Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni pociąg - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Ostatni pociąg - ebook

Tysiące dzieci, którym wojna odebrała dom.

Niezwykła kobieta, która zmierzyła się z Adolfem Eichmannem, aby je ratować.

Austria, 1936 rok. Dla piętnastoletniego Stephana, chłopaka z zamożnej i wpływowej żydowskiej rodziny, naziści są zaledwie hałaśliwymi, pozbawionymi wpływów nudziarzami. Jego najbliższą przyjaciółką jest błyskotliwa Žofie-Helene, której matka prowadzi postępową antynazistowską gazetę. Gdy naziści przejmują kontrolę, ich beztroskie życie zamienia się w koszmar.

Jest dla nich jednak iskierka nadziei. Holenderka Truus Wijsmuller, bojowniczka ruchu oporu, ryzykuje życiem, pragnąc ocalić jak najwięcej ludzkich istnień, i organizuje transport uchodźców do Wielkiej Brytanii. Musi zmierzyć się z Adolfem Eichmannem, nazistowskim biurokratą. Dzięki zdeterminowanej Truus zarówno Stephan oraz Zofie-Helene, jak i tysiące innych dzieci mają szansę na dotarcie za granicę, gdzie czeka ich równie niepewna przyszłość.

__

„Ostatni pociąg to absolutnie fascynująca, pięknie oddana historia miłości, straty i heroizmu wśród mrocznych dni poprzedzających II wojnę światową. Clayton doskonale oddaje napięcie i boleść tamtych czasów. To portret kobiet, które walczą o to, co wydaje się niemożliwe – szansę na uratowanie dzieci”. – Kristin Hannah, autorka bestsellerów Słowik i Wielka samotność

„Z zachwytem przeczytałam tę znakomitą książkę poruszającą temat kindertransportów, powieść, w której współczucie przeplata się z nadzieją i miłością. Dziękuję, Meg Waite Clayton, że przypomniałaś nam o tym, co może się dziać, kiedy dobrzy ludzie zmówią się przeciwko złu”. – Heather Morris, autorka bestsellerów Tatuażysta z Auschwitz i Podróż Cilki

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66654-30-3
Rozmiar pliku: 3,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORKI

Po tym, jak w marcu 1938 roku Niemcy zaanektowały Austrię, oraz po okrucieństwach nocy kryształowej z listopada tego samego roku rozpoczęły się próby ratowania żydowskich dzieci. Dzięki temu nadzwyczajnemu wysiłkowi dziesięć tysięcy dzieci z Niemiec, Austrii, Czechosłowacji, Wolnego Miasta Gdańska i Polski znalazło bezpieczne schronienie w Wielkiej Brytanii i przetrwało czas Zagłady. Ta powieść, chociaż przedstawia fikcyjnych bohaterów, opiera się na prawdziwych działaniach Geertruidy Wijsmuller-Meijer z Amsterdamu, która mniejsze grupy żydowskich dzieci ratowała już od 1933 roku. Dzieci mówiły na nią Tante Truus – ciocia Trusia.NA GRANICY

Puszyste płatki miękko przesłaniały widok z okna wagonu: wśród padającego śniegu na ośnieżonym wzgórzu majaczył okryty śniegową czapą zamek.

– Bad Bentheim! – zawołał konduktor. – Stacja Bad Bentheim w Niemczech. Pasażerowie udający się dalej, do Holandii, proszeni są o okazanie dokumentów.

Geertruida Wijsmuller – Holenderka o mocno zarysowanych podbródku, nosie i brwiach oraz o szerokich ustach i kaszmirowo szarych oczach – pocałowała trzymane na kolanach niemowlę. Gdy całowała maluszka po raz drugi, jej usta nieco dłużej zatrzymały się na jego gładkim czole. Podała dziecko jego siostrze, po czym zdjęła jarmułkę z głowy drugiego braciszka.

– Es ist in Ordnung. Es wird nicht lange dauern. Dein Gott wird dir dieses eine Mal vergeben – odpowiedziała na obiekcje dzieci w ich języku. „W porządku. To tylko na chwilę. Wasz Bóg wybaczy nam ten jeden raz”.

Gdy pociąg zatrzymał się z lekkim szarpnięciem, chłopczyk podskoczył do okna, wykrzykując:

– Mama!

Truus pogładziła go po głowie i sama też zerknęła przez ośnieżoną szybę. Na peronie mimo śnieżycy w karnych szeregach prężyli się Niemcy. Był również tragarz z wyładowanym wózkiem bagażowym i przygarbiony mężczyzna noszący na sobie dwustronną kartonową reklamę zakładu krawieckiego. A także – owszem – kobieta, którą spostrzegło dziecko. Szczupła, w ciemnym płaszczu i szalu, stała koło sprzedawcy wędlin, zwrócona tyłem do pociągu.

Chłopczyk znowu zawołał:

– Maaa-maaa!

Kobieta się odwróciła i pogryzając tłustą kiełbasę, podnios­ła wzrok na dworcową tablicę informacyjną. Malec skulił się zawiedziony. To, rzecz jasna, nie była jego matka.

Truus przyciągnęła go do siebie, szepcząc:

– No już, juuuż… – Nie umiała składać obietnic bez pokrycia.

Drzwi wagonu otworzyły się z nagłym stukotem i sykiem. Nazistowski pogranicznik na peronie wyciągnął rękę, by pomóc w wysiadaniu ciężarnej Niemce, która przyjęła jego gest, podając mu dłoń w rękawiczce. Truus odpięła guziczki przy własnych dziennych rękawiczkach z żółtej skórki i poluzowała ząbkowane mankiety z delikatnymi czarnymi akcentami. Zdjęła rękawiczki, przy czym skórka zahaczyła się o pierścionek z rubinem włożony pomiędzy dwoma innymi. Dłonie kobiety zaczynały się pokrywać piegami i marszczyć jak krepa.

Truus otarła łzy z twarzy chłopca, po czym doprowadziła do porządku włosy i ubrania całej trójki, zwracając się do każdego z dzieci po imieniu. Działała szybko, mając oko na skracającą się kolejkę pasażerów.

– Teraz spokojnie – pouczyła swoich małych towarzyszy, ocierając strużkę śliny z ust niemowlęcia. Wysiedli już ostatni pasażerowie. – Idźcie, umyjcie ręce, tak jak ćwiczyliśmy.

Nazistowski pogranicznik wspinał się już po schodkach do wagonu.

– No już, idźcie szybko, ale nie śpieszcie się przy myciu – powiedziała spokojnie, a zwracając się do dziewczynki, dodała: – Zatrzymaj braci w ubikacji, kochanie.

– Dopóki nie włożysz z powrotem rękawiczek, ciociu Trusiu – odrzekła posłusznie mała.

Nie mogło wyglądać na to, że Truus ukrywa dzieci, ale nie chciała, by były za blisko podczas tej rozmowy. Tak żeby skupić oczy nie na tym, co widać, lecz na tym, co niewidoczne, myślała, nieświadomie przykładając rubin do ust jak w geście pocałunku.

Otworzyła torebkę – wzięłaby z sobą coś solidniejszego, gdyby wiedziała, że będzie wracać do Amsterdamu z trójką dzieci na doczepkę. Gmerała w niej, zdejmując pierścionki, podczas gdy dzieci, teraz za jej plecami, dreptały przez wagon w stronę ubikacji.

Przed nią pojawił się strażnik graniczny. Był młody, ale nie aż tak młody, by nie mieć żony i własnych dzieci.

– Wizy? Macie wizy, żeby opuścić Niemcy? – zwrócił się do Truus, jedynej dorosłej osoby pozostałej w wagonie.

A ona nadal grzebała w torebce, jakby szukała wymaganych dokumentów.

– Dzieci potrafią być takim utrapieniem, prawda? – zagadnęła ciepło, obmacując swój pojedynczy holenderski paszport, wciąż skryty we wnętrzu torebki. – Ma pan dzieci, panie oficerze?

Strażnik uśmiechnął się nieznacznie.

– Moja żona spodziewa się naszego pierwszego dziecka. Powinna urodzić na Boże Narodzenie.

– Ale z pana szczęściarz! – Truus uśmiechnęła się do własnego szczęścia, gdy pogranicznik zerknął w stronę ubikacji, gdzie dzieci hałaśliwie myły ręce, świergocząc przy tym radośnie jak zięby. Pozwoliła, by młodego mężczyznę ogarnęły ciepłe uczucia: wkrótce sam będzie miał dzidziusia, wyglądającego trochę jak maleńki Alexi, a potem jego malec wyrośnie na większe dziecko, takie jak Israel czy droga, kochana Sara.

Dotknęła ciepłego błyszczącego rubinu – teraz był to jedyny pierścionek na jej ręce.

– Zapewne ma pan dla żony coś specjalnego, żeby podkreś­lić tę okazję.

– Coś specjalnego? – powtórzył nazista, z powrotem kierując na nią uwagę.

– Coś pięknego, co mogłaby nosić na co dzień, by przypominało jej ten najszczególniejszy moment. – Truus zsunęła klejnot z palca. – Mój ojciec podarował to mojej matce w dniu, gdy się urodziłam.

Trzymając pierścionek z rubinem w bladych palcach, spokojnie podała go strażnikowi wraz z pojedynczym paszportem.

Urzędnik łypnął sceptycznie na klejnot, po czym wziął tylko paszport, przejrzał go i znów zerknął na tył wagonu.

– To pani dzieci?

Holenderskie dzieci powinny być wpisane do paszportu rodzica, ale w dokumencie Truus widniały tylko jej dane. Obróciła rubin, by błysnął, łapiąc promień światła, i rzekła:

– Są cenniejsze niż cokolwiek innego… dzieci.CHŁOPAK POZNAJE DZIEWCZYNĘ

Stephan wypadł przez drzwi i popędził ośnieżonymi schodami w dół. Tornister podskakiwał mu na plecach, uderzając o szkolny mundurek, gdy chłopak biegł w stronę Burgtheater. Przed sklepem z przyborami piśmiennymi zatrzymał się gwałtownie i zagapił na wystawę – maszyna do pisania wciąż tam była, wystawiona na sprzedaż. Stephan poprawił okulary, położył palce na szybie witryny i udawał, że pisze na maszynie.

I zaraz pognał dalej, przeciskając się przez tłumy na Christkindlmarkt¹, wśród zapachów piernika i słodkiego grzańca glühwein. Co chwilę powtarzał: „Przepraszam, przepraszam, przepraszam”, lecz nie podnosił głowy i czapkę miał nisko nasuniętą na twarz, żeby go nie rozpoznano. Jego rodzina była znana i szanowana: dorobiła się na własnym czekoladowym interesie, który założyła również z własnego kapitału, a swoje aktywa zawsze trzymała na rachunku w banku Rothschilda. Gdyby do ojca Stephana dotarło, że syn znów przewrócił na ulicy jakąś starszą panią, maszyna do pisania pozostałaby tutaj, bliżej obwieszonej światełkami sosny na Rathausplatz niż choinki ustawionej w zimowej galerii w ich domu.

Pomachał do staruszka obsługującego stoisko z gazetami.

– Dzień dobry, Herr Kline!

– Gdzie podziałeś płaszcz, paniczu Stephanie? – zawołał za nim starszy pan.

Chłopiec zerknął w dół – znowu zostawił okrycie w szkole – ale zwolnił, dopiero gdy dotarł na Ringstrasse², gdzie drogę blokował spontaniczny nazistowski protest. Stephan zanurkował pod oblepioną plakatami nadbudówkę osłaniającą wejście do podziemi³ i zatupotał na metalowych schodach, a po chwili wynurzył się z ciemności po drugiej stronie ulicy, przy Burgtheater. Dopadł drzwi teatru i sadząc po dwa stopnie naraz, zbiegł do mieszczącego się w piwnicy zakładu fryzjerskiego.

– Panicz Neuman, co za niespodzianka! – Herr Perger uniósł białe brwi nad okrągłymi okularami w czarnej oprawce, takimi samymi jak u chłopca, tyle że niezachlapanymi śniegiem. Fryzjer pochylał się nisko, zmiatając na śmietniczkę kosmyki z ostatniego na dziś strzyżenia. – Ale czy ja już nie…

– Tylko szybkie strzyżenie. Minęło kilka tygodni…

Herr Perger się wyprostował i wyrzucił ścięte włosy do kosza, po czym odstawił szczotkę i śmietniczkę na bok, koło opartej o ścianę wiolonczeli.

– Ach, cóż, jak widać, pamięć nie dopisuje tak dobrze staremu umysłowi jak młodemu – zgodził się ciepło i skinął w stronę fotela. – Albo może tak samo nie dopisuje młodemu człowiekowi, który ma pieniądze na zbyciu?

Stephan opuścił tornister na podłogę. Wypadło przy tym z niego kilka kartek jego nowej sztuki, ale nie przejął się tym – Herr Perger i tak wiedział, że chłopak pisze. Wyłuskał się z mundurka, usiadł w fotelu i zdjął okulary. Świat stał się zamazany, szczotka i wiolonczela zamieniły się w parę tańczącą w kącie walca, jego własna twarz odbijająca się w lustrze nad krawatem mogła należeć do kogokolwiek. Stephan zadrżał, kiedy Herr Perger udrapował na nim fryzjerską pelerynę; nie cierpiał strzyżenia włosów.

– Słyszałem, że niedługo mogą się zacząć próby do nowego przedstawienia – zagadnął. – Czy to sztuka Stefana Zweiga?

– A, tak, jesteś wielkim wielbicielem Herr Zweiga. Jakże mógłbym zapomnieć – rzekł Otto Perger, trochę przedrzeźniając chłopca, ale w życzliwy sposób. Herr Perger znał każdy sekret dramatopisarzy i gwiazd teatru. Przyjaciele Stephana nie mieli pojęcia, skąd ich kolega bierze te sensacyjne szczegóły; sądzili, że zna kogoś ważnego.

– Matka Herr Zweiga wciąż mieszka tu, w Wiedniu – nie ustępował Stephan.

– Jednak on rzadko obwieszcza swoje wizyty, kiedy przybywa z Londynu. Cóż, aby uniknąć rozczarowań, Stephanie, powiem ci, że ta nowa sztuka to dzieło Csokora Trzeci listopada tysiąc dziewięćset osiemnastego roku, o końcu cesarstwa austro-węgierskiego. Dużo było szeptów i intryg wokół tego, czy w ogóle ją wystawiać. Obawiam się, że Herr Csokor musi teraz żyć na walizkach⁴. Ale mówiono mi, że przygotowania się toczą, aczkolwiek publicznie zostanie wydane zastrzeżenie, że dramaturg nie miał w zamiarze obrażenia żadnego z narodów byłego cesarstwa niemieckiego. Trochę tego, trochę owego, cokolwiek, byle tylko przetrwać.

Ojciec Stephana zaoponowałby, argumentując, że tutaj jest Austria, nie Niemcy. Nazistowski przewrót stłumiono w tym kraju dwa lata temu. Stephana jednak nie obchodziła polityka. Chciał tylko wiedzieć, kto będzie grał główną rolę.

– Może chciałbyś zgadywać? – zaproponował Herr Perger, obracając chłopca w swoją stronę na krześle. – O ile pamiętam, jesteś w tym bardzo dobry.

Stephan, siedząc z zamkniętymi oczami, znowu bezwiednie zadrżał, mimo że na szczęście kosmyki nie lądowały mu na twarzy.

– Werner Krauss? – zapytał.

– No proszę, tak myślałem! – ucieszył się Herr Perger z zaskakującym entuzjazmem.

Odwrócił fotel z powrotem w stronę lustra, by chłopiec zobaczył – nieostro, bo bez okularów – że fryzjer nie komplementuje jego próby odgadnięcia, lecz zwraca się do dziewczynki, która niczym surrealistyczny słonecznik wyrosła z kratki grzewczej na ścianie pod odbiciem Stephana. Stanęła dokładnie przed nim w usmarowanych okularach, z jasnymi warkoczami i rysującą się pod ubraniem wypukłością piersi.

– Ach, Žofie-Helene, twoja mama będzie czyściła tę sukienkę przez całą noc – zauważył Herr Perger.

– To pytanie nie było tak do końca fair, dziadziu. Są przecież dwie główne role męskie – powiedziała dziewczyna promiennie, a jej głos zaczepił się w duszy Stephana jak pierwsze wysokie b w Ave Maria Schuberta – jej głos, liryczne brzmienie imienia Žofie-Helene, a także bliskość jej piersi.

– To lemniskata Bernoulliego – oznajmiła, bawiąc się złotym wisiorkiem na szyi. – Czyli zbiór analityczny miejsc zerowych wielomianu kwadrat sumy kwadratów x i y minus podwojony iloczyn kwadratu liczby a oraz różnicy kwadratów x i y.

– Ee… – zająknął się Stephan, czując, że się czerwieni. Nawet jeśli ona nie uświadomiła sobie, że gapi się na jej piersi, on sam się na tym przyłapał.

– Dostałam to od papy – wyjaśniła. – Też lubił matematykę.

Herr Perger odwiązał pelerynę, podał chłopcu okulary i machnięciem ręki zbył jego miedzioniklową monetę, mówiąc, że tym razem nic nie płaci. Stephan pośpiesznie wepchnął kartki ze swoim rękopisem z powrotem do tornistra. Nie chciał, żeby dziewczyna dostrzegła jego pisaninę ani żeby się dowiedziała, że to sztuka teatralna, ani by pomyślała, że wydaje mu się, że może napisać coś wartego czytania. Zatrzymał się jednak zdezorientowany. Jak to, podłoga jest całkiem czysta?

– Stephan, to moja wnuczka – rzekł Otto Perger. Stał jeszcze z nożyczkami w ręce. Szczotka i śmietniczka nietknięte spoczywały obok wiolonczeli.

– Žofie, obecny tu Stephan może być co najmniej tak samo zainteresowany teatrem jak ty, choć wykazuje cokolwiek większą skłonność do dbałości o włosy.

– Miło mi cię poznać, Stephanie – odrzekła dziewczyna. – Dlaczego przychodzisz się obciąć, skoro nie potrzebujesz strzyżenia?

– Žofie-Helene – upomniał ją z naciskiem dziadek.

– Podglądałam przez kratkę. Twoim włosom nie było potrzebne strzyżenie, więc dziadzio Otto tylko udawał, że je podcina. Ale zaczekaj, nie mów! Pozwól, że wydedukuję. – Rozejrzała się po pomieszczeniu, popatrzyła na wiolonczelę, potem na wieszak ubraniowy, na dziadka i wreszcie z powrotem na chłopaka. Jej wzrok spoczął na jego tornistrze. – Jesteś aktorem! A dziadzio wie wszystko o tym teatrze!

Herr Perger wyprowadził ją z błędu:

– Na pewno w końcu się dowiesz, Engelchen⁵, że Stephan jest pisarzem. A najwięksi pisarze, powinnaś to wiedzieć, robią najdziwniejsze rzeczy, po prostu by zdobyć doświadczenie.

Žofie-Helene spojrzała na chłopaka z nowym zainteresowaniem.

– Naprawdę? – upewniła się.

– No… na Gwiazdkę mam dostać maszynę do pisania – odparł Stephan. – Mam nadzieję, że naprawdę będę pisarzem.

– A robią takie specjalne?

– Specjalne? – Nie zrozumiał.

– Czy to nie dziwne uczucie być leworęcznym?

Przyglądał się swoim rękom zmieszany, podczas gdy ona znów otwierała kratkę, by na czworakach wejść do otworu w ścianie. Chwilę później wystawiła z niego głowę.

– No to chodź, Stephanie. Próby już prawie się kończą – ponagliła. – Nie masz chyba nic przeciwko odrobinie brudu na swoim poplamionym atramentem rękawie, co? Tak dla zdobycia doświadczenia?

1 Christkindlmarkt – jarmark bożonarodzeniowy (przypisy pochodzą od tłumaczki).

2 Ringstrasse lub krótko: Ring – reprezentacyjna ulica w centrum Wiednia, oplatająca pierścieniem (stąd nazwa) serce miasta. Mieszczą się przy niej okazałe siedziby głównych instytucji politycznych i kulturalnych Austrii. Szeroka aleja wytyczona po linii rozebranych murów miejskich jest i była obsadzona zielenią, przybierając charakter bulwaru.

3 W przedwojennym Wiedniu walcowate słupy ogłoszeniowe pełniły zarazem funkcję nadbudówek osłaniających wejścia do podziemnej sieci kanałów. Z czasem ta ich funkcja zanikła. Metro otwarto w Wiedniu dopiero w drugiej połowie lat 70. XX wieku.

4 Franz Theodor Csokor (1885–1969) – austriacki literat i dramaturg węgierskiego pochodzenia; opuścił Wiedeń dopiero po anszlusie Austrii, uciekając do Polski, która udzieliła mu antydatowanego zaproszenia; wojnę przeżył, nieustannie uciekając z kraju do kraju.

5 Engelchen – niem. ‘aniołeczek’.RUBINY CZY SZKIEŁKA

Od ząbkowanego mankiecika rękawiczki odpadł perłowy guziczek, kiedy Truus z niemowlęciem na jednej ręce wyciągnęła drugą, by złapać chłopczyka – malec był tak zafascynowany masywną żeliwną kopułą wieńczącą budynek dworcowy w Amsterdamie, że o mało nie wypadł z pociągu.

– Truus! – zawołał jej mąż. Pośpiesznie przejął od niej chłopca i postawił go na peronie, po czym pomógł również dziewczynce i samej Truus z maleństwem.

Stojąc już na ziemi, zatonęła w objęciach małżonka – rzadko spotykany widok w publicznym miejscu.

– Geertruido – zaczął – czy Frau Freier nie mogła…

– Proszę, nie zawracaj mi tym teraz głowy, Joop. Co się stało, to się nie odstanie, a jestem pewna, że żona tego miłego młodego strażnika, który odprawiał nas na granicy, bardziej potrzebuje rubinu mojej matki niż my. Gdzie nasz świąteczny duch?

– Dobry Boże, nie chcesz mi powiedzieć, że ryzykowałaś, przekupując nazistę czerwonym szkiełkiem?

Truus pocałowała męża w policzek.

– Skoro ty sam, kochanie, nie umiałeś rozpoznać podróbki, nie wyobrażam sobie, by któreś z nich miało się połapać.

Joop roześmiał się wbrew sobie i wziął od żony maleństwo. Trzymał je trochę niezręcznie, lecz z troską – mężczyzna, który uwielbiał dzieci, choć nie miał swojego, mimo że od lat starali się o dziecko. Truus, nie mając już na ręku niemowlęcia, wsunęła dłonie do kieszeni i wymacała pudełko po zapałkach, o którym zupełnie zapomniała. Z doktora, od którego dostała je w wagonie pociągu, był trochę dziwak. „Bóg nam panią zesłał, bez wątpienia”, stwierdził, zerkając z czułością na dzieci. Powiedział też, że zawsze nosi ze sobą na szczęście kamyk, i chciał go jej wręczyć. „Żebyście pani i dzieci były bezpieczne”, nalegał. Otworzył przy tym pudełeczko i pokazał płaski żwirowy zlepieniec, nijaki i pozbawiony wartości, gdyby nie to, że przynosił szczęście. „Na żydowski pogrzeb nie przynosi się kwiatów, tylko kamienie”, wyjaśnił, co sprawiło, że raczej nie mogła odmówić przyjęcia podarku. Zapewnił ją też, że odbierze od niej kamyk, kiedy z powrotem będzie potrzebował szczęścia. Potem wysiadł w Bad Bentheim, zanim pociąg przekroczył niemiecko-holenderską granicę.

Teraz Truus była w Amsterdamie z dziećmi, pomyślała więc, że może coś w tym jest i brzydki, nijaki kamyczek faktycznie ma moc przynoszenia szczęścia.

– No, mały człowieku – zwrócił się Joop do niemowlęcia – musisz urosnąć i dokonać czegoś niezwykłego, żeby ryzyko mojej głupiutkiej panny młodej nie poszło na marne.

Nawet jeśli ta nieplanowana akcja ratunkowa przysporzyła mu zmartwień, nie zamierzał zgłaszać większych obiekcji niż zazwyczaj, kiedy wycieczki żony do Niemiec i ratowanie dzieci były planowane. Pocałował maleństwo w policzek i oznajmił:

– Taksówka na nas czeka.

– Taksówka? Czyżbyś dostał podwyżkę w banku, kiedy mnie nie było? – zażartowała łagodnie Truus.

Joop był pracownikiem bankowym co się zowie, oszczędnym do szpiku kości, ale też człowiekiem, który po dwudziestu latach małżeństwa nadal nazywał swoją ukochaną „panną młodą”.

– Z przystanku tramwajowego do pałacu ich wuja jest kawał drogi. Spacer byłby męczący nawet bez śniegu – rzekł. – A doktor Groenveld nie chce, żeby bratankowie i bratanica jego przyjaciela przybyli na miejsce z odmrożeniami.

Przyjaciel doktora Groenvelda. To wszystko wyjaśnia, pomyślała Truus, gdy wyszli na wydeptane w śniegu ścieżki biegnące wśród koronkowo białych gałęzi drzew nad skutym lodem kanałem. Właśnie w taki sposób w dużej mierze rozdzielano wsparcie udzielane dzieciom z ramienia Komitetu do Specjalnych Spraw Żydów: siostrzeńcy i siostrzenice obywateli holenderskich; przyjaciele przyjaciół; dzieci przyjaciół partnerów w biznesie. Tak często o losie człowieka przesądzały przypadkowe znajomości.

------------------------------------------------------------------------

ŚWIECE O WSCHODZIE SŁOŃCA

Žofie-Helene niepewnie zbliżyła się do oprószonych śniegiem żywopłotów i wysokiej żelaznej bramy pałacu przy Ringstrasse. Położyła dłoń na różowym kraciastym szaliku, który grand-mère⁶ dała jej na Gwiazdkę, tak miękkim jak dotyk matki. Ten budynek był większy niż cała mieszkalna kamienica i znacznie bardziej okazały. Cztery wysokie, ozdobione kolumnami kondygnacje, na parterze łukowate drzwi i okna, wyżej trzy piętra z balkonami o kamiennych balustradach i z wysokimi przeszklonymi drzwiami, a na samej górze skromniejsze czwarte piętro, za to z posągami, które zdawały się podtrzymywać kryty łupkiem dach albo pilnować służby, zapewne mieszkającej na tym ostatnim poziomie. Nie mogło to być niczyje prawdziwe domostwo, a już na pewno nie dom Stephana. Zanim jednak zdążyła zawrócić, ze stróżówki wychynął odźwierny w długim palcie i cylindrze. Otworzył dla niej furtę, a w tym samym momencie rozwarły się na oścież rzeźbione frontowe drzwi i po schodach zbiegł Stephan; stopnie były tak suche i wolne od śniegu, jakby trwało lato.

– Patrz! Napisałem nową sztukę! – wołał chłopak, próbując wcisnąć jej plik kartek. – Napisałem na maszynie, którą dostałem pod choinkę!

Odźwierny uśmiechnął się ciepło.

– Paniczu Stephanie, może zaprosiłbyś swojego gościa do środka?

Wnętrze rezydencji okazało się jeszcze bardziej onieśmielające: u sufitu wisiały żyrandole, marmurową posadzkę zdobiły wymyślne geometryczne wzory, na górę wiodły iście cesarskie schody i wszędzie było pełno przedziwnych dzieł sztuki – a to pnie brzóz jesienią w zupełnie nieprawidłowej perspektywie; a to miasteczko na zboczu wzgórza nad wodą, nieprawdopodobnie płaskie i radosne; a to niedorzeczny portret damy, bardzo podobnej do Stephana, z tym samym pociągającym spojrzeniem i prostym nosem, z jego czerwonymi ustami i leciutko zaznaczonym dołeczkiem w brodzie. Włosy damy na portrecie były zaczesane do tyłu, a policzki naznaczono tak intensywną czerwienią, że wyglądało to zarówno niepokojąco, jak i elegancko; bardziej chyba miało oddawać urodę i rumieniec, aniżeli przypominać ranę, ale Žofie i tak miała wrażenie, że twarz kobiety jest podrapana do krwi. Z dużego salonu, w którym przy fortepianie rozmawiali goście, dobiegały dźwięki Suity na wiolonczelę numer jeden Bacha. Pełna elegancji złocona nakrywa instrumentu była uniesiona i podparta, tak że ukazywała namalowanego na niej od spodu białego ptaka z trąbką w szponach, w pełnej dramatyzmu pozie.

– Nikt jej jeszcze nie czytał – oznajmił Stephan przyciszonym głosem. – Ani słowa.

Žofie zerknęła na maszynopis, który wreszcie jej wręczył. Czy on naprawdę chce, żeby przeczytała to teraz?

Odźwierny – Rolf, jak go nazwał chłopiec – podsunął uprzejmie:

– Tuszę, że twoja przyjaciółka miała udane święta, paniczu Stephanie?

Stephan, ignorując podpowiedź, zwrócił się do dziewczynki:

– Nie mogłem się doczekać, aż wrócisz do domu.

– Tak, Stephanie, moja grand-mère miewa się dobrze i spędziłam urocze święta w Czechosłowacji. Dziękuję, że pytasz – powiedziała Žofie-Helene, co Rolf nagrodził pochlebnym uśmiechem, biorąc od niej płaszcz i nowy szalik.

Przeczytała pośpiesznie pierwszą stronę.

– Zaczyna się wspaniale – pochwaliła.

– Tak myślisz?

– Przeczytam całość dziś wieczorem, obiecuję, ale jeśli naprawdę nalegasz, żebym poznała twoją rodzinę, nie mogę nosić przy sobie pliku kartek.

Stephan zajrzał do salonu muzycznego, po czym wziął od niej maszynopis i skierował się po schodach na górę. Na każdym zakręcie jego ręka muskała jakąś rzeźbę, gdy mijał pierwsze piętro i szedł dalej. Na piętrze stały otworem drzwi do biblioteki, w której było więcej książek, niż Žofie mogłaby sobie wyobrazić w czyimś prywatnym domu. W salonie modnie ubrana kobieta o płaskiej piersi mówiła:

– …Hitler pali książki, i to takie interesujące, dodałabym. – Dama była bardzo podobna do Stephana, a także do tamtej kobiety z portretu z zadrapanymi do krwi policzkami. Tyle że ciemne włosy miała rozdzielone pośrodku, tak że zwisały w luźnych puklach.

– Ten nikczemny mały człowieczek nazywa Picassa i Van Gogha niekompetentnymi oszustami. – Bawiła się sznurem pereł, który nosiła przylegającą do szyi pętlą, jak kiedyś mama Žofie, ale u tej kobiety zapętlał się jeszcze raz i sięgał aż do talii, a kulki były tak idealnie okrągłe, że gdyby sznur kiedyś się zerwał, na pewno potoczyłyby się daleko. – „Nie jest misją sztuki babrać się w wynaturzeniu dla samego wynaturzenia”, twierdzi, jakby miał jakieś pojęcie o misji sztuki. A może to ja histeryzuję?

– Nie „histeryzujesz” – odparł jakiś mężczyzna. – To twoje słowo, Lisl.

Lisl. A więc to będzie ciotka Stephana. Stephan uwielbiał swoją ciotkę Lisl, podobnie jak jej męża, wujka Michaela.

– Nie moje, tylko Freuda, kochany – poprawiła go lekkim tonem Lisl.

– To moderniści najpierw odrzucili Hitlera – wyjaśnił wujek Stephana. – Kokoschka…

– On oczywiście dostał miejsce na Akademii Sztuk Pięknych, które zdaniem Hitlera należało się jemu – przerwała mu kobieta. Następnie powiedziała, że rysunki Hitlera oceniono jako tak słabe, że nie pozwolono mu nawet przystąpić do formalnego egzaminu wstępnego na akademię. Został bez grosza przy duszy, musiał mieszkać w przytułku, jadać zupę dla bezdomnych i sprzedawać swoje obrazki do sklepów meblowych, które chciały czymkolwiek zapełnić puste ramy.

Podczas gdy krąg zebranych śmiał się z jej opowieści, na przeciwległym krańcu holu otworzyły się przesuwane drzwi. Winda! Ze stojącego w niej wózka inwalidzkiego zeskoczył kilkuletni chłopiec – piękny fotel na kółkach na pewno nie był przeznaczony dla niego, miał wymyślnie zaokrąglone podłokietniki oraz wyplatane z trzciny siedzisko i oparcie, a do tego idealne proporcje cudnych koncentrycznych mosiężnych rączek i kół. Chłopiec ruszył przez hol, ciągnąc za sobą po podłodze pluszowego królika.

– No cześć. Ty pewnie jesteś Walter – domyśliła się Žofie. – A kim jest twój biały przyjaciel?

– To Piotruś – odparł brat Stephana.

Piotruś Królik. Žofie pożałowała, że wydała już swoje świąteczne pieniądze. Mogłaby kupić takiego króliczka w niebieskim płaszczyku swojej siostrzyczce Jojo.

– Przy moim fortepianie siedzi papa – poinformował malec.

– Przy twoim fortepianie? – zdziwiła Žofie. – Grasz?

– Nie za dobrze.

– Ale na tym fortepianie?

Chłopczyk zerknął na instrument.

– Tak, jasne.

Stephan pędził już schodami na dół, uwolniony od maszynopisu, gdy Žofie zauważyła w salonie tort urodzinowy, na którym płonęły cienkie długie świeczki. Zapalono je o wschodzie słońca i austriackim zwyczajem zostawiono na cały dzień, aby topiły się cal na godzinę. Obok tortu stała patera z najwspanialszymi czekoladkami, jakie dziewczynka w życiu widziała: jedne były mleczne, inne z ciemnej czekolady, każda w innym kształcie i każda z wypisanym imieniem Stephana.

– Stephan, czy dziś są twoje urodziny? – Szesnaście świeczek, bo tyle zapewne miał lat, plus jedna na szczęście. – Dlaczego mi nie powiedziałeś?

Stephan zmierzwił włosy Walterowi i w tym samym momencie skończył się puszczony z płyty utwór na wiolonczelę.

– Ja! Ja to zrobię! – zakrzyknął Walter i skoczył w stronę ojca, który przystawił właśnie stołek do gramofonu Victrola.

– …i teraz Zweig uciekł do Anglii, a Strauss komponuje dla Führera⁷ – mówiła ciotka Lisl.

Jej słowa zainteresowały Stephana. Žofie-Helene nie miała przekonania do bohaterów czy idoli, lecz pozwoliła Stephanowi wciągnąć się do salonu, żeby lepiej słyszeć.

– Ty pewnie jesteś Žofie-Helene! – zawołała ciotka solenizanta. – Stephan, nie powiedziałeś mi, jaka piękna jest twoja młoda przyjaciółka. – Wyjęła kilka szpilek z koku Žofie i włosy dziewczyny opadły kaskadą. – Tak jest znacznie lepiej. Gdybym ja miała takie włosy, też bym ich nie obcinała bez względu na modę. Przykro mi, że mama Stephana nie może się z tobą przywitać, ale obiecałam, że wszystko jej o tobie opowiem, musisz więc poopowiadać mi o sobie.

– Bardzo miło mi panią poznać, Frau Wirth – odrzekła Žofie. – Ale proszę, niech pani dalej mówi o Herr Zweigu, bo inaczej Stephan nigdy mi nie wybaczy.

Lisl Wirth roześmiała się ciepło dźwięcznym eliptycznym śmiechem, zadzierając lekko podbródek ku niemożliwie wysokiemu sufitowi.

– Słuchajcie wszyscy, to jest córka Käthe Perger, wydawcy „Niezależnego Dziennika Wiedeńskiego”! – powiedziała, po czym zwróciła się do dziewczyny: – Žofie-Helene, to jest Berta Zuckerkandl, dziennikarka, jak twoja matka. – Następnie znów powiedziała do pozostałych: – Jej matka, muszę przyznać, ma więcej odwagi niż Zweig czy Strauss.

– Doprawdy, Lisl – zgłosił obiekcję jej mąż – mówisz, jak gdyby Hitler stał u naszych granic. Jakby Zweig mieszkał na wygnaniu, podczas gdy znajduje się w mieście dokładnie w tej chwili.

– Stefan Zweig jest w Wiedniu? – zapytał Stephan.

– Niecałe pół godziny temu był w Café Central i perorował jak najęty – odparł jego wuj.

LISL PATRZYŁA, jak jej siostrzeniec ze swą młodą przyjaciółką pędzą do frontowych drzwi, a tymczasem Michael spytał, dlaczego Zweig w ogóle opuścił Austrię.

– Nie jest przecież nawet żydem – zauważył. – W każdym razie nie praktykującym.

– To mówi mój mąż goj – złajała go łagodnie Lisl.

– Mąż najpiękniejszej Żydówki w całym Wiedniu.

Lisl zerkała, jak Rolf zatrzymuje Stephana, żeby mu podać wyświechtany płaszcz dziewczyny. Žofie-Helene wyglądała na tak zaskoczoną, gdy chłopak przytrzymał dla niej okrycie, że Lisl o mało nie wybuchnęła śmiechem. Stephan ukradkiem wciągnął zapach włosów Žofie, gdy była odwrócona do niego tyłem, a Lisl zaczęła się zastanawiać, czy Michael robił to samo z jej włosami, gdy się do niej zalecał. Była wtedy zaledwie o rok starsza, niż teraz jest Stephan.

– Czyż młoda miłość nie jest cudowna? – zagadnęła męża.

– A ona kocha się w twoim siostrzeńcu? – odpowiedział pytaniem. – Nie wiem, czy zachęcałbym go do zadawania się z córką dziennikarzy podżegaczy.

– Które z jej rodziców podejrzewasz o podburzanie tłumów, mój drogi? – odbiła piłeczkę Lisl. – Ojca, który jak nam mówiono, popełnił samobójstwo w berlińskim hotelu w czerwcu trzydziestego czwartego, dziwnym zbiegiem okoliczności akurat tej samej nocy, gdy zginęło tak wiele osób z opozycji Hitlera⁸? Czy matkę, która jako ciężarna wdowa przejęła i pociągnęła dalej pracę męża? – Patrzyła, jak Stephan i Žofie znikają za drzwiami, a biedny Rolf śpieszy za nimi, machając zapomnianym szalikiem dziewczyny w wyjątkowo ładną różową kratę. – Cóż, nie umiałabym powiedzieć, czy ta dziewczyna kocha się w Stephanie. Lecz on na pewno jest nią zauroczony.

6 Grand-mère – franc. ‘babcia’.

7 Johann Strauss III (1866–1939) nie był popularny w rodzinnym Wiedniu i pracował głównie za granicą, m.in. w Niemczech.

8 Chodzi o noc długich noży, kiedy w ramach przygotowanej wcześniej akcji na rozkaz Hitlera schwytano i wymordowano jego przeciwników politycznych w łonie partii nazistowskiej; źródła podają różną liczbę zabitych, od 77 do około 400.W POSZUKIWANIU STEFANA ZWEIGA

Ach, mein Engelchen z jej dwoma adoratorami: dramatopisarzem i głupcem – powiedział Otto Perger do swego klienta. Ostatni raz widział wnuczkę przed świętami, a teraz słyszał ją, jak idzie w dół po schodach na przeciwległym końcu korytarza, rozmawiając z młodym Stephanem Neumanem i drugim chłopakiem.

– Mam szczerą nadzieję, że wybierze tego drugiego – odrzekł klient, wręczając fryzjerowi hojny napiwek, jak zawsze. – My, pisarze, nie sprawdzamy się w miłości.

– Obawiam się, że okazuje względy temu pierwszemu – westchnął Otto. – Chociaż nie jestem pewien, czy sama zdaje sobie z tego sprawę. – Zrobił przerwę, chcąc zatrzymać klienta na tyle długo, by przedstawić go Stephanowi, pisarz jednak zbierał się już do wyjścia, gdyż czekał na niego kierowca, a młodzi utknęli po drodze, jak to bywa z młodymi. – Cóż, ufam, że miło spędził pan czas z matką – dodał Perger na koniec.

Mężczyzna wyszedł pośpiesznie i minął się z trójką młodych w korytarzu. Był już w połowie schodów, gdy się odwrócił i spytał:

– Który z was jest pisarzem?

Stephan, śmiejąc się z czegoś, co powiedziała Žofie, chyba nawet go nie usłyszał, lecz drugi chłopak wskazał na niego.

– Powodzenia, synu. Potrzebujemy utalentowanych pisarzy, takich jak ty, teraz bardziej niż kiedykolwiek.

I już go nie było, a rozgadana młodzież weszła do zakładu fryzjerskiego.

Žofie od progu ogłosiła, że dziś są urodziny Stephana.

– Wszystkiego najlepszego, paniczu Neuman! – zawołał Otto, po czym uściskał wnuczkę. Ta mała jest zupełnie jak jej ojciec, pomyślał. Słyszał swojego syna w pośpiesznym rytmie jej głosu, widział Christofa w tym, jak nie przeszkadzały jej usmarowane szkła okularów. Nawet pachniała tak samo: migdałami i mlekiem, i słońcem.

– To był Herr Zweig – oznajmił ich przyjaciel.

– Gdzie, Dieter? – zapytał Stephan.

– Paniczu Stephanie, co pan porabiał, kiedy naszej Žofie nie było w mieście?

– Siedział tuż koło nas, w Café Central, zanim przyszedł Stephan – odparł Dieter. – To znaczy Zweig siedział. Z Paulą Wesseley i Liane Haid, która wygląda strasznie staro.

Otto się zawahał, dziwnie niechętny, by przyznać, że to gamoniowate cielę ma rację.

– Obawiam się, że Herr Zweig śpieszył się na aeroplan, Stephanie.

– To był on? – Ciemne oczy Stephana były tak pełne rozczarowania, że chłopak wyglądał teraz jak kilkuletni berbeć, a wrażenie to potęgowało niesforne kukuryku sterczące na czubku głowy mimo wszelkich wysiłków fryzjera.

Otto chciałby go pocieszyć, zapewniając, że jeszcze będzie miał szansę spotkać swego bohatera, ale zdawało się to mało prawdopodobne. Z całej ich rozmowy – a przynajmniej z tego, co mówił Zweig, a czego Otto słuchał – wynikało, że nawet Londyn może nie być miejscem wystarczająco odległym od Hitlera. Herr Zweig wiedział, w jaki sposób stracił życie syn Ottona; wiedział, że stary fryzjer rozumie, jak nietrwałą barierą jest granica państwowa.

– Żywię szczerą nadzieję, Stephanie, że będziesz miał na uwadze słowa, które Herr Zweig do ciebie skierował – rzekł Otto. – Powiedział: „Potrzebujemy utalentowanych pisarzy, takich jak ty, teraz bardziej niż kiedykolwiek”.

Tak czy inaczej, było to coś – wielki pisarz dał Stephanowi zachętę, mimo że chłopak nawet jej nie usłyszał.CZŁOWIEK W CIENIU

Adolf Eichmann oprowadzał swojego nowego grubego szefa, Obersturmführera Wisliceny’ego, po Departamencie Żydowskim Sicherheitsdienst. Oprowadzanie zakończył przy swoim biurku, obok którego siedział Tier, najpiękniejszy w całym Berlinie owczarek niemiecki z opadającym grzbietem.

– Dobry Boże, jest tak nieruchomy, że mógłby być wypchany – zauważył Wisliceny.

– Tier jest odpowiednio wyszkolony – odrzekł Eichmann. – Gdyby reszta Niemiec była choćby w połowie tak zdyscyplinowana, szybko pozbylibyśmy się Żydów i przeszlibyśmy do ważniejszych spraw.

– Wyszkolony przez kogo? – zapytał Wisliceny, zajmując krzesło Eichmanna i podkreślając tym samym swoją wyższą rangę.

Eichmann usiadł na miejscu przeznaczonym dla gości i cicho pstryknął palcami, przywołując Tiera do swego boku. Wcześniej zapewnił Wisliceny’ego, że „sznurki”, za które pociąga Department II/112 SD, są w porządku, lecz tak naprawdę były tak cienkie i wystrzępione, że Tier mógłby je bez trudu przegryźć. Funkcjonowali, mając siedzibę w trzech małych pomieszczeniach w pałacu Hohenzollernów, podczas gdy Gestapo ze swoim własnym urzędem do spraw Żydów i znacznie lepszymi środkami znajdowało przyjemność w podkopywaniu ich działań. Eichmann zdążył się jednak boleśnie przekonać, że skargi najgorzej odbijają się na tym, kto je wnosi.

– Eichmann, pański raport o „problemie żydowskim” jest interesujący – odezwał się Wisliceny. – Ten pomysł, że można Żydów sprowokować, by opuścili Niemcy, jeśli odbierzemy im ekonomiczne oparcie tu, w Rzeszy. Ale czemu mielibyśmy wymuszać na nich emigrację do Afryki czy Ameryki Południowej zamiast do innych krajów europejskich? Dlaczego miałoby nas obchodzić, dokąd się wyniosą? Ważne, żeby się ich pozbyć.

– Nie chcielibyśmy, aby ich doświadczenie dostało się w ręce bardziej rozwiniętych państw, które mogłyby z tego skorzystać ze szkodą dla nas, jak sądzę – odpowiedział uprzejmie Eichmann.

Wisliceny zmrużył swoje małe pruskie oczka.

– Uważa pan, że my, Niemcy, nie poradzimy sobie lepiej niż cudzoziemcy wsparci przez Żydów, których chcemy się pozbyć?

– Nie, nie – zaprzeczył Eichmann, kładąc dłoń na głowie owczarka. – Zupełnie nie to miałem na myśli.

– A Palestyna, którą zaliczył pan do krajów „zacofanych”, jest terytorium brytyjskim.

Eichmann, widząc, że sprawy przybierają coraz gorszy obrót, poprosił Wisliceny’ego o opinię w tej materii, narażając się na przydługie nadęte kręcenie i przechwałki poparte kompletnym brakiem wiedzy. Słuchał tego jak zawsze, zachowując w pamięci kawałki na przyszłość, do wykorzystania we własnych celach. Taką miał pracę: słuchać i przytakiwać, gdy mówią inni, i był w tym bardzo dobry. Rutynowo zmieniał mundur na zwykłe cywilne ubranie, by infiltrować berlińskie grupy syjonistyczne i obserwować je z bliska. Zorganizował kadrę informatorów. Zbierał wiadomości z żydowskiej prasy. Raportował o działaniu Agudath Israel⁹. Spokojnie gromadził w teczkach denuncjacje i oskarżenia. Kierował aresztowaniami. Pomagał przy przesłuchaniach w siedzibie Gestapo. Próbował nawet nauczyć się hebrajskiego, by lepiej wykonywać swą pracę, plan jednak spalił na panewce i teraz w całym Berlinie można było usłyszeć o jego głupocie – zaproponował rabinowi, że będzie mu płacił trzy marki za godzinę nauki, podczas gdy mógł po prostu osadzić go w areszcie i zmuszać do udzielania darmowych lekcji.

Vera uważała, że to właśnie dzięki przechwałkom ten nic niewiedzący Prusak dostał stanowisko szefa Departamentu Żydowskiego, które należało się jej mężowi. Eichmann musiał się zadowolić ochłapem – namiastką awansu na technicznego sierżanta, a z powodu czystki przeprowadzonej w łonie partii te same stare zadania wykonywał teraz znacznie uszczuplony personel. Eichmann jednak wiedział, że to nie z tego powodu odmówiono mu przeniesienia na wyższe stanowisko. Kto by pomyślał, że jako specjalista do spraw syjonistów stanie się zbyt cennym ekspertem, aby go „rozpraszały” administracyjne obowiązki? Jeśli się chciał wspinać po drabinie nazistowskiej hierarchii, musiał ścierpieć to, że jest pieskiem pokojowym tępego Prusaka, który ma stopień naukowy z teologii, odrażający śmiech i absolutnie zerową wiedzę.

DOPIERO GDY WISLICENY wreszcie sobie poszedł, a Eichmann uporządkował swoje biurko, pozwolił psu się ruszyć.

– Dobre z ciebie psisko. – Pogładził jego szpiczaste uszy, zatrzymując się dłużej na ich aksamitnych różowych wnętrzach. – Zabawimy się trochę? Po całej tej nędznej komedii zasługujemy chyba na nieco rozrywki, nie?

Tier strzepnął głową, po czym zadarł smukły pysk tak wyczekująco, jak Vera wyprężała się przed seksem. Vera. Dziś druga rocznica ich ślubu. Żona będzie na niego czekała z synkiem w ich mieszkanku przy Onkel-Herse-Strasse. Zarówno o przyjściu na świat dziecka, jak i wcześniej o swoim ślubie Eichmann musiał zaraportować do SS Rasse und Siedlungshauptamt, a zanim dostał pozwolenie na ożenek, najpierw udowodnił, że Vera ma nieposzkalowanie aryjskie pochodzenie. Powinien iść prosto do domu, do jej wielkich oczu, uroczych brwi i okrąg­łej, krzepko zarysowanej twarzy, do jej ponętnych kształtów, o wiele bardziej zachęcających niż obecnie modne kanciaste, wychudzone kobiece sylwetki.

Wybrał jednak dłuższą drogę, z Tierem równo drepczącym u jego nogi. Przeszedł na drugą stronę rzeki i zapuścił się w żydowskie getto. Nieśpiesznie przemierzał ulicę po ulicy, by się napawać tym, jak – mimo doskonałego zachowania psa – dzieci umykają w popłochu na ich widok.

9 Agudath Israel – międzynarodowa organizacja polityczna skupiająca Żydów o skrajnie ortodoksyjnych poglądach. W dwudziestoleciu międzywojennym partie polityczne o tej nazwie działały w wielu krajach, również w Polsce.CZEKOLADOWE ŚNIADANIE

Truus opuściła gazetę i popatrzyła ponad wąskim śniadaniowym stołem.

– Alice Salomon została wydalona z Niemiec. – Słowa wyskoczyły z niej szybko pod wpływem szoku po przeczytanej wiadomości. – Jak naziści tak mogą? Pionierka publicznej służby zdrowia o międzynarodowej sławie, nikomu niezagrażająca kobieta? Jest stara i schorowana, no i nawet nie zajmuje się polityką¹⁰.

Joop odłożył kromkę z hagelslag¹¹ na talerz. Czekoladowy wiórek spadł z chleba na stół, a drugi, niedostrzeżony, utknął mu w kąciku ust.

– Jest Żydówką?

Truus spojrzała przez okno na drugim piętrze ponad stojącymi na parapecie doniczkami na Nassaukade, kanał, most, Raampoort.

Doktor Alice Salomon była chrześcijanką. W dodatku gorliwą. Przypuszczalnie podobnie jak Truus wywodziła się z zamożnej chrześcijańskiej rodziny. A rodzina Truus tak bardzo była wdzięczna za dary Boże, że dzieliła się nimi z belgijskimi dziećmi, które przyjęła pod swój dach podczas wielkiej wojny. Ale jeśli powie Joopowi, że Niemcy wygnali chrześcijankę, tylko wzbudzi w nim niepokój, a nie chciała dawać mężowi powodu do wypytywania jej o plany na ten dzień. Miała nadzieję, że pojedzie do Niemiec, aby się spotkać z Rechą Freier¹² i porozmawiać z nią o tym, co jeszcze można zrobić, by pomóc żydowskim dzieciom z Berlina, gdzie zabroniono im chodzić do szkół publicznych. Na swoją wiadomość nie uzyskała jednak odpowiedzi. Mimo to umówiła się już z panią Kramarsky, że pożyczy jej sedana. Przynajmniej zrobi jeszcze jedną rundkę przez granicę, odwiedzając gospodarstwo Weberów.

– Pewnie miała żydowskich przodków – wysunęła przypuszczenie, które w sumie mogło być prawdziwe. Jej wzrok prześliznął się po kwiatowej tapecie i domagających się prania zasłonach w pokoju, w którym jadali śniadania, odkąd się pobrali. Wątpiła, by pochodzenie przodków Alice Salomon wyjaśniało fakt, że tak nagle pozbawiono ją ojczyzny.

– Geertruido… – zaczął Joop i Truus zebrała się w sobie.

Zanim poznała Joopa, jej imię zawsze wydawało się takie solidne i nijakie – w wersji Geertruida czy Truus, wszystko jedno – ale w jego ustach brzmiało naprawdę uroczo. Tak czy inaczej, mąż rzadko zwracał się do niej pełnym imieniem.

„To, co sprawia, że małżeństwo dobrze funkcjonuje, powinno być starannie chronione”, powiedziała jej matka w poranek przed ich ślubem. A kimże była Truus, aby odrzucić radę matki i pozwolić, by wytrąciła ją z równowagi ta maleńka mężowska wpadka? Joop bezwiednie używał jej pełnego imienia, gdy chciał ją namówić do zejścia z obranego kursu.

Wzięła serwetkę i sięgnęła przez stół, by zdjąć czekoladowy wiórek z jego ust. No proszę: znów wyglądał jak nieoprószony główny kasjer i kierownik oddziału w De Javasche Bank, którym był w czasach, gdy się zaręczyli.

– Jutro na śniadanie zrobię ci broodje kroket – zapowiedziała, zanim zdążył ją zapytać, jak zamierza spędzić dzień. Smażony na głębokim tłuszczu panierowany mięsny krokiet, podawany w miękkiej bułce, należał do ulubionych dań Joopa. Samo wspomnienie tego smakołyku powinno poprawić mu humor i odciągnąć go od zmartwień.

10 Alice Salomon (1872–1948) wywodziła się z rodziny żydowskiej. Przed wydaleniem jej z ojczystych Niemiec przesłuchiwało ją Gestapo; nie spodobało się im nie tylko jej pochodzenie, lecz także chrześcijańskie idee humanistyczne, pacyfizm i feministyczne przekonania.

11 Hagelslag – holenderski specjał, czekoladowa posypka w postaci wiórków lub granulek.

12 Recha Freier (1892–1984) – niemiecka działaczka z żydowskiej ortodoksyjnej rodziny, założycielka organizacji Młodzieżowa Alija, która przed Holocaustem i w jego trakcie ratowała młodzież żydowskiego pochodzenia; źródła podają różną liczbę uratowanych nastolatków, od 7 do 22 tysięcy.KREDA NA JEJ BUTACH

Stephan patrzył od drzwi, jak Žofie ściera połowę dowodu matematycznego, który zajmował całą szkolną tablicę. Jej profesor, zaalarmowany, odezwał się:

– Kurt…

Stojący z nimi młodszy mężczyzna po prostu beztrosko wsunął ręce do kieszeni białych spodni od lnianego garnituru i skinął do Žofie. Stephan poczuł się trochę jak doktor z Amoku Zweiga – bohater noweli miał taką obsesję na punkcie kobiety, która nie chciała z nim iść do łóżka, że ją śledził. Ale Stephan nie śledził Žofie. To ona zaproponowała, żeby po nią wpadł na uniwersytet, mimo że było lato i nie odbywały się zajęcia.

Žofie upuściła gąbkę i – nie bacząc na kredę, którą oprószyła sobie buty – zaczęła ponownie zapełniać tablicę symbolami. Stephan wyjął z tornistra dziennik i zanotował: „Upuszcza sobie na buty gąbkę i nawet tego nie zauważa”.

Žofie-Helene spostrzegła go dopiero wtedy, gdy dokończyła równanie. Uśmiechnęła się – tak jak kobieta z Amoku, odziana w żółtą suknię, posłała bohaterowi uśmiech przez salę balową.

– Czy to ma sens? – zapytała starszego mężczyznę. Potem zwróciła się do młodszego: – Jeżeli nie ma, wyjaśnię jutro, profesorze Gödel.

Wręczyła kredę Gödlowi i dołączyła do Stephana, nie zwracając już uwagi na mężczyzn.

– Nadzwyczajne… – wystękał starszy z nich. – Ile ona ma lat?

– Zaledwie piętnaście – odparł młodszy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: