Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni kojot - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 sierpnia 2019
Ebook
33,50 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatni kojot - ebook

Po potężnej awanturze z szefem Harry Bosch zostaje wysłany na przymusowy urlop. W tym czasie postanawia wrócić do nierozwiązanej sprawy śmierci swojej matki. Kobieta trudniła się prostytucją i została brutalnie zamordowana, kiedy Harry miał dwanaście lat. Bosch wygrzebuje akta sprzed po­nad trzydziestu lat, składa wizyty kilkorgu znajomym matki, odwiedza też policjantów prowadzących przed laty tę dochodzenie. Wyniki prywatnego śledztwa wykazują, że – prawdopodob­nie przez połączenie ze znanymi postaciami ze świata polityki – za­tuszowano całkiem sporo faktów. Kolejne odkryte zbrodnie pozwalają sądzić, że ktoś bardzo nie chce, by prawda wyszła na jaw. Zwłaszcza że rozwiązanie okazuje się niezwykle zaskakujące…

Genialna książka, która umacnia rosnącą reputację Connelly'ego jako zdolnego i pomysłowego pisarza. „Houston Chronicle”

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-956-7
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

– Może na początek podzieli się pan ze mną swoimi myślami?

– Myślami? Jakimi myślami?

– Wszystko jedno. Na przykład, co pan myśli o tym incydencie?

– O incydencie? Coś tam myślę.

Czekała na jakieś wyjaśnienia, ale on milczał. Jeszcze przed przyjazdem do Chinatown postanowił, że tak właśnie będzie się zachowywał. Zmusi ją, by wyciągała z niego każde słowo.

– Może więc powie mi pan, detektywie Bosch, co pan myśli? – spytała wreszcie. – Przecież to właśnie jest celem...

– Myślę, że to bez sensu. Kompletna bzdura. Poza tym nie mam nic do powiedzenia.

– Zaraz, zaraz. Co to znaczy: bez sensu?

– Zgoda, odepchnąłem go. Zdaje się, że go uderzyłem. Nie jestem pewien, co się dokładnie stało, ale też nie mówię, że tego nie zrobiłem. W porządku, niech mnie zawieszą, przeniosą, postawią przed komisją dyscyplinarną, wszystko mi jedno. Jednak to, co zrobili, jest bez sensu. Przymusowy urlop, głupie gadanie o stresie... Dlaczego mam przychodzić tu trzy razy w tygodniu, żeby rozmawiać z panią, jak jakiś... nawet mnie pani nie zna, nic pani o mnie nie wie. Dlaczego muszę z panią rozmawiać? Po co mi pani podpis?

– Przecież sam pan odpowiedział na te pytania. Zamiast pana ukarać, wydział chce panu pomóc. Wysłano pana na przymusowy urlop, co oznacza, że...

– Wiem, co to oznacza, i właśnie dlatego uważam to za kompletną bzdurę. Ktoś podejmuje arbitralną decyzję, że jestem zestresowany, i dzięki temu może pozbawić mnie pracy na tak długo, jak zechce, lub przynajmniej dopóty, dopóki nie przejdę testów, które pani przygotuje.

– W tej decyzji nie było nic arbitralnego. Podjęto ją na podstawie pańskiego zachowania, które wyraźnie wskazuje, że...

– To, co się stało, nie miało nic wspólnego ze stresem. Rzecz w tym, że... Nieważne. Jak już mówiłem, nie ma w tym żadnego sensu. Dlatego nie traćmy czasu i przejdźmy do rzeczy. Co muszę zrobić, żeby wrócić do pracy?

W jej oczach zapłonął gniew. Dotknęło ją lekceważenie, z jakim wyrażał się o nauce, której poświęciła całe życie. Szybko się jednak opanowała. Musiała się do tego przyzwyczaić – w końcu bez przerwy ma do czynienia z glinami.

– Nie rozumie pan, że wszystko to dla pańskiego dobra? Kierownictwo wydziału najwyraźniej uważa pana za wartościowego pracownika, w przeciwnym razie nie byłoby pana tutaj. Po prostu zostałby pan zwolniony. Tymczasem pańscy szefowie robią co mogą, żeby wrócił pan na swoje stanowisko. Chcą korzystać z pańskiego doświadczenia.

– Uważają mnie za wartościowego pracownika? Jestem po prostu gliną. Tam, na ulicy, nikt nie myśli o czymś takim jak wartości. I cóż to miałoby znaczyć? Czy te wizyty są po to, żebym wysłuchiwał takich komunałów?

Odkaszlnęła i stwierdziła cierpkim tonem:

– Detektywie Bosch, to poważna sprawa. I nie chodzi tylko o incydent, w wyniku którego znalazł się pan na urlopie. To coś o wiele bardziej złożonego. I właśnie z tego powodu się spotykamy. Rozumie pan? Tu nie chodzi tylko o ten jeden incydent. Już wcześniej miał pan problemy. Zanim będę mogła wydać pozytywną opinię na temat pańskiego powrotu do służby, muszę zmusić pana do spojrzenia na samego siebie. Co pan robi? O co panu chodzi? Czemu ma pan takie problemy? Chcę, żeby nasze sesje były szczerą rozmową, w której ja zadaję pytania, a pan na nie odpowiada, nie starając się upokarzać mnie ani kierownictwa wydziału. Tu chodzi tylko o pana.

Harry Bosch spojrzał na nią bez słowa. Chciał zapalić, ale gdyby przyznał się, że jest nałogowcem, zaraz zaczęłaby gadać o psychicznych fiksacjach oralnych lub nikotynowym napędzie. Westchnął więc tylko głęboko i spojrzał na kobietę siedzącą po drugiej stronie biurka. Carmen Hinojos była filigranową osobą o miłej twarzy i przyjaznym usposobieniu. Bosch nie uważał jej za złą. Prawdę mówiąc, słyszał o niej wiele dobrego od tych, którzy przed nim trafili do Chinatown. Ona tylko wykonywała swój zawód i tak naprawdę to nie na nią był wściekły. Wiedział, że jest na tyle rozsądna, by zdawać sobie z tego sprawę.

– Przepraszam – powiedziała – nie powinnam była zaczynać od tak bezpośredniego pytania. Wiem, że to dla pana drażliwy temat. Spróbujmy inaczej. Jeśli pan chce, może pan zapalić.

– To też jest w aktach?

– Nie. Nie musiało być. Zdradził pana ten gest – ciągle unosi pan dłoń do ust. Próbuje pan rzucić palenie?

– Nie, ale to biuro podlega władzom miasta. Przecież zna pani przepisy.

Naiwne tłumaczenie. W komisariacie w Hollywood codziennie je łamał.

– Tutaj nie obowiązują. Nie chcę, żeby pan uważał, że jesteśmy w Parker Center albo w urzędzie miasta. Dlatego właśnie mamy siedzibę tutaj, z dala od całej reszty. Tamte przepisy nas nie obowiązują.

– Nieważne, gdzie jesteśmy. Przecież pracuje pani dla policji Los Angeles.

– Niech pan spróbuje uwierzyć, że policja nie ma z tym nic wspólnego, że przychodzi pan tutaj, by spotkać się z przyjacielem. Porozmawiać. Może pan mówić ze mną o wszystkim.

On jednak wiedział, że nie może jej traktować jak przyjaciela. W żadnym wypadku. Stawka była zbyt wysoka. Mimo to skinął głową, żeby ją zadowolić.

– Niezbyt to przekonujące.

Wzruszył ramionami, co miało znaczyć, że nie stać go na nic lepszego.

– Jeśli pan chce, mogę pana zahipnotyzować i wyleczyć z uzależnienia nikotynowego.

– Gdybym chciał rzucić palenie, zrobiłbym to sam. Ludzie albo są palaczami, albo nie. Ja jestem.

– Tak. Być może to najbardziej typowy przejaw natury autodestrukcyjnej.

– Przepraszam, ale czy jestem na urlopie dlatego, że palę? Czy o to w tym wszystkim chodzi?

– Wydaje mi się, że wie pan, o co tu chodzi.

Przypomniał sobie, że miał mówić jak najmniej, dlatego też się nie odezwał.

– No to kontynuujmy – powiedziała – jest pan na urlopie od... chyba od zeszłego wtorku, prawda?

– Zgadza się.

– I czym się pan w tym czasie zajmował?

– Głównie wypełnianiem formularzy Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego.

– Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego?

– Mój dom ma zostać wyburzony.

– Od trzęsienia ziemi upłynęły trzy miesiące. Dlaczego czekał pan z tym tak długo?

– Byłem zajęty. Pracowałem.

– Rozumiem. Był pan ubezpieczony?

– Niech pani nie mówi „rozumiem”, bo to nieprawda. Pani nie jest w stanie spojrzeć na świat tak jak ja. Odpowiedź brzmi: nie, nie byłem ubezpieczony. Jak prawie wszyscy, próbowałem uciec od rzeczywistości. Tak to nazywacie, prawda? Założę się, że pani była ubezpieczona.

– Tak, byłam. Czy pański dom bardzo ucierpiał?

– Zależy, kogo pani zapyta. Inspektorzy z urzędu miasta twierdzą, że jest całkowicie zniszczony, i nie pozwalają mi nawet do niego wejść. Ja uważam, że wystarczy mały remont i wszystko będzie w porządku. W sklepie żelaznym już pamiętają moje nazwisko. Wynająłem ludzi do pracy. Niedługo skończę remont i złożę wniosek o odwołanie nakazu wyburzenia. Mam adwokata.

– Nadal pan tam mieszka?

Kiwnął głową.

– A to już jest typowa ucieczka od rzeczywistości, detektywie Bosch. Sądzę, że nie powinien pan tego robić.

– A ja sądzę, że to, co robię po pracy, jest moją sprawą i nie powinno pani obchodzić.

Uniosła ręce w pojednawczym geście.

– No, może nie jest to postępowanie, które aprobuję, ale dobrze, że czymś się pan zajął. Co prawda wolałabym, żeby był to jakiś sport, hobby, turystyka, ale uważam, że trzeba ciągle coś robić, by nie myśleć o tym incydencie.

Uśmiechnął się ironicznie.

– O co chodzi?

– Sam nie wiem. Wszyscy mówią na to „incydent”. Przypomina mi się, jak wojnę w Wietnamie nazywano „konfliktem”.

– No to jak nazwałby pan to, co się stało?

– Nie wiem. Jednak incydent... to brzmi jakoś... antyseptycznie. Pani doktor, wróćmy do tego, co mówiła pani wcześniej. Nie chcę wyjeżdżać. Pracuję w Wydziale Zabójstw. To jest moje zajęcie. I chciałbym do niego wrócić. Mogę zrobić jeszcze coś dobrego dla ludzi.

– O ile szefostwo wyrazi zgodę.

– O ile pani wyrazi zgodę. Przecież to zależy od pani.

– Być może. Mówi pan o swojej pracy, jakby to była jakaś misja.

– Bo właściwie tak jest. Jak poszukiwanie Świętego Graala.

W jego głosie zabrzmiał sarkazm. Była to dopiero pierwsza sesja, a rozmowa z nią już stawała się niestrawna.

– Tak pan uważa? Jest pan przekonany, że pańską misją życiową jest ściganie morderców, wsadzanie za kratki złych ludzi?

Wzruszył ramionami. Wstał, podszedł do okna i spojrzał w dół na Hill Street.

Na chodnikach jak zawsze kłębił się tłum przechodniów. Zauważył kilka białych kobiet, które wyróżniały się w morzu azjatyckich twarzy niczym rodzynki w cieście. Minęły sklep mięsny prowadzony przez chińskiego rzeźnika. W oknie wystawowym Bosch dostrzegł wiszące rzędem wędzone kaczki.

Nieco dalej zobaczył estakadę Hollywood Freeway, ciemne okna starego więzienia, a za nim budynek sądu karnego. Po lewej stronie wyrastała wieża ratusza, której wyższe piętra spowijał czarny brezent. Wyglądało to jak oznaka żałoby, ale Bosch wiedział, że brezent ma zapobiec spadaniu gruzu na ulicę podczas usuwania zniszczeń spowodowanych przez trzęsienie ziemi. Za ratuszem stał Szklany Dom. Inaczej mówiąc, Centrum Parkera – komenda główna policji.

– Proszę mi powiedzieć, jaką misję pan spełnia – usłyszał za sobą cichy głos Hinojos. – Chciałabym usłyszeć, jak pan ją opisze własnymi słowami.

Usiadł. Próbował wymyślić odpowiednie wyjaśnienie, ale w końcu potrząsnął głową.

– Nie potrafię.

– Chciałabym, żeby pan się nad tym zastanowił. Nad pańską misją. O co w niej tak naprawdę chodzi? Proszę o tym pomyśleć.

– A jaką pani spełnia misję?

– To nie ma żadnego związku z naszymi spotkaniami.

– Jak to nie? Oczywiście, że ma.

– Detektywie Bosch, to jedyne osobiste pytanie, na które udzielę odpowiedzi. Tematem tych rozmów ma być pan, nie ja. Wierzę, że moją misją jest niesienie pomocy ludziom pracującym w tym wydziale. To robię bezpośrednio. Natomiast pośrednio w ten sposób pomagam również społeczności, mieszkańcom tego miasta. Im lepsi policjanci patrolujący ulice, tym lepsi jesteśmy my wszyscy. Czujemy się bezpieczniej. Wystarczy?

– W porządku. Chce pani, żebym przemyślenia na temat mojej misji ujął w paru zdaniach i nauczył się ich na pamięć, tak żeby brzmiało to jak hasło z encyklopedii?

– Panie... Detektywie Bosch, jeśli przez cały czas zamierza pan dowcipkować i prowokować mnie do kłótni, do niczego to nie doprowadzi, co oznacza, że w najbliższym czasie nie będzie pan miał szans na powrót do pracy. Czy o to właśnie panu chodzi?

Uniósł ręce, jakby chciał pokazać, że się poddaje. Zajrzała do żółtego notesu leżącego na biurku. Dzięki temu, że nie patrzyła na niego, mógł się jej dokładniej przyjrzeć. Carmen Hinojos miała drobne brązowe dłonie, które trzymała przed sobą, na blacie biurka. Żadnego pierścionka ani obrączki. W prawej ręce elegancki długopis. Bosch zawsze uważał, że takimi drogimi długopisami posługują się ludzie przesadnie troszczący się o swój wygląd. W jej wypadku chyba tak nie było. Miała ciemnobrązowe włosy związane z tyłu i okulary w cienkich rogowych oprawkach. W dzieciństwie powinna była nosić aparat ortodontyczny, ale najwyraźniej o to nie zadbała. Podniosła głowę znad notatnika i ich spojrzenia się spotkały.

– Powiedziano mi, że ten incydent... to zdarzenie zbiegło się w czasie z rozpadem pana związku z pewną kobietą.

– Kto to pani powiedział?

– Dowiedziałam się z dostarczonych mi materiałów. Mniejsza o to, skąd pochodziły.

– Przede wszystkim wprowadzono panią w błąd. To nie miało nic wspólnego z tym, co się stało. Rozpad związku, jak to pani określiła, nastąpił prawie trzy miesiące temu.

– Można to przeżywać o wiele dłużej. Wiem, że to osobista sprawa i jest panu trudno, ale sądzę, że powinniśmy o tym porozmawiać. Będę wtedy mogła spróbować odtworzyć pański stan psychiczny w momencie napaści. Czy ma pan coś przeciwko temu?

Bosch machnął ręką na znak, żeby mówiła dalej.

– Jak długo trwał ten związek?

– Mniej więcej rok.

– Czy było to małżeństwo?

– Nie.

– A rozmawialiście o takiej możliwości?

– Nie, raczej nie. Nie mówiliśmy o tym otwarcie.

– Mieszkaliście razem?

– Czasami. Obydwoje mieliśmy własne mieszkania.

– Czy decyzja o rozstaniu jest nieodwołalna?

– Tak mi się wydaje.

Wypowiadając te słowa głośno, Bosch chyba po raz pierwszy przyznał, że Sylvia Moore odeszła z jego życia na zawsze.

– Czy rozstanie nastąpiło za obopólną zgodą?

Odkaszlnął. Wolałby o tym nie mówić, ale chciał mieć to z głowy.

– Chyba można powiedzieć, że zgoda była obopólna, ale nie wiedziałem o tym, dopóki się nie spakowała. Wie pani, trzy miesiące temu tuliliśmy się do siebie w łóżku, a dom trząsł się w posadach. Można by powiedzieć, że odeszła, zanim skończyły się te wstrząsy.

– Jeszcze się nie skończyły.

– To tylko przenośnia.

– Chce pan przez to powiedzieć, że przyczyną zerwania było trzęsienie ziemi?

– Nie, tego nie powiedziałem. Mówię tylko, że właśnie wtedy to się stało. Zaraz po trzęsieniu ziemi. Ona jest nauczycielką, pracuje w Dolinie. Jej szkoła uległa zniszczeniu. Kiedy przeniesiono dzieciaki do innych szkół, okazało się, że jest za dużo nauczycieli. Zaproponowano im urlopy. Sylwia skorzystała z tego i wyjechała.

– Bała się kolejnego trzęsienia ziemi czy pana? – Spojrzała na niego znacząco.

– A dlaczego miałaby się mnie bać?

Wiedział, że zabrzmiało to tak, jakby się bronił.

– Nie wiem. Może dał jej pan jakiś powód ku temu?

Bosch się zawahał. Właściwie nigdy nie zastanawiał się nad tym.

– Jeśli chodzi pani o jakieś fizyczne zagrożenie, nie, nie bała się i nie dałem jej ku temu powodu.

Hinojos skinęła głową i zapisała coś w notatniku. Bosch odczuł lekkie zaniepokojenie na ten widok.

– Proszę mnie posłuchać, to nie ma nic wspólnego z tym, co w zeszłym tygodniu stało się w komisariacie.

– Dlaczego odeszła? Jaki był prawdziwy powód?

Odwrócił się wściekły. Będzie go wypytywać, o co tylko zechce.

Zaatakuje go, kiedy tylko na chwilę opuści gardę.

– Nie wiem.

– W tym pokoju nie można udzielać takich odpowiedzi. Sądzę, że pan wie, a przynajmniej domyśla się pan powodu jej odejścia.

– Dowiedziała się, kim jestem.

– Dowiedziała się, kim pan jest? Co to znaczy?

– Musiałaby pani ją o to zapytać. To jej słowa. Ale ona jest w Wenecji, we Włoszech.

– A jak pan sądzi, o co jej poszło?

– Nieważne, co ja sądzę. Ona to powiedziała i to ona mnie opuściła.

– Detektywie Bosch, niech pan ze mną nie walczy. Ja naprawdę bardzo chcę, żeby pan wrócił do pracy. Jak już mówiłam, na tym właśnie polega moja misja. Trudno się jednak z panem dogadać.

– Może właśnie o to jej chodziło.

– Wątpię, żeby sprawa była taka prosta.

– A ja nie.

Spojrzała na zegarek i pochyliła się nad biurkiem. Na jej twarzy odmalowało się niezadowolenie.

– No dobrze, rozumiem, jakie to dla pana nieprzyjemne. Przejdziemy do innego tematu, ale chyba jeszcze do tego wrócimy. Chcę, żeby pan się nad tym zastanowił. Niech pan spróbuje wyrazić słowami swoje uczucia. – Zapadła długa cisza. – Jeszcze raz spróbujmy porozmawiać o tym, co stało się w ubiegłym tygodniu. Wiem, że prowadził pan wtedy śledztwo w sprawie zabójstwa prostytutki.

– Zgadza się.

– Czy to było brutalne zabójstwo?

– Słowo „brutalne” może mieć różne znaczenie.

– Owszem, ale przyjmijmy, że chodzi nam o to, jak pan je rozumie. Czy wobec tego nazwałby pan to morderstwo „brutalnym”?

– Tak, było brutalne. Uważam, że prawie wszystkie zabójstwa są brutalne. Dla tych, którzy umierają.

– I aresztował pan podejrzanego?

– Tak, ja i mój partner. To znaczy podejrzany przyszedł komisariatu odpowiedzieć na parę pytań.

– Czy ta sprawa miała dla pana większe znaczenie niż, powiedzmy, te, które rozpracowywał pan w przeszłości?

– Może, nie wiem.

– Dlaczego?

– Dlaczego przejąłem się jakąś prostytutką? Nie, nie przejąłem się. Nie bardziej niż którąkolwiek z innych ofiar. Mam jednak pewną zasadę, której pozostaję wierny podczas każdego śledztwa.

– Jaka to zasada?

– Liczą się wszyscy albo nikt.

– Niech pan to wyjaśni.

– A co tu jeszcze można wyjaśnić? Liczą się wszyscy albo nikt i tyle. To znaczy, że haruję jak wół w każdym śledztwie, bez względu na to, czy ofiarą jest prostytutka czy żona burmistrza. Taką mam zasadę.

– Rozumiem. A teraz przejdźmy do sprawy, o której mówiliśmy. Chciałabym, żeby opowiedział mi pan o tym, co stało się po aresztowaniu podejrzanego i co było przyczyną pańskiego zachowania w komisariacie w Hollywood.

– Czy nasza rozmowa jest nagrywana?

– Nie, to, co pan mi powie, pozostanie prawnie chronioną tajemnicą. Po zakończeniu naszych sesji przekażę swoją opinię zastępcy komendanta Irvingowi. Nie ujawnię mu przebiegu rozmów. Moje opinie zwykle zajmują mniej niż pół strony i nie zawierają żadnych szczegółów.

– Z tym że to pół strony ma dla kogoś takiego jak ja wielkie znaczenie.

Nie odpowiedziała. Bosch spojrzał na nią i pomyślał przez chwilę.

Odniósł wrażenie, że mógłby jej zaufać, ale instynkt i doświadczenie podpowiadały mu, że nie powinien ufać nikomu. Ona wyraźnie zdawała sobie sprawę z dręczącego go problemu i czekała cierpliwie.

– Chce pani usłyszeć moją wersję wydarzeń?

– Tak.

– Zgoda, powiem pani, co się stało.2

W drodze do domu Bosch palił papierosa. Wiedział jednak, że bardziej przydałby mu się drink na uspokojenie nerwów. Spojrzał na zegarek i uznał, że na wizytę w knajpie jest za wcześnie. Zapalił więc jeszcze jednego papierosa.

Wjechał na ulicę Woodrowa Wilsona, zaparkował wóz przy krawężniku i ruszył pieszo do swojego domu, oddalonego o pół przecznicy. Dobiegały skądś ciche dźwięki pianina, coś z klasyki. Nie wiedział, czy któryś z jego sąsiadów ma pianistę w rodzinie. Schylił się pod żółtą taśmą rozciągniętą przed domem i wszedł do środka przez drzwi garażu.

Postępował tak co dzień – zostawiał samochód nieco dalej, aby ukryć fakt, że nadal mieszka w swoim własnym domu, który został uznany za nienadający się do użytku i zakwalifikowany przez miejskiego inspektora do zburzenia. Jednak Bosch zignorował nakaz, przepiłował kłódkę na skrzynce z bezpiecznikami i mieszkał tu już od trzech miesięcy.

Jego mały, obłożony sekwoją dom wznosił się na stalowych podporach zakotwiczonych w skale osadowej utworzonej w mezozoiku i kenozoiku podczas formowania się gór Santa Monica. Gdy zatrzęsła się ziemia, stalowe podpory domu nawet nie drgnęły, jednak on sam przesunął się na nich o kilka centymetrów. I to wystarczyło. To niewielkie przesunięcie spowodowało wielkie szkody. Drewniany szkielet domu wygiął się, okna i framugi drzwi straciły regularne kształty. Szyby się potłukły, a drzwi frontowe zatrzasnęły na dobre, ściśnięte we framudze, która wraz z resztą budynku przechyliła się w kierunku północnym. Gdyby Bosch chciał je otworzyć, musiałby wypożyczyć policyjny wóz pancerny wyposażony w taran. Wyważył więc łomem drzwi do garażu – stanowiły teraz jedyne wejście do domu.

Bosch zapłacił firmie budowlanej pięć tysięcy dolarów za podniesienie domu i przesunięcie go z powrotem o te kilka centymetrów. Budowlańcy ustawili go na właściwym miejscu i przymocowali do podpór. Następnie Bosch sam zabrał się do reperacji ram okiennych i framug. Kiedy skończył szklić, powstawiał wewnątrz nowe drzwi. Wszystko robił według książek o stolarstwie i często się zdarzało, że dopiero po kilku próbach osiągał pożądany rezultat. Praca fizyczna okazała się jednak przyjemnością, swoistą terapią, wytchnieniem od pracy w Wydziale Zabójstw. Frontowych drzwi nie ruszył. Uznał, że tak już powinny zostać, jako hołd złożony potędze natury. A poza tym nie miał nic przeciwko wchodzeniu drzwiami bocznymi.

Jednak cały jego wysiłek nie uratował domu przed umieszczeniem na liśćie budynków przeznaczonych do wyburzenia. Gowdy, inspektor budowlany, którego rewir obejmował tę część wzgórz, nie zmienił swojej decyzji, mimo że Bosch włożył tak wielką pracę w remont. Rozpoczęła się więc zabawa w chowanego. Bosch wchodził i wychodził z domu potajemnie, niczym szpieg wślizgujący się do obcej ambasady.

Okna wychodzące na ulicę zasłonił czarnym brezentem, żeby na zewnątrz nie wydostawał się najmniejszy promyk światła mogący go zdradzić. I zawsze sprawdzał, czy nie nadchodzi Gowdy. Gowdy był jego nemezis.

Bosch wynajął też adwokata, aby odwołać się od decyzji inspektora.

Drzwi z garażu prowadziły bezpośrednio do kuchni. Bosch wszedł i otworzył wysłużoną lodówkę. Poczuł płynący z jej wnętrza odświeżający chłód. Pochylił się, wyjął puszkę coca-coli i przejrzał półki w poszukiwaniu czegoś, co mógłby zjeść na kolację. Dobrze wiedział, co jest w lodówce, ale i tak nie rezygnował. Jakby miał nadzieję, że nieoczekiwanie natknie się na zapomniany stek albo pierś kurczaka. Często zdarzało mu się tak zachowywać.

Wiedział, że to typowe dla samotnego mężczyzny.

Wyszedł na tylną werandę. Wypił colę i zjadł kanapkę przyrządzoną z chleba kupionego przed pięcioma dniami i plastrów mięsa z foliowych opakowań.

Żałował, że nie ma chipsów – wiedział, że wkrótce będzie głodny, bo jedna kanapka nie wystarczy.

Stanął przy poręczy. Z werandy rozciągał się widok na Hollywood Freeway, która o tej porze była niemal całkowicie zapchana samochodami – nic dziwnego, ludzie wracali z pracy do domu. Udało mu się wydostać z centrum tuż przed godziną szczytu. Będzie musiał pilnować, żeby sesje z psychologiem policyjnym nie trwały zbyt długo. Były wyznaczone na piętnastą trzydzieści w poniedziałki, środy i piątki. Zastanawiał się, czy Carmen Hinojos czasem przedłuża sesje, czy też realizuje swoją misję tylko w ustalonych godzinach?

Z werandy widział niemal całe pasmo autostrady, które prowadziło na północ – przecinało przełęcz Cahuenga i docierało do San Fernando Valley. Przypominał sobie, o czym rozmawiali w czasie sesji. W pewnej chwili zaczął obserwować punkt, w którym autostrada wyłaniała się z przełęczy. Nieświadomie wybierał dwa samochody, które jechały mniej więcej obok siebie, i śledził je aż do oddalonego o półtora kilometra punktu, w którym znikały z pola widzenia.

Obserwował wyścig, o którym nie mieli pojęcia sami kierowcy. Metą był zjazd na Lankershim Boulevard.

Po kilku minutach zdał sobie sprawę z tego, co robi, i natychmiast odwrócił się plecami do autostrady.

– O Jezu! – powiedział głośno.

Właśnie wtedy uznał, że zajęcie się pracą fizyczną nie wystarczy. Potrzebował czegoś jeszcze, czegoś, co pomogłoby mu przetrzymać dni dzielące go od powrotu do wydziału. Wszedł do domu i wyjął z lodówki butelkę piwa Henry’s. Gdy tylko ją otworzył, zadzwonił telefon. Usłyszał głos partnera, Jerry’ego Edgara. Ucieszył się, bo miał już dość ciszy.

– Harry, jak poszło w Chinatown?

Wszyscy policjanci skrycie odczuwali ten sam lęk – bali się, że któregoś dnia nie wytrzymają napięcia związanego z pracą i zostaną skierowani do Sekcji Nauk Behawioralnych, podlegającej wydziałowi poradni psychologicznej, której pełną nazwę rzadko wymawiano. Uczestniczenie w sesjach najczęściej określano mianem „pobytu w Chinatown”, ponieważ poradnia znajdowała się właśnie w tej dzielnicy, na Hill Street, kilka przecznic od Centrum Parkera. Gdy rozchodziła się wieść, że któryś z gliniarzy ma tam trafić, mawiano, że „przenoszą go na posterunek przy Hill Street”.

Sześciokondygnacyjny budynek banku, w którym mieściła się poradnia, nazywano „51-50”. Nie był to adres. W policyjnym kodzie radiowym liczby te oznaczały szaleńca. Takie nazewnictwo stanowiło część struktury ochronnej, za pomocą której policjanci bagatelizowali sytuację i dzięki temu opanowywali lęk.

– Świetnie – odparł Bosch z sarkazmem w głosie. – Wybierz się tam kiedyś. Polecam. Tak mi to dobrze zrobiło, że siedzę sobie i liczę samochody na autostradzie.

– No to przynajmniej masz zajęcie na dłużej.

– Tak. A co u ciebie?

– Pounds w końcu to zrobił.

– Co?

– Wcisnął mi kogoś nowego.

Bosch zamilkł na chwilę. Z tej wiadomości wynikało, że jego sytuacja robi się coraz bardziej beznadziejna. Myśl, że może już nigdy nie uda mu się wrócić do pracy, nagle zaczęła się stawać przerażająco realna.

– Tak?

– Tak, w końcu to zrobił. Dziś rano dostałem nową sprawę, więc przydzielił mi jednego z tych wazeliniarzy. Burnsa.

– Burnsa? Od kradzieży aut? On nigdy nie pracował w Wydziale Zabójstw. Czy w ogóle kiedykolwiek miał do czynienia z przestępstwami przeciwko zdrowiu i życiu?

Detektywi pracujący w wydziale zwykle wybierali jedną z dwóch specjalności: przestępstwa przeciwko mieniu lub przeciwko zdrowiu i życiu. Do tej drugiej należały: zabójstwo, gwałt i rozbój. Specjalizujący się w niej detektywi rozpracowywali głośniejsze sprawy i zwykle uważali ludzi od przestępstw przeciwko mieniu za zwykłych biurokratów. Wykroczenia tego typu zdarzały się tak często, że prowadzący śledztwo tracili większość czasu na sporządzanie raportów i rejestrowanie nielicznych aresztowań. Właściwie nie zajmowali się robotą detektywistyczną. Nie mieli na to czasu.

– Do tej pory grzebał się w papierkach – powiedział Edgar – ale Poundsa to nie obchodzi. Zależy mu tylko na tym, żeby mieć podwładnych, którzy nie będą mu podskakiwać. Burns to właśnie taki typ. Pewnie zaczął starać się o przeniesienie, kiedy tylko rozeszły się wieści o tobie.

– Pieprzę go. Jak tylko wrócę, przeniosą go z powrotem do kradzieży samochodów.

Edgar odezwał się dopiero po dłuższej chwili. Jakby uznał, że to, co powiedział Bosch, nie ma sensu.

– Harry, naprawdę tak uważasz? Pounds nie zgodzi się na twój powrót po tym, co zrobiłeś. Kiedy mi przekazał, że mam pracować z Burnsem, powiedziałem mu: wiesz, nie obraź się, ale poczekałbym z tym, aż Harry Bosch wróci do roboty. A on mi na to, że gdybym chciał to załatwić w ten sposób, musiałbym czekać do starości.

– Tak powiedział? Mniejsza o to. Mam jeszcze kilku przyjaciół w wydziale.

– Irving też jest ci coś winien, nie?

– Pewnie niedługo się dowiem.

Nie ciągnął tego. Chciał zmienić temat. Edgar był jego partnerem, ale ich współpraca nie przerodziła się w przyjaźń. Z nich dwóch Bosch był bardziej doświadczony. Wiedział, że gdyby coś mu groziło, może liczyć na partnera, ale tylko w czasie służby. Co innego po jej zakończeniu. Bosch nigdy nikomu nie ufał, nigdy nie był od nikogo zależny i nie zamierzał zmienić swoich zasad.

– No, a co to za sprawa? – spytał, żeby sprowadzić rozmowę na bezpieczniejsze tory.

– A, tak, miałem ci o tym opowiedzieć. Stary, to było naprawdę niesamowite. Samo zabójstwo i to, co stało się potem. Dzwoni do nas ktoś z domu na Sierra Bonita. Około piątej rano. Melduje, że usłyszał coś, co brzmiało jak wystrzał, tyle że przytłumiony. Wyciągnął więc sztucer z szafy i wyszedł się rozejrzeć. Wiesz, ostatnio narkomani całkowicie opanowali tę okolicę. W tym miesiącu były już cztery włamania w najbliższym sąsiedztwie tego faceta. Dlatego miał broń w pogotowiu. Idzie więc po swoim podjeździe ze sztucerem w ręku – garaż jest na tyłach domu – i nagle widzi nogi wystające z otwartych drzwi jego samochodu. Wóz stał przed garażem.

– I co? Zastrzelił go?

– Nie, i właśnie to jest dziwne. Podchodzi z wycelowaną bronią do auta, a tu okazuje się, że gość już nie żyje. Został dźgnięty śrubokrętem w klatkę piersiową.

Bosch ciągle jeszcze nie rozumiał, o co chodzi.

– Zabiła go poduszka powietrzna, Harry.

– Jak to, poduszka powietrzna?

– Ten cholerny złodziej próbował wyjąć ją z kierownicy i sama się włączyła. Błyskawicznie się napełniła, tak jak powinna, i wcisnęła mu śrubokręt prosto w serce. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Pewnie uderzał rączką śrubokręta w kierownicę. Do tego jeszcze nie doszliśmy. Sprzedawca od Chryslera powiedział, że jeśli zdejmie się osłonę, tak jak zrobił to ten złodziej, nawet elektryczność statyczna może uruchomić poduszkę. Ten truposz miał na sobie sweter. Nie wiem, może to dlatego. Burns twierdzi, że to pierwszy przypadek śmierci spowodowanej taką poduszką.

Bosch przypomniał sobie zeszłoroczny wydziałowy biuletyn informacyjny, w którym była mowa o kradzieży poduszek powietrznych. Stały się niezwykle pożądanym towarem na czarnym rynku; pozbawieni skrupułów właściciele warsztatów samochodowych płacili złodziejom trzysta dolarów za sztukę.

Tymczasem od klientów żądali dziewięciuset dolarów za ich zainstalowanie.

Dzięki temu mieli dwukrotnie większy zysk, niż gdyby zamawiali poduszki u producenta.

– Czyli w aktach napiszecie, że to wypadek? – spytał Bosch.

– Tak. Jednakże to nie wszystko. Drzwi były otwarte z obydwu stron.

– Nieboszczyk miał wspólnika.

– Tak sądzimy. I jeśli znajdziemy tego skurwiela, będziemy go mogli oskarżyć o nieumyślne zabójstwo. Dlatego powiedzieliśmy ludziom z laboratorium, żeby zdjęli laserem wszystkie odciski palców, jakie znajdą wewnątrz wozu. Zabrałem je do kartoteki i namówiłem jednego z chłopaków, żeby je zeskanował i puścił przez AFIS. Strzał w dziesiątkę.

– Znalazłeś wspólnika?

– Otóż to. Ten system ma ogromne zasoby, Harry. W sieci jest między innymi Wojskowe Centrum Identyfikacji w Saint Louis. Tam natrafiliśmy na naszego złodzieja. Dziesięć lat temu był w wojsku. Zdobyliśmy jego dane personalne, potem dostaliśmy adres z Wydziału Komunikacji i dzisiaj go zgarnęliśmy. W drodze do komisariatu wyśpiewał wszystko. Posiedzi sobie trochę.

– Czyli wygląda na to, że miałeś dobry dzień.

– To jeszcze nie koniec. Nie powiedziałem ci, co w tym wszystkim jest najbardziej niesamowite.

– No to gadaj.

– Pamiętasz, sprawdziliśmy samochód laserem i zebraliśmy wszystkie odciski palców.

– Tak.

– Komputer znalazł jeszcze jednego właściciela odcisków. Ten był w wykazie przestępców. Sprawa z Missisipi. Mówię ci, wszystkie dni powinny wyglądać tak jak ten.

– No i co dalej? – spytał Bosch. Irytowało go, że z Edgara tak trudno wyciągnąć wszystkie informacje.

– Odciski trafiły do sieci siedem lat temu poprzez coś o nazwie Kryminalna Baza Danych Południa. Obejmuje pięć stanów, w których łącznie mieszka o połowę mniej ludzi niż w Los Angeles. W każdym razie jeden z wprowadzonych odcisków palców odpowiadał temu zostawionemu przez sprawcę podwójnego morderstwa w Biloxi w siedemdziesiątym szóstym roku. Gazety nazwały go Rzeźnikiem Dwusetlecia, jako że czwartego lipca zabił dwie kobiety.

– To właściciel samochodu? Ten gość ze sztucerem?

– Właśnie. Zostawił odciski palców na tasaku wbitym w czaszkę jednej z ofiar. Trochę się zdziwił, kiedy pojawiliśmy się u niego dziś po południu i powiedzieliśmy: „Wiesz co? Mamy wspólnika tego gościa, który wykitował w twoim aucie. Jesteś aresztowany za podwójne morderstwo, skurwysynu”. Chyba nieźle go to zaskoczyło. Szkoda, że tego nie widziałeś.

Edgar wybuchnął śmiechem i Bosch zdał sobie sprawę, jak bardzo tęskni do swojej pracy. A upłynął dopiero tydzień.

– Przyznał się?

– Nie, siedzi cicho. Nie jest głupi, skoro udało mu się ukrywać przez dwadzieścia lat. Niezłe osiągnięcie.

– Czym się zajmował?

– Wygląda na to, że się po prostu przyczaił. Prowadzi sklep żelazny na Santa Monica, ma żonę, dziecko i psa. Całkowicie odmieniony człowiek. No, ale teraz wróci do Biloxi. Mam nadzieję, że lubi południową kuchnię, bo tutaj nieprędko się pojawi.

Edgar znowu zaczął się śmiać. Bosch się nie odezwał. Opowieść, której wysłuchał, przypomniała mu o tym, czego już nie robi. Przypomniała mu też o pytaniach Hinojos dotyczących zdefiniowania charakteru jego misji.

– Jutro przyjadą po niego policjanci stanowi z Missisipi – powiedział Edgar. – Przed chwilą z nimi rozmawiałem. Strasznie się ucieszyli.

Bosch się nie odzywał.

– Harry, jesteś tam jeszcze?

– Tak, zamyśliłem się... Wygląda na to, że miałeś niezły dzień. A jak przyjął to wszystko nasz nieustraszony wódz?

– Pounds? Usiłuje tak to rozegrać, żeby jemu przypisano rozwiązanie tych trzech spraw. Chce włączyć morderstwa z Biloxi do naszych statystyk.

Bosch się nie zdziwił. Dopisywanie rozwiązanych spraw tam gdzie tylko się dało, powszechnie praktykowali szefowie wydziałów i policyjni statystycy. W sprawie z poduszką powietrzną nie było morderstwa. Zgon nastąpił w wyniku wypadku, jednakże stało się to podczas popełniania przestępstwa, a prawo obowiązujące w Kalifornii stanowiło, że wspólnik może wówczas zostać oskarżony o spowodowanie śmierci. Bosch wiedział, że Pounds dzięki temu mógł dopisać tę sprawę do rejestru wykrytych morderstw. Równocześnie nie zamierzał wyrównywać bilansu przez wpisanie jej do rejestru popełnionych morderstw, ponieważ przyczyną śmierci ofiary był wypadek. Ten niewielki szwindelek mógł nieco poprawić statystykę wykrywalności zabójstw w Hollywood, której ostatnio zagrażał spadek poniżej pięćdziesięciu procent.

Jednakże taki niewielki wzrost Poundsowi nie wystarczał. Zamierzał więc zaryzykować i dodać do rejestru wykrytych morderstw również dwa zabójstwa z Biloxi. Przecież można uznać, że to jego ludzie zakończyli tę sprawę. Dopisanie trzech rozwikłanych spraw do jednego z rejestrów i pominięcie ich w drugim skutkowałoby sporym wzrostem wykrywalności, jak również wydatnie poprawiłoby wizerunek szefa Wydziału Zabójstw. Bosch wiedział, że Pounds musi być niezwykle zadowolony z siebie i z tego, co przyniósł mu dzisiejszy dzień.

– Powiedział, że statystyka poprawi się o sześć punktów – ciągnął Edgar. – Był bardzo zadowolony, Harry. A mój nowy partner cieszył się, że tak zadowolił swojego szefa.

– Wystarczy. Nie chcę więcej o tym słyszeć.

– Też tak sądzę. Czym się zajmujesz, poza liczeniem samochodów na autostradzie? Pewnie cholernie się nudzisz, Harry.

– Nie, nie bardzo – skłamał Bosch. – W zeszłym tygodniu skończyłem remont werandy. W tym zamierzam...

– Harry, mówię ci, tracisz czas i pieniądze. Kiedy inspektorzy cię tam znajdą, wylecisz jak z procy. Potem zburzą dom i w dodatku każą ci za to zapłacić. Twoja weranda i cała reszta trafią do śmieciarki.

– Wynająłem prawnika, żeby wziął się za to.

– A cóż on może zrobić?

– Nie wiem. Chcę, żeby cofnęli nakaz rozbiórki. Ten gość zajmuje się sprawami związanymi z użytkowaniem ziemi. Powiedział, że może to załatwić.

– Mam nadzieję. Tak czy inaczej uważam, że powinieneś zburzyć ten dom i postawić nowy.

– Jeszcze nie wygrałem na loterii.

– Możesz wziąć pożyczkę na remont i...

– Złożyłem podanie, Jerry, ale na razie wystarczy mi dom w takim stanie, w jakim jest.

– No dobrze, Harry. Mam nadzieję, że twój adwokat coś załatwi. Muszę już kończyć. Burns zaprosił mnie na piwo do Short Stop. Czeka tam na mnie.

Kiedy Bosch ostatnim razem odwiedził Short Stop, mały policyjny bar w pobliżu akademii i stadionu Dodgersów, nadal wisiały w nim naklejki z napisem POPIERAM SZEFA POLICJI GATESA. Dla większości gliniarzy Gates był tylko mglistym wspomnieniem, ale do Short Stopu przychodziła stara gwardia i przy drinkach wspominała dawne porządki, które odeszły w przeszłość.

– No dobra, to baw się tam dobrze, Jerry.

– Trzymaj się.

Bosch oparł się o stół kuchenny i wypił resztę piwa. Doszedł do wniosku, że telefon od Edgara był sprytnie zamaskowanym sposobem poinformowania go, że jego partner przechodzi na drugą stronę i pozostawia go swojemu losowi. Cóż, trudno. Edgar był lojalny przede wszystkim wobec siebie, kierowała nim chęć przetrwania w zdradliwym otoczeniu. Trudno go za to potępiać.

Bosch spojrzał na swoje odbicie w szybie piekarnika. Z cienia wyłaniały się oczy i zarys szczęki. Miał czterdzieści cztery lata, ale wyglądał na więcej. Kręcone brązowe włosy wciąż jeszcze były gęste, ale zarówno one, jak i wąsy wkrótce posiwieją. Piwne oczy wydawały się zmęczone i bez życia, a skóra przybrała blady odcień, charakterystyczny dla nocnych stróżów. Bosch był dobrze zbudowany, ale czasem ubranie wisiało na nim, jakby przeszedł ciężką chorobę.

Wyjął z lodówki następne piwo. Po wyjściu na werandę zauważył, że niebo rozświetlają pastelowe barwy zmierzchu. Wkrótce zapadnie mrok.

Biegnąca w dole autostrada wyglądała jak jasna rzeka ruchomych świateł, której nurt nie zwalnia ani na chwilę.

Kiedy tak się wpatrywał w sznur samochodów powracających do domów w poniedziałkowy wieczór, cała okolica wydała mu się mrowiskiem, w którym robotnice wędrują równymi szeregami.

Ktoś lub coś zniszczy kiedyś ten kopiec mrówek. Autostrady się zapadną, domy runą, a mrówki odbudują to wszystko i zajmą swoje miejsce w szeregu.

Nagle odczuł jakiś niepokój. Po głowie krążyły mu rozmaite nieuporządkowane myśli. W kontekście rozmowy z Hinojos zaczął się zastanawiać nad tym, co Edgar opowiedział mu o swoim zakończonym śledztwie. Wyczuwał jakiś związek, coś, co łączyło te dwie sprawy.

Wysączył resztkę piwa i uznał, że już mu wystarczy. Usiadł na jednym z krzeseł stojących na werandzie. Chciał oderwać się od wszystkiego, dać odpocząć ciału i umysłowi. Spojrzał w górę. Zachodzące słońce zabarwiło chmury na pomarańczowo. Wyglądały teraz niczym lawa przesuwająca się powoli po niebie.

Zanim zasnął, przez lawę przebiła się myśl. Liczą się wszyscy albo nikt. I właśnie wtedy, tuż przed chwilą, w której umysł spowiła zasłona snu, odkrył, co jest nicią łączącą jego myśli. Wiedział już, co jest jego misją.3

Następnego ranka Bosch nie wziął prysznica. Od razu się ubrał. Chciał popracować nad remontem i zapomnieć o nękających go myślach.

Jednak nie było to łatwe. Kiedy wkładał stare dżinsy pobrudzone lakierem, jego wzrok padł na pęknięte lustro wiszące nad szafką. Zauważył, że założył koszulkę tyłem na przód. Na jego piersi widniało motto Wydziału Zabójstw: „Nasz dzień zaczyna się wtedy, kiedy wasz się kończy”.

Ten napis powinien znajdować się na plecach. Zdjął koszulkę i włożył ją tak, jak należało. Teraz wszystko było w porządku. Widział w lustrze po lewej stronie piersi nadruk odznaki detektywa i mały napis WYDZIAŁ ZABÓJSTW.

Zaparzył kawę i wyszedł z kubkiem na werandę. Potem wyciągnął skrzynkę z narzędziami i nowe drzwi do sypialni, które kupił w sklepie z wyposażeniem wnętrz. Kiedy był już gotowy do pracy, z kubkiem parującej czarnej kawy w ręku usiadł na podnóżku jednego z foteli.

Stare drzwi podczas trzęsienia ziemi rozleciały się przy zawiasach. Przed kilkoma dniami próbował wstawić nowe, ale okazały się za duże – nie pasowały do framugi.

Obliczył, że wystarczy spiłować nie więcej niż parę milimetrów, żeby zniwelować różnicę. Cienkie jak papier, pozwijane wióry spadały spod struga na podłogę. Od czasu do czasu robił przerwę, patrzył na efekt swojej pracy, gładząc dłonią obrabianą powierzchnię. Lubił takie zajęcie. Rzadko zdarzało się, żeby coś, czego się podjął w swoim życiu, dawało tak widoczne rezultaty.

Nie mógł się jednak skupić na tej czynności. Powróciła natrętna myśl, która nawiedziła go poprzedniego wieczoru. Liczą się wszyscy albo nikt. To właśnie powiedział Hinojos. Powiedział jej, że to zasada, którą się kieruje. Czy było tak naprawdę? Co znaczyły dla niego te słowa? Czy był to zwykły slogan, jak ten widniejący z tyłu koszulki, czy też maksyma, którą kierował się w swoim życiu?

Te pytania przeplatały się echami wczorajszej rozmowy z Edgarem.

Ustawił drzwi pionowo na drewnianym klocku i włożył na zawiasy. Parę stuknięć młotkiem wystarczyło, żeby utkwiły w nich wystarczająco mocno.

Wcześniej naoliwił zawiasy i teraz drzwi sypialni otwierały się niemal bezszelestnie. Jednak najważniejsze, że idealnie się domykały, były dobrze dopasowane do framugi. Kilka razy otworzył je i zamknął, zadowolony ze swego dzieła.

Radość trwała krótko, ponieważ zakończenie pracy oznaczało, że znów zacznie rozmyślać. Wyszedł na taras. Kiedy zaczął zmiatać wióry, powróciły tłumione myśli.

Hinojos kazała mu się czymś zająć. Teraz wiedział już, co to będzie. I natychmiast zdał sobie sprawę, że bez względu na to, jakimi zajęciami wypełni czas, było jeszcze coś, czego musiał się podjąć. Oparł miotłę o ścianę i wszedł do domu, żeby się przygotować.4

Archiwum policji i siedziba oddziału lotniczego o nazwie Piper Tech znajdowały się w centrum miasta, na Ramirez Street, niedaleko Centrum Parkera.

Bosch, w garniturze i krawacie, przyjechał przed jedenastą. Wystawił przez okno kartę identyfikacyjną i strażnik machnięciem ręki pozwolił mu wjechać. Została mu tylko ta karta. Kiedy wysłano go tydzień temu na urlop, musiał oddać kartę wraz ze złotą odznaką i pistoletem, ale później zwrócono mu ją, by mógł wchodzić do poradni psychologicznej na sesje terapeutyczne z Carmen Hinojos.

Zaparkował samochód i podszedł do beżowego budynku, którego ściany kryły historię przemocy w mieście. Znajdowały się tu akta wszystkich spraw prowadzonych przez policję Los Angeles, zarówno wyjaśnionych, jak i niewyjaśnionych. Trafiały tutaj dokumenty, które nikogo już nie obchodziły.

Przy ladzie stała urzędniczka ubrana po cywilnemu i ładowała akta na wózek, którymi wywożono je w głąb labiryntu półek, by tam zostały zapomniane. Z tego jak na niego patrzyła, Bosch wywnioskował, że rzadko zdarza się, by ktoś fatygował się tu osobiście. Wszystko załatwiano telefonicznie bądź za pośrednictwem kurierów.

– Jeśli szuka pan protokołów z zebrań rady miejskiej, to proszę przejść do budynku A, po drugiej stronie parkingu. To ten z brązowym zwieńczeniem. Bosch wyjął swoją kartę identyfikacyjną.

– Nie, chodzi mi o akta jednej ze starszych spraw.

Włożył rękę do kieszeni marynarki. Kobieta podeszła do lady i pochyliła się nad jego kartą. Była drobną Murzynką z siwiejącymi włosami, na nosie miała okulary. Na wizytówce wpiętej w jej bluzkę widniało nazwisko: Geneva Beaupre.

– Z Hollywood – powiedziała. – Czemu po prostu nie poprosił pan, żeby je panu przysłali? Te akta tyle czasu tu leżały, mógł pan jeszcze trochę poczekać. W tych sprawach nie ma pośpiechu.

– Akurat byłem w centrum, w Centrum... W każdym razie chciałem je jak najszybciej przejrzeć.

– No cóż, ma pan ich numer?

Wyjął z kieszeni kartkę z zapisanym numerem 61-743. Urzędniczka pochyliła się nad nią. Po chwili gwałtownie podniosła głowę.

– Rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty pierwszy? Chce pan akta sprawy z roku... nie wiem, gdzie one leżą.

– Są gdzieś tutaj. Już je przeglądałem. Chyba wtedy pracował tu ktoś inny, ale akta były na pewno.

– No to poszukam. Zaczeka pan?

– Tak, zaczekam.

Ta odpowiedź najwidoczniej ją rozczarowała. Bosch uśmiechnął się do niej najmilej jak potrafił. Wzięła kartkę i zniknęła w labiryncie stert dokumentów.

Bosch przeszedł się po małej poczekalni, a potem ruszył na zewnątrz zapalić. Sam nie wiedział, czemu jest taki zdenerwowany. Nie mógł ustać w miejscu.

– Harry Bosch!

Odwrócił się na pięcie. Od strony hangaru helikopterów nadchodził jakiś mężczyzna. Wiedział, że skądś go zna, ale dopiero po chwili przypomniał sobie, że to kapitan Dan Washington, były szef wydziału patrolowego z Hollywood, który teraz dowodził oddziałem lotniczym. Wymienili serdeczny uścisk dłoni. Bosch miał nadzieję, że Washington nie wie o jego kłopotach w wydziale.

– Co słychać w Hollywood?

– Nic nowego, kapitanie.

– Wiesz, często żałuję, że już z wami nie pracuję.

– Nie ma czego żałować. A jak panu leci?

– Nie narzekam, ale czuję się raczej jak kierownik lotniska niż policjant. Dobre miejsce, żeby się przyczaić.

Bosch przypomniał sobie, że Washington miał jakiś zatarg z szefostwem wydziału i żeby jakoś przeżyć, przeniósł się tutaj. W policji było mnóstwo takich właśnie „cichych” miejsc pracy, które pozwalały się przyczaić i zaczekać na zmianę klimatu politycznego.

– A co ty tu robisz?

No i co teraz? Jeśli Washington wie, że go wysłano na urlop, to odpowiedź, że przyszedł po stare akta, będzie przyznaniem się do złamania przepisów. Z drugiej strony stanowisko zajmowane przez niego w oddziale lotniczym wskazywało, że nie był w najlepszych stosunkach z kierownictwem. Bosch postanowił zaryzykować.

– Chciałem zajrzeć do akt jednej ze starszych spraw. Mam trochę wolnego czasu i pomyślałem, że sprawdzę parę rzeczy.

Washington zmrużył oczy i Bosch od razu zdał sobie sprawę, że on wie o wszystkim.

– Taaak... no dobra, muszę lecieć. Trzymaj się, stary. Nie pozwól, żeby cię tam zadziobali.

Mrugnął do Boscha porozumiewawczo i ruszył w swoją stronę.

– Nie pozwolę, kapitanie. Pan też niech na siebie uważa.

Bosch był niemal pewien, że Washington nie powie nikomu o tym spotkaniu. Przydeptał niedopałek i wrócił do budynku, zły na siebie, że tak bezmyślnie wyszedł na zewnątrz. Zupełnie jakby chciał ogłosić światu, że jest właśnie tutaj.

Po pięciu minutach usłyszał skrzypienie dobiegające z przejścia między rzędami półek. Zaraz potem pojawiła się Geneva Beaupre pchająca przed sobą wózek, na którym leżała gruba niebieska teczka.

Była to tak zwana księga morderstwa. Miała około pięciu centymetrów grubości, pokrywał ją kurz. Gumka przytrzymywała stary zielony kwit, taki jaki wypełniano przy odbiorze akt.

– Znalazłam.

W głosie urzędniczki zabrzmiała nuta triumfu. „To będzie dla niej największe osiągnięcie dzisiaj” – pomyślał Bosch.

– Świetnie.

Rzuciła ciężką teczkę na ladę.

– Marjorie Lowe. Zabójstwo, tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty pierwszy rok. – Wzięła do ręki kwit i obejrzała dokładnie. – Tak, to pan ostatni zaglądał do tych akt. Pięć lat temu. Pracował pan wtedy w Wydziale Rozbojów i Zabójstw.

– Tak. A teraz pracuję w Hollywood. Mam się znowu podpisać?

Położyła przed nim kwit.

– Tak. I niech pan tam też wpisze numer identyfikacyjny.

Szybko zrobił to, co chciała. Podczas wypełniania kwitu czuł na sobie jej wzrok.

– Pan jest mańkutem.

– Zgadza się.

Przesunął kwit w jej stronę.

– Dziękuję, Genevo.

Spojrzał na nią. Chciał powiedzieć coś więcej, ale uznał, że byłby to błąd. Odwzajemniła jego spojrzenie, a na jej twarzy pojawił się ciepły uśmiech.

– Detektywie Bosch, nie wiem, co pan robi, ale życzę panu powodzenia. To musi być dla pana ważne, skoro wraca pan do tego po pięciu latach.

– To wydarzyło się dawniej, Genevo, znacznie dawniej.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: