Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni świadek. Historie strażników hitlerowskich skarbów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
41,99

Ostatni świadek. Historie strażników hitlerowskich skarbów - ebook

Zima 1945 – II wojna światowa ma się ku końcowi. Polacy, którzy przybywają na Dolny Śląsk, natrafiają na poniemieckie „skarby”. W domowych skrytkach i depozytach znajdują dzieła sztuki, odkrywają porcelanę i biżuterię zamurowane w ścianach domów.

Joanna Lamparska wchodzi do hermetycznego świata poszukiwaczy. W archiwach odnajduje dramatyczne historie zbrodni dokonanych dla złota, śledzi mafię handlującą dokumentami oficerów SS, rozmawia z dziećmi „strażników skarbów”. Razem z czytelnikami eksploruje podziemne obiekty i pałace, w których ukryte zostały dzieła sztuki. Pokazuje, że po zakończeniu II wojny światowej walka wcale nie ustała. Rozpoczyna się wyścig z czasem w „polskiej gorączce skarbów”.

Choć trudno w to uwierzyć, wszystkie historie opisane w tej książce wydarzyły się naprawdę.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7772-4
Rozmiar pliku: 14 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZARAZ PO WOJNIE

Zaraz po wojnie

Wojna skończyła się przed chwilą. Kobiety mogły wreszcie założyć zwiewne sukienki. Znajdowały je w poniemieckich szafach, pedantycznie złożone przez poprzednie właścicielki. Słońce świeciło już mocno, za parę dni zaczynało się lato, rozgrzana ziemia parowała po deszczu, oczyszczając się z trupiego odoru. Käthe ­Jeron i Karl Gallasch szli pod rękę przez zrujnowane centrum Wrocławia. Ona – ładna szatynka przed trzydziestką, on – znacznie od niej starszy, niewysoki blondyn o twarzy tak przeciętnej, że trudno ją zapamiętać. Niebawem mieli się wyrwać z tego przeklętego miasta, ale wciąż powstrzymywał ich pewien drobiazg. Zawiniątko ze złotem, które Karl ukrył w piwnicy starej kamienicy w centrum miasta. Zrobił to w czasach, gdy wszystkie domy jeszcze stały, a Niemcy udawali, że wierzą w potęgę Hitlera.

Teraz, niczym cienie, ulicami przemykali starzy ludzie, którym zabrakło sił na ucieczkę z oblężonej twierdzy. Pierwsi Polacy penetrowali zniszczone domy, wszędzie panoszyli się czerwonoarmiści. Byli agresywni i pijani. Panował chaos. Nikt nie wiedział, co się za moment wydarzy, mało kto miał odwagę w ogóle o tym myśleć.

Ten niepokój udzielił się również idącej w zamyśleniu parze. Niemal w ostatniej chwili Käthe zauważyła, jak drogę zastępuje im grupa mężczyzn. Jeden z nich, skromnie ubrany, gestem głowy wskazał na Karla.

– To ten – powiedział.

Gallasch od razu pojął, o co chodzi. Gwałtownie się obrócił, szukając drogi ucieczki, ale z tyłu otoczyli go już milicjanci.

Nie było dla niego ratunku.

Tak przynajmniej opowiadają o tym świadkowie.

16 czerwca 1945 roku Karl Gallasch, psychopatyczny esesman z obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, został ujęty. Przez całą wojnę polował na złote zęby więźniów. Miały być zabezpieczeniem na przyszłość. Koledzy z SS nauczyli Karla, że wojna daje nieograniczone możliwości, więc tylko frajer przepuszcza okazję. Bandyta spieniężał złoto u jubilera w Warszawie, a gdy ten kontakt się urwał, łupy ukrył u kochanki w piwnicy. Wkrótce w powojennym Wrocławiu zaczęła krążyć opowieść o „skarbie esesmana”. Miał być „wielki i straszliwy”.

*

Gallasch czekał już na proces, gdy po swoją szansę sięgnął pierwszy polski sołtys Zagórza Śląskiego. To niewielka wieś na Dolnym Śląsku, góruje nad nią potężny zamek. Tuż przed nadejściem Armii Czerwonej niemieccy mieszkańcy zebrali swoje „skarby” i zakopali na cmentarzu koło kościoła. Ruscy do nich nie dotarli, skupili się na szabrowaniu zamku i leżącego nieco niżej pałacu. Znaleźli w nim _Stańczyka_ Matejki, skradzionego przez Niemców w Polsce. Zabrali obraz ze sobą. Dzieło było już w Moskwie, gdy młody sołtys dowiedział się o depozycie w grobowcu. Też chciał odłożyć coś na lepsze czasy, jednakże na drodze stanął mu kolejny złodziej. Tym razem systemowy, choć równie sprawnie dbający o własne interesy: komendant miejscowej milicji. Zażądał swojej doli. Niczym Gallasch, też nie zamierzał być frajerem. Czuł, że poniemieckie dobra są jak wielkie zwierzę, które właśnie padło i wystarczy tylko się zbliżyć, żeby wyszarpać dla siebie kawałek mięsa. Jeśli w grę wchodzą pieniądze, to wojna nigdy się nie kończy.

Złoto nie ma narodowości ani sumienia, zwykłych ludzi zamienia w drapieżników. Skarb rozpala wyobraźnię, staje się fascynującym tematem opowieści przy wódce, w końcu czas przekuwa go w legendę. I o tym właśnie jest ta książka, a właściwie narysowany na kilkuset kartkach labirynt, w którym nie ma jednej drogi. Jego tajne przejścia są jak serial, którego akcja toczy się przez wiele lat. To skomplikowana podróż przez nieprawdopodobne lata końca II wojny światowej i początki czasów pokoju. A także przez wszelkie „skarby”. Takie, które już samą nazwą zapowiadają opowieść pełną przygód, a tak naprawdę cuchną zakrzepłą krwią, chciwością i brakiem jakichkolwiek zasad. W każdym zakątku okupowanej Europy ktoś kradł. Niemcy dla Hitlera, Ruscy dla Stalina, a rozmaici „gallasche” – dla siebie. Towarem mogły być skrawek smalcu albo obraz Rembrandta. Myli się ten, kto sądzi, że po wojnie nastąpił pokój; ona się nie skończyła. Do dzisiaj trwa gorączka poszukiwań niemieckiego złota.

Opowiedział mi o tym w swoich listach Leonard von Schreck, kapitan Wehrmachtu. Takich jak on wtajemniczeni nazywają „strażnikami skarbów”.ROZDZIAŁ I

Spowiedź sapera

Nie rozumiałem celu tego wszystkiego, ale bałem się o cokolwiek pytać.

1

Patrzę, jak stoją zmarznięci na dziedzińcu zasypanym śniegiem.

Las pod murami warowni wygląda jak morze, które zastygło ścięte lodem. Drzewa zlewają się z ponurym niebem, gdzieniegdzie tylko można dostrzec plamy białego puchu. Widok, który rozciąga się z zamku Grodno, każdy uznałby za urzekający. Ale mężczyźni w mundurach nie zwracają na niego uwagi. Jest późny wieczór, właściwie środek nocy. Mrok szczelnie otula kamienne mury, światła reflektorów skierowane są w jedno miejsce – pochylnię na środku dziedzińca. Jasna plama w ciemności. Otchłań, z której również wydobywa się światło. Panuje zupełna cisza, wydaje się, że mróz unieruchomił nawet czas. Żołnierze z mozołem spuszczają w dół jakąś skrzynię. Ma spore rozmiary, musieli ją nieść tutaj we czterech. W duchu przeklinają tę robotę, drętwieją im ręce, wyczerpujący dzień wydaje się nie mieć końca. Poza tym ta skrzynia jest cholernie ciężka.

– Szybciej, nie ociągać się! – napomina oficer ostrym tonem. On też ma już dość, a na śniegu czeka jeszcze jeden ładunek w brezencie. Czasu jest mało, do rana muszą dojechać w kolejne miejsce. Rosjanie są coraz bliżej, mężczyzna niemal czuje na plecach ich oddech. W wyobraźni widzi prostackie poczerwieniałe twarze. Spowite są śmierdzącymi oparami wódki, ciepłe powietrze tańczy na mrozie w fantazyjnych formach.

III Rzesza czeka na swój koniec. Gallasch i inni, wciąż wierni wodzowi, zacierają ślady, likwidują obozy koncentracyjne, usiłują przepędzić ich więźniów jak najdalej na zachód, zaczynają się tak zwane marsze śmierci. Bogacze wywożą swój dobytek, biedniejsi kopią skrytki w ogródkach. Byle tylko coś ocalić. Za chwilę rozpęta się piekło.

Oficer wyjmuje zza pazuchy elegancką piersiówkę i krzywiąc się, bierze z niej łyk. Wódka rozlewa się ogniem po krtani, przywołując miłe wspomnienia.

„Losy wojny nie są jeszcze przesądzone. Hitler obiecał przecież Wunderwaffe1” – rozmyśla oficer.

A jeśli się mylę? Co, jeśli oficer myśli o czymś zupełnie innym? Jest tylko człowiekiem, może zastanawia się więc, co robi teraz jego żona czy kochanka albo jak się mają dzieci? Może usiłuje, jeszcze zanim skończy się akcja, wymazać z pamięci jej szczegóły? Lepiej za dużo nie wiedzieć, po co aż tyle pamiętać? I tak już się napatrzył w czasie wojny. Niewykluczone też, że po cichu najzwyczajniej w świecie przeklina mróz. Nigdy się nie dowiem, co w tej chwili kłębi się w głowie, którą chroni czapka z połyskującą trupią czaszką.

Skrzynie są już na dole. Oficer odwraca się do innego mężczyzny w mundurze Wehrmachtu.

– Panie kapitanie. – Wskazuje głową pochylnię. – Pana kolej. Proszę zaminować, wysadzić wejście i zamaskować, tak jak się umawialiśmy.

Von Schreck, którego surowa twarz nie zdradza żadnych emocji, rozciera zmarznięte ręce. Nie ma jeszcze czterdziestki, ale w jego rysach twarzy już widać zmęczenie. Ostrożnie zabiera się do pracy.

Po kilku godzinach, nad ranem, w pustym zamku zostaje tylko jeden ślad po tym, że ktokolwiek był tam w nocy. To naruszona warstwa śniegu, pełna chaotycznych odcisków stóp. Zima ostatniego roku wojny jest wyjątkowo sroga. Ślady w śniegu utrzymują się długo.

*

Wiem, to wyjątkowo kiczowaty początek książki, ale tak to wygląda w filmach przygodowych. Zawsze jest noc, są ciężarówki, czarne lub szare mundury niemieckich żołnierzy. Rozkazy wydawane ostrym tonem. Więźniowie układają w podziemiach wypolerowane na błysk sztabki złota, kielichy (najlepiej Świętego Graala) lub inne Arki Przymierza. Musi być też niedopałek gaszony czubkiem buta. Teraz suspens, chwila wyczekiwania. W końcu słychać strzały z karabinu maszynowego. Esesmani mordują świadków. Zapada cisza…

Jeszcze nie wiem, czy to, co przed chwilą opisałam, wydarzyło się naprawdę. A jeśli się wydarzyło, to czy tak właśnie wyglądało. Ale w ten sposób przekazał mi to Leonard von Schreck, oficer odpowiedzialny za zabezpieczenie skrytki. Dobrze znam Grodno, jedną z najstarszych warowni w Polsce. Bez problemu słyszę więc stukot oficerek na kamiennej podłodze korytarza, czuję siarczysty mróz tamtej styczniowej nocy 1945 roku i nerwowość ludzi, których obowiązkiem jest złożenie w trzewiach zamku cennego depozytu. Co jest w skrzyniach? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że są duże i ciężkie.

*

Zima 2013 roku. Kilkadziesiąt lat od zakończenia wojny na dziedzińcu zamku Grodno znowu kręcą się ludzie w wojskowym kamuflażu. Robert Kmieć, specjalista od poszukiwań i właściciel firmy, która wykonuje pomiary geofizyczne, powoli przesuwa georadar po kamiennej posadzce. Towarzyszy mu Marek Lisowicz, biegły z zakresu kryminalistyki. Szukają anomalii, pustek pod dziedzińcem, podejrzanych miejsc. Tacy jak Robert są skarbem i przekleństwem każdego poszukiwacza, bo to ich praca weryfikuje informacje.

Zamek Grodno – najpierw Niemcy ukryli w nim skradzione zabytki, potem zabrali je Rosjanie.

Po kilku dniach otwieram pocztę. Wykresy, przekroje, czerwone plamy na niebieskim tle markującym kształt zamku. To zapis pomiarów z dziedzińca. Na przekrojach widzę czerwoną plamę koło studni. Czytam opis: „Anomalia ma kształt dość regularny, zbliżony do prostokąta i sięga do głębokości około trzech metrów; niestety, jej charakterystyka wskazuje na to, iż jest to forma jakiegoś zasypu lub zawału”.

Biorę do ręki kilka szarobrązowych kopert. To listy, od których wszystko się zaczęło. Na forum dyskusyjnym w internecie trwa zażarta dyskusja o skrzyniach z Grodna. Ktoś „dobrze zorientowany” pisze, że całą sprawę wymyśliły służby specjalne, ale nikt nie domyśla się po co.

„Może żeby infiltrować środowisko poszukiwaczy? – pyta jeden z uczestników forum. – A może żeby wypłoszyć ludzi, którzy naprawdę coś wiedzą?”

Jeżeli na dziedzińcu Grodna jest zawał, za nim może być pustka. A świat nie znosi pustki. Szczególną awersję mają do niej poszukiwacze.

2

Są takie historie, które trzeba opowiedzieć od samego początku. Inaczej się nie da. Zanim von Schreck zacznie swoją spowiedź, zanim wkroczymy do krainy, po której – mimo że znam ją od urodzenia – wciąż poruszam się po omacku, muszę na chwilę zboczyć z wytyczonej ścieżki. Inaczej trudno mi będzie wytłumaczyć, dlaczego z lekkiej opowieści o skarbie nagle wepchnę Czytelnika do tygla makabry, w którym służby specjalne, oszuści, złodzieje i ludzie całkiem uczciwi będą współpracować tylko dla jednej sprawy.

Pomyślisz, że chodzi o pieniądze? Nie, wcale nie.

Z dzieciństwa mam pewne zdjęcie. Rodzice zrobili mi je, kiedy byłam jeszcze dziewczynką z warkoczykami. Mogłam mieć osiem, może dziewięć lat. Na fotografii opieram dłoń o Apolla z brązu. Bóg piękna i sztuki, życia i śmierci siedzi na skale, trzymając lirę. Dzisiaj wiem, że ta rzeźba ma dokładnie 77 centymetrów wysokości. Wydaję się przy niej malutka, Apollo został umieszczony na stole, pozujemy wspólnie na tle jakiejś niestarannie uprasowanej zasłonki. Długo nie miałam pojęcia, że takie dzieło sztuki jest w naszym mieszkaniu. ­Dowiedziałam się o nim dopiero podczas śledztwa, które przeprowadziłam w szafie rodziców.

Mieszkaliśmy na poniemieckim osiedlu. Wszyscy sąsiedzi doskonale się znali. W ciepłe dni siadali na ławce pod naszym oknem, żeby wymieniać opinie na temat _Czterdziestolatka_ i szans na zdobycie papieru toaletowego. Była wśród nich pani Ela, która jako jedyna jeździła za granicę do różnych tajemniczych krajów, takich jak Związek Radziecki, i nigdy w jej łazience nie brakowało papieru. Wszyscy mówili, że pani Ela ma możliwości, bo pracuje w milicji. To dzięki niej po raz pierwszy dowiedziałam się o skarbach.

Z parapetu nad ławką podsłuchałam, że jakiś handlarz kupował różne rzeczy po Niemcach i że potem ktoś dźgnął go nożem. Pan Gienek, który mieszkał nad nami, oświadczył, że Niemcy, szczególnie esesmani, pochowali takich skarbów, że ho, ho, i z tego powodu ludzie tracą teraz życie. On sam pamięta, jak jego rodzice wyciągnęli z kaflowego pieca zegarek tak cenny, że ho, ho. Jeszcze mnóstwo złota czeka na odkrywców. On sam wie, że jest pewna piwnica, którą kiedyś rozkopie, i wtedy wszyscy – moi rodzice, babcia, pani Ela, rodzina pani Eli, nie mówiąc o sąsiadce pana Gienka z piętra – będą tak zdziwieni, że… ho, ho.

Potem dyskusja zeszła na kogoś z innej galaktyki, czyli sklepową z domu trzy numery dalej, i dziwną historię jej szybkiej ciąży – jako że dziecko urodziła cztery miesiące po ślubie. To właśnie z powodu tej opowieści następnego dnia rano zaczęłam teatralnie kaszleć. Robiłam to tak dramatycznie, że mama pozwoliła mi nie iść do szkoły. Przez kolejne godziny mieszkanie miałam tylko dla siebie i postanowiłam ten czas wykorzystać na poszukiwanie prawdy. Może ja też jestem nieślubnym dzieckiem?

Odkrycie takiej tajemnicy wywoływało we mnie sprzeczne emocje, coś pomiędzy fascynacją a melancholią. W zupełnej ciszy, jakby bojąc się, że coś może mnie usłyszeć, usiadłam na podłodze w pustym domu i delikatnie wysunęłam karton schowany na dnie szafy przez rodziców. Zaczęłam wyciągać z niego kolejne dokumenty, pożółkłe kartki, jakieś rachunki, wycinki z gazet. Układałam je ostrożnie – tak żeby potem zapakować je w tej samej kolejności, a wstążeczki na teczkach były identycznie zawiązane. Nie mając jeszcze dziesięciu lat, odkryłam „miękkie przeszukanie” (które podobno tak naprawdę nie istnieje, ale pokazują je na wszystkich filmach szpiegowskich). Chodzi o to, żeby właściciel mieszkania nie zorientował się, że ktoś u niego w ogóle był. Dlatego każdy przedmiot należy odłożyć dokładnie w to samo miejsce, w którym leżał. Jednak zamiast na dowód grzechu rodziców trafiłam na kopertę w kolorze wyblakłych jasnoniebieskich majtek. Była nienaturalnie twarda, co zwiastowało jakąś tajemniczą zawartość. Okazało się, że w środku leżą pojedyncze klisze dużego formatu. Sekretne czarno-białe kwadraty z plastiku, które ujawniały swoją zawartość, dopiero kiedy patrzyło się na nie pod światło. Szafa stała blisko okna, wystarczyło więc się obrócić, żebym na kliszy zobaczyła negatyw czegoś dziwnego. To była figura. Wydała mi się niezwykle precyzyjna i przede wszystkim bardzo tajemnicza. Podobne widziałam tylko w książkach. Skąd u nas wzięło się takie zdjęcie? Rodziców nie mogłam zapytać, w końcu nie po to robi się „miękkie przeszukanie”, żeby od razu się przyznawać.

Dopiero jakiś czas potem doszły mnie szepty o tym, że babcia trzyma w piwnicy coś, dzięki czemu będziemy mieli pieniądze i staniemy się trochę bogaci.

*

Pewnego dnia tato uroczyście przyniósł duże zawiniątko. Wysupłał z koca jego zawartość i postawił na stole. To był Apollo z kliszy! Przez lata nie pamiętałam tej chwili ani tego, że rodzice zrobili mi wtedy zdjęcie. Dopiero jako dorosła osoba odnalazłam w domowych szpargałach tę fotografię i zaczęłam szukać autora rzeźby. Okazało się, że wyszła spod ręki Mathurina Moreau, dziewiętnastowiecznego artysty, którego dzieła wystawiane są między innymi w słynnym Muzeum Orsay w Paryżu.

Nie mam pojęcia, co rodzice zrobili z tą rzeźbą – pewnie sprzedali w jakiejś desie – ale jeszcze większym sekretem było dla mnie to, jak Apollo trafił do naszego domu. Czyżby został po Niemcach? Jako dziecko w niejasny sposób kojarzyłam, że kiedyś byli tu jacyś Niemcy, w końcu opowiadał o nich pan Gienek. Lecz nawet jeśli, to przecież nie mogli być bogaci. Bogaci nie mieszkają w dwóch pokojach z wąską kuchnią. Sąsiedzi spod trójki mieli wprawdzie pięć pokoi, ale ich kuchnia wyglądała równie beznadziejnie jak nasza. Może kluczem do zagadki wcale nie było mieszkanie, tylko piwnica? Przecież pan Gienek mówił coś o złocie w piwnicy. Miał na myśli naszą? Chyba jednak nie, bo potem widywany był przez sąsiadów, jak w wielkim skupieniu, niczym estradowy iluzjonista, chodził po centrum miasta, dzierżąc dwie gałązki. Podobno poruszały się same w dłoniach. Tato wytłumaczył mi, że to różdżki, które miały wskazać, gdzie ukryty jest skarb. Mój tato znał się na tym, bo asystował panu Gienkowi przy poszukiwaniach i był żarliwym wyznawcą różdżki. Podglądałam ich z dziecięcą naiwnością pomieszaną z zachwytem. Ich wiedza na temat skarbów pochodziła z innego, niedostępnego dla mnie świata. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że to, co robili, mogło być niebezpieczne.

*

Po studiach zaczęłam pracować we wrocławskiej redakcji dziennika „Słowo Polskie”. Miałam tu status redaktorki podróżniczki, co oznaczało, że nieco rzadziej niż koledzy bywałam w redakcji, a czasami w ogóle tam nie zaglądałam. Jako wyrafinowana specjalistka od „miękkich przeszukiwań” uważałam, że mam swoje prawa. Kiedy jednak już przyszłam do „biura”, trafiały do mnie tematy, które każdego normalnego człowieka przyprawiłyby o obłęd. To mnie hinduski jogin postanowił udowodnić, że jego ciało przyciąga monety, i oblepiony dwuzłotówkami stał przez godzinę na głowie. Kiedy Jarek Kałucki, mój bezpośredni kierownik, przyzwyczajony do niekonwencjonalnych ­gości, wpakował się prosto na jogina, o mało nie roztrzaskując go drzwiami, po prostu zapytał ze stoickim spokojem:

– A co by było, gdyby pan tak wszedł do mennicy państwowej?

Innym razem pojawił się czytelnik, który wynalazł cudowny krem na oparzenia. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że postanowił on udowodnić niezawodne działanie swojego wynalazku, podpalając się koło mojego biurka.

Nie mam pojęcia, jak w naszym domu znalazła się rzeźba Mathurina Moreau.

Tacy goście wykazywali szczególną aktywność przed pełnią księżyca, co do dzisiaj nie ma dla mnie logicznego wytłumaczenia. Najlepiej zapamiętałam pewnego niskiego mężczyznę w prochowcu, który wciąż kojarzy mi się w luźny i nie do końca zrozumiały sposób ze skarbami. Pewnego razu stanął w drzwiach pokoju, w którym pracowałam, i po prostu zapytał: „Czy pani Grażyna Szapołowska?”.

Odpowiedziałam grzecznie, że mi przykro, że ja to tylko ja, lecz niezrażony gość ciągnął dalej.

– Czy to pani napisała artykuł o tym uzdrowicielu, który molestował pacjentki w czasie wizyt?

Przytaknęłam.

– Bo widzi pani, to ja jestem tym bioterapeutą, a w artykule jest napisane, że molestowałem siedem pacjentek. To jest kompletna bzdura i nie możemy tego tak zostawić!

Zaczęłam się tłumaczyć, że przejrzałam akta sprawy, miałam informacje z prokuratury i zawsze wszystko sprawdzam dwa razy. Jednak uzdrowiciel nie dał mi szansy.

– Ja, proszę pani, molestowałem dwanaście pacjentek i są na to dowody! Muszę panią ukarać!

Następnie wyciągnął jakiś płyn w sprayu i dość leniwie spryskał mi sweter w trzech miejscach. Byłam tak zaskoczona, że nie zdążyłam zareagować. Wezwanemu przez ochronę policjantowi napastnik wyjawił, że nie jest mściwy, bo gdyby był, to psiknąłby mi sprayem na włosy. Nieoczekiwanie uświadomiłam sobie wtedy to, o czym wiedzą pewnie wszyscy psycholodzy – nikt nie lubi umniejszania swoich „osiągnięć”. Dla seryjnego mordercy nie ma gorszego ciosu niż przypisanie jego zbrodni komuś innemu. Bardzo trudno utrzymać tajemnicę, jeśli dzięki niej czujemy się wyróżnieni, ważni. Dokładnie tak samo jest ze skarbami. Informacja o ukrytych dobrach nigdy nie staje się sekretem. Bez względu na wszystko jej posiadacz zawsze ma potrzebę bycia docenionym. Prędzej czy później musi się ujawnić.

W historii von Schrecka ta reguła jednak nie od razu się sprawdziła.

*

W 1993 roku, kiedy ludzie pisali jeszcze tradycyjne listy, korespondencję w każdej redakcji rozdzielała sekretarka. Te adresowane bezpośrednio do dziennikarzy lądowały w ich przegródkach w sekretariacie, te adresowane do redakcji przeglądał redaktor naczelny. Po porannym zebraniu przydzielał je poszczególnym działom, wpisując na kopercie nazwisko odpowiedzialnego za dany temat dziennikarza bądź kierownika działu.

Jest coś miłego w dostawaniu listów, już samo otwieranie koperty jest bardzo przyjemne. Nie może tego zastąpić dzisiejsze zaglądanie do poczty internetowej, pełnej spamu i reklam. Dlatego tak lubiłam ten kruchy moment, gdy z koperty wynurzała się kartka papieru. Większość listów, które dostawałam, dotyczyła ukrytych dóbr kultury i zaginionych zabytków. Odzywali się również świadkowie zagadkowych wydarzeń z czasów wojny. Od kilku miesięcy prowadziłam akcję odkrywania tajemnic Wrocławia z lat 1939–1945, zgłaszało się mnóstwo osób. Opowiadały one o tunelach budowanych przez Niemców pod miastem, o gigantycznych podziemnych szpitalach, magazynach pełnych sztab złota i metrze, które miało biec pod Wrocławiem. Dlatego zawsze z podekscytowaniem sięgałam po plik listów, który regularnie czekał w mojej przegródce. Do dziś, otwierając kopertę z rachunkiem za prąd, czuję irracjonalny dreszcz emocji.

Był akurat środek lata i każdy ciepły dzień w pracy cholernie się dłużył. Na dodatek w dniu, który teraz usiłuję odtworzyć w pamięci, nie działo się nic ciekawego. Wszystko stało w miejscu: słońce, upał, czas. W południe zajrzała do mnie Teresa Bondarewicz, która odpowiadała chwilowo za dział reportażu. Podała mi trzy kartki maszynopisu. Nie było na nich żadnej daty ani tytułu. Na pierwszej kartce w lewym górnym rogu znajdowała się jedynie odręczna notatka naczelnego: „red. Bondarewicz?”. Ten znak zapytania oznaczał, że naczelny nie przeczytał listu, rzucił okiem jedynie na jego początek i uznał, że nadaje się na rozdzierający duszę reportaż społeczny, w którym Tereska była naprawdę dobra. Lecz Tereska, gdy tylko go przeczytała, uznała, że to nie temat dla niej. List zostawiła więc mnie, nie interesując się, co się stanie z nim dalej. To dość częsta praktyka w działach reportażu. Sam dziennikarz musi zdecydować, czy temat jest wystarczająco ciekawy, żeby się nim zająć. Szybko rzuciłam okiem na maszynopis. Jeszcze nie wiedziałam, że to początek najbardziej fascynującej zawodowej przygody, jaka mogła mnie spotkać. Wagi listu, który trafił do mnie w tamto letnie przedpołudnie, również nie potrafiłam docenić.

Był podpisany: (kiedyś) Leonard von Schreck, Hauptmann.

3

„Trzydzieści lat zastanawiałem się, czy, jak i komu przedstawić wydarzenia, których byłem uczestnikiem w połowie stycznia 1945 roku. Mam teraz 86 lat. Żyję w Polsce bez mała pół wieku, mam rodzinę, spokój i w miarę dostatnią egzystencję. Jestem wdzięczny za wszystko, co mnie spotkało w życiu po wojnie, i dlatego dzisiaj, kiedy moje bezpieczeństwo i spokój zostały zakłócone, przekazuję, co następuje”.

Trzeba przyznać – początek był intrygujący. Zwiastował przygodę jak z filmu. Przeczytałam go kilkakrotnie, nie wiedząc jeszcze, że wnet nadejdzie kolejna korespondencja. W głowie miałam mętlik.

Pierwszy list Leonarda von Schrecka (pisownia oryginalna):

„Na wstępie _curriculum vitae_. Urodziłem się w Königsberg2 (do czasów przed- i wojennych będę używał nazw niemieckich, do powojennych polskich, dla lepszego zrozumienia). Moja matka była Polką, pochodziła z rodziny ziemiańskiej z Galicji, ojciec był wiedeńczykiem. Na początku wieku prowadził rozległe interesy pomiędzy Niemcami, Austrią i Rosją z siedzibą swego biura w Königsberg. Język polski był mi znany od dzieciństwa dzięki matce. Jestem jedynakiem. Mój ojciec zginął w 1915 roku na froncie. Ukończyłem studia chemiczne w Niemczech i w Szwajcarii i rozpocząłem pracę w jednym z zakładów przemysłowych w Essen. W 1938 roku zostałem zmobilizowany i jako oficer saperów brałem udział w realizacji układu monachijskiego. Potem pracowałem do początków 1940 roku na linii Zygfryda, aby wziąć udział w kampanii norweskiej i wreszcie wylądować na froncie wschodnim. Jesienią 1944 roku zostałem poważnie ranny. Po kuracji przydzielono mnie do Sonnderkomanndo «G» w Brieg3. 16 stycznia dostałem rozkaz stawienia się w SD-Stelle Oppeln4. Tam zastałem trzech innych oficerów saperów, jednego cywila geologa oraz innego jeszcze cywila tytułowanego «Herr Doktor». Odebrano ode mnie specjalną przysięgę zachowania ścisłej tajemnicy. Odprawę z nami miał SS-Sturmführer Küchler, który miał być koordynatorem operacji. Dostaliśmy plany dwóch obiektów. Jednym był tunel wydrążony w zboczu góry, drugim fragment średniowiecznego zamku. Mieliśmy opracować sposób zabezpieczenia minerskiego pomieszczeń tych obiektów i dokonania zawałów maskujących. Pracowaliśmy nad tym z geologiem przez dwa dni. Zbliżał się front i sytuacja stawała się bardzo nerwowa. 18 stycznia wylecieliśmy samolotem i wylądowaliśmy na lotnisku Luftwaffe w Rotenborn5 koło Breslau6. Zebrano nas w baraku na skraju lotniska. Nie wolno nam było wymieniać nazwisk ani przydziałów służbowych. Dowiedziałem się tylko, że wszyscy oficerowie nie mają bliskich rodzin. Wtedy się nad tym nie zastanawiałem. Barak był pilnie strzeżony przez pluton z SS-Standarte Totenkopf pod dowództwem młodego Hauptscharführera Biewalda. Nocą na boczną bocznicę kolejową lotniska zajechał Sonderzug7. Wyładowano z niego kilkanaście metalowych skrzyń bez oznakowań i kilka ze sprzętem minerskim. Kiedy przeglądaliśmy sprzęt, od strony Breslau nadjechała kolumna około dwudziestu ciężarówek wojskowych. Z pociągu wypędzono trzydziestu kilku Fremdarbeiten8, którzy załadowali skrzynie na samochody pod nadzorem tych SS.

Küchler poprowadził kolumnę przez jakąś dużą wieś do miasteczka Zobten Am Berge9 i stamtąd w las na zbocze Zobtenberg10. Jazda trwała około godziny. Na południowo-zachodnim zboczu, dość wysoko, było urwisko skalne. W nim był wykuty i obetonowany długi tunel, pilnowany przez SS z jakiegoś Einsatztruppen11. Samochody wjechały do tunelu. Następnie robotnicy okrywali każdy z nich wielkimi zeltami12 i uszczelniali okrycia warstwą smaru. Myśmy minowali tunel, samochody i nakład skalny nad wylotem. Geolog według swoich obliczeń wskazywał najdogodniejsze punkty zakładania ładunków. Otwory pod ładunki wiercone były głęboko, aby zwiększyć moc wybuchu i zmniejszyć efekt dźwiękowy eksplozji. Pracowaliśmy siedem godzin, zakładając około dwustu Glassminen13 na Spinnwebe14, Sprengstiftminen15 oraz kilka specjalnych ładunków kordytowych w dużych drewnianych osłonach ze specjalnym zapalnikiem wibracyjnym (zapalnik polega na zastosowaniu ołowianej kuli o wadze ok. 30 dkg zawieszonej na trzech drucianych wąsach nad szklaną, płaską puszką z kwasem o wysokim stężeniu. Pod puszką wykonaną z bardzo kruchego szkła znajduje się inicjator. Pierwszy wstrząs powoduje wysunięcie się tytanowych drucików zaczepu z zabezpieczenia. Drugi, o amplitudzie nie większej niż 0,5 mm, może spowodować wysunięcie kuli z wąsów, zbicie szkła i inicjację siedmiu kilogramów ładunku wybuchowego o składzie kombinowanym). Pod koniec pracy SS rozstrzelało w tunelu robotników. Dokonaliśmy zawału wlotu. Rumowisko wyglądało po wybuchu naturalnie, a SS pod nadzorem doktora układali krzewy, drzewka i darń, aby dodatkowo zamaskować rumowisko. Prace skończyły się rankiem. Geolog, oficerowie i SS odjechali do Breslau. Mnie i doktora zabrał Küchler łazikiem do Schweidnitz16. Tam czekała cywilna ciężarówka. Kierował nią około czterdziestoletni człowiek tytułowany Sonderführerem17. Poznałem go w świetle dnia. Studiował kiedyś w tej samej co ja uczelni. Nazywał się Ing. Johann Radtke. Pojechaliśmy we czterech do miejscowości Kynau18. Siedzieliśmy do wieczora we dworze miejscowego Ortsführera19 SA. O zmroku pojechaliśmy pod górę do Schloss Kynsburg20. Tam wynieśliśmy z auta dwie skrzynie. W jednej był materiał minerski, w drugiej nie wiem co, bo była obita blachą i bez żadnych znaków. Wnieśliśmy ją przy pomocy dwóch ludzi, którzy czekali w zamku, do wyłożonej dębową boazerią sieni w głównym budynku. Następnie na dziedzińcu, pod częściowo zrujnowaną częścią zamku zbadałem wejście do podziemia. Była to pochylnia wykonana w gruzie i ziemi, prowadząca dość głęboko pod mury. Tam została złożona skrzynia. Całość dokładnie zaminowałem Glassminen i wysadziłem na wszystko część ściany i dojście. Trzeba by koparki, aby się tam z powrotem dostać. Nie rozumiałem celu tego wszystkiego, ale bałem się o cokolwiek pytać. Po zakończeniu pracy Rathke z doktorem odjechali ciężarówką. Ci dwaj ludzie zostali w zamku, a ja z Küchlerem wyszliśmy przez las do szosy. Tam stał osobowy samochód na cywilnych numerach z Breslau. Ruszyliśmy do Breslau. Tuż za Allenrode21 Sturmführer zatrzymał auto. Wysiedliśmy na chwilę. Było ciemno i padał śnieg. Küchler strzelił mi w plecy. Kula trafiła pod lewą łopatkę i wyszła przez prawe płuco. Upadłem w rów, ale się nie pożegnałem z życiem. Odzyskałem przytomność w szpitalu w Kanth22. Był to szpital cywilny, a podobno zabrał mnie z drogi lekarz jadący do pracy w Kanth. Leżałem do początków lutego, kiedy w Kanth zaczął się ogromny napływ ewakuowanych z Breslau. Atmosfera była bardzo nerwowa. Zbliżali się ruscy. Uciekłem ze szpitala. Dotarłem do Reichenbach23. Bardzo bałem się wpaść w ręce SS, jeszcze bardziej ruskich. Byłem w cywilnych łachach. Zadekowałem się w opuszczonym mieszkaniu na obrzeżu miasta. Miałem dokumenty zabitego Fremdarbeitera Polaka i tak doczekałem ruskich. Znałem język polski, więc bez trudu uchodziłem za Polaka. Z falą wracających z robót dotarłem do Częstochowy. W powojennym bałaganie podałem nazwisko panieńskie matki i tak się wtopiłem w polskość.

Pierwsza strona listu von Schrecka, który nadszedł do redakcji „Słowa Polskiego” w 1993 roku.

Moja rodzina nie zna mojej przeszłości i nie powinna jej poznać. Decyzja o opisaniu tych spraw rodziła się długo. Wiele było za i przeciw. Dopiero niedawno wnuk mój namówił mnie na samochodową wycieczkę po Dolnym Śląsku. Odwiedzałem różne miejscowości, zwiedzałem zamki. Byłem na zamku Grodno w Zagórzu. Wróciła taśma wspomnień. Kiedy siedzieliśmy przy stoliku w cieniu drzew na dolnym dziedzińcu, weszła do zamku grupa niemieckich turystów. Pomiędzy nimi był krzepki starzec. Poznałem go, bo niewiele się zmienił. To był Küchler! Zacząłem się bać i lęk nie opuszcza mnie do teraz.

Po wojnie bardzo ostrożnie dowiadywałem się o różne związane z tamtymi wydarzeniami sprawy. Wiem, że ów Rathke zabił całą rodzinę i sam popełnił samobójstwo w swoim domu w Waldenburg-Dittersbach24. Że ów doktor został pochowany na cmentarzu niemieckim w Waldenburg-Dittersbach na początku maja 1945 roku pod nazwiskiem Lienger. Cmentarza już nie ma. Że Hauptscharführer Biewald mieszkał do 1956 roku lub 1957 w Wałbrzychu tuż obok dawnego domu Rathkego! Oficerowie saperów prawdopodobnie także zostali zabici. Co stało się z geologiem i Küchlerem, nie wiedziałem. Brat Küchlera był wysokim urzędnikiem w Hauptfinanzamt25 i być może hier ist der Hund begraben?26

Z wyrazami uszanowania

(kiedyś) Leonard von Schreck

Hauptmann”

Swoje nazwisko nadawca wykaligrafował starannym gotykiem.ROZDZIAŁ II

Na imię mam strach

Świadek przeżywa egzekucję i wydostaje się spod sterty trupów.

1

Wojtek Stojak miał wypieki na twarzy. Później wiele razy jeszcze widziałam te czerwone plamy u setek poszukiwaczy. Skarby to nałóg. Uzależnienie, jak picie wódki albo palenie papierosów. Tylko konsekwencje są trochę inne. Nieprzespane noce pełne zażartych dyskusji, piwnice wypełnione żelastwem wykopanym z ziemi, no i zdezorientowane żony, które nie mogą zrozumieć, dlaczego w każdy weekend mąż ginie gdzieś w lesie i zamiast wycieczki do Egiptu kupuje nowy wykrywacz. Marek Dudziak, prawnik z Konina, który w latach 90. stworzył „Odkrywcę”, pismo dla eksploratorów, umieścił na okładce hasło: „Szukam, szukam, szukania mi trzeba”. Niektórzy z tego nigdy nie wyrastają. Kiedy poznałam Stojaka, był już po pięćdziesiątce.

Mogę oczywiście pędzić do rozwiązania zagadki, w końcu nie każdego dnia przychodzi list od kapitana Wehrmachtu, ale nie wyobrażam sobie tej historii bez opowiedzenia o Stojaku. Nigdy nie mówiłam do niego „Wojtku”, zawsze był Stojakiem. Poznaliśmy się, zanim przyszedł tajemniczy list. Kiedy mój ­naczelny dowiedział się, że jest we Wrocławiu ktoś, kto „chodzi na skarby”, i przyszło do napisania o nim tekstu, padło na mnie. Bo dla naczelnego eksplorator był właśnie kimś pomiędzy szamanem a szurniętym kolekcjonerem złomu. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, o co dokładnie chodzi w tych poszukiwaniach (pan Gienek krążący z różdżką i moim ojcem przy boku nie był reprezentatywny) i że Polskę ogarnie wkrótce gorączka przekopywania poniemieckich tajemnic. Te wszystkie tematy, wtedy jeszcze marginalne, automatycznie przekazywano Lamparskiej.

I tak w 1993 roku poznałam Wojtka Stojaka, który śmiertelnie wystraszył się historii o skrzyniach ukrytych w zamku Grodno.

*

Dzwoniąc do tajemniczego (ale jedynego, o którym cokolwiek było wiadomo) poszukiwacza, nie spodziewałam się, że wdepnę w najbardziej nieprzewidywalne i dziwaczne towarzystwo, jakie można sobie wyobrazić. Jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że od tej pory zawsze już będę czuć ten dreszcz emocji, który zapamiętałam z odkrycia kliszy z Apollem. Skąd mogłam wiedzieć, że życie wypełnią mi dziury w ziemi, zagadkowe dokumenty, dyskusje prowadzone półszeptem i zapewnienia, że mnie pierwszej powierza się wyjątkową tajemnicę. Kiedyś przeczytałam, że to nie kat szuka ofiary, ale że to ofiara wybiera swojego kata. W pewnym sensie zawsze stawiałam na niezwykłość, więc ten nowy świat nie wydawał się szczególnie niesamowity. Sam do mnie przyszedł. Byłam przyzwyczajona do oryginalnych rozmówców. Potrafiłam sobie z nimi radzić. Nie dziwiły mnie już maszyny do oglądania aniołów, objawienia na polach buraków (mieliśmy takie pod Lubiążem), sekta lekarzy wpatrzonych w mistrza, który okazał się palaczem kotłów wysokoprężnych, czy rolnik z chipem wszytym przez kosmitów. Poradziłam sobie z cudotwórcą, który leczył rozebranych do rosołu chorych marszem w czwórkach dookoła pokoju – i co ciekawe, ten cudotwórca został potem poszukiwaczem skarbów. Wydawało się, że następny „oszołom” – jak wyobrażałam sobie Wojtka Stojaka – nie może mnie zaskoczyć. Ale mój bohater, co muszę z szacunkiem mu oddać, przeszedł sam siebie.

„Spotkamy się pod Dworcem Świebodzkim, koło trzeciej ­kolumny, wieczorem” – tak mniej więcej brzmiało polecenie, które usłyszałam w słuchawce telefonu.

Nie wiem już teraz, jaki to był miesiąc, ale musiało być chyba ciepło, skoro poszukiwacz przybył w domowych kapciach z dziurą na dużym palcu. Zapadał już zmrok, gdy pod trzecią kolumnę podjechało wielkie rozklekotane auto, które skojarzyło mi się z amerykańską limuzyną z demobilu albo machiną z _Mad Maxa_. Wysiadł z niej nieogolony chudy facet i zaprosił mnie do środka. Na tylnym siedzeniu spod koca wystawała jakaś zardzewiała lufa. Po chwili z fasonem sunęliśmy na obrzeża Wrocławia, żeby w końcu wjechać pomiędzy pola. On w tych swoich kapciach i starej flanelowej koszuli, ja wyperfumowana i na obcasach.

W połowie drogi zaczęło mi się robić nieswojo. W końcu wsiadłam do samochodu zupełnie obcego człowieka. Ale było już za późno, wjeżdżaliśmy właśnie na pełną rupieci działkę. Jej centralnym punktem był nieco zaniedbany budynek z czymś w rodzaju stodoły albo wielkiej komórki. Teren ozdabiały zarośnięte stawy. Jeden z nich niemal przylegał do dom­ku, tak że można było usiąść na nieco sponiewieranym tarasie i kontemplować spokojne lustro wody. Stojak zawsze będzie mi się już kojarzył z tym tarasem. Stało na nim kilka foteli, zebranych nie wiadomo skąd, pokrytych starymi kocami i kapami. Wszystko tam było przypadkowe, a równocześnie tworzyło jakąś spójną całość. W weekendy „rezydencja” nad stawem była pełna gości. Przyjeżdżali jak na piknik, miałam wrażenie, że bywa tam pół świata. Z jednej strony było kolorowo, z drugiej jednak współczułam żonie Wojtka, której w końcu należało się trochę spokoju w niedzielę. Handlarze złomem zasiadali przy jednym stole z historykami sztuki, dyrektorzy znamienitych placówek kultury stukali się kieliszkami ze zbieraczami łusek. Ksiądz z ateistą, uczniak ze starym wyjadaczem. Wszyscy członkowie tego klubu żyli tym samym marzeniem. Chcieli odnaleźć skarb. Dzisiaj myślę jednak, że goniąc za króliczkiem, podświadomie zdawali sobie sprawę, że osiągnięcie celu unieszczęśliwi ich na zawsze. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że wiara w skarby nie ma wykształcenia ani wieku. Jest ponad wszelkimi podziałami. Niczym średniowieczna zaraza nie oszczędza nikogo. Nie da się przed nią ukryć.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_PRZYPISY

Przypisy

1 Wunderwaffe – cudowna broń.

2 Królewiec.

3 Brzeg.

4 Placówka Służby Bezpieczeństwa Reichsführera SS w Opolu.

5 Chodzi o lotnisko w Mirosławicach, których prawidłowa niemiecka nazwa brzmi Rosenborn.

6 Wrocław.

7 _Sonderzug_ – pociąg specjalny.

8 _Fremdarbeiter_ – pracownik cudzoziemiec.

9 Zobten Am Berge to Sobótka pod górą Ślężą, tutaj autor listu popełnił błąd, prawidłowo powinno być Zobten am Berge.

10 Zobtenberg to Ślęża.

11 Einsatzgruppen – grupy operacyjne hitlerowskiej policji bezpieczeństwa (Sipo) i służby bezpieczeństwa (SD) działające w czasie II wojny światowej, a organizowane przez Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA). Ich zadaniem była działalność na zapleczu, znane były z wyjątkowej brutalności i stosowania terroru.

12 _Zelt_ – namiot.

13 _Glassmine_ to mina przeciwpiechotna zbudowana w większości ze szklanych elementów. W latach 1944 i 1945 wyprodukowano ich 11 milionów.

14 _Spinnwebe_ – pajęczyna.

15 Jest tu błąd. Chodzi prawdopodobnie o zbitkę dwóch słów – _Spreng­stoff_ (ładunek wybuchowy) i _Minen_ (miny).

16 Świdnica.

17 Sonderführer (pol. dowódca specjalny) – stopień specjalistyczny w III Rzeszy (zarówno w Wehrmachcie, jak i w Schutzstaffel). Sonderführer nie miał przeszkolenia wojskowego na poziomie wymaganym dla oficera lub podoficera, jednak wyróżniał się kompetencjami niezbędnymi do przydziału etatowego np. w jednostkach medycznych czy propagandowych.

18 Zagórze Śląskie.

19 Nie wiadomo, o co chodzi, nie ma takiego stanowiska.

20 Grodno.

21 Prawdopodobnie chodzi o Gniechowice, których poprawna niemiec­ka nazwa brzmi Altenrode.

22 Kąty Wrocławskie.

23 Dzierżoniów.

24 Wałbrzych Dziećmorowice.

25 Hauptfinanzamt – Główny Urząd Skarbowy, takiego urzędu w III Rzeszy nie było.

26 Tu jest pies pogrzebany.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: