Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowieści Zuzanny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 lipca 2021
Ebook
29,90 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Opowieści Zuzanny - ebook

Zuzanna, urodzona na Kresach Wschodnich, doskonale pamięta realia sprzed wojny oraz jej pierwszych lat. O późniejszej ucieczce, tułaczce, wreszcie niechlubnych latach komunizmu w Polsce, opowiada wnukowi, Arturowi. Chłopak przekonuje się, jakie ma szczęście, żyjąc w czasach znacznie spokojniejszych od czasów wojennych.

Historia Zuzanny z przeszłości, o poszukiwaniu miłości i mozolnym budowaniu rodzinnego szczęścia, przeplata się z losami Artura w czasach obecnych. Czy i jego wreszcie spotka szczęście? Czy odnajdzie swoją miłość? Kim stanie się dla niego Ania, zwana przez chłopaka przekornie „Czupurkiem”?

Piękna historia o przeplatających się ze sobą losach, trudnych przeszkodach do pokonania i o miłości, która scala wszystko w jeden piękny obraz.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8195-637-6
Rozmiar pliku: 847 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

***

Park tej jesieni wyglądał wyjątkowo cudownie. Prawdopodobnie zawdzięczał to ciepłej słonecznej pogodzie, która przez trzy październikowe tygodnie codziennie cieszyła swoją łaskawością ten pędzący w nieznane świat. Drzewa mieniły się wszystkimi barwami tęczy, a najwięcej było żółcieni i karminowych czerwieni, dodatkowo rozświetlonych wczesnopopołudniowymi promieniami słońca, które to wygrywały walkę z mniej ekspansywnymi brązami i ciemnymi zieleniami. Świergot ptaków burzył panującą wokoło ciszę, dzięki czemu od strony widocznej w oddali ulicy nie docierały do przechodniów żadne dźwięki samochodowych silników. Ciepło przyjemnie rozgrzewało spacerowiczów, którzy porozpinawszy kurtki, wystawiali swe twarze w kierunku słońca, chłonąc być może ostatnie jego promienie tej jesieni.

Artur szedł wolno szeroką alejką, dostosowując swój krok do drobnych kroczków stawianych przez starszą panią, która trzymając jego ramię, rozglądała się wokoło z nieukrywanym zachwytem.

– Zobacz, jak tu jest pięknie – odezwała się, przerywając panującą między nimi ciszę. – Uwielbialiśmy z dziadkiem spacerować tymi alejkami. A kiedy jeszcze Foksia z nami była, dziadek zawsze rzucał jej jakiś patyk, o tam, na tę polanę. – Wskazała palcem na rozległy trawnik przed nimi. – A psina ganiała za nim do upadłego. Była niezmordowana!

Babcia Zuzanna uśmiechała się łagodnie. Artur wiedział doskonale, że w tej chwili widzi tam, przed sobą, swego ukochanego męża i ganiającego za patykiem skocznego foksteriera.

– Tęsknisz za nim? – zadał pytanie, które właściwie było retoryczne, doskonale znał odpowiedź.

Starsza pani kiwnęła głową.

– Myślę o nim codziennie. Każdego dnia zdarzy się coś, jakaś drobna sprawa, która mi o nim przypomni. A to banalny gest zauważony u kogoś nieznajomego, a tak bardzo przypominający jego ruchy, a to śmiech zasłyszany podczas stania w sklepowej kolejce, a to znowu powtórka programu telewizyjnego, który lubiliśmy razem oglądać…

Westchnęła, ale jej twarzy nie opuszczał łagodny uśmiech.

– Wiesz, babciu… ja właściwie niewiele wiem o twojej przeszłości. Pojedyncze informacje, których nie jestem w stanie złożyć w całość. Chciałbym usłyszeć więcej. O tobie, twojej rodzinie, dzieciństwie; o tym, jak poznałaś dziadka…

– Hmm… – Babcia pokiwała głową, zamyślona. – A nie znudzi cię ta opowieść? To naprawdę długa historia, tak jak długie jest moje życie.

– Mam czas, nigdzie mi się nie spieszy. Jak nie skończysz jej dzisiaj, to dokończysz jutro, pojutrze, za miesiąc. Mamy czas…ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wspomnienia… Jak dobrze, że chociaż one jej zostaną. Wróciła do wczesnego dzieciństwa, do momentu, w którym jej pamięć zaczęła cokolwiek rejestrować. Przypominała sobie opowieści rodziców o nich samych, ich rodzinach, korzeniach… Jak ten czas szybko mija. Żyjesz, męczysz się, radujesz, tworzysz coś, poznajesz nowych ludzi, zakładasz rodzinę, rodzisz dzieci, a potem… Pogrzeb… posprzątane, pozamiatane, nie ma człowieka.

***

Dawno, dawno temu…

Jej mama miała na imię Ewa.

Jak ta pierwsza kobieta stworzona z żebra Adama. Ewa Rechul. Skąd takie nazwisko, nikt w rodzinie nie wiedział. Krążyły przypuszczenia, że wzięło się od Szkotów, którzy kiedyś tam w przeszłości osiedlili się w okolicach podwarszawskich Lasek, ale ile było w tych rodzinnych legendach prawdy, trudno zweryfikować. Mała Rechulówna urodziła się w tysiąc dziewięćsetnym roku, w Laskach właśnie, z donośnym krzykiem rozpoczynając nowe stulecie. Zuzanna nie wiedziała wiele o rodzinie mamy, zupełnie nie znała jej rodziców ani rodzeństwa. Zresztą niewiele się o nich w domu mówiło. Zastanawiała się nawet, dlaczego nie utrzymywali kontaktów z tymi krewnymi, ale rodzice zawsze pomijali jej pytania milczeniem albo zmieniali temat rozmowy.

Kiedy Ewa była dzieckiem, przenieśli się w okolice Lwowa. I właśnie w pociągu powrotnym do domu ze Lwowa poznała swego przyszłego męża. Oczarował ją od pierwszej chwili. Był wysoki, przystojny, elegancko ubrany w doskonale skrojony garnitur, białą koszulę i modny krawat, w ręce trzymał nowy kapelusz. Jednak nie postura i świetny wygląd, a sumiaste wąsy przykuły jej uwagę. Nosił je zresztą przez całe życie w hołdzie Józefowi Piłsudskiemu, jego imiennikowi, który to w rodzinie Józefa Barana był bezwarunkowo czczony i podziwiany.

– Panienka tak sama podróżuje? – zagadnął ją po dłuższej chwili dyskretnego przyglądania się.

Ewa spojrzała nieśmiało na mężczyznę i nie odważywszy się podtrzymywać rozmowy, skinęła jedynie głową, a na jej urodziwą buzię wpełzł młodzieńczy rumieniec.

– Chodzi panienka we Lwowie do szkół? – kontynuował, niezrażony jej milczeniem.

– Tak… Uczyłam się krawiectwa – wyszeptała. – Właśnie zdałam egzaminy końcowe i wracam do domu.

Spuściła wzrok i nieświadomie miętosiła w dłoniach bawełniane kremowe rękawiczki, tak modne tej wiosny, które dopiero co zakupiła na bazarze we Lwowie za zaoszczędzone parę groszy.

– A gdzie panienka mieszka, jeżeli można spytać? – Józef nie dawał za wygraną. Nie dało się ukryć, że dziewczyna wpadła mu w oko.

– Nie mogę rozmawiać z nieznajomymi, pan wybaczy. – Ewa, pouczana wielokrotnie przez matkę i nauczycielki, usiłowała zachowywać się jak przystoi młodej pannie.

– Zatem pozwoli panienka, że się przedstawię. Józef Baran, mistrz młynarski z Ludwikówki.

Uniosła głowę i spojrzała na niego uważniej. „Fiu, fiu… – pomyślała. – Mistrz młynarski, nie byle kto. Dlatego taki z niego elegancik, stać go na taki garnitur”.

– W Bubryce – sama nie wiedziała, dlaczego odpowiada temu człowiekowi. Chyba dlatego, że było w nim coś, co wzbudzało zaufanie. Jakaś powaga, duma… Podobieństwo do Piłsudskiego? – Mieszkam w Bubryce, a na imię mam Ewa.

Rodzina Józefa pochodziła prawdopodobnie ze starej szlachty zagrodowej, ale czy rzeczywiście tak było? Takie informacje przynajmniej przekazywano między sobą wśród krewnych. Niezaprzeczalnie jednak byli rodziną bardzo dumną i hołdującą tradycjom patriotycznym. W domach wszystkich czterech braci wisiały portrety Piłsudskiego, a w przeszłości męscy członkowie rodziny Baranów nie poskąpili swojej krwi w walce z zaborcą.

Dziadek Józefa, mieszkaniec Królestwa Polskiego, biorący czynny udział w powstaniu listopadowym, kiedy to naród stanął zbrojnie do walki przeciwko Imperium Rosyjskiemu, w obawie przed grożącymi represjami tuż po jego upadku – śmiercią w najgorszym wypadku, a zsyłką na Sybir – w najlepszym, w tysiąc osiemset trzydziestym pierwszym roku zmuszony był wraz z rodziną uciekać ze swych rodzinnych stron. Wielu uczestników powstania osiedliło się w tym czasie w Galicji Wschodniej – zaborze austriackim. Na szczęście prześladowania ze strony Austriaków nie były tak dokuczliwe, a dziadek i jego rodzina pragnęli jedynie zaznać wreszcie spokoju.

Osiedlili się w niewielkiej Ludwikówce, miejscowości w okolicach Rohatyna, powiatowego miasta położonego między Lwowem a Stanisławowem, gdzie zamieszkiwali do chwili pamiętnego spotkania Ewy i Józefa w pociągu jadącym na trasie Lwów–Rohatyn. Ta niewielka osada była idealną przystanią dla uciekinierów z zaboru rosyjskiego. Znajdowało się tam wszystko, co udręczonym powstańcom było potrzebne do wygodnego życia: szkoła, kościół, młyn, sklepy. I spokój.

Józef pochodził z wielodzietnej rodziny, w której wszyscy męscy potomkowie posiadali wykształcenie rzemieślnicze. A nie było to byle co w tamtych czasach, zapewniało im i ich rodzinom dostatnie życie. Poza tym interesowali się historią, polityką, udzielali się w życiu publicznym, brali udział w regularnych spotkaniach w swoich cechach rzemieślniczych. A i nosili się godnie, zawsze zadbani, na specjalne okazje i wyjścia odziani w garnitury, z elegancko wywiązanymi pod szyją krawatami. Do tego mężczyźni odziedziczyli po dziadku powstańcu wysoką, dobrze zbudowaną sylwetkę, a ciężka praca wyrobiła w ich ciałach doskonale zarysowane mięśnie. Mogli się podobać płci przeciwnej, oj mogli. Byli jak ta opoka, fundament pod przyszłe życie.

Ojciec Józefa był właścicielem młyna, on sam i jego brat Ludwik byli również młynarzami, Stanisław – krawcem, który szlify w tym fachu zdobywał w Paryżu, natomiast Karol zajmował się budową dróg. Nie byli zwykłymi robotnikami czy też rzemieślnikami, o nie! Specjalizowali się w swoich dziedzinach, a to się wtedy liczyło. Mieli jeszcze dwie siostry, które wyszły dobrze za mąż i nie narzekały na swój byt.

Czym Józef zdołał przekonać do siebie nieśmiałą Ewę? Być może serdecznością, bezpośredniością, a może oczarował ją swoim wyglądem? Kto to wie? Czasem trudno jednoznacznie określić, jakie cechy drugiej osoby sprawiają, że czujemy do niej sympatię, zakochujemy się w niej czy też dla odmiany pałamy do niej niechęcią lub wręcz nienawiścią. Był starszy od Ewy o jedenaście lat, urodzony w tysiąc osiemset osiemdziesiątym dziewiątym roku, niejedno już zdążył przeżyć. Podobnie jak jego dziadek walczył o wolność ojczyzny. Podczas pierwszej wojny światowej przebył długą drogę jako żołnierz Legionów Polskich pod wodzą Józefa Piłsudskiego, a kiedy wojna się skończyła, mając trzydziestkę na karku, poczuł, że już najwyższy czas się ustatkować, założyć rodzinę i stać się nobliwym obywatelem Ludwikówki.

Już po kilku dniach od ich pamiętnej podróży pociągiem zjawił się w domu Ewy w Bubryce. Nie wiedział, gdzie jej szukać, nie znał nawet jej nazwiska. Ale… koniec języka za przewodnika. W pobliskim sklepie o nazwie Skład Towarów Mieszanych wypytał o młodą, uroczą dziewczynę o imieniu Ewa, która dopiero co zakończyła naukę krawiectwa i wróciła ze Lwowa do domu. Kilka kobiet robiących zakupy, zaciekawionych nowym przybyszem, usłużnie udzieliło mu wszelkich potrzebnych informacji i po kwadransie, odprowadzany kilkoma parami ciekawskich oczu, ruszył w stronę domu dziewczyny.

Rodzice Ewy nie byli zachwyceni niespodziewanym pojawieniem się nieznanego mężczyzny; Ewa słowem nie wspomniała o nawiązanej w pociągu znajomości. Mama by tego z pewnością nie pochwaliła. Jednak… cóż mieli robić, nie wypadało zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, tym bardziej że przybyły wyglądał dostojnie i wręczył paniom piękne bukiety kwiatów; mniejszy dla mamy, większy, z karminowych róż, dla Ewy. Jeszcze nigdy nikt nie podarował jej tak pięknej wiązanki!

Zuzanna nie wiedziała, czy tym Józef przekonał do siebie dziewczynę, czy też swoją cierpliwością i uporem… Podobnie jak kropla drąży skałę, tak on „wychodził” sobie to małżeństwo.

Po ślubie zamieszkali w Ludwikówce, tam na świat przyszło pięcioro ich dzieci: Janina, Mieczysław, Rozalia, Aniela i ostatnia, zupełnie nieplanowana – właśnie ona, Zuzanna. Wszystkie porody oczywiście odbyły się w domu, z nieocenioną pomocą miejscowej akuszerki. Józef, już teraz ojciec i głowa rodziny, dostał pracę w rohatyńskim młynie jako specjalista od „maszynerii”. Sam Rohatyn był w tych czasach istnym narodowym tyglem, mieszaniną wielu nacji. Zamieszkiwali w tym miasteczku i okolicach w przeważającej liczbie Ukraińcy, ale też Polacy, Żydzi, Niemcy, Ormianie, nawet Grecy i Austriacy. Za zaoszczędzone pieniądze rodzice Zuzanny wybudowali dom niedaleko od przedmieść Rohatyna, które to nazywano Babińcami, a nazwa tych terenów pochodziła prawdopodobnie od czasów pogańskich, kiedy to na tym właśnie obszarze stać miała świątynia poświęcona czci bogini Lady lub Baby. W sąsiedztwie Babińców było Podwinie, niewielka wieś, prawie łącząca się z przedmieściem – tam właśnie powstał dom rodzinny Baranów. Budynek postawiono, wykończono część pomieszczeń, wstawiono okazałe weneckie okna, ale wiele jeszcze było do zrobienia, kiedy nagle wybuchła druga wojna światowa. Musieli zamieszkać w niewykończonym domu, ale cóż było robić.

Wojna zmieniła wszystko…

Zuzanna, o dziwo, pamiętała wiele z okresu dzieciństwa. Pomimo że przyszła na świat krótko przed wybuchem wojny, siódmego maja tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku, to w rozmowach z siostrami, kiedy to przekomarzały się, która więcej zachowała w pamięci z tamtych lat, ona zawsze wiedziała najwięcej, potrafiła przypomnieć sobie największą ilość szczegółów, pamiętała najwięcej nazwisk. Zawsze z nimi wygrywała, kiedy żartobliwie licytowały się zasobami swojej pamięci. Wspominała przedszkole w Podwiniu, do którego chodziła z dziećmi ukraińskimi, zaprzyjaźnionego leśniczego Polaka, z którego rodziną spotykali się od czasu do czasu. Przypominała sobie opowieści starszego rodzeństwa o szkole, gdzie w ławkach siedzieli z małymi Ukraińcami, językiem nauczania był polski, ale dodatkowo wszyscy, bez względu na narodowość, uczyli się także ukraińskiego i z tego przedmiotu mieli ocenę na cenzurce. Nie było jeszcze wtedy tej nienawiści, która już wkrótce miała doprowadzić do tylu tragedii. Dzieci różnych narodowości bawiły się ze sobą, odwiedzały się w swoich domach; najlepsza koleżanka Zuzi miała na imię Oksana, była właśnie Ukrainką. Dziewczynki stały się nierozłączne. Raz nawet najmłodsza Baranówna została przez nią zaprowadzona do cerkwi, gdzie wystrój i śpiewy wprawiły ją w niewyobrażalny zachwyt. Dla odmiany pierwszą miłością jej najstarszej siostry, Janki, był młody przystojny Ukrainiec, który w późniejszych latach uratował życie całej rodziny, usuwając ich potajemnie z listy skazanych na zsyłkę na Syberię. A z kolei średnia z sióstr, Rozalia, przez wszystkich nazywana Różyczką, przyjaźniła się z córką rabina, małą Żydówką Ryfką.

Zuzanna pamiętała Czartową Górę, która widoczna była z Rohatyna i Podwinia, a o której wśród dzieciaków krążyły legendy i którą to wzajemnie się straszono. A skąd taka nazwa? O tym dowiedziała się dopiero później, kiedy będąc już panienką, przeczytała w jakichś mądrych książkach wpis księdza Benedykta Chmielowskiego, zasłużonej dla miasta przed wiekami postaci, który w jednej z pierwszych polskich encyklopedii Nowe Ateny tak to pisał o tej tajemniczej górze: Na samą Wielkanoc roku 1650, ósmego kwietnia, przed wojną pod Beresteczkiem z Kozakami, z miejsca na miejsce przeniesiono, bo czarci tą górą Rohatyn miasto chcieli przywalić, tylko kur zapiawszy, mocy im ujął.

Siedemnastego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku do Rohatyna wkroczyli Rosjanie. Zuzanna nigdy nie zapomni tego strachu, który zapanował wśród Polaków, zatroskania i smutku na twarzach jej rodziców. Wkrótce z pomocą Ukraińców okupanci tworzyli listy Polaków skazanych do wywiezienia na Sybir. Za co? Ano tylko za to, że byli Polakami, a pretekst wystarczył byle jaki, kto się tam wtedy przejmował uzasadnianiem takich decyzji. Była wojna, był okupant i byli ludzie, którzy stali się niewygodni. Na pierwszy ogień poszła oczywiście polska inteligencja, kolejnymi byli co majętniejsi Polacy, a w dalszym szeregu zwykłe polskie rodziny.

Baranowie także znaleźli się na liście.

***

Wiośnie tysiąc dziewięćset czterdziestego roku nie było śpieszno, aby okazać się światu w całej swej krasie. Na dworze w dalszym ciągu panował chłód, tu i ówdzie na polach nadal zalegały łaty brudnego śniegu.

Pewnego wieczoru ktoś zapukał do domu Baranów.

Wszyscy spojrzeli po sobie w popłochu. Na zewnątrz ujadały psy, wiatr gwizdał w kominie.

– Otwórzcie, to ja, Maksym, nie bójcie się! – Zza drzwi rozległo się wołanie.

– To Maksym! Niech tata otworzy! – Janka poderwała się z krzesła.

Maksym był Ukraińcem, przystojnym dziewiętnastolatkiem, w którym skrycie podkochiwała się najstarsza z sióstr, szesnastoletnia Janka. A wszystko wskazywało na to, że i chłopak nie był obojętny na jej wdzięki.

Ojciec ciężko wstał zza stołu i ruszył do drzwi. Był bardzo zmęczony. Po dwanaście godzin pracował w rohatyńskim młynie.

– Dobryj weczir – odezwał się gość.

– Dobry wieczór – odpowiedział Józef. – Co was sprowadza do naszego domu?

– Możemy porozmawiać? – zapytał nieśmiało chłopak.

– Czemu nie? Napijecie się herbaty? – Gestem zaprosił przybysza do kuchni. Znał tego młodzieńca z widzenia, nieraz spotykał go w towarzystwie córki i jej rówieśników.

– Chętnie. Ale może porozmawiamy w cztery oczy?

– Ja nie mam tajemnic przed moją rodziną, możemy rozmawiać przy nich.

Każdy z członków familii zgromadzonej w kuchni patrzył na Maksyma wyczekująco. Janka z zaróżowionymi policzkami skubała róg swetra. Mała Zula podeszła bliżej, ciekawa gościa, a że znała chłopaka, ponieważ widywała go raz po raz przy różnych okazjach, zazwyczaj w obecności najstarszej siostry, zupełnie nie czuła przed nim lęku.

– Wpisano was na listę zesłańców na Sybir – powiedział cicho Maksym, utkwiwszy wzrok w czapce, którą miętosił w dłoniach. Nie miał chyba odwagi spojrzeć gospodarzowi w oczy.

Józef usiadł ciężko na krześle, które zaskrzypiało niebezpiecznie pod jego ciężarem; mężczyzna mierzył grubo ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a ważył także sporo. Słowa, które przed chwilą usłyszał, sprawiły, że poczuł strużkę zimnego potu spływającą mu po plecach, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Nie było dla nikogo tajemnicą, że już podczas transportu ludzie ­umierali z głodu, zimna i wyczerpania. A tam? Na miejscu? Strach było myśleć…

– Skąd to wiecie?

– Pracuję w wydziale NKWD w Rohatynie – odparł nieśmiało chłopak. – Jako młodszy sekretarz. Do takiej pracy dostałem nakaz – dodał zmieszany.

– I co mamy teraz zrobić? – We wzroku Barana na pierwszy rzut oka można było dostrzec strach. Kiedy był młody, walczył w legionach, nie czuł tego, ale teraz… Teraz nie był sam, odpowiadał za swoją żonę, pięcioro dzieci…

– Skreśliłem was… – Maksym mówił coraz ciszej, nadal patrząc na czapkę trzymaną w dłoniach, a nie na gospodarza.

– Jak to skreśliliście?

Nastała długa chwila ciszy. Jedynie mała Zula wierciła się na krześle, które skrzypiało rozpaczliwie w tym zapadłym milczeniu.

– Dali mi tę listę do przepisania na maszynie – odpowiedział już nieco pewniej. – Kiedy zobaczyłem was, nie wiedziałem, co mam zrobić. Nie mogłem pozwolić na to, żeby wywieźli was wszystkich nie wiadomo dokąd… Na stracenie…

– I co? – ponaglał go Józef. – Coście zrobili?

– Nie miałem odwagi rozmawiać z przełożonymi, ale jeden taki, który ze mną pracuje i zajmuje się ewidencją operacyjną, Maruszczenko… Wiedziałem, że ma żonę polskiego pochodzenia, jej matka była Polką, prawie nikt o tym nie wie, on się tym nie chwali… I wiedziałem, że lubi Polaków… mimo wszystko. To on dał mi tę listę do przepisania i przekonałem go, że jesteście przecież niezbędni we młynie, że wśród Ukraińców nie ma takich fachowych młynarzy z doświadczeniem.

– Wstawiłeś się za nami? – Józef nie mógł ukryć zdziwienia.

Chłopak kiwnął głową.

– Początkowo nie chciał o tym słyszeć, ale w końcu dał się przekonać.

– I co zrobiliście?

– Maruszczenko wykonał jakiś telefon, ale nie słyszałem, o czym rozmawiali. Potem kazał mi przepisać listę bez waszych nazwisk.

Józef głośno wypuścił powietrze z płuc. Zwiesił głowę i kręcił nią z niedowierzaniem.

– Ale nie jesteście tu bezpieczni. – Maksym spoglądał raz po raz na Jankę, która była blada, prawie jak ten obrus na stole, i szeroko otwartymi oczami wpatrywała się to w ojca, to w chłopaka.

– Dlaczego tak sądzicie? – odezwała się w końcu Ewa.

– To się tylko odwlecze w czasie, jestem tego pewny. Powinniście stąd wyjechać. Nie wiem, czy będę mógł wam pomóc po raz drugi.

– Nie mamy dokąd wyjechać. Kto nas przyjmie w takiej liczbie? Siedem osób? Nikomu się teraz nie przelewa. Mielibyśmy być dla kogoś ciężarem? – Ojciec z rezygnacją kręcił głową. – Nie… Zostaniemy.

*

Józefa wkrótce jednak zwolniono z młyna. Przyjęto nowych Rosjan do pracy, on nie był im już potrzebny. Na szczęście w tym wszystkim na razie nie planowano deportować ich na Syberię. Maksym nadal pracował w NKWD i obiecał, że zawiadomi ich bezzwłocznie, jeżeli tylko sytuacja się zmieni. Tymczasem namawiał wielokrotnie Jankę, aby się z nim spotkała, ale ona zwyczajnie się go bała. Przed wojną był dla niej miłym, sympatycznym kolegą, ale teraz… NKWD… Czy wiadomo, czego można się po nim spodziewać? Kim się stanie, jeżeli dłużej tam popracuje?

Czasy były coraz trudniejsze…

W rodzinie Baranów się nie przelewało. Mieli wprawdzie trochę ziemi, uprawiali warzywa, ­hodowali zwierzęta, Ewa dorabiała szyciem, ale wykarmienie pięciorga dorastających dzieciaków, w tym jednego młodego mężczyzny oraz dwojga rodziców, nie było sprawą łatwą, tym niemniej jakoś sobie radzili. Zuzanna nie pamiętała z tego okresu, aby chodziła głodna, a i ubrania nosiła niczego sobie; Ewa ze starej odzieży potrafiła wyczarować cudeńka. Poza tym mieli konia i mały powóz, do którego go zaprzęgano i którym to rodzina wybierała się często do Rohatyna w różnych sprawach albo z wizytą do znajomych czy też w odwiedziny do brata Józefa zamieszkującego w Ludwikówce. Poza tym oczywiście zwierzę było niezbędne przy pracach polowych, bez niego nawet silny jak tur Józef i jego dorastający syn Mietek nie byliby w stanie udźwignąć takiego trudu.

Wkrótce po wybuchu wojny zlikwidowano polskie szkoły, rozwiązano dotychczas działające organizacje społeczne i partie, aresztując wielu z ich członków, a zaraz po tym z Rohatyna wywieziono polskich księży nie wiadomo dokąd… A jak nie wiadomo, to prawdopodobnie na Sybir. Od tego czasu kościół świecił pustką.

I jakby tego wszystkiego było mało, w czerwcu czterdziestego pierwszego roku zjawili się Niemcy. Po ataku Niemiec na Związek Radziecki Kresy Wschodnie znalazły się pod okupacją III Rzeszy. Lachy i Żydzi stali się głównym celem prześladowań nie tylko ze strony Niemców, ale i Ukraińców. Narody, które jeszcze tak niedawno żyły w symbiozie, stały się nieprzyjaciółmi, dawny sąsiad był prześladowcą, znajomy – ciemiężycielem… Skąd nagle w tych ludziach znalazło się tyle nienawiści? I, jak się miało wkrótce okazać, potwornego, niewyobrażalnego okrucieństwa?

Któregoś czerwcowego ranka w czterdziestym pierwszym nagle usłyszeli dalekie odgłosy walk. Józef włączył detefon, mały radiowy odbiornik ze słuchawkami, który odkupił od znajomego we młynie przed kilkoma laty. Miał nadzieję, że dowie się czegoś o tym, co się dzieje w okolicy, ale w urządzeniu słychać było jedynie trzaski. Kilkuletnia Zuzanna nie rozumiała zbyt wiele z tej całej sytuacji, ale widząc przestrach na twarzach rodziców, także czuła lęk.

Rozpłakała się, tuląc się do mamy.

– Ciii… Nie płacz, Ziunia, wszystko będzie dobrze… – Ewa usiłowała pocieszyć dziewczynkę, ale chyba sama tego pocieszenia potrzebowała.

Strzały słychać było coraz bliżej.

– Musimy uciekać. – Józef wyłączył radio i wyjrzał przez okno. – Pakujcie najpotrzebniejsze rzeczy i przede wszystkim żywność. Ewa, daj każdemu tyle jedzenia, ile zdoła unieść. Nie wiadomo, na jak długo będzie musiało nam starczyć.

Ten dzień i całą noc spędzili w lesie. Już wcześniej przezorny Józef wraz z bratem Stanisławem wykopali w pobliskim gaju ziemianki. Na wszelki wypadek. Nie było wiadomo, kto za chwilę będzie im zagrażał – Rosjanie, Ukraińcy czy też Niemcy? Czy może wszystkie trzy narody jednocześnie? Kiedy spakowali to, co mogli ze sobą zabrać, i dotarli do lasu, Stanisław z rodziną już tam byli. Na szczęście czerwiec był ciepły, nie marzli, mieli co jeść, wodę do picia także ze sobą zabrali. A gdyby tak to wszystko działo się zimą?

Po niespełna dwóch dobach strzały umilkły. Wokoło nie działo się nic niepokojącego. Nie mogli przecież siedzieć w ziemiankach bez końca. Najpierw Józef ze Stanisławem udali się do Podwinia, a potem do Ludwikówki, gdzie zamieszkiwał Stanisław z rodziną. Nie było żadnych śladów walk wojennych, wokoło panował dziwny spokój. Złowieszczy…?

Złowieszczy.

Bo teraz dopiero tak naprawdę rozpoczął się koszmar. Ukraińcy bardzo szybko doszli do porozumienia z Niemcami, licząc na odzyskanie swojej ojczyzny. Ale czy rzeczywiście istniały jakieś szanse na ich niepodległe państwo? Obietnice Hitlera były bardzo kuszące, wielu Ukraińców walczyło w niemieckim wojsku, współpracowało z agresorem, często nawet przewyższali go okrucieństwem. Czyżby to zadawniona niechęć, wręcz nienawiść do Polaków i Żydów, teraz znalazła ujście?

W pierwszych dniach lipca Niemcy przejęli rządy w Rohatynie i okolicach, a od pierwszego sierpnia tereny te oficjalnie włączono do Generalnego Gubernatorstwa. Wkrótce po wkroczeniu do miasta najeźdźcy rozpoczęli prześladowania ludności żydowskiej, czego wynikiem było utworzenie getta. Nie wiadomo, kto był gorszy dla Polaków – Niemcy czy Ukraińcy; ci drudzy stowarzyszeni pod płaszczem Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów czuli się coraz pewniej. Tak jak Niemcy zamierzali usunąć Żydów z tych terenów, tak Ukraińcy chcieli je oczyścić z Polaków, których uważali za swych odwiecznych wrogów, a tereny Kresów od zarania dziejów za swoje własne.

Coraz częściej rodzice Zuzi słyszeli, że w sąsiednich wsiach dokonywano mordów na polskiej ludności. Napadano niespodziewanie, zazwyczaj w nocy, wywlekano bezbronnych mieszkańców na dwór i z wielkim okrucieństwem mordowano. Krążyły słuchy o zwłokach znajdowanych w obejściach gospodarstw z poodcinanymi głowami, siekierami wbitymi w plecy, o wymordowanych kobietach i małych dzieciach.

Na Polaków padł blady strach.

ARTUR

Wrócił tego popołudnia ze spaceru z babcią, wszedł do swego wiecznie zabałaganionego pokoju w mieszkaniu, które dzielił z dwoma kolegami.

Kochał tę starszą panią, odkąd sięgał pamięcią. Ostatnio poprzysiągł sobie, że będzie bardzo się starał, aby więcej czasu poświęcać rodzinie, a nie tylko ślęczeć przed komputerem, jak to miał w zwyczaju robić do tej pory. Ludzie tak szybko odchodzą, i to bez względu na wiek; powinniśmy ich kochać, póki jeszcze są z nami. Ilu młodych pożegnało się z tym światem, zanim zdążyło zrealizować swoje plany, marzenia… Ale z drugiej strony, czasami lepiej żyć z dnia na dzień, nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość, bo można tej przyszłości nie doczekać. A tak, żyjąc dniem codziennym, można czerpać z niego jak najwięcej, cieszyć się każdą chwilą. Takie przynajmniej było jego życiowe motto.

Miał dwadzieścia sześć lat i sam mówił o sobie, że jest minimalistą. Rzeczywiście, nie miał zbyt wielkich potrzeb. Wystarczyła mu jedna para butów, kilka T-shirtów, dwie pary spodni, kilka par bielizny i skarpetek, do tego kurtka i to wszystko. I zazwyczaj całość w kolorach czarnych i grafitowych, no może gdzieniegdzie jeszcze odrobina bieli, innych barw nie uznawał. Szkoda mu było energii na zbytnie zabieganie o swój wygląd. Owszem, czystość była na pierwszym miejscu, ale strojenie się w kolorowe piórka – to już nie dla niego. Znajomi mówili o nim, że wygląda jak drwal z Kanady. Był średniego wzrostu, słusznej budowy ciała, z lekko kręcącymi się włosami sięgającymi mu do ramion i dziko zapuszczoną brodą, przybierającą co kilka dni różną długość. Kiedy stawała się już zbyt długa i przeszkadzała chłopakowi w codziennych czynnościach, po prostu brał nożyczki i ciachał ją jednym ruchem na długość, która akurat w danej chwili wydawała mu się odpowiednia. Nie zawracał sobie głowy modelowaniem, wyrównywaniem… Co to, to nie, nic z tych rzeczy. Do tego noszone na nosie okulary w ciemnych oprawkach dodawały mu jeszcze powagi. A czy rzeczywiście był poważny?

Hmm…

Zdecydowanie nie był typem wesołka, interesowały go raczej istotne sprawy tego świata. Tak… dobrze powiedziane… sprawy świata, ale niekoniecznie jego osobiste. To, co dotyczyło jego samego, zazwyczaj nie było takie ważne. Nieraz podejmował postanowienia, że od pierwszego stycznia, od jutra, od poniedziałku, od następnego miesiąca zmieni to albo tamto… ale… odkładał na później. Istnieje taka dolegliwość zwana „odkładactwem”. Zgodnie z bardzo popularnym wśród młodzieży powiedzeniem: „Co masz zrobić jutro, zrób pojutrze, będziesz mieć dwa dni wolnego”, żył sobie z dnia na dzień, odsuwając rozwiązywanie problemów na później. Raz nawet kupił sobie książkę, która dotyczyła tej właśnie przypadłości i podobno zawierała wiele cennych rad, jak sobie z tym problemem poradzić. Był pełen entuzjazmu, uważał, że lektura pomoże mu radzić sobie z sobą samym. I co zrobił? Odłożył na półkę, przeczyta później.

Jego mama bardzo nad tym ubolewała, jednak on zawsze obracał w żart jej uwagi i prośby.

– Mamuś – mówił, mając już ponad dwadzieścia lat. – Mentalnie to ja jestem w tej chwili piętnastolatkiem, a najwyższy poziom, który w życiu osiągnę, to będzie dwudziestolatek. I musisz się z tym pogodzić.

Kiedy odprowadzał tego popołudnia babcię do domu, po raz pierwszy tak naprawdę słuchał uważnie jej opowieści. Babcia zawsze lubiła dużo gawędzić, ot, jak to nauczycielka, a on często wpuszczał te informacje jednym uchem, a wypuszczał drugim. I niewiele w jego głowie z tych historii pozostawało. Tym razem jednak było inaczej. Czy to jego wiek to sprawił, czy po prostu fakt, że stał się bardziej poważny… Trudno powiedzieć, jednakże słuchał jej z uwagą i naszły go refleksje, że ci ludzie mieli naprawdę ciężki los, a mimo to walczyli o swoją codzienność, o życie, o przetrwanie. A on?

On zawsze miał wszystko, przynajmniej jeśli chodzi o dobra materialne. Bo tak psychicznie to nie było mu w tym życiu zbyt dobrze. Rodzice rozwiedli się, kiedy skończył zaledwie cztery lata. Został z mamą i siostrą. Nie pamięta, jak to było, kiedy ojciec z nimi mieszkał. Starsza o prawie pięć lat siostra wówczas żyła już właściwie własnym życiem, miała swoje koleżanki, swój świat, traktowała go jak tego młodszego brata, który często przeszkadzał w zabawach. A mama? Nadopiekuńcza, wyręczająca go we wszystkim, starała się wynagrodzić mu brak ojca. Kochała go przysłowiową małpią miłością. I popełniała błąd za błędem. Jak to miała w zwyczaju mawiać jego siostra – dawała mu rybę zamiast wędki. I tak dryfował przez życie, byle się nie przemęczyć, byle wszyscy dali mu święty spokój.

Czy było mu z tym dobrze? Nie! Ale co miał zrobić, kiedy nie widział przed sobą żadnego celu, czegoś, na czym by mu bardzo zależało? Do niczego nie dążył, niczego tak naprawdę nie pragnął. Najszczęśliwszy byłby, gdyby tak ktoś go karmił, oprał, a on mógłby przez cały dzień przebywać w swoim pokoju, przy zasłoniętych roletach, gdzie nie dochodziłby broń Boże żaden promyk dziennego światła i istniałby tylko on i jego komputer.

Tymczasem wszystkie sprawy i problemy odkładane na później nie ulegały przedawnieniu, o nie! Dręczyły go myśli o nich, stale miał przeświadczenie, że o czymś zapomniał, że jest z czymś spóźniony, że powinien coś zrobić, załatwić… Nie dawało mu to spokoju, nieustannie się czymś zadręczał, ale nie mobilizowało go to do definitywnego załatwienia tych zaległych spraw. To wywoływało u niego poczucie beznadziejności, przeświadczenie, że i tak sobie nie poradzi, że znowu coś zawali. A skoro tak o sobie myślał, to nie warto było się starać. Uważał, że nie ma sensu próbować, skoro… i tak nie wyjdzie.

Ot, przyczynek do depresji, nihilizmu, marazmu.

A tu opowieść babci. Wojna, zagrożenie, śmierć… Tragedie ludzkie, przerwane młode życia, jakby ktoś jednym ruchem przeciął wszystkie kable, jakby odłączyć komputer od zasilania… A walka o niepodległość? O wolność? Zabory, najeźdźcy, prześladowcy… Inny świat, inne życie… Tymczasem czy on, tak dryfujący sobie beztrosko przez swoją codzienność, byłby zdolny do takich poświęceń?

Czy wtedy znalazłby jakiś cel?

B. Chmielowski, Nowe Ateny, Lwów 1745.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: