Opuszczone miasto - ebook
Opuszczone miasto - ebook
Opuszczone miasto to drugi tom trylogii kryminalnej Ostatni policjant opisującej świat tuż przed zagładą. Ziemi pozostało zaledwie 77 dni do zderzenia z asteroidą. Kurczą się zapasy żywności, mnożą włamania i morderstwa. Naciągacze oferują ocalenie.
Życie byłego detektywa Henry’ego Palace'a toczy się w pozbawionym sensu tempie, aż do chwili, gdy dawna znajoma prosi go o pomoc w odnalezieniu zaginionego męża. Czy w świecie, w którym ludzie codziennie popełniają samobójstwo, giną z rąk młodocianych band lub znikają, by spełnić marzenia, poszukiwanie zaginionego trzydziestolatka ma sens?
Miasteczko Concord ponownie staje się miejscem niebezpiecznego śledztwa. Efekty dochodzenia zaskakują nie tylko ambitnego detektywa.
o autorze:
Ben H. Winters jest autorem dwunastu powieści. Ostatni policjant otrzymał nagrodę im. Edgara Allana Poe za najlepszy kryminał, a Opuszczone miasto uhonorowano nagrodą im. Philipa K. Dicka za najlepszą książkę s.f. Stacja NBC pracuje nad adaptacją filmową powieści
Spis treści
Mężczyzna myślący o kobiecie
Długa droga
Znaki i szybolety
Nie żyje, N. nie żyje, naprawdę nie żyje
Dziki kraj
Epilog
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7773-950-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Winters to utalentowany pisarz, który z łatwością snuje swoją opowieść od intrygującego początku do ekscytującego mocnego finału”.
„Los Angeles Review of Books”
„Tak jak w pierwszej części trylogii o detektywie nazwiskiem Henry Palace (Opuszczone miasto to część druga), tak i tutaj dominuje wątek kryminalny, lecz nie mniejszą rolę odgrywa dziwny, stojący w obliczu katastrofy świat, zarazem pomysłowy i niezwykle przemawiający do wyobraźni; łatwo uwierzyć, że koniec świata mógłby tak właśnie wyglądać. Winters – mistrz mieszania gatunków – znów w najlepszej formie!”.
„Booklist”
„Zawsze potrafię docenić książkę, która w nowy sposób podchodzi do wyeksploatowanego gatunku, a takie właśnie są obie części cyklu o detektywie nazwiskiem Hank Palace”.
Nancy Pearl, „NPR’s Guide to 2013’s Best Reads”
„Hank Palace niezmiennie da się lubić czytelnik będzie się zastanawiał, w jaki sposób bohater wyjdzie znów cało z opresji i jak skończy się jego historia”.
„Publishers Weekly”
„Od dość dawna nie muszę się tłumaczyć z fascynacji literaturą science fiction, lecz ilekroć muszę to zrobić, przywołuję książki takie, jak Ostatni policjant. Pozycja ta pochyla się nad człowieczymi emocjami i relacjami w okolicznościach, które w normalnej literaturze byłyby niemożliwe lub co gorsza, metaforyczne. Ta powieść zadaje istotne pytania na temat naszej cywilizacji, naszego społeczeństwa, rozpaczy i nadziei. Nie przedstawia jednak łatwych odpowiedzi”.
Michael Ann Dobbs, io9
„Rzadko który kryminał zadziwił mnie tak jak ten – to międzygatunkowy mix, który ma pozornie małe szanse powodzenia, lecz ratuje się dzięki postaci ponurego, nieustępliwego i niewiarygodnie czarującego detektywa Hanka Palace’a oraz przede wszystkim dzięki schludnej, błyskotliwej, przemyślanej i odrobinę komicznej prozie Bena H. Wintersa”.
J. Robert Lennon
„Porządny kryminał z wyrazistymi bohaterami i rewelacyjnymi dialogami w którym nadciągająca katastrofa nie jest tylko sztafażem, lecz stanowi istotną część układanki, nad którą pracuje Henry Palace”.
Booklist
„Ten zmuszający do myślenia kryminał powinien trafić do każdego miłośnika gatunku dopuszczającego niecodzienne tło dla opowiadanej historii, jak również do tych czytelników, którzy szukają świeżego spojrzenia na powieść katastroficzną”.
Library JournalNahui Olin nie było pierwszym słońcem. Jeśli wierzyć Aztekom i ich sąsiadom, wcześniej istniały cztery inne. Każde oświetlało świat zniszczony kosmiczną katastrofą. Te wydarzenia nie zawsze pociągały za sobą całkowitą zagładę, czasami dochodziło do istotnych przemian, na przykład ludzi w zwierzęta.
Meteoryty i komety w starożytnym Meksyku (Ulrich Kohler w „Geological Society of America Special Paper” 356: Katastrofy a masowa zagłada)
Na zawsze nie znaczy wiecznie
Mówię „na zawsze”
choć nie zamierzam żyć
wiecznie.
Elvis Costello, Riot Act1.
– Ale on obiecał ‒ mówi Martha Milano, jasne oczy jej błyszczą, policzki płoną z ekscytacji. Rozpacz, zadziwienie, desperacja. – Oboje sobie obiecaliśmy. Z milion razy co najmniej.
– Tak – odpowiadam. – Rozumiem.
Wyciągam chusteczkę higieniczną z pudełka stojącego na stole w jej kuchni, Martha przyjmuje ją, uśmiecha się blado, po czym anemicznie wydmuchuje nos.
– Przepraszam – dodaje, smarka raz jeszcze, potem bierze się w garść, siada prościej, nabiera tchu. – Ale przecież ty, Henry, jesteś policjantem.
– Byłem.
– No tak. Byłeś. Ale wiesz, czy…
Nie może dokończyć, nie musi jednak. Wiem, o co chce zapytać, ponieważ te słowa wiszą pomiędzy nami już od jakiegoś czasu: „Czy możesz coś w tej sprawie zrobić?”. Ja, rzecz jasna, bardzo chcę jej pomóc, lecz szczerze mówiąc, nie mam pojęcia jak. Trudno mi… nie, raczej nie umiem znaleźć słów, by to wyrazić. Od godziny siedzę więc i słucham, zapisując ważniejsze szczegóły i informacje w swoim cienkim niebieskim brulionie. Zaginiony mąż Marthy nazywa się Brett Cavatone; lat trzydzieści trzy, ostatni raz widziany w restauracji o nazwie Rocky’s Rock’ n’ Bowl przy Old Loudon Road, koło centrum handlowego Steeplegate. To knajpa jej ojca, wyjaśnia Martha, przyjazna rodzinnej rozrywce pizzerio-kręgielnia, nadal otwarta pomimo kryzysu, aczkolwiek z dramatycznie skróconym menu. Brett pracował tam przez ostatnie dwa lata jako prawa ręka jej ojca. Poprzedniego dnia rano mniej więcej za piętnaście dziewiąta wyszedł coś załatwić i już nie wrócił.
W przytłaczającej ciszy, która panuje w przytulnej, rozświetlonej promieniami słońca kuchni, przeglądam raz jeszcze skąpe notatki. Oficjalnie nazywa się Cavatone, ale dla mnie na zawsze pozostanie Marthą Milano, piętnastolatką, która po szkole pilnowała mojej siostry Nico i mnie przez bite pięć dni w tygodniu, póki nie pojawiła się mama, która dawała jej dziesięć dolców w nieodłącznej kopercie i pytała o zdrowie bliskich. Dziwnie się czuję, patrząc na nią jako na osobę dorosłą, co więcej, całkowicie załamaną po tym, jak została porzucona przez męża. Jak dziwnie musiała się czuć, gdy stwierdziła, że spośród wszystkich ludzi wybrała mnie, chłopaka, który miał niespełna dwanaście lat, kiedy widzieliśmy się ostatni raz. Raz jeszcze wydmuchuje nos, a ja obdarzam ją przyjaznym uśmiechem. Martha Milano z zawsze wypchanym po brzegi purpurowym plecakiem JanSport, w koszulce z logo Pearl Jam. Wydmuchująca wiśniową gumę ustami umalowanymi cynamonowym błyszczykiem.
Dzisiaj już się nie maluje. Jej brązowe włosy pozostają w nieładzie, oczy ma podkrążone i zaczerwienione od płaczu, nerwowo obgryza paznokieć u kciuka.
– Obrzydliwe, prawda? – pyta, gdy zauważa moje spojrzenie. – Ale wiesz, od kwietnia kopciłam jak smok. Brett nie wspomniał o tym słowem, choć wiedziałam, że bardzo mu się to nie podoba. Dlatego pomyślałam sobie, głupio w sumie, że rzucenie palenia może mi go przywrócić. Wybacz, Henry, czy… ‒ Zrywa się nagle na równe nogi. – Chcesz może herbaty czy coś?
– Nie, dziękuję.
– Wody?
– Nie. Niczego mi nie trzeba, Martho. Usiądź, proszę.
Opada na krzesło, zagapia się w sufit. To chyba oczywiste, że chciałbym napić się kawy, ale z powodu zrozumiałych w obecnej sytuacji braków w zaopatrzeniu dostępność dóbr luksusowych ‒ a w tych kategoriach postrzegane są teraz wszystkie używki ‒ jest naprawdę ograniczona. Zamykam więc notatnik i spoglądam Marcie w oczy.
– To trudne – rzucam, powoli cedząc słowa. – Naprawdę. Poszukiwania osób zaginionych to dzisiaj ogromne wyzwanie.
– No tak. Nie... – Mruży oczy, potem zamyka powieki i znów je otwiera. – Rozumiem.
Powodów są dziesiątki. Setki nawet. Nie ma jak rozesłać rysopisu, wystawić nakazu ani dopisać takiej osoby do prowadzonej przez FBI listy porwanych i zaginionych. Świadkowie, którzy mogliby znać miejsce pobytu poszukiwanego, nie myślą o tym, by podzielić się z nami tą informacją, o ile sami już nie zaginęli. Nie mam sposobu na sprawdzenie federalnych albo lokalnych baz danych. Szczerze powiedziawszy, całe południowe New Hampshire w miniony piątek zostało odcięte od prądu. Poza tym nie jestem już policjantem, a gdybym nawet był, nasza komenda przestała zajmować się tego typu sprawami. W związku z powyższym odnalezienie konkretnej osoby wydaje się niemożliwe, o czym lojalnie informuję Marthę.
– Zwłaszcza… ‒ w tym miejscu zawieszam głos, aby włożyć w kolejne słowa tyle czułości, ile mogę ‒ …zwłaszcza że ostatnimi czasy coraz więcej ludzi jest porzucanych.
– No tak – odpowiada beznamiętnym tonem. – Rozumiem.
Martha wie o tym wszystkim. Każdy to wie. Cały świat ruszył w siną dal. Co chwilę ktoś znika z domu, by spełniać marzenia. Chce ponurkować, skoczyć ze spadochronem albo kochać się z nieznajomymi w publicznych parkach. Mnożą się także przypadki gwałtowniejszych odejść, nowych szaleństw, jakimi reagujemy na zbliżający się nieuchronny koniec. Sekty religijne przemierzają Nową Anglię we włosienicach, walcząc o nawróconych: Mormoni Zagłady, Boży Satelici… Współcześni samarytanie krążą przerobionymi na gaz drzewny albo węgiel wozami po opustoszałych autostradach, poszukując tych, którym mogliby nieść pomoc. Są także preppersi siedzący w piwnicach, zbierający, co tylko możliwe, gromadzący zapasy na postapokaliptyczne czasy, jakby dało się na nie przygotować.
Wstaję, zamykam notes. Zmieniam temat:
– Co słychać w waszym kwartale?
– Jest dobrze – odpowiada Martha. – Chyba.
– Zorganizowaliście się jakoś?
– Tak. – Przytakuje od niechcenia, nie jest jeszcze gotowa, by zastanawiać się nad tym, jak będzie wyglądało jej samotne życie.
– Pozwól, że zapytam, oczywiście czysto hipotetycznie: gdybyś miała broń palną…
– Mam pistolet. Brett go zostawił… – zaczyna.
Unoszę dłoń, uciszając ją w jednej chwili.
– Mówimy hipotetycznie. Czy gdybyś miała broń palną, umiałabyś się nią posłużyć?
– Tak – odpowiada. – Umiem strzelać. Tak.
Kiwam głową. Świetnie. To właśnie chciałem usłyszeć. Posiadanie i sprzedaż broni są zakazane, lecz całe miesiące temu zakończyła się jakże krótka fala kontroli w domach. Ja także nie zamierzam jechać na rowerze aż na School Street, aby donieść, że niejaka Martha Cavatone trzyma pod łóżkiem pistolet należący wcześniej do jej męża – za co niechybnie zostałaby skazana na więzienie – ale też nie chcę wysłuchiwać ze szczegółami, co ukrywa przed policją.
Martha mamrocze pod nosem przeprosiny, zrywa się ponownie, otwiera drzwi spiżarni, sięga po leżące na chwiejnym stosie kartony papierosów. Zatrzymuje się jednak w pół ruchu, zatrzaskuje drzwi i odwraca się do mnie, przyciskając palce do oczu. To wygląda prawie zabawnie, znów zachowuje się jak nastolatka: impulsywne pragnienie ukojenia duszy, a potem niemal natychmiastowa odraza do siebie. Przypominam sobie, jak mając siedem czy osiem lat, tuż po jej wyjściu stałem w przedpokoju naszego domu i węszyłem, by po raz ostatni poczuć ulotny zapach cynamonu i gumy do żucia.
– Dobrze, Martho, mogę pójść do tej restauracji i zadać ludziom kilka pytań – mówię… A w zasadzie słyszę, jak to mówię.
Ledwie kończę wypowiadać te słowa, ona przebiega przez pokój, zawisa mi na szyi, dyszy radośnie w pierś, jakbyśmy dobili targu, jakbym już odnalazł jej męża i sprowadził go do domu. Jakby Brett czekał za progiem.
– Och, dziękuję – piszczy. – Dzięki ci, Henry.
– Zaczekaj, Martho. Posłuchaj… ‒ Odciągam delikatnie jej ręce z karku, cofam się o krok i stawiam ją przed sobą. Przywołując z pamięci surową minę dziadka, spoglądam z powagą w jej oczy. ‒ Zrobię co w mojej mocy, by odnaleźć twojego męża, okay?
– Okay – szepce, jakby jej brakowało tchu. – Obiecujesz?
– Tak. – Kiwam głową. – Nie mogę jednak obiecać, że go odnajdę, a już na pewno nie dam ci słowa na to, że sprowadzę go do domu. Ale uwierz mi, zrobię co w mojej mocy.
– Rozumiem – przytakuje, uśmiechając się szeroko i znów przytulając policzkiem do mojego brulionu.
Nic na to nie mogę poradzić, więc także się uśmiecham. Martha Milano tuli się do mnie, a ja szczerzę zęby jak jakiś głupek.
– Zapłacę, rzecz jasna – dodaje.
– Nie zapłacisz.
– No nie zapłacę, to znaczy nie pieniędzmi, ale znajdę sposób, by ci to wynagrodzić…
– Nie, Martho. Nie przyjmę od ciebie żadnej zapłaty. Daj mi się po prostu rozejrzeć, okay?
– Okay – mówi, ocierając z policzków ostatnie łzy.
* * *
Martha znajduje dla mnie ostatnie zdjęcie męża, zupełnie dobre ujęcie całej sylwetki, zrobione kilka lat wcześniej podczas wypadu na ryby. Przyglądam mu się uważnie. Brett Cavatone, niski mężczyzna atletycznej postury, stoi na brzegu strumienia, przybrawszy klasyczną pozę: w wyciągniętej ręce trzyma ociekającego wodą okonia. Człowiek i ryba spoglądają w obiektyw z bardzo podobnymi sceptycznymi, ponurymi minami. Brett ma kruczoczarną brodę, gęstą i nieprzyciętą, ale włosy na głowie są krótkie, przystrzyżone na jeża, dopiero odrastają.
– Martho, czy twój mąż służył w armii?
– Nie – odpowiada – był gliniarzem. Jak ty. Ale nie w Concord. Służył w stanówce.
– Jako mundurowy?
– Tak. – Marta zabiera mi zdjęcie i spogląda na nie z dumą.
– Dlaczego odszedł z policji?
– Sam wiesz, jak jest. Miał już dość. Chciał zmian, a tata właśnie otwierał restaurację. Chociaż nie do końca to rozumiem...
Duka: miał już dość, chciał zmian, jakby to nie wymagało dalszych wyjaśnień, jakby pomysł wystąpienia ze służby był oczywistą oczywistością. Wyjmuję fotografię z jej rąk i wsuwam do kieszeni, zastanawiając się nad przebiegiem własnej jakże krótkiej kariery: piętnaście miesięcy jako zwykły krawężnik, potem cztery na stanowisku detektywa, a dwudziestego ósmego marca wymuszone odejście na emeryturę z całą resztą wydziału.
Oprowadza mnie po domu. Zaglądam do szaf, otwieram szuflady należące do Bretta, nie znajduję jednak niczego interesującego ani znaczącego: latarka, kilka książek, tuzin uncji złota. Szafy i półki męża Marthy są pełne ubrań, co w normalnych okolicznościach mogłoby sugerować uprowadzenie albo morderstwo, ale na pewno nie zaplanowaną ucieczkę. Wczoraj podczas lunchu McGully podzielił się z nami zasłyszaną historią. Mąż i żona wybrali się na spacer po White Parku. Kobieta w pewnym momencie zerwała się do biegu, przeskoczyła żywopłot i po prostu zniknęła w oddali.
– Wcześniej powiedziała: „Czy możesz przytrzymać mi loda?” – mówił McGully, zarykując się ze śmiechu i waląc pięścią w blat stołu. – A ten dureń stał tam jak słup z dwoma lodami rękach.
Meble w sypialni Cavatone’ów są proste, ale ładne. Na stoliku nocnym od strony Marthy leży różowy pamiętnik zabezpieczony miniaturowym mosiężnym zamkiem, jakby nadal była dzieckiem. Gdy go podnoszę, wyczuwam delikatną woń cynamonu. Doskonale. Uśmiecham się pod nosem. Na stoliku należącym do Bretta znajduję małą szachownicę, pionki są tak rozstawione, jakby rozgrywał partyjkę.
– Mąż lubił grywać sam ze sobą ‒ wyjaśnia Martha, uśmiechając się czule do wspomnień.
Nad komodą dostrzegam niewielki, chociaż gustowny obraz przedstawiający ukrzyżowanego Chrystusa. Na ścianie łazienki koło lustra wisi slogan wypisany drukowanymi literami: JEŚLI JESTEŚ TYM, KIM POWINIENEŚ BYĆ, MOŻESZ ZOSTAWIĆ ŚWIAT W OGNIU ROZŚWIETLONY!
– Święta Katarzyna – wyjaśnia Martha, pojawiając się w lustrze obok mnie. Wskazuje przy tym placem kolejne słowa. – Czy to nie piękna myśl?
Wracamy na dół i siadamy naprzeciw siebie na przepastnej sofie w salonie. Przy drzwiach wejściowych widzę cały rząd zasuwek, okna chronią żelazne kraty. Otwieram brulion, by zebrać dodatkowe informacje: o której mąż wyszedł do pracy, kiedy dokładnie wpadł ojciec, pytając: „Nie wiesz, gdzie jest Brett?”, co uświadomiło im obojgu, że Cavatone mógł zaginąć.
– Zapytam teraz o coś, co może się wydawać oczywiste – rzucam, kończąc spisywać jej odpowiedzi. – Ale powiedz, co on twoim zdaniem mógłby teraz robić?
Martha wbija wzrok w obgryziony paznokieć.
– Sporo o tym myślałam, możesz mi wierzyć. Może to zabrzmi głupio, ale uważam, że chodzi o coś dobrego. Na pewno nie skacze na bungee ani nie wstrzykuje sobie heroiny. – Gdy to mówi, wracam myślami do Petera Zella, biedaka, którego wcześniej poszukiwałem. – Jeśli naprawdę odszedł, jeśli to nie…
Przytakuję. Jeśli to nie morderstwo. Taką możliwość także musimy wziąć pod uwagę. Wiele ludzi znika, ponieważ są zabijani.
– Na pewno dokonuje jakichś wielkich czynów – konkluduje Martha. – Czegoś, co w jego mniemaniu jest szlachetne.
Przygładzam końce wąsów. Wielkie czyny. Ciekawa myśl jak na małżonkę kogoś, kto dopiero co zniknął, i to bez słowa wyjaśnienia. Pomiędzy jej paznokciem a skórą dostrzegam maleńką kropelkę krwi.
– Nie sądzisz, że…
– Nie – zaprzecza Martha. – Na pewno nie chodzi o inną kobietę. Na pewno. – Potrząsa zdecydowanie głową. – To nie w stylu Bretta.
Nie naciskam, przechodzę do kolejnego tematu. Opowiada mi, że jeździł po okolicy na czarnym rowerze z dziesięciostopniową przerzutką. Nie, dodaje, nie miał stałych zajęć poza pracą i domem. Pytam więc, czy nie zechciałaby dodać czegoś jeszcze o mężu i ich małżeństwie, ale zdecydowanie mówi: nie. Byli razem, mieli wspólne plany, a potem zniknął.
I tak staję przed pytaniem za milion dolarów. Jeśli nawet go odnajdę – co w obecnej sytuacji wydaje się niemożliwe – porzucenie żony nie jest przestępstwem, nigdy nim nie było, nie ma więc takiej siły, która pozwoliłaby mi zmusić go do powrotu. Nie wiem, jak to wytłumaczyć Marcie Milano, choć podejrzewam, że ona już sobie zdaje z tego sprawę, toteż przechodzę dalej, mówiąc:
– Co mam zrobić, jeśli go odnajdę?
Nie odpowiada od razu, tylko pochyla się bardziej na sofie i spogląda mi w oczy głęboko, niemal romantycznie.
– Powiedz mu, że powinien wrócić do domu. Powiedz mu, że od tego zależy jego ocalenie.
– Jego… ocalenie?
– Powiesz mu to, Henry? Jego ocalenie.
Mamroczę coś pod nosem, sam nie wiem co, i zawstydzony wbijam wzrok w notes. Gorliwa wiara to coś nowego, nie dostrzegałem jej w Marcie Milano, gdy oboje byliśmy młodsi. Ona nie tylko kocha tego faceta i tęskni za nim; wierzy także, że zgrzeszył, opuszczając ją, za co zostanie skazany na niewysłowione męki w przyszłym życiu. A ono nadejdzie szybciej, niż powinno.
Obiecuję Marcie, że wrócę, jak tylko będę miał jej coś do powiedzenia, dodaję także, gdzie może mnie znaleźć, gdyby zaszła taka potrzeba.
Kiedy wstajemy, dostrzegam zmianę na jej twarzy.
– Jezu, tak mi przykro. Jestem taka… wybacz. Co słychać u twojej siostry?
– Nie wiem – odpowiadam.
Stoję już przy drzwiach, walcząc z kolejnym zasuwkami i łańcuchami.
– Nie wiesz?
– Będziemy w kontakcie, Martho. Dam ci znać, co udało mi się ustalić.
* * *
Obecna sytuacja. Tak właśnie powiedziałem Marcie: Poszukiwania osób zaginionych to w obecnej sytuacji ogromne wyzwanie. Wzdycham, teraz dostrzegając ogromną nietrafność tego eufemizmu. Nawet dzisiaj, czternaście miesięcy po dokonaniu zaskakującego odkrycia, siedem miesięcy po wzroście szans na zderzenie do okrągłych stu procent, nikt nie wie, jak nazwać to, co ma nastąpić. „Sytuacja”, mawiają niektórzy; „to, co się dzieje”, komentują inni. „To szaleństwo”. Za siedemdziesiąt siedem dni, trzeciego października, sześcioipółkilometrowa asteroida 2011GV1 wryje się w Ziemię i zabije nas wszystkich. Tak wygląda „obecna sytuacja”.
Ze schodów wiodących na ganek Cavatone’ów zbiegam pospiesznie prosto w słoneczny blask, odpinam rower od podstawy uroczego cementowego poidełka dla ptaków. Trawnik przed tym domem sięga aż do ulicy. Piękny dzień mamy dzisiaj. Jest gorąco, ale nie upalnie, niebo błękitne, kilka dryfujących białych chmurek. Zwykłe lato. Na ulicy nie stoi ani jeden samochód, nie słyszę też żadnego w okolicy.
Zapinam kask i jadę ostrożnie do rogu, tam skręcam w prawo, w Bradley, potem kieruję się na wschód, ku Loudon Bridge i leżącemu za nim centrum handlowemu Steeplegate. Na końcu Church dostrzegam zaparkowany radiowóz, funkcjonariusz siedzi za jego kierownicą, młody chłopak w modnych okularach przeciwsłonecznych. Kiwam głową na powitanie, on odpowiada leniwie, obojętnie. Na drugi radiowóz trafiam u zbiegu Main i Pearl, tego kierowcę chyba pamiętam, aczkolwiek i jego odpowiedź na pozdrowienie można uznać za co najwyżej zdawkową ‒ ledwie rusza ręką, nawet się nie uśmiecha. To jeden z całego legionu niedoświadczonych funkcjonariuszy, którzy trafili w szeregi tutejszej policji kilka tygodni przed niespodziewaną reorganizacją Departamentu Sprawiedliwości – tą samą, która doprowadziła do rozwiązania mojego wydziału i zwolnienia wszystkich detektywów. Nie otrzymuję już wprawdzie wytycznych, ale nowa strategia komendy wydaje się jasna: wszechobecność. Żadnych dochodzeń, żadnych interwencji, po prostu gliniarz na każdym rogu, szybkie reakcje na każdy objaw społecznego niepokoju, jak było podczas niedawnego Dnia Niepodległości.
Gdybym nadal służył w policji, w przypadku sprawy Marthy mógłbym posłużyć się formularzem 44‒2. Wciąż pamiętam ten dokument, niemalże widzę go przed oczami: „Część I: procedury. Część VI: Nieprzewidziane okoliczności. Dodatkowe czynności dochodzeniowe”.
U zbiegu Main i Court zauważam człowieka, brudnego, brodatego, bez koszulki, który wiruje, zadając powietrzu kolejne ciosy. Na uszach ma słuchawki, choć mógłbym iść o zakład, że nie emitują dźwięków muzyki. Odrywam dłoń od kierownicy, a brodacz odpowiada mi podobnym gestem, po czym sięga do pasa, jakby chciał zmienić głośność. Za mostem robię mały objazd, skręcam w kierunku Quincy Street i znajdującej się tam szkoły podstawowej. Przypinam rower do płotu okalającego jej boisko, zdejmuję kask i przeczesuję wzrokiem tyły budynku. Mamy środek lata, ale tu wciąż roi się od dzieciaków, codziennie przesiadują w tym miejscu od rana do wieczora, grając w co popadnie, ganiając po murawie boiska do nogi, sikając pod ceglaną ścianą zamkniętej na głucho szkoły. Wiele z nich spędza tutaj także noce, obozując na ręcznikach plażowych i pościeli z motywami „Wojen klonów”.
Micah Rose kuli się na ławce na samym skraju tego terenu z nogami uniesionymi, podciągniętymi do klatki piersiowej. Ma osiem lat. Krążąca przed nim w kółko siostra Alyssa niedługo skończy sześć. Sięgam do kieszeni płaszcza po okulary, a ona klaszcze z radości, gdy wyciągam do niej rękę.
– Naprawiłeś!
– Nie ja osobiście – odpowiadam, zerkając w stronę Micaha, który nie odrywa wzroku od murawy. – Znam faceta, który się tym zajmuje. – Wskazuję głową ławkę. – Co jest nie tak z moim kumplem?
Micah podnosi głowę, by rzucić siostrze ostre ostrzegawcze spojrzenie. Alyssa odwraca wzrok. Ma na sobie dżinsową kamizelkę, którą dałem jej parę tygodni temu, o dwa rozmiary za dużą, z naszywką Social Distortion na plecach. Wiele lat temu należała do Nico, mojej siostry.
– Dajcie spokój – rzucam, więc Alyssa zerka po raz ostatni na brata, a potem wypala:
– Przyszło tutaj kilku dużych chłopców z St. Alban. Zabierali nam, co chcieli, popychali wszystkich jak jakieś głupki.
– Zamknij się – mamrocze Micah.
Alyssa wodzi wzrokiem ode mnie do niego i z powrotem, widzę, że jeszcze chwila, a wybuchnie płaczem, lecz jakoś się opanowuje.
– Zabrali mu miecz.
– Miecz – mówię. – Hm.
Ich ojcem jest niezguła nazwiskiem Johnson Rose, z którym chodziłem kiedyś do liceum i który – jak się dowiedziałem ‒ w zeszłym roku dał drapaka, by spełniać swoje najskrytsze marzenia. Matka, o ile dobrze wszystko zrozumiałem, topi żale w wódce i środkach przeciwbólowych. Ostatnimi czasy wiele dzieciaków spod szkoły opowiada podobne historie. Jest na przykład taki Andy Blackstone – widzę go teraz, odbija wielką gumową piłkę lekarską od ściany szkoły – którego z jakiegoś powodu wychowywał wuj. Gdy szanse na zderzenie wzrosły do stu procent, facet po prostu kazał mu spieprzać.
Kilka kolejnych wskazówek Alyssy i Micaha uświadamia mi, ku mojej wielkiej uldze, że chodzi o ulubioną zabawkę, plastikowy samurajski miecz, który należał kiedyś do kostiumu ninja. Brat Alyssy od kilku tygodni nosił go wsunięty za pasek spodni.
– Okay – stwierdzam, ściskając Alysse za ramię i spoglądając Micahowi prosto w oczy. – To nic takiego.
– To po prostu do bani – rzuca z emfazą chłopak. – Do bani!
– Wiem.
Przerzucam kartki z notatkami dotyczącymi Bretta Cavatone’a do miejsca, gdzie zapisuję mniej istotne sprawy. Przekreślam słowo: „okulary” i dopisuję: „miecz samurajski”, dodając kilka znaków zapytania. Gdy prostuję niezdarnie nogi ścierpnięte po długim przykucaniu, Andy Blackstone rzuca piłkę w moim kierunku. Odwracam się w porę, by chwycić ją po głośnym odbiciu od bruku. Guma uderza w moje dłonie z satysfakcjonującym, choć bolesnym plaśnięciem.
– Hej, Palace! – wrzeszczy Blackstone. – Zagramy w kopanego?
– Może później – odpowiadam, puszczając oko do Alyssy przed założeniem kasku. – Mam sprawę, którą muszę rozpracować.PODZIĘKOWANIA
Niechaj je przyjmą:
doktor Timothy Spahr, dyrektor Minor Planet Center przy Harvard-Smithsonian Center for Astrophysics; funkcjonariusz Joseph Wright i pozostałe osoby z komendy policji w Concord w New Hampshire; Andrew Winters; moja rodzina w Quirk Books: Jason, Nicole, Eric, Doogie, Mary Ellen, Jane, Dave, Brett i – serio – wszyscy inni, którzy tam pracują; moja rodzina w domu: Diana, Rosalie, Ike i Milly; moja agentka Joelle Delbourgo; mądrzy ludzie: autor książek o biznesie i ekonomii Eduardo Porter; Mitch Renkow, profesor rolnictwa i ekonomii zasobów na North Carolina State University; Christopher Rudolf ze School of International Service na American University; Joe Loughmiller z Indiana American Water; doktor Zara Cooper; doktor Nora Osman, doktor Gerardo Gomez i jego koledzy z Wishard Hospital w Indianapolis; Dani Sher, asystentka medyczna, oraz jej koledzy z Mount Sinai Hospital w Chicago; podpułkownik Eric Stewart z Zielonych Beretów; ekipa ze Snipercraft Inc. w Sebring na Florydzie; Betaczytelnicy: Kevin Maher, Laura Gutin, Erik Jackson i szczególnie Nick Tamarkin, mój osobisty detektyw Culverson; koledzy, studenci i przyjaciele z Butler University w Indianapolis; koledzy, studenci i przyjaciele z Grub Street w Bostonie.
Szczególne podziękowania składam wszystkim, którzy zamieścili posty „WhatWouldYouDo” na TheLastPoliceman.com – nie przestawajcie nadsyłać kolejnych!