy orzecha.

W bezpośrednim sąsiedztwie wszyscy przerwali pracę albo próżnowanie, żeby przybiec na miejsce i napić się wina. Kanciaste, niekształtne kamienie bruku sterczące na wszystkie strony, jak gdyby jedynym ich zadaniem było okulawianie wszelkich żywych istot, tamowały strumyki płynu i zbierały go w niewielkie kałuże. Nad każdą, zależnie od jej rozmiarów, mniejszy lub większy tłumek kłębił się i rozpychał łokciami. Mężczyźni klękali i dłońmi złożonymi na kształt warząchwi czerpali wino; pili lub podawali schylonym kobietom, aby zdążyły skosztować, nim ciecz przesączy się między palcami. Inni — mężczyźni i kobiety — czerpali z kałuż wyszczerbionymi glinianymi kubkami albo moczyli w płynie zdjęte z niewieścich głów chustki, które następnie wyżymali do sucha nad ustami dzieci. Jedni budowali z błota małe nasypy, aby powstrzymać płynące potoczki. Inni, kierowani przez gapiów z okien na piętrach, biegali tu i ówdzie, chcąc wykorzystać strumyczki płynące w nowych kierunkach. Jeszcze inni zajmowali się beczką i z wielką satysfakcją wysysali lub nawet żuli sine i przepojone gęstymi mętami odłamki klepek. Ulica nie miała rynsztoków, którymi odpłynęłoby wino, toteż zebrano je całe, a wraz z nim tak wiele błota i śmieci, że ktoś nieobeznany z sytuacją mógłby uwierzyć w cudowne pojawienie się zamiataczy.

Podczas winnych igraszek uliczka dźwięczała śmiechem i chórem donośnych, rozbawionych głosów męskich, niewieścich i dziecięcych. W swawoli tej nie było ordynarnej zawiści, lecz pogoda i coś w rodzaju życzliwego koleżeństwa. Każdy z zainteresowanych starał się z kimś stowarzyszyć, co zwłaszcza pośród weselszych i bardziej lekkomyślnych wiodło do żartobliwych uścisków rąk, pocałunków i toastów, a nawet zbiorowych tańców w kręgach po kilkanaście osób. Kiedy wina zabrakło, a miejsca, gdzie go było najwięcej, dokładnie wygrabiono palcami — zbiegowisko rozproszyło się równie nagle i szybko, jak powstało. Człowiek, który porzucił piłę tkwiącą w klocu opałowego drewna, puścił ją w ruch ponownie. Jakaś kobieta wróciła do zostawionego na schodach sieni garnka z gorącym popiołem, którego ciepło miało łagodzić szarpiące bóle reumatyczne jej samej lub jej dziecka. Ludzie o gołych ramionach, wyblakłych włosach i trupich twarzach, którzy na światło zimowego dnia wychynęli z piwnic, odeszli teraz, aby znowu zstąpić pod ziemię. Posępny mrok, bardziej tam stosowny niż słoneczna radość, ponownie spłynął na scenę.

Wino było czerwone i splamiło ziemię wąskiej uliczki na Przedmieściu Świętego Antoniego w Paryżu, gdzie zostało rozlane. Splamiło również wiele rąk i twarzy, wiele bosych stóp i drewnianych chodaków. Dłonie tracza znaczyły czerwonymi piętnami odpiłowane szczapy. Na czole kobiety z niemowlęciem w ramionach został krwawy ślad od mokrej szmaty, którą znowu owinęła głowę. Ci, co połakomili się na odłamki klepek, mieli koło ust tygrysie pręgi, a jakiś umazany w ten sposób żartowniś w długiej szlafmycy włożonej na bakier zanurzył palce w przesiąkniętym winem błocie i nagryzmolił na murze: KREW. Cóż, bliskie były czasy, kiedy i taki płyn miał splamić kamienie bruku i niejednego z tych ludzi naznaczyć szkarłatnym piętnem.

Na razie błogosławione oblicze Świętego Antoniego spowijała znów chmura przepędzona na krótko promykiem słonecznej radości. Ciężka to była chmura, czarna. Majestat świętego miał licznych dworzan — zimno, brud, chorobę, ciemnotę, nędzę; potężni to magnaci, a najmożniejszy ten wymieniony na ostatnim miejscu. Ludzie mieleni i przemielani w straszliwym młynie (nie tym bajecznym, co starców odmieniał w młodzież) znajdowali się wokół. Drżeli na każdym rogu, wychodzili z każdej sieni, wyglądali z każdego okna, przemykali trwożliwie odziani w podszyte wiatrem szmaty i łachmany. Ci ludzie przeszli przez młyn, który z młodzieży czyni starców. Dzieci miały zgrzybiałe twarze i poważne głosy, a na ich twarzach i na twarzach ludzi dorosłych, i w każdej zmarszczce albo bruździe dziadów powtarzał się i wracał ustawicznie jeden znak: GŁÓD. Był wszędzie, wszędzie władał. Głód wyglądał z wysokich domów w postaci nędznej odzieży, co schła na żerdziach i sznurach. Głód patrzył z okien, gdzie wytłuczone szyby zastąpiono szmatami, słomą, deszczułkami i papierem. Głód wołał z każdej szczapy powiększającej szczupły stos napiłowany przez tracza. Głód zerkał z niedymiących kominów i z ulicznego bruku, na którym pośród śmieci nie było resztek jedzenia. Głód był wypisany na półkach piekarni, gdzie leżało niewiele małych bochenków bardzo lichego chleba, i w kramie wystawiającym na sprzedaż cienkie kiełbaski z mięsa zdechłych psów. Kości głodu chrzęściły pośród kasztanów pieczonych w przenośnym piekarniku. Głód skwierczał na patelniach, na których w kilku kroplach starej oliwy smażyły się ziemniaki za parę groszy.

Wszystko dokoła godziło się z głodem, wszystko doń pasowało. Wąska, kręta uliczka pełna śmieci i smrodu łączyła się z siecią innych równie wąskich i krętych uliczek. Wszystkie były zaludnione przez motłoch w łachmanach i szlafmycach, wszystkie cuchnęły łachmanami i szlafmycami, wszystkie roiły się tłumem żywych istot o posępnym i chorowitym wyglądzie. Ale w upiornej atmosferze czuć było myśli dzikiego zwierza, co do ostatka wierzy, że może wyrwać się z matni. Pośród zapadłych, wygłodniałych oczu nie brakowało takich, co płoną żywym ogniem. Nie brakowało także zaciśniętych warg pobielałych od słów, które powstrzymują, nie brakowało czół pomarszczonych jak szubieniczne sznury od rozważań o stryczku, na którym można zawisnąć albo innych wieszać. Szyldy wiszące nad niemal wszystkimi warsztatami czy sklepami stanowiły posępne ilustracje NĘDZY. Rzeźnik i masarz malowali najnędzniejsze ochłapy mięsa, piekarz tylko małe i liche bochenki chleba. Wyobrażeni nad winiarnią mężczyźni pijący wokół stołu pochylali się nad skąpymi miarkami wina albo piwa i zdawali się szeptać między sobą tajemniczo. Nic nie wyobrażało stanu kwitnącego z wyjątkiem narzędzi i broni, ale noże i siekiery płatnerza były połyskliwe i ostre, młoty kowala — ciężkie, a broń palna rusznikarza sprawiała naprawdę mordercze wrażenie. Krzywe kamienie bruku obfitującego w niewielkie zbiorniki błota i wody nie przechodziły w chodnik, lecz sięgały sieni domów. Rynsztok (który pominięto wyżej) biegł środkiem ulicy, ale woda płynęła nim jedynie po ulewnych deszczach i wtedy często wdzierała się do domów. Wzdłuż ulic w znacznych odstępach znajdowały się stare latarnie. Wieczorami latarnik opuszczał je, by zapalić, następnie zaś windował znowu za pomocą liny i bloku. Wówczas liche knoty migotały mgliście i blado niby światła okrętu na morzu. Nie brak prawdy w tym porównaniu, bo Święty Antoni był jak zbłąkany okręt, którego załodze grozi niebezpieczeństwo burzy. Zamieszkujące tę dzielnicę strachy na wróble — głodne i bezczynne — od dawna przyglądały się pracy latarnika i stopniowo dojrzewał w nich pomysł udoskonalenia jego metod. Przychodziło im do głowy, że lampy można zastąpić ludźmi, których będzie się windować w górę przy użyciu bloku i liny, by świecili nad nędzą swoich bliźnich. Ale czas ów nie nadszedł jeszcze. Rajskie ptaki odziane w barwne pióra i wywodzące słodkie trele nie słyszały i nie widziały ostrzeżeń, toteż wszystkie wiatry, które dęły nad Francją, szarpały ludzkie łachmany.

Winiarnia zajmowała sklep narożny i prezentowała się znacznie lepiej niż inne pobliskie przedsiębiorstwa, a jej właściciel ubrany w żółtą kamizelkę i zielone spodnie do kolan stał w progu i przyglądał się zbiegowisku z racji rozlanego wina.

— Nie moja strata — mruknął wreszcie. — Zawinili ludzie dostawcy. Przywiozą drugą beczkę.

W tej chwili spostrzegł wysokiego żartownisia piszącego swój żart na ścianie i zawołał pod jego adresem:

— Hej, Gaspard! Co tam wyrabiasz?

Drab wskazał napis i, jak to się często zdarza żartownisiom, zrobił wielce znaczącą minę, lecz spudłował kompletnie, co również zdarza się często żartownisiom.

— No i co? Uciekłeś ze szpitala wariatów? — burknął szynkarz i szybko przeciąwszy jezdnię, zamazał dowcip garścią błota. — Co za sens paskudzić mury przy publicznej drodze? Powiedz no, nie znasz lepszych miejsc, w których warto wypisywać takie słowa?

Opuścił rękę (tę nieumazaną błotem) i przypadkiem lub rozmyślnie położył dłoń na sercu żartownisia, który zwinnie wyskoczył w górę i zrzuciwszy wierzgnięciem jeden chodak, stanął w tanecznej pozie z owym chodakiem w ręku. Wyglądał w tej chwili na niebezpiecznego żartownisia o nienasyconym, można by rzec, wilczym apetycie.

— No dobrze, dobrze — skarcił go szynkarz. — Włóż trzewik i daj spokój przedstawieniu. A wino nazywaj winem. Rozumiesz?

Udzieliwszy tej rady, wytarł zabłoconą rękę o ubranie żartownisia (co było sprawiedliwe, bo ubrudził się z jego winy), po czym przeciął znów jezdnię i zniknął za drzwiami winiarni.

Szynkarz ów był trzydziestoletnim mężczyzną o byczym karku, marsowej minie i niewątpliwie ognistym temperamencie, bo mimo chłodu surdut zarzucił tylko na ramiona. Rękawy koszuli miał podwinięte, a krzepkie śniade ręce obnażone do łokci. Na głowie nie nosił też niczego prócz z lekka falujących, krótko przystrzyżonych ciemnych włosów. Był brunetem o ciemnej cerze, a oczy miał duże, wyraziste i rozstawione szeroko jak u ludzi śmiałych. Sprawiał wrażenie prawdziwego mężczyzny o pogodnym, lecz stanowczym usposobieniu, człowieka silnej woli, świadomego swoich celów, człowieka, którego niebezpiecznie spotkać, gdy biegnie przesmykiem między przepaściami, bo nic nie potrafi zawrócić go z drogi.

Madame Defarge, żona szynkarza, siedziała w winiarni za ladą, kiedy jej mąż wrócił z ulicy. Była to tęga kobieta mniej więcej w wieku męża. Miała bystre oczy, które rzadko zdawały się patrzeć na cokolwiek, duże dłonie, wiele pierścionków na palcach, stanowczą twarz o grubych rysach i nadzwyczaj opanowane maniery. Madame Defarge była wrażliwa na chłód, otulała się więc futrem, a głowę okręcała kilkoma jaskrawymi szalami, nie tak jednak dokładnie, by zasłonić duże kolczyki. Przed nią leżała robota na drutach, porzucona chwilowo, gdyż madame Defarge czyściła zęby wykałaczką. Była całkowicie pochłonięta tą czynnością i prawy łokieć podtrzymywała lewą dłonią. Nie odezwała się, kiedy ujrzała przed sobą małżonka i władcę, tylko zakasłała dyskretnie i odrobinę szerzej rozchyliła powieki o gęstych czarnych rzęsach. Ta kombinacja sygnałów miała oznaczać, że monsieur Defarge powinien rozejrzeć się po sali, bo podczas jego nieobecności klientela powiększyła się o kogoś obcego.

Posłuszny szynkarz powiódł dokoła wzrokiem i w kąciku spostrzegł starszawego dżentelmena, który dotrzymywał kompanii młodej pannie. W winiarni nie brakło innych gości, dwaj grali w karty, dwaj inni w domino, trzej stali przed ladą i bez pośpiechu sączyli skąpe miarki wina. Monsieur Defarge wszedł za ladę i w tym momencie zauważył, że starszawy dżentelmen spojrzał na młodą pannę z taką miną, jakby chciał powiedzieć: „Oto nasz człowiek”.

— A cóż, u diabła, wy tutaj robicie? — mruknął do siebie monsieur Defarge. — Nie znam was.

Udawał jednak, że nie dostrzega obcej pary, i przyłączył się do rozmowy trzech klientów popijających przy ladzie.

— Co słychać, Jakubie? — zagadnął jeden z nich szynkarza. — Rozlane wino wychłeptane?

— Do ostatniej kropelki, Jakubie.

Słysząc tę wymianę imion, madame Defarge, która nadal czyściła zęby wykałaczką, po raz drugi zakasłała dyskretnie i odrobinę szerzej rozchyliła powieki.

— Rzadko się zdarza — podjął drugi klient, zwracając się również do Defarge’a — by takie bydło zaznało smaku wina albo czegokolwiek z wyjątkiem razowego chleba i śmierci. Prawda, Jakubie?

— Prawda, Jakubie — powtórzył gospodarz.

Madame Defarge troskliwie wykłuwała zęby, lecz po drugiej wymianie imion znowu zakasłała dyskretnie i odrobinę szerzej rozchyliła powieki.

Trzeci z klientów odstawił pusty kubek i powiedział z kolei, co miał do powiedzenia:

— Hm, tym gorzej! Bydło ma zawsze w ustach gorzki smak, niesłodki pędzi żywot. Może nie mam racji, Jakubie?

— Masz rację, Jakubie — padła odpowiedź twierdząca.

W chwili gdy madame Defarge odkładała wykałaczkę, trzecia wymiana imion skłoniła ją do zupełnego otwarcia oczu i poruszenia się na krześle, aż spódnice zaszeleściły.

— Bodaj to licho! Zapomniałem — mruknął monsieur Defarge. — Panowie, moja żona.

Trzej klienci zdjęli kapelusze i zamaszyście ukłonili się małżonce gospodarza, ta zaś odpowiedziała lekkim pochyleniem głowy i wymownym spojrzeniem. Następnie od niechcenia przebiegła wzrokiem salkę, ujęła w ręce robotę na drutach i poświęciła się jej z wielkim skupieniem i spokojem ducha.

— Żegnam panów. Moje uszanowanie — powiedział szynkarz, nie odrywając wzroku od żony. — Urządzony po kawalersku pokój, o który dopytywali panowie, kiedy stąd wychodziłem, można obejrzeć w każdej chwili. Znajduje się na piątym piętrze, a drzwi na klatkę schodową są po lewej stronie podwórka, o, tutaj — dodał, wskazując kierunek ręką — tuż obok okna mojego zakładu. Ach, prawda! Teraz sobie przypominam. Jeden z panów był tam już w swoim czasie, może więc wskazać drogę. Moje uszanowanie. Żegnam panów.

Klienci zapłacili za wino i bez pośpiechu wyszli z winiarni. Defarge przyglądał się bacznie żonie i jej robocie na drutach, gdy nieznany starszy pan opuścił swój kącik i poprosił gospodarza o kilka słów na osobności.

— Z miłą chęcią, łaskawy panie — odparł szynkarz i spokojnie powiódł go kilka kroków w stronę drzwi.

Rozmowa była krótka, lecz niewątpliwie bardzo rzeczowa. Już po pierwszych słowach gospodarz wyprostował się i począł słuchać ze skupieniem. Nim upłynęła minuta, twierdząco skinął głową i wyszedł na ulicę, a starszy dżentelmen wezwał gestem młodą pannę i wraz z nią pospieszył śladem gospodarza. Pani Defarge zwinnie poruszała drutami. Czoło miała zmarszczone i wzrok opuszczony. Zdawała się nie widzieć nikogo i niczego.

Opuściwszy winiarnię, pan Jarvis Lorry i panna Manette spotkali się z gospodarzem przy drzwiach, które tak niedawno wskazywał trzem swoim klientom. Z małego cuchnącego podwórka wiodły one na klatkę schodową wspólną dla kilku wysokich kamienic zamieszkanych przez znaczną liczbę lokatorów. W mrocznej, brukowanej cegłami sieni, u stóp brudnych ceglanych stopni monsieur Defarge przykląkł na jedno kolano i podniósł do ust dłoń córki dawnego pana. Był to pokłon uniżony, lecz oddany bez uniżoności, a co więcej, w ciągu kilku sekund monsieur Defarge zmienił się uderzająco. Przestał się uśmiechać i straciwszy pozory dobrotliwej pogody, stał się człowiekiem tajemniczym, gniewnym, niebezpiecznym.

— Bardzo to wysoko i droga dosyć niewygodna. Radzę zaczynać powoli — rzucił opryskliwie pod adresem pana Lorry’ego, gdy zaczynali wspinać się na schody.

— Czy on jest sam? — szepnął pan Lorry.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: