Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Samochodzik i Arsène Lupin. Tom 1. Wyzwanie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 lipca 2021
Ebook
14,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pan Samochodzik i Arsène Lupin. Tom 1. Wyzwanie - ebook

Z Biblioteki Głównej Uniwersytetu Warszawskiego ginie cenna XVI-wieczna biblia w języku niemieckim. Dyrektor placówki pisze list do Pana Samochodzika, Dyrektora Departamentu Ochrony Zabytków przy Ministerstwie Kultury i Sztuki, z prośbą o pomoc w odnalezieniu skradzionej księgi. Informuje, że złodziej zostawił po sobie ślad w postaci podpisu: Arsen Lupin. Strona niemiecka wysyła do pomocy Gerdę Kruger - Agentkę Departamentu ds. Kradzieży Dzieł Sztuki. Śledztwo rusza, a złodziej zapowiada, że ostrzy sobie zęby na kolejną zdobycz. Tymczasem wraz z tajemniczym pojawieniem się Jerzego Batura dookoła zaczynają się dziać niepokojące rzeczy...

Tomasz NN (pełnego nazwiska nie poznajemy) nazywany jest przez znajomych Panem Samochodzikiem. Pracuje jako historyk sztuki w Departamencie Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki. Jest tam specjalistą do zadań specjalnych - rozwiązuje zagadki związane z kradzieżą, przemytem czy fałszerstwem dzieł sztuki. Wszechstronna wiedza pozwala mu prowadzić błyskotliwe i bezbłędne śledztwa. Towarzyszy mu dyrektor Marczak, referent Paweł Daniec oraz liczni współpracownicy i piękne kobiety. Co pewien czas naraża mu się Waldemar Batura - dawny przyjaciel ze studiów, dziś przemytnik i złodziej zabytków, a później także jego syn i kontynuator dzieła - Jerzy Batura.

Arkadiusz Niemirski - satyryk, dziennikarz, pisarz powieści kryminalnych i sensacyjnych oraz kontynuacji przygód "Pana Samochodzika". Współpracował z Programem III Polskiego Radia, pisał artykuły muzyczne do czasopism „Tylko Rock” i „Teraz Rock”.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-83224-2
Rozmiar pliku: 685 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Rozgrzane od lipcowego słońca kamienie zachrzęściły pod kołami samochodu. Ciemnogranatowy rover zatrzymał się w cieniu dorodnego kasztana, jakich wiele rośnie rosło na Polach Mokotowskich. Stąd był dobry widok na powoli zaludniane do ostatniego miejsca puby i można było skryć się przed słońcem. Było wczesne popołudnie i pielgrzymki spragnionych turystów gnały tutaj, aby zaznać rozkoszy cienia, potraw z grilla i smaku piwa. Gwar i tłok nie przeszkadzały im w rozmowie. Śmiali się i sprawiali wrażenie odprężonych.

Całkiem inaczej wyglądała twarz kierowcy rovera. Wyrzucił niedopałek przed siebie wprawnym pstryknięciem i poprawił na nosie przeciwsłoneczne okulary. Poszedł wolno alejką, rozglądając się dookoła. Doszedł do pierwszego lokalu i upewnił się, czy wśród siedzących pod parasolem gości nie ma jakiegoś podejrzanego typa z niewielkim pakunkiem. Ale nikogo takiego nie było pośród gawiedzi. Wycofał się z kubkiem zimnej coli w kierunku samochodu. I wtedy dojrzał białego pontiaca wjeżdżającego w alejkę po drugiej stronie zakrzewionego trawnika. Po chwili samochód zatrzymał się pod jakimś drzewem. Tak, to byli oni! Przyjechali po towar. Kierowca rovera szybko wsiadł do swojego samochodu, zdjął okulary, odsłaniając swoje zimne, błękitne oczy, w których radość została zamrożona na zawsze.

Po chwili z pontiaca wysiadł średniego wzrostu, dobrze zbudowany młody mężczyzna z ogoloną głową. Naciągnął na połyskującą w promieniach słońca głowę czapkę baseballową i ruszył w kierunku pubu. Jego towarzysz w podobnej czapce pozostał w pontiacu, ale niestety, z tej odległości nie można było dojrzeć jego twarzy. Prawdopodobnie transakcja miała się odbyć w miejscu publicznym, przy którymś ze stolików pod parasolami. Zaraz powinien zjawić się sprzedający, a potem łysy jegomość wsiądzie z biblią do pontiaca. To była szansa!

Kierowca rovera wyszedł z samochodu i ruszył w kierunku alei Żwirki i Wigury. Szedł pewnie, nie oglądając się za siebie, i widział przed sobą tylko szpital na Banacha. Potem skręcił w lewo, a gdy doszedł do wjazdu drugiej alejki, zawrócił. W tym momencie w mężczyźnie nastąpiła przemiana. Zataczając się, ruszył do białego samochodu. Udawał pijanego, a kiedy mijał pontiaca, wpadł na karoserię. I zaraz odsunęła się szyba samochodu z wrogą i prymitywną twarzą ukrywaną pod baseballową czapką. Siedzący wewnątrz samochodu mężczyzna zaczął złorzeczyć. Wtedy osobnik o błękitnych oczach otworzył błyskawicznie drzwiczki i jednym wprawnym ruchem uderzył zaskoczonego pasażera w twarz. To był perfekcyjnie wyprowadzony cios i tamten stracił przytomność. Już miał zamiar wyciągnąć go z samochodu, gdy niespodziewanie w jego kierunku zaczął zbliżać się starszy mężczyzna. Staruszek przeszedł jednak obok, nie zwracając na nich uwagi. Blondyn odetchnął z ulgą. Złapał osiłka za kołnierz kurtki i przeciągnął po trawniku pod samo drzewo. Zdjął z niego kurtkę i czapkę, które natychmiast założył na siebie, a zostawił tam swoją lnianą marynarkę. Nieprzytomnego ukrył dobrze w pobliskich krzakach i wrócił do pontiaca. Należało teraz schować się na tylnym siedzeniu i zaczekać na kierowcę, a gdy wróci – pozbawić go przytomności i zabrać towar. To było dziecinnie proste.

A potem wszystko potoczyło się szybko. Kierowca pontiaca wrócił z pakunkiem pod pachą. Szedł szybko. Zadowolony. Wsiadł do samochodu, podał mu towar, myśląc, że to jego kumpel, i zapalił silnik. Wtedy blondyn uderzył go w tył głowy. Bez słowa zabrał księgę i opuścił samochód. Poszedł w krzaki. Tam ściągnął z siebie skórzaną kurtkę i czapkę, a zabrał swoją lnianą marynarkę.

Po trawniku przeszedł na drugą stronę, gdzie parkował jego rover. Wsiadł do niego z poczuciem dobrze wykonanej roboty. Przechytrzył złodziei cennej biblii i nieuczciwych antykwariuszy.

Sięgnął po kubek i miał zamiar upić ciepłą już colę, gdy nagle poczuł gaz. Z przerażeniem zauważył we wstecznym lusterku wyłaniającą się zza jego pleców sylwetkę osobnika z maską przeciwgazową na twarzy. Próbował się odwrócić, ale zakręciło mu się w głowie i zebrało na wymioty.

Zanim stracił przytomność, pomyślał jeszcze o biblii, którą trzymał na kolanach. 1

1 W związku z coraz większą liczbą kradzieży starych druków dokonywanych w polskich bibliotekach niektóre szczegóły dotyczące organizacji ochrony obiektów bibliotecznych opisywanych w książce, funkcjonowania w nich urządzeń alarmowych i przede wszystkim rozkładu pomieszczeń i opisów wnętrz zostały tu celowo zmienione.ROZDZIAŁ PIERWSZY

CHOROBA SZEFA * KOMUNIKAT IFAR, KRADZIEŻE I ARSÈNE LUPIN * PAN TOMASZ JASNOWIDZEM * GOŚĆ Z NIEMIEC * BATURA * JAKA JEST GERDA KRUGER? * JESTEŚMY ŚLEDZENI * PODSTĘPNY SZEF * REORGANIZACJA KONIECZNA * LISTA * KIM JEST ARSÈNE LUPIN? * WIZYTA W KASYNIE * PORANNA AWANTURA * PAN TOMASZ ZŁODZIEJEM!

Pewnej listopadowej niedzieli zadzwonił do mnie szef z prośbą, abym przywiózł mu lekarstwa.

Niecałą godzinę później byłem już w jego kawalerce na Krakowskim Przedmieściu. Pan Tomasz nie wyglądał najlepiej. Był blady, apatyczny i nieustannie kaszlał. Z krótkiej inspekcji w kuchni wywnioskowałem, że niewiele jadł. Pił jedynie wodę z cytryną, gdyż na stoliku obok łóżka stał pusty dzbanek, a na zakurzonym dywanie walały się skórki. Nigdzie nie było śladu lekarstw. Była niedziela, a więc szef musiał się rozchorować w piątek wieczorem.

– Natychmiast wzywam lekarza – powiedziałem i sięgnąłem po telefon.

– Nic mi nie będzie – zapewnił zachrypniętym głosem.

Nie słuchałem go. Zamówiłem wizytę lekarską i zaparzyłem herbatę.

Za oknem hulał wiatr, a drobne kropelki jesiennego deszczu wystukiwały o szybę nostalgiczną sonatę. Jesień tego roku nie miała nic wspólnego z żółtymi liśćmi wyścielającymi opustoszałe parkowe alejki, ze smutkiem nagich drzew dygoczących na wietrze, dogasającym leniwie słońcem i zastygłą w zadumie ziemią przeoranych pól. Tego roku jesień przybrała swoje szare wdzianko i postanowiła wypłakać się za wszystkie czasy. „Idealna aura na czytanie książek albo refleksyjne rozmyślanie przy rozpalonym kominku” – pomyślałem. „Pod warunkiem, że jest się zdrowym”.

– Sięgnij po tę teczkę – jęknął szef, wskazując ręką na półkę zawieszoną nad jego głową. – Zanim zjawi się ten konował, zapoznaj się z treścią dokumentu.

Upiłem nieco gorącej herbaty i zacząłem czytać. Był to komunikat Międzynarodowej Fundacji ds. Poszukiwania Dzieł Sztuki (IFAR) 2 .

2 IFAR (z ang. International Foundation for Art Research – przyp. red.).

Z roku na rok podwaja się liczba utraconych dóbr kultury, a ilość odzyskiwanych eksponatów w proporcjonalnym kwadracie maleje. (…) Pośredniczenie w obrocie pochodzącymi z rabunku cennymi rzeczami, obok narkotyków i handlu bronią, można traktować jako jedno z najbardziej lukratywnych przedsięwzięć podejmowanych przez międzynarodowe gangi.

Po krótkim wstępie zaczęły się konkrety. Wynikało z nich, że kończący się rok obfitował w kradzieże dzieł sztuki. Przynajmniej dziesięć słynnych obrazów zginęło ze światowych galerii. Między innymi łupem złodziei padły aż trzy dzieła Rembrandta, po jednym Matisse’a, van Gogha oraz Picassa. Ubolewano nad zwiększającą się liczbą kradzieży. Dotyczyło to również starodruków i rękopisów dzieł słynnych ludzi oraz pierwodruków. Nie trzeba było zbyt daleko sięgać pamięcią, aby przypomnieć sobie ostatnie kradzieże dzieł Kopernika i Galileusza w naszym kraju.

– Tylko w tym roku złodzieje zebrali całkiem pokaźne żniwo – rzekł pan Tomasz. – Najczęściej giną obrazy i zabytki sakralne, ale trwogą napawa mnie fakt, że coraz więcej starodruków oraz rękopisów znika z polskich bibliotek i muzeów.

– Czy mam rozumieć, że wezwał mnie pan nie tylko ze względu na chorobę? – spytałem zdziwiony.

– Otwórz pierwszą z dwóch kopert znajdujących się w teczce – nakazał. – Tę niebieską.

Wewnątrz teczki znalazłem list napisany odręcznie:

Szanowny Panie Dyrektorze Departamentu Ochrony Zabytków przy Ministerstwie Kultury i Sztuki,

nazywam się Antoni W. i jestem dyrektorem Biblioteki Głównej Uniwersytetu Warszawskiego. Przeprowadzona na początku tego roku inwentaryzacja w naszej skarbnicy wykazała, że z magazynów, w których przechowujemy cenne księgi oraz starodruki, zginęła biblia w języku niemieckim z 1540 roku. Pragnę nadmienić, że książki obce stanowią prawie trzy czwarte zawartości naszego zbioru. Z pewnością czytał Pan o tej kradzieży w prasie albo dowiedział się o niej z ministerialnych komunikatów. Zresztą mogę się mylić, wziąwszy pod uwagę fakt, że co chwila giną w naszym kraju cenne książki i wzmianka o kolejnej kradzieży nikogo już nie jest w stanie poruszyć. Dopiero kradzież dzieła Kopernika może wstrząsnąć opinią publiczną i pobudzić policję do działania. Wracając do kradzieży w naszej bibliotece, pragnę poinformować Pana, że złodziej zostawił na miejscu swoją wizytówkę opatrzoną podpisem „Arsène Lupin”. Wizytówka była wycięta z jednej z kart skradzionej księgi, a podpis włamywacza wykonano zwykłą pieczątką. Cóż za zuchwałość! Przeprowadzone przez stołeczną policję śledztwo w tej sprawie nie doprowadziło do ujęcia sprawcy. Utknęło, jak to się mówi, w martwym punkcie. Szesnastowieczna biblia nadal pozostaje w rękach nieznanego osobnika nazywającego siebie bezczelnie Arsène'em Lupinem, a my jesteśmy bezradni.

W tej sytuacji postanowiłem zwrócić się do Pana o pomoc, chociaż, prawdę mówiąc, nie widzę większych szans na odzyskanie biblii, która może nie stanowi tak cennej wartości na czarnym rynku, jak dzieło Kopernika, niemniej jednak jest dla naszej kultury i nauki rzeczą bezcenną. Jak wspomniałem, sytuacja jest beznadziejna. Ale cóż począć? Nie można siedzieć bezczynnie i czekać na kolejną wiadomość o kradzieży bibliotecznych skarbów. To, czego nie udało się zniszczyć Szwedom w czasie potopu, zaborcom i wreszcie hitlerowcom w czasie ostatniej wojny, teraz miałoby przepaść za sprawą zwykłych złodziei? Słyszałem, że rozwiązał Pan wcześniej wiele tajemniczych spraw, beznadziejnych i z pozoru nierozwiązywalnych. Podobno wielokrotnie ubiegł Pan w poszukiwaniach policję. Czy zechciałby Pan zatem podjąć się zbadania tej sprawy?

Z poważaniem

Dyrektor Antoni W.

Zerknąłem na datę stempla pocztowego. List został wysłany w czerwcu.

Popatrzyłem badawczo na szefa.

– I czemu mi się tak przyglądasz? – żachnął się. – Tak, nic nie zrobiłem w tej sprawie. To prawda. Ale to beznadziejna sprawa. Swego czasu było o niej głośno w prasie. Ostatecznie policja nie zdołała ująć złodzieja. Cóż mogłem zrobić? Ciebie też nie chciałem w to angażować, bo miałeś ważne zadania w terenie.

Właściwie szef miał rację. Zapomniał tylko dodać, że dwa miesiące wcześniej, w kwietniu, nieznany osobnik pojawił się w domu aukcyjnym „Antikwa” w Sopocie ze starodrukiem skradzionym z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Próbował go wycenić, być może nawet sprzedać, ale w ostatniej chwili zrezygnował, spłoszony podejrzliwością antykwariusza. W maju podjął kolejną próbę sprzedaży biblii; tym razem próbował szczęścia w Warszawie. I podobnie jak w Sopocie uciekł, kiedy tylko antykwariusz sięgnął po słuchawkę telefonu, aby zawiadomić policję.

– Czemu zatem wrócił pan do tej sprawy dzisiaj? – zapytałem.

– Tydzień temu dostałem telefon i list od dyrektora Biblioteki Gdańskiej Polskiej Akademii Nauk – odparł. – Wyciągnij teraz białą kopertę.

Drżącą z podniecenia ręką wyjąłem z niej żółty papierowy prostokąt wycięty z górnego rogu jakiegoś starodruku. Na jego odwrocie widniała pieczątka z imieniem i nazwiskiem:

Arsène LUPIN

Poniżej komputerowy dopisek informował:

Adres kontaktowy: dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków przy Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie.

Z wrażenia odebrało mi mowę.

Przez dłuższą chwilę nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu, a spojrzenie pana Tomasza upewniło mnie, że mogę spodziewać się sensacyjnych wieści.

– Wyobraź sobie – zaczął mówić zachrypniętym głosem – że Arsène Lupin rzucił nam wyzwanie: ukradł piętnastowieczny podręcznik gramatyki języka łacińskiego „Ars minor” Eliusza Donata z 1498 roku. To unikatowy egzemplarz, chociaż niekompletny, zaledwie czterostronicowy, niemniej jednak bezcenny.

Przez chwilę milczeliśmy.

– Oglądałem film o tym dżentelmenie włamywaczu – odezwałem się po chwili – okradającym bogatych ludzi, lubiącym przebierać się za kogoś innego i zmieniającym swój głos nie do poznania. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek przyjdzie nam stawić mu czoło.

– To tylko pseudonim złodzieja – odezwał się szef. – Zresztą literacki i filmowy Lupin to fikcja. I skąd ta pewność, że zajmiemy się kradzieżami w bibliotekach?

– Ma pan to wypisane na twarzy, szefie. – Uśmiechnąłem się.

Nie dokończyliśmy rozmowy, bo przyszedł właśnie lekarz. Przez kwadrans badał chorego i z niezadowoleniem kiwał głową. W tym czasie szef zerkał na dziwny, duży zegarek założony ekstrawagancko na przegubie. Kilka razy przy nim majstrował i przykładał go do ucha.

– Czeka pan na kogoś, szefie? – zapytałem, widząc, że pan Tomasz często sprawdza godzinę.

– Nie, ale nieustannie coś się w nim psuje – wyjaśnił szybko i znowu coś nacisnął. – To stary zegarek.

– Trzeba kupić rolexa – powiedział lekarz, odsuwając rękaw fartucha i pokazując piękny, nowoczesny zegarek.

– Nie stać mnie na takiego – mruknął pan Tomasz.

– To prezent urodzinowy od żony.

– A pistolet, który pan trzyma w lewej kieszeni marynarki, dostał pan pewnie od dzieci z okazji imienin? – zadrwił szef.

Lekarz pobladł i popatrzył na pana Tomasza z ogromnym zdziwieniem.

– Skąd pan wie, że noszę broń? – zapytał szeptem.

– Fartuch jest w tym miejscu bardziej wypukły – wyjaśnił szef.

– Ach tak. – Lekarz uśmiechnął się zdawkowo. – Ale skąd takie przypuszczenie? Przecież mogę trzymać tam komórkę.

– Po prostu zgadłem.

Lekarz wzruszył ramionami.

– Noszę pistolet gazowy – przyznał się wreszcie. – A już myślałem, że jest pan jasnowidzem.

– Raczej starym, schorowanym człowiekiem.

– Nie jest tak źle – mruknął lekarz, obserwując uważnie szefa. – To zwykłe przeziębienie. Przepisałem panu aspirynę i coś na gardło. Ale musi pan poważnie pomyśleć o rzuceniu palenia. Koniecznie. A teraz proszę wysłać żonę do apteki, a pan niech leży w łóżku. Za dwa dni powinien pan być zdrów jak ryba.

– Ja nie mam żony – rzekł pan Tomasz, wręczając lekarzowi stosowny banknot.

Ale ten już go nie słuchał. Zainkasował pieniądze i wybiegł z mieszkania jak poparzony.

Po jego wyjściu szef patrzył w okno nieobecnym wzrokiem.

– A właściwie czemu się nie ożeniłem? – zapytał cicho sam siebie.

Przemilczałem tę kwestię i dopiłem herbatę.

– Nie będzie pana w poniedziałek w pracy – stwierdziłem. – Czy ma pan dla mnie jakieś zadanie?

Pan Tomasz przekręcił się na bok, podciągnął kołdrę aż po samą brodę i popatrzył na mnie.

– Musisz odebrać kogoś z lotniska – rzekł konspiracyjnym tonem. – To specjalny gość. Przylatuje z Niemiec na zaproszenie naszego ministerstwa, to specjalista od kradzieży dzieł sztuki. Coś jakby odpowiednik naszego departamentu.

– Jak nazywa się ten ktoś?

– Kruger. – Westchnął ciężko. – Strona niemiecka jest zaniepokojona kradzieżami w naszym kraju starych dokumentów, szczególnie tych w języku niemieckim. Kradzież starodruku z Biblioteki Głównej Uniwersytetu Warszawskiego przepełniła czarę goryczy. Niemcy uważają, że nasz departament nie robi nic w sprawie właściwego zabezpieczenia inkunabułów w bibliotekach i muzeach. A podobno w przyszłym roku na wiosnę odbędzie się w Warszawie polsko-niemiecka wystawa pod nazwą „Tysiąclecie książki”, na której zostaną przywiezione z Niemiec bezcenne starodruki oraz dokumenty. Poza tym nasi zachodni sąsiedzi mają chrapkę na lwią część zbiorów Biblioteki Pruskiej, tak zwanej berlinki, przechowywanych w Bibliotece Jagiellońskiej. Jak wiesz, zbiory te zostały złożone jako depozyt skarbu państwa i udostępnione badaczom stosunkowo niedawno. Do dziś berlinka wzbudza wiele emocji, a Niemcy szukają byle pretekstu, aby nam ją zabrać. Właściwie ten Lupin jest doskonałą wymówką dla ich dalekosiężnych planów. Pod pozorem udzielenia nam konsultacji pragną uzyskać więcej informacji o naszych zbiorach i czarnym rynku, ale przede wszystkim będą się starali wykazać, że Polacy nie potrafią odpowiednio zadbać o zbiory. Aha, masz założyć biały szalik!

– Biały szalik? – Roześmiałem się. – To nie film z Jamesem Bondem.

– To nie mój wymysł. – Szef skrzywił się z niesmakiem. – Masz być miły dla naszego gościa.

Pokaż mu nasze biuro, pozwalam na tę okazję poczęstować go koniakiem, a w razie konieczności zaproś go na obiad albo oprowadź po Starówce.

„A to się szef urządził” – pomyślałem. Zachorował akurat w momencie, kiedy należało przyjąć z honorami jakiegoś ważniaka z zagranicy. Jak często bywało w podobnych sytuacjach, cała odpowiedzialność spadała na mnie. Nie było tajemnicą, że pan Tomasz nie cierpiał oficjalnych spotkań i wszelkiej pompy.

– Zostaw mnie teraz samego, Pawle – zajęczał. – Wprawdzie nie mam żony, ale na szczęście kupiłeś mi aspirynę. Dobre i to. Idę spać. Życzę powodzenia. Odezwę się pojutrze.

Wyszedłem na ulicę. Mżyło paskudnie. Wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu, puszczając w niepamięć wizytę u szefa, a w szczególności domysły lekarza o domniemanych zdolnościach Pana Samochodzika do jasnowidzenia. W domu wziąłem gorącą kąpiel i do późnego wieczora surfowałem po Internecie.

Następnego dnia pojechałem na lotnisko.

Ludzi było mnóstwo i z trudem przecisnąłem się do barierki odgradzającej pasażerów wychodzących od oczekujących. Przed piętnastoma minutami wylądował samolot z Hamburga, więc nasz gość powinien zjawić się lada chwila. Specjalnie na tę okazję założyłem zwisający nonszalancko z szyi biały szal. Przypatrywałem się uważnie wychodzącym. Jednak minął kwadrans oczekiwania, a gość z Niemiec się nie zjawił. Zacząłem się już martwić, czy aby nie zrezygnował z wizyty, gdy nagle czyjaś ręka chwyciła mnie mocno za łokieć.

– Herr Paweł Daniec? – usłyszałem za plecami niski kobiecy głos.

Odwróciłem się natychmiast i ujrzałem krótko ściętą blondynkę w dużych okularach korekcyjnych. Ubrana była w długi, elegancki płaszcz sięgający niemal do kostek, a w ręku trzymała skórzaną torbę i małą walizkę na laptopa. Była całkiem ładną kobietą w wieku trzydziestu kilku lat.

– Gerda Kruger z Hamburga. – Wyciągnęła do mnie rękę i potrząsnęła nią energicznie. – Agent Departamentu ds. Kradzieży Dzieł Sztuki.

– Miło mi – bąknąłem.

Spodziewałem się grubszego jegomościa w tweedowym palcie i filcowym kapeluszu, a przede mną stała atrakcyjna, mówiąca nieźle po polsku cudzoziemka. Pani Kruger sprawiała wrażenie silnej kobiety. Była zadbaną, apodyktyczną i nieznoszącą sprzeciwu damą. Na ręku nie miała żadnej ozdoby, żadnego pierścionka, nie mówiąc o obrączce. Słowem: całkowite przeciwieństwo kobiecego ideału pana Tomasza.

Kiedy chciałem wziąć jej bagaż, kategorycznie się sprzeciwiła.

– A gdzie jest pański przełożony? – zapytała.

– Herr Tomasz jest chory – wyjaśniłem. – Ja go zastępuję.

– A to pech! Ale poradzimy sobie bez niego. No, to bierzmy się do roboty! Ja pomyślałem, czy aby szef naprawdę zachorował?

Wychodziliśmy z Gerdą Kruger na zewnątrz, gdy wśród ludzi zauważyłem jadącego schodami ruchomymi w górę Jerzego Baturę.

Od razu naszły mnie podejrzenia, że jego obecność na lotnisku nie jest wyłącznie dziełem przypadku. A może po prostu, tak jak i ja, wyszedł po kogoś? Mało prawdopodobne, aby mnie śledził. O przylocie gościa z Niemiec wiedziała tylko nasza trójka: pan Tomasz, ja oraz sekretarka Monika. Skąd niby Batura miałby wiedzieć o agencie do spraw kradzieży dzieł sztuki przylatującym do Warszawy z Hamburga w celu udzielenia naszemu departamentowi konsultacji w zakresie ochrony zabytków?

Gdy tylko znaleźliśmy się na zewnątrz, przeprosiłem panią Kruger i wjechałem schodami na górny pokład terminalu. Niestety, Batury już nie było. Obszedłem całą halę odlotów i nic. Zajrzałem nawet do toalety. Batura wsiąkł jak kamfora.

Wróciłem do Gerdy Kruger.

– Czy coś się stało? – zapytała, mrużąc chytrze oczy.

– Nie, nic takiego – odpowiedziałem wymijająco. – Wydawało mi się, że w tłumie zauważyłem znajomego. Ale to chyba jednak nie był on.

Nagle wyrósł przed nami wysoki, młody mężczyzna o groźnym obliczu, w czapce baseballowej na głowie, którego w pierwszej chwili wziąłem za złodzieja.

– Może podwieźć? – zapytał nieco obcesowo.

– Mamy własny transport – wyjaśniłem.

Otworzyliśmy parasolki i poszliśmy szybko na parking.

Niemka była niezmiernie zaskoczona faktem, że nasz departament dysponuje nowym modelem jeepa.

– Nie wiedziałam, że jesteście tacy bogaci – rzekła z udaną obojętnością, oglądając jednocześnie samochód.

– To dar od naszych rodaków mieszkających w Stanach Zjednoczonych. Tak naprawdę Jesteśmy biedni, zarabiamy dziesięć razy mniej od was, ale za to mamy sukcesy w ściganiu złodziei dzieł sztuki.

– Czyżby? – Jej usta wykrzywiły się w grymasie powątpiewania. – Do tego bardziej przydaje się wiedza niż szybkie samochody.

Nie skomentowałem tej uwagi. Najwyraźniej Niemka brała nas za ubogich krewnych, którym podarowano, niczym gwiazdkę z nieba, drogi samochód.

Jadąc ulicą Żwirki i Wigury, zapytałem:

– Czy zawieźć panią do hotelu?

– Jest dziewiąta piętnaście. Jedziemy do ministerstwa. Do pracy.

– A może zarezerwować na wieczór bilety do opery albo na balet?

– Przykro mi – bąknęła. – Pójdę raczej wcześniej spać.

Dziwna była ta Kruger.

Nagle zaniemówiłem. Kobieta natychmiast wyczuła zmianę mojego nastroju i popatrzyła na mnie z zainteresowaniem.

– Czy coś się stało?

– Ktoś za nami jedzie – odparłem. – Proszę się nie odwracać!

– Też coś! – żachnęła się. – Za kogo pan mnie ma? W końcu jestem kimś w rodzaju detektywa.

Nie zważałem na jej słowa. Moja uwaga była teraz skoncentrowana na jadącym za nami czerwonym audi. Za kierownicą samochodu siedziała kobieta w okularach. Niestety, w strugach deszczu nie sposób było zobaczyć dokładnie jej twarzy. Zdaje się, że miała kasztanowe włosy.

Dodałem gazu, aby sprawdzić, jak zareaguje na ten manewr. Tak jak się spodziewałem, kobieta również przyśpieszyła.

– Kto prowadzi samochód? – spytała panna Gerda.

– Kobieta – odpowiedziałem i raptownie skręciłem w prawo, w aleję Lotników, aż jeepem niebezpiecznie zarzuciło.

Zapiszczały opony audi i po chwili samochód znowu jechał za nami, rozbryzgując na boki kałuże wody.

Na szczęście nie było korków, więc szybko dojechaliśmy na Krakowskie Przedmieście. Audi jechało cały czas za nami, ale kiedy wjeżdżałem w bramę ministerstwa, samochód pojechał dalej w kierunku Miodowej.

– Kto to mógł być? – zapytała Kruger.

– Nie wiem.

Dziwne rzeczy zaczęły się dziać, odkąd przyleciała do Polski. Nie potrafiłem wyjaśnić obecności Batury na lotnisku ani faktu śledzenia nas przez nieznajomą w audi. Wiedziałem, że kiedy pojawia się Batura – kłopoty wiszą w powietrzu. Zdecydowałem się poinformować Niemkę o moich refleksjach.

– Musieli dowiedzieć się o moim przylocie i wpadli w popłoch – stwierdziła z dumą. – Pewnie słyszeli o najnowszych metodach ścigania złodziei dzieł sztuki i sukcesach, jakie odniosłam na tym polu w Niemczech.

Gerda Kruger albo lubiła się chwalić, albo uważała nas za naiwniaków.

Weszliśmy do sekretariatu naszego departamentu.

Przedstawiłem Niemce Monikę oraz pokazałem skromne pomieszczenia. Zaprosiłem ją do gabinetu szefa i zaproponowałem kieliszek koniaku. Odmówiła z niesmakiem, wyjęła z eleganckiego skórzanego futerału laptopa i podłączyła go do kontaktu.

Po chwili weszła Monika, nieco speszona obecnością niezwykłej kobiety, i poprosiła mnie na chwilę.

– Dzwoni szef – powiedziała, wręczając mi słuchawkę.

Odebrałem telefon.

– Jak zdrowie? – zapytałem szeptem pana Tomasza.

– Fatalnie – odpowiedział i jak na zawołanie kichnął. – A jak tam sprawuje się nasz gość?

– Wspaniale! – zadrwiłem, obserwując jednocześnie kobietę przez szparę w drzwiach. – Siedzi właśnie na pańskim fotelu. Ale nie chciałbym, aby ta blondynka zajęła to miejsce zbyt długo.

– Aż tak źle? – wystraszył się.

– Coś mi się widzi, że zachorował pan na panią Kruger.

– Spokojnie, Pawle – westchnął szef. – Spokojnie. Po pierwsze, przyjazd tej pani nie zależał ode mnie. To rutynowe działania w ramach międzynarodowych umów o zwalczaniu przestępczości na rynku dzieł sztuki. Jak wiesz, Polska należy do czołówki krajów europejskich, jeśli chodzi o kradzieże…

– Ale pytałem o naszą damę, szefie.

– No cóż… rozmawiałem z nią przez telefon dwa razy i… nie przypadliśmy sobie do gustu.

To był cały pan Tomasz! Miał słabość do blondynek, które lubiły gotować i zdawały się słodsze niż miód. Nie znosił za to niewiast apodyktycznych, wszelkich bizneswoman i tak zwanych kobiet wyzwolonych.

– Czyżby był pan uprzedzony do kobiet, które wiedzą, czego chcą? – zażartowałem.

– Obawiam się, że właśnie kobiety pokroju naszej Kruger tego nie wiedzą – rzekł poważnie. – Ten brak nadrabiają pozorną odwagą i bezwzględnym traktowaniem mężczyzn.

– Wie pan co? Najlepiej niech pan jej sam o tym powie. Niedługo i tak pan musi przyjść do pracy. No chyba, że odwiedzimy pana w jego kawalerce…

– Absolutnie się nie zgadzam! – wrzasnął pan Tomasz. – Zakazuję nawet o tym myśleć.

– Żartowałem, szefie – wszedłem mu w słowo. – Ale teraz proszę słuchać uważnie. Tym razem nie żartuję. Na lotnisku widziałem Baturę, a w drodze do ministerstwa śledziła nas nieznajoma w audi.

Przez chwilę na linii panowała cisza.

– No tak. – Szef znowu westchnął. – To zmienia postać rzeczy. W takim razie wpadnę do biura jutro.

Już miałem go pozdrowić i odłożyć słuchawkę, gdy szef zadał mi jeszcze jedno pytanie:

– Czy ona jest naprawdę taka straszna?

Rozbawiony wróciłem do gabinetu szefa. Gerda Kruger nawet na mnie nie spojrzała, tak bardzo była pochłonięta przeglądaniem zawartości komputera.

– Pozdrowienia od pana Tomasza.

– Ach tak – mruknęła, jakby wcale nie usłyszała, co powiedziałem. Ale myliłem się. – Pański szef to człowiek raczej już niemłody, prawda?

– Do czego pani zmierza? – zdenerwowałem się i spojrzałem na nią uważnie.

Zza grubych szkieł gniewnie zerkały na mnie ładne błękitne oczy.

– Przydałaby się wam mała reorganizacja – oświadczyła służbowym tonem.

– Właśnie lada dzień mają podłączyć nas do sieci internetowej – odparłem.

– Rozumiem. Ale powinniście powiększyć kadrę, a przede wszystkim – musicie ją odmłodzić. To również dotyczy pionu kierowniczego.

– Pan Tomasz jest dobry w tym, co robi – wyraziłem swoje zdanie. – Jest najlepszy. Czy wie pani, ilu złodziei poszło za kratki dzięki Panu Samochodzikowi?

– Przepraszam, dzięki komu? – zdziwiła się, marszcząc czoło.

– To pseudonim pana Tomasza – odpowiedziałem.

– Pan Samochodzik? – Z wrażenia aż zdjęła okulary, aby przyjrzeć mi się lepiej. – Coś mi się wydaje, że jest już za stary na robotę w terenie. Słyszałam, że ludzie dziecinnieją na starość. Ale dlaczego nazywa się tak śmiesznie?

– Miał kiedyś bardzo dziwny, stary pojazd…

– Na jego podobieństwo? – przerwała mi.

– …który był szybszy od niejednego sportowego samochodu i potrafił nawet pływać po wodzie.

– Ale jednak zamienił go na nowszy model – zauważyła z wielką satysfakcją. – Woli jeepa niż starego rzęcha.

– Przede wszystkim Pan Samochodzik używa do pracy głowy.

– Rozumiem, rozumiem – mruczała pod nosem, ale widać było, że moje zapewnienia o niezwykłości szefa jej nie przekonały. – Wielka to jednak zaleta wiedzieć, w którym momencie odejść.

Wziąłem głęboki oddech i powoli wypuszczałem powietrze przez nos. Tylko to mnie mogło uspokoić.

– Pan Tomasz przyjdzie tutaj jutro, więc będzie mogła mu pani przedstawić swoją wizję reorganizacji naszego departamentu – rzekłem.

– To świetnie! – ucieszyła się i podeszła bliżej, podsuwając mi pod nos ekran laptopa. – Niech pan przeczyta listę cennych rękopisów, autografów i dokumentów znajdujących się w muzeach lub bibliotekach polskich. Jeszcze się znajdujących. Być może wsadziliście za kratki wielu złodziei i przemytników, ale z danych statystycznych wynika, że kradzieży z roku na rok jest coraz więcej.

Wziąłem od niej laptopa i spojrzałem na wykaz przygotowany przez Niemkę. Znajdowały się tam między innymi:

1.

1.

Regest najstarszego polskiego dokumentu „Dagome iudex” z 990–992 roku napisany w kancelarii papieskiej (przechowywany w Bibliotece Narodowej w Warszawie).
2.

Autograf „O obrotach sfer niebieskich” Mikołaja Kopernika (przechowywany w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie).
3.

Akt unii lubelskiej z 1569 roku (znajduje się w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie).
4.

XIV-wieczna kopia kroniki Galla Anonima (przechowywana w Bibliotece Narodowej w Warszawie).
5.

XV-wieczna kopia kroniki Galla Anonima (przechowywana w Bibliotece Czartoryskich w Krakowie).
6.

Autografy „Pana Tadeusza” i „Konrada Wallenroda” (przechowywane w zbiorach Biblioteki Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich we Wrocławiu).
7.

Rękopis „Konrada Wallenroda” (w zbiorach Muzeum Literatury w Warszawie).
8.

Bulla papieża Innocentego II z 1136 roku (przechowywana w Archiwum Archidiecezjalnym w Gnieźnie).
9.

Traktat toruński z 19 października 1466 roku (przechowywany w AGAD).

Lista była długa, ale niepełna.

– Chciałabym, aby uzupełnił pan tę listę – odezwała się Niemka, jakby czytając w moich myślach.

– Sugeruje pani, że Arsène Lupin zamierza ukraść którąś z tych pozycji? – zapytałem podstępnie, pragnąc dowiedzieć się, czy wie coś na temat włamywacza.

– Nie jestem nim, więc nie wiem – odparła. – Ale niektóre z tych pozycji zostaną pokazane w przyszłym roku na wystawie „Tysiąclecie książki” w Bibliotece Narodowej w Warszawie wraz z niemieckimi zbiorami. To w sam raz coś dla Lupina.

– Ach, więc słyszała pani o nim! – krzyknąłem triumfalnie i zmrużyłem chytrze oczy.

– Naturalnie – odrzekła niespeszona, wyjmując jakąś kopertę. – Ukradł nie tylko starodruk z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, ale także średniowieczny podręcznik gramatyki Donata z Biblioteki Gdańskiej PAN. Zresztą dostałam od niego liścik. –

Niemka wręczyła mi identyczną wizytówkę, jaką przesłała panu Tomaszowi dyrekcja Biblioteki Gdańskiej Polskiej Akademii Nauk. Pod pseudonimem włamywacza widniał ten sam dopisek: „Adres kontaktowy: dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków przy Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie”. I tak samo jak tamta, ta również była wycięta z oryginalnego dzieła. Nie ulegało wątpliwości, że był to jakiś znak od Arsène'a Lupina albo najzwyczajniej w świecie złodziej ów chełpił się swoją zuchwałością.

– Skontaktowałam się zatem z biblioteką w Gdańsku, a potem z pańskim przełożonym – wyjaśniła. – Tym sposobem dowiedziałam się, że on również otrzymał podobną wizytówkę. Zbadałam ją. To rzeczywiście piętnastowieczny papier. Natychmiast poprosiłam więc moich zwierzchników o pozwolenie na służbowy wyjazd do Polski. Tym bardziej, że ostatnio do domów aukcyjnych w naszym kraju trafiły skradzione z polskich bibliotek rękopisy stanowiące dla kultury niemieckiej ogromną wartość.

– Powinniście być szczęśliwi, że trafiają one do waszego kraju – zauważyłem cierpko.

– Arsène'a Lupina należy bezwzględnie ująć – rzekła bez urazy. – Co się stanie, jeśli zacznie okradać niemieckie biblioteki?

Więc to o to jej chodziło. Arsène Lupin mógł stanowić zagrożenie dla niemieckiej kultury. Niemka nie przyjechała zatem nam pomóc, ale działała w interesie swojego kraju. No cóż, Niemcy zawsze potrafili dbać o narodowy interes. Być może należało brać z nich przykład. Opowiedziałem pani Kruger o liście dyrektora Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego pana Antoniego W. do szefa.

– Tak, pański szef wspominał o tym – mruknęła. – To niepowetowana strata dla naszej kultury. Przepraszam – poprawiła się – dla wspólnej kultury naszych narodów. Kto wie co Lupin zamierza ukraść tym razem?

Wzruszyłem ramionami.

– Nie możemy niczego powiedzieć o jego zamiarach. Może poprzestanie na tych włamaniach?

– Nie poprzestanie! – oświadczyła z naciskiem. – Ten Arsène Lupin jest tak zwanym złodziejem seryjnym. Zostawia wizytówki, bo chce podkreślić swoją wartość. To nie jest zwykły złodziejaszek. Kto wie, może to nawet artysta? I ten pseudonim! To nie pasuje do zwykłego rabusia. Taki nazwałby się „Złota Rączka” albo „Srebrny Wytrych”. Ale nasz włamywacz ma gust i potrafi przenikać mury! Dlatego z największą radością podejmuję rzuconą przez niego rękawicę.

– Nadal nie widzę podstaw do stwierdzenia, że złodziej ma metodę – mruknąłem. – Być może to zwykły dowcipniś? Chociaż nie brak mu tupetu i umiejętności. Nie słyszałem jeszcze, aby ktoś włamywał się do skarbców albo bibliotecznych magazynów. I nie wiem, czy nie powinna się tym zająć wyłącznie policja.

Gerda Kruger łypnęła na mnie zimnym błękitem swoich oczu i sięgnęła do torby po papiery. Uśmiechnęła się pod nosem i zaczęła je przeglądać.

– Czytałam wasze dossier – odezwała się wreszcie. – Pan Tomasz skończył historię sztuki ładnych parę lat temu, a pan, zanim wybrał podobny kierunek studiów, służył w czerwonych beretach.

– I co z tego? – obruszyłem się.

– To za mało. – Spojrzała mi w oczy. – W przeciwieństwie do was ukończyłam studia interdyscyplinarne: historię, psychologię, kryminalistykę, filozofię, zarządzanie, prawo oraz ekonomię. Napisałam dziesiątki prac z psychologii dotyczących seryjnych włamywaczy i mówię panu, że Arsène Lupin pasuje do wizerunku „mojego” włamywacza.

Uniosłem głowę do góry i spojrzałem na sufit. Zrozumiałem, dlaczego pan Tomasz wolał wylegiwać się w łóżku, niż przebywać z panią Kruger.

Nagle do gabinetu weszła Monika.

Od razu wyczułem, że coś się stało. Była podekscytowana i miała rozbiegany wzrok.

– Panie Pawle! – zawołała od progu. – Telefon.

Przeprosiłem Niemkę i udałem się do sekretariatu.

Znowu dzwonił szef.

– Przypatrz się dobrze naszemu gościowi i powiedz mi, jakiego koloru ma włosy? – ściszył głos jakby w obawie, że ktoś może go usłyszeć. – Czy jest blondynką?

– I to rasową – zażartowałem. – Spodobałaby się panu.

– Znasz plany naszego gościa na dzisiejszy wieczór? – Pan Tomasz nie zareagował na moją uwagę. – No wiesz, czy wybiera się do filharmonii albo na spacer po Starówce?

– Stanowczo oświadczyła, że po pracy zamierza iść spać.

– No tak – wymamrotał, jakby obawiał się najgorszego. – Dziwne… Nie spuszczaj jej z oka, Pawle. Zrób to dyskretnie i skutecznie.

Zaniepokoiły mnie ton słowa szefa. Znałem go na tyle dobrze, aby rozróżnić zwykłe dziwactwo od zagrożenia. W tym czasie Gerda Kruger wpatrzona w ekran komputera stukała palcami w klawiaturę. Delikatnie przymknąłem drzwi.

– Proszę o wyjaśnienia – szepnąłem konspiracyjnie. – Co się stało?

– Po prostu zrób to, o co cię proszę: nie spuszczaj jej z oka.

Szef zakończył rozmowę, a ja zaniepokojony jego telefonem uchyliłem drzwi, aby lepiej przyjrzeć się kobiecie.

Niemka wyczuła coś i szybko przeniosła wzrok z ekranu laptopa na mnie. Przyłapała mnie na podpatrywaniu przez szparę w drzwiach. Uśmiechnąłem się do niej kwaśno, na co odpowiedziała w podobny sposób.

To było okropne popołudnie. Musiałem wykonać mnóstwo telefonów do wyższych urzędników w ministerstwie oraz do policji o pozwolenie na prowadzenie śledztwa w sprawie kradzieży starodruków. Poza tym przez trzy godziny moje uszy narażone były na uwagi Niemki dotyczące złej organizacji pracy naszego departamentu. Na koniec dnia uzgodniliśmy, że nazajutrz rano odwiedzimy Bibliotekę Uniwersytetu Warszawskiego, a potem pojedziemy do Gdańska.

Z wielką ulgą odebrałem propozycję obiadu. Niemka zachowała się z klasą i obiad w restauracji na Starówce zjedliśmy na jej rachunek. Potem zawiozłem ją do hotelu Holiday Inn. Kiedy znikła w oszklonych drzwiach wejściowych, odjechałem pośpiesznie i okrążywszy hotel od strony ulicy Świętokrzyskiej, zaparkowałem obok Pałacu Kultury i Nauki na ulicy Emilii Plater. Miałem stąd niezły widok na wchodzących i wychodzących z hotelu ludzi; co pewien czas przykładałem do oczu lornetkę, aby lepiej się przyjrzeć każdej kobiecie przypominającej Gerdę Kruger. W strugach padającego nieustannie deszczu mógłbym ją łatwo przeoczyć.

To było nudne zajęcie i po trzech godzinach bezskutecznej obserwacji chciałem już odjechać, ignorując tym samym zalecenia szefa.

Było kilkanaście minut po dziewiętnastej, gdy zauważyłem Niemkę przemykającą pośpiesznie przez ulicę pod osłoną dużego, czarnego parasola. Ubrana była w elegancki płaszcz, spod którego wystawała długa, wieczorowa suknia. Szła w szpilkach, stawiając szybkie, drobne kroczki. Minęła jeepa dosłownie o kilka metrów, a następnie przeszła obok Sali Kongresowej. W duchu zganiłem się za nieostrożność i nieuwagę. Po prostu przegapiłem moment wyjścia kobiety z hotelu. Co by się stało, gdyby poszła w innym kierunku, na przykład w stronę Dworca Centralnego? Na moje usprawiedliwienie pozostawał fakt, że było już ciemno, a wściekle zacinający deszcz utrudniał obserwację. Wyskoczyłem z samochodu i poszedłem za nią.

Nie musiałem długo jej śledzić, gdyż Gerda Kruger udała się do kasyna mieszczącego się w Pałacu Kultury i Nauki od strony ulicy Marszałkowskiej. Trochę to było dziwne, gdyż najbardziej okazałe kasyno znajdowało się w hotelu Marriott w Alejach Jerozolimskich. Tam zazwyczaj pędzili cudzoziemcy pragnący za wszelką cenę pomniejszyć stan swojego konta. Być może pani Kruger lubiła miejsca bardziej zaciszne?

Wszedłem do monstrualnego holu Pałacu Kultury i Nauki i mijając windy, skręciłem w prawo. Zziębnięty wpadłem do poczekalni kasyna i ostrożnie postawiłem nogę na wypolerowanej podłodze. Mokry ślad, jaki na niej zostawiłem, dziwnie kontrastował z elegancją tego miejsca. Niemka w tym czasie oddała w szatni płaszcz i w pięknej, czarnej sukni udała się na salę gier.

Przez szparę w złotej kotarze widziałem ustawiony w centralnym miejscu kasyna stół do ruletki okupowany przez zamożnych hazardzistów. Ludzie byli ubrani elegancko, panował spokój, wzmocniony subtelnie światłem żyrandoli i zapachem dobrych perfum. Miałem wielkie obawy, czy zostanę wpuszczony do środka w dżinsach.

Tak jak się obawiałem, podszedł do mnie zaraz człowiek w liberii i lustrując mnie od stóp do głowy, zapytał o cel mojej wizyty. Zacząłem tłumaczyć, że czekam na przyjaciela.

– Doprawdy? – Nie dał wiary moim wyjaśnieniom. – To jest kasyno, a nie klub studencki.

Kątem oka dostrzegłem, że pani Kruger rozmawia z przystojnym mężczyzną z wąsikiem w wieku około czterdziestu lat. Miał bladą cerę i błyszczące włosy. Nosił idealnie skrojony, granatowy garnitur i modny krawat. Zdawało mi się, że już go gdzieś widziałem, ale nie mogłem przypomnieć sobie, w jakich to było okolicznościach.

– Zna pan tego gościa? – zapytałem człowieka w liberii, wskazując głową na eleganckiego mężczyznę rozmawiającego z Niemką.

– A pan właściwie kim jest? – Przybrał groźny wyraz twarzy. – Prywatny detektyw się znalazł! Jazda mi stąd!

Nie dość, że skandal wisiał w powietrzu, to jeszcze Gerda Kruger i nieznajomy postanowili opuścić salę. Człowiek w liberii zaczął mnie popychać ku drzwiom wyjściowym, wykrzykując pod moim adresem niezbyt pochlebne epitety.

Wtedy zderzyliśmy się z wychodzącym z toalety starszym panem z bródką.

– Proszę mi rozmienić dwieście złotych – rzekł łagodnym tonem do człowieka w liberii.

– Ja? – zdumiał się tamten.

– Mogą być cztery pięćdziesiątki? – zaproponowałem i sięgnąłem do kieszeni, chowając się jednocześnie za starszym panem przed wzrokiem Niemki.

– Czemu nie – odparł staruszek, nerwowo zaginając róg banknotu.

Człowiek w liberii poczerwieniał ze złości, ale się nie odzywał. W tym czasie Gerda Kruger i elegancki mężczyzna minęli nas, ale na szczęście kobieta, pochłonięta rozmową, mnie nie zauważyła.

Wręczyłem staruszkowi banknoty i z ulgą przyjąłem widok ubierającej się w szatni pary.

– Czy gra pan w ruletkę? – spytał nieoczekiwanie staruszek, wbijając w moją pierś koniec swojej eleganckiej laski. – A może woli pan pokera?

– Nie gram na pieniądze – palnąłem bez zastanowienia.

– W takim razie musi opuścić kasyno! – zawarczał człowiek w liberii. – I to zaraz! Tu się gra na pieniądze!

Kątem oka widziałem wychodzących z kasyna Niemkę oraz mężczyznę z wąsikiem.

– Pan zdaje się nie lubi hazardu? – dopytywał się starszy pan, przyglądając mi się uważnie. Był sympatycznym osobnikiem, który widać na starość postanowił przepuścić cały swój majątek. Wziął jeden z banknotów, które mu dałem, i obejrzał go uważnie pod światło dla sprawdzenia jego autentyczności. A potem zaczął nerwowo zaginać jeden z jego rogów.

– Zależy, co pan rozumie przez hazard – odparłem, patrząc mu prosto w oczy.

Staruszek wzruszył ramionami i nic nie powiedział. Znikł za kotarą, a ja wybiegłem na rozległy hol, a z niego – na zewnątrz. Niestety, nigdzie nie mogłem dostrzec Niemki. Nie mogła w tak krótkim czasie dojść do Holiday Inn znajdującego się dwieście pięćdziesiąt metrów od strony ulicy Emilii Plater. Wniosek był jeden – musiała odjechać z nieznajomym mężczyzną samochodem.

Zrezygnowany pojechałem do siebie na Ursynów. Nie zadzwoniłem do pana Tomasza w obawie przed zbudzeniem go.

Następnego dnia wstałem o wpół do siódmej. Zjadłem jajecznicę, wpatrując się podczas posiłku w szary i załzawiony świat za oknem. O ósmej byłem już w departamencie. To, co zobaczyłem, wstrząsnęło mną do głębi. Przed drzwiami stała zdenerwowana Gerda Kruger, która próbowała otworzyć kopniakami i parasolką obite skórą drzwi. Brakowało tylko, aby zaczęła okładać drzwi pięściami i krzyczeć w stylu Freda Flinestone’a „Jaba daba du!”.

– Zamknięte! – zawołałem na dzień dobry.

– Pię minut temu rozpoczął się nowy dzień pracy – warknęła i

puknęła palcem w zegarek.

– Pewnie Monika utknęła w korku – zacząłem tłumaczyć, mając na względzie niemiecką punktualność i solidność.

– Pan też się spóźnił – wypomniała mi. – Co za historia! I gdzie jest pański szef? Zaniemógł w windzie czy może zabrało go pogotowie?

Otworzyłem drzwi swoim kluczem i w głębi korytarza dostrzegłem biegnącą ile sił Monikę. Domyśliła się powodu zamieszania, więc próbowała nadrobić to intensywnym stukotem obcasów o posadzkę. Zaczęła przepraszać, ale pani Kruger wpadła do środka, zła na cały świat. Nie przywykła widocznie do spóźnień i braku dyscypliny. Skąd mogła wiedzieć, jak pracuje nasz departament? Gdyby tylko się dowiedziała, że mieszkający niemal po sąsiedzku pan Tomasz spóźnia się notorycznie…

Zaparzyłem kawy i ze zniecierpliwieniem oczekiwaliśmy przybycia szefa. Oczywiście ani słowem nie zdradziłem się, że wiem o wieczornej wizycie Niemki w kasynie i spotkaniu z tajemniczym mężczyzną z wąsikiem. Szef się nie mylił co do pani Kruger, ale zupełnie nie mogłem pojąć, o co w tym wszystkim chodziło.

Upływały minuty, a pan Tomasz się nie zjawiał. Zastanawiałem się nad jego nieobecnością, gdy w tym czasie Niemka bębniła nieznośnie palcami o blat biurka. Dochodziła dziewiąta i w tej właśnie chwili powinniśmy pojechać do Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, a potem wyruszyć w podróż do Gdańska. Zdenerwowany wykonałem kolejny telefon, ale szef nie odbierał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: