Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Samochodzik i europejska przygoda - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 września 2021
Ebook
14,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pan Samochodzik i europejska przygoda - ebook

Pełen rozmachu wątek detektywistyczny i wielka przygoda. Paweł Daniec udaje się do Londynu celem odkrycia tajemnicy skarbu hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego. Pan Samochodzik zmierza natomiast do Southampton. To tylko część podróżniczych szlaków wiodących przez Londyn, Francję, Niemcy, Wiedeń i Chorwację. Na każdym etapie drogi trzeba wykazać się czujnością, bo historia związana ze skarbem nie należy do łatwych.

 

Nowe wydanie poprawione.

 

Tomasz NN (pełnego nazwiska nie poznajemy) nazywany jest przez znajomych Panem Samochodzikiem. Pracuje jako historyk sztuki w Departamencie Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki. Jest tam specjalistą do zadań specjalnych - rozwiązuje zagadki związane z kradzieżą, przemytem czy fałszerstwem dzieł sztuki. Wszechstronna wiedza pozwala mu prowadzić błyskotliwe i bezbłędne śledztwa. Towarzyszy mu dyrektor Marczak, referent Paweł Daniec oraz liczni współpracownicy i piękne kobiety. Co pewien czas naraża mu się Waldemar Batura - dawny przyjaciel ze studiów, dziś przemytnik i złodziej zabytków, a później także jego syn i kontynuator dzieła - Jerzy Batura.

 

Arkadiusz Niemirski - satyryk, dziennikarz, pisarz powieści kryminalnych i sensacyjnych oraz kontynuacji przygód "Pana Samochodzika". Współpracował z Programem III Polskiego Radia, pisał artykuły muzyczne do czasopism „Tylko Rock” i „Teraz Rock”.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-83225-9
Rozmiar pliku: 740 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

KTO BUSZOWAŁ W MOJEJ SZAFIE? • TAJEMNICA REPLIKI “STAŃCZYKA” • NA TARASIE “EXPLORER OF THE OCEANS” • PAMELA NORMAN • WSPOMINAM “AMERYKAŃSKĄ PRZYGODĘ” • HAMLETOWSKIE SPOJRZENIE • W “NICE BAR” ZA DWIE GODZINY • Z KIM ROZMAWIAŁA PISARKA? • CZŁOWIEK UTYKAJĄCY NA LEWĄ NOGĘ! • TECZKA • SZPILKI PAMELI • PRZEGLĄDAMY ZDJĘCIA REPLIKI • PAMELA WIE, CO MOŻE OZNACZAĆ SZYFR NA OBRAZIE

To nie był zwykły złodziej. Pospolity rabuś zabrałby z mojej torby lornetkę albo aparat fotograficzny, a przecież nic nie zginęło. Byłem jednak pewny, że podczas mojej nieobecności ktoś buszował w moim pokoju. Skąd ta pewność? Otóż przed pójściem na obiad przezornie wsunąłem w szparę drzwi u szafy nitkę, która po powrocie leżała na dywanie. Intruza interesowały tekturowe teczki ze sznurkowym wiązaniem, które trzymałem na dnie bagażu.

Jestem osobą praworęczną. Lata pracy w charakterze detektywa w Departamencie Ochrony Zabytków działającym przy Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie (formalnie byłem dyrektorem) nauczyły mnie tego i owego, między innymi kilku praktycznych sztuczek. Nie czyniłem tego nagminnie, ale czasami stosowałem różne mniej lub bardziej triki. I tak na przykład, podczas wyjazdów teczki zawiązywałem w sposób, w jaki czynią to osobnicy leworęczni. Dzięki temu mogłem łatwo sprawdzić, czy podczas mojej nieobecności ktoś niepowołany nie otwierał ich. Tak jak w tym przypadku – pozostawiona głęboko w mojej torbie teczka była zawiązana przez osobnika praworęcznego.

Rozejrzałem się po pokoju utrzymanym w pastelowej tonacji. Na miękkim dywanie zauważyłem kilka centymetrowych wgłębień, zupełnie jakby obute w szpilki nogi niedawno po nim stąpały. Pociągnąłem kilka razy nosem – żadnego szczególnego zapachu, na przykład damskich perfum. Oczywiście, zakładałem, że w pokoju była kobieta. Pasażerka. Z pewnością jednak nie sprzątaczka, bo te w godzinach pracy raczej nie chodziły w szpilkach.

“Jak odnaleźć tę jedną kobietę pośród czterech tysięcy pasażerów na pokładzie »Explorer of the Oceans«?” – pomyślałem.

Otworzyłem teczkę i przejrzałem tkwiące w niej dokumenty. Niczego nie brakowało. A znajdowały się tam zdjęcia fragmentów obrazu słynnego polskiego malarza Jana Matejki, repliki jego słynnego “Stańczyka”, dzieła namalowanego pod koniec życia Mistrza – w trzydzieści kilka lat po ukończeniu oryginału zdobiącego dzisiaj ścianę Muzeum Narodowego w Warszawie – a pochodzącego z części kolekcji obrazów hrabiego Ignacego Korwin–Milewskiego. Oprócz zdjęć w teczce trzymałem kopie profesjonalnej analizy odnalezionego w Ameryce obrazu.

Przypomnę tylko, że po sensacyjnych i pełnych przygód poszukiwaniach 1 udało się nam odnaleźć między innymi to właśnie dzieło. Analiza przeprowadzona jeszcze w Nowym Jorku, w pracowni Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce, wykazała pewne formalne różnice w stosunku do oryginału z 1862 roku. Otóż, na owej replice widzimy jeszcze bardziej smutnego królewskiego błazna Stańczyka patrzącego na znajdującą się na stole księgę, której przecież w oryginale nie ma! Nie dość na tym! Na grzbiecie owej księgi dopatrzyliśmy się szczególnych znaków. Analiza spektrofotometryczna wykazała, że ten “dopisek” został wykonany mniej więcej na początku XX wieku już po śmierci Matejki. Czy zrobiła to ręka samego właściciela obrazu – kawalera maltańskiego, hrabiego Ignacego Korwin–Milewskiego, który swoje ostatnie dni spędził na wyspie Sveta Katarina?

Na te pytania nie potrafiłem odpowiedzieć. Ale skoro ktoś interesował się zawartością mojej teczki, należało spodziewać się, że “amerykańska przygoda” nie dobiegła jeszcze końca. A może kolejna zapukała do drzwi mojej kajuty? I czy miało to związek z tajemniczymi znakami domalowanymi na obrazie Matejki?

Czyżby mój powrót do ojczyzny po męczącym pobycie w Stanach Zjednoczonych stanął pod znakiem zapytania?

Jeszcze słowo wyjaśnienia. Otóż, dzięki wspaniałomyślności nowojorskiej Polonii wracałem do Ojczyzny transatlantykiem – przyrzekłem sobie, że nigdy więcej nie polecę samolotem po niedawnym lądowaniu w Nowym Jorku). Ponadto Polski Instytut Naukowy zaoferował naszemu departamentowi dalszą pomoc finansową związaną z kosztownymi analizami odzyskanych obrazów. Jednakże wszystko wskazywało na to, że obecny rejs nie będzie miał nic wspólnego z relaksem i spokojem.

Wybrawszy kilka fotek i dokumentów, włożyłem je do teczki, a następnie wyszedłem z nią z pokoju. Po chwili opuściłem poziom IX i oszkloną windą – jakby żywcem przeniesioną z hoteli sieci Hyatt – dostałem się na najwyższy tutaj taras widokowy, mijając w drodze ku górze liczne i bogato udekorowane restauracje, puby, kasyna, tonące w zieleni kawiarenki, a nawet, o dziwo, boiska sportowe.

Patrząc na to wszystkie cuda, naszła mnie taka oto refleksja, że blichtr i bogactwo w dużej dawce szybko nużą, zadziwiająco łatwo przyzwyczajamy się do nich. Co innego dzieła sztuki. Te zmuszają do ciągłej refleksji.

Biały dziób wyższego od Statuy Wolności i dłuższego od czterech ustawionych w rzędzie Boeingów 747 statku pasażerskiego “Explorer of the Oceans” rozpruwał bezlitośnie stalowe fale Atlantyku. Poprzedniego dnia minęliśmy tak zwany Grzbiet Północnoatlantycki i zbliżaliśmy się do obszaru wód Basenu Zachodnioeuropejskiego. Rejs zmierzał zatem ku końcowi. Za trzy dni transatlantyk miał wpłynąć do kanału La Manche, a stamtąd do portu docelowego w Southampton w Anglii.

Usiadłem na niebieskich drewnianych leżakach ustawionych jeden obok drugiego wzdłuż obu burt. Atlantyk był dzisiaj nieco “rozbujany”. Odniosłem dziwne wrażenie, jakby nie mógł się zdecydować, czy traktować nas jak intruzów czy może gości. Świeży powiew oceanicznej bryzy dodał mi energii, a jednocześnie uspokajał.

Zacząłem zastanawiać się nad całą sprawą.

Po prawie sześćdziesięciu latach odzyskaliśmy kilka nieznanych obrazów z zaginionej kolekcji hrabiego Korwin–Milewskiego, namalowanych przez polskich malarzy. Matejko, Chełmoński, Czachórski, Podkowiński czy Gierymski. To była sensacja wielkiego kalibru! Owe skarby polskiej kultury znaleźliśmy na zachodnim wybrzeżu Ameryki, siedemdziesiąt mil na południe od Wielkiego Kanionu. Dzięki pomocy Polskiego Instytutu Naukowego na Manhattanie obrazy zostały wstępnie przebadane, co zaowocowało bogatą dokumentacją, jaką zabrałem ze sobą w powrotną podróż do Polski. Niebawem część płócien miała być wysłana do Ojczyzny. Jak widzicie, tułaczka tej kolekcji po świecie jeszcze się nie skończyła, jakby los obrazów podzielił burzliwe koleje życia jej właściciela. Jako, że o istnieniu tych dzieł nie zdawaliśmy sobie wcześniej sprawy, nasuwało się jedno pytanie: ile jeszcze takich nieznanych skarbów znajdowało się w rękach nielegalnych właścicieli na całym świecie?

Ale wróćmy do naszej sprawy. Po śmierci hrabiego na Istrii część obrazów trafiła do kilku “właścicieli”, aż wreszcie padła łupem kolekcjonera obrazów, esesmana Otto Kaysera podczas burzliwych wydarzeń drugiej wojny światowej w Chorwacji. W końcu znalazły się w Stanach Zjednoczonych przywiezione tam przez uciekającego przed sprawiedliwością hitlerowca z Ameryki Południowej. Do płócien dołączony był list hrabiego – napisany przed śmiercią do spadkobiercy – w którym szczególnie wyróżnił obraz “z błaznem”. Wiemy już dzisiaj, że miało to związek z tajemniczymi znakami na replice. Niestety, list przepadł na dobre. Na szczęście dzieło polskiego malarstwa ocalało.

Nagle kątem oka dostrzegłem idącą samym środkiem tarasu piękną, wysoką kobietę o rysach twarzy zdradzających brytyjskie pochodzenie. Miała niewiele ponad trzydzieści lat. Szła wystudiowanym krokiem z dumnie podniesionym czołem. Była zamyślona, może nawet zmartwiona i na nikogo nie patrzyła. Z falującymi od wiatru blond włosami i w zwiewnej sukience przypomniała mi pewną dziewczynę z okresu, w którym zaprzyjaźniona grupa archeologów nazywała mnie “redaktorem 2 . Nawet się w niej wówczas podkochiwałem, chociaż jej inteligencja tak bardzo kłóciły się z wizerunkiem pięknej blondynki. A ta krocząca na pokładzie transatlantyku blond piękność odświeżyła w mojej pamięci dawne wspomnienia.

Nieznajoma przeszła za moimi plecami w kierunku rufy, przytrzymując ręką sukienkę, aby podmuchy wiatru nie podwiewały ją do góry.

Poprawiłem się na twardym krzesełku i obejrzałem się za nią. Odruchowo spojrzałem na jej buty i poczułem rozczarowanie. Blondynka w zwiewnej sukience paradowała w mokasynach. Tak właśnie – byłem rozczarowany! Gdyby miała na sobie szpilki, mógłbym podejrzewać ją o to, że pół godziny temu zakradła się do mojego pokoju, by przeszukać zawartość mojej torby. Wiem, zakrawało to na absurd – na statku znajdowała się przynajmniej setka kobiet chodzących w szpilkach. Ale być może szukałem pretekstu, aby ją bliżej poznać nawet, jeśli była włamywaczem?

Blondynka usiadła na krzesełku kilkanaście metrów dalej i zerknęła w moim kierunku. Tak jakby wyczuła, że ktoś na nią patrzy. Momentalnie skuliłem się w sobie i wbiłem wzrok w ocean za burtę. W tej pozie wytrwałem kilka minut, a następnie gwałtownie wstałem gotów opuścić taras. I wtedy, z teczki wypadło jedno ze zdjęć. Na nic zdało się moje machanie kończynami. Porwany przez wiatr kawałek papierowego prostokącika odfrunął ode mnie w kierunku rufy, wykonując po drodze skomplikowane figury na wietrze. A wtedy piękna blondynka ze zwinnością pantery zerwała się ze swojego krzesełka i złapała wirujące na wietrze i zmierzające za burtę zdjęcie.

Podbiegłem do niej.

– Dziękuję pani – wymamrotałem po angielsku.

Popatrzyła na zdjęcie i oddała mi je. To była fotografia repliki “Stańczyka”.

– Matejko? – zapytała czystą angielszczyzną.

– Skąd pani wie? – zdumiałem się.

Musiała być osobą nie tylko wygimnastykowaną, ale także wykształconą.

– Studiowałam filologię rosyjską w Cambridge – wyjaśniła. – Kultura Słowian nie jest mi obca. Znam rosyjskich i polskich malarzy. Jest pan... ?

– Polakiem! Mieszkam w Warszawie. Jest pani niezwykle spostrzegawcza.

Wyciągnęła do mnie smukłą, delikatną i zadbaną dłoń.

– Miło mi. Pamela Norman. Jestem pisarką.

To oświadczenie zbiło mnie z tropu. Poczułem zażenowanie, że podejrzewałem ją o niecne czyny. Popatrzyłem w jej niebieskie oczy, w których szafir dyskretnie kolaborował ze smutkiem. Mógłbym w nie patrzeć godzinami.

– Ale widocznie pisarką nie najlepszą – dodała zaraz. – Mój londyński wydawca odrzucił moją książkę. Przed chwilą odebrałam od niego wiadomość.

Zrobiło mi się jej żal. A kiedy dostrzegłem na jej przedramionach gęsią skórkę, natychmiast ... zaproponowałem popołudniową kawę. O dziwo, zgodziła się bez namysłu, co odebrałem – jak na starego, zdziwaczałego kawalera przystało – z radością i jednocześnie lękiem.

Znalezienie kawiarenki na “Explorer of the Oceans” nie było trudne. Problem stanowił odpowiedni wybór. Właściwy lokal znaleźliśmy na VIII poziomie. W cichej kafejce nie było widoku na ocean – za przeszkloną ścianą funkcjonował trakt do złudzenia przypominający manhattańską ulicę. Niedawne wspomnienia znowu odżyły.

Opowiedziałem kobiecie, kim jestem i czym się zajmuję.

– A co pani porabiała w Ameryce? – zapytałem.

– Namawiałam amerykańskiego wydawcę, aby opublikował moje opowiadania. Bez rezultatu.

Smutny uśmiech zagościł na twarzy Pameli, lecz szybko zniknął.

– O, to interesujące – bąknąłem.

Sprawiała wrażenie osoby pewnej swoich możliwości, ale na swój sposób skromnej. Przede wszystkim była jedną z tych kobiet, w których mężczyzna zakochuje się od pierwszego wejrzenia albo wcale. Miałem wielką słabość do takich istot, na czym najbardziej cierpiał mój rozsądek. Mimo wszystko nasze spotkanie wydało mi się mało prawdopodobnym zbiegiem okoliczności.

– Czy można wiedzieć, w jakiej dziedzinie literatury specjalizuje się pani?

– A jeśli powiem, to czy w drodze rewanżu zdradzi mi pan swoją tajemnicę?

– Owszem.

– Piszę o historyku sztuki, kobiecie, która wpada na trop wielkiej zagadki związanej z historią Anglii – wyjaśniła. – Być może powstanie kilka odcinków dla BBC, ale najpierw muszę znaleźć wydawcę opowiadań.

W rewanżu opowiedziałem jej o przygodzie, która wypełniła ostatni tydzień mojego pobytu na amerykańskiej ziemi. O gangu motorowym pod nazwą “Jeźdźcy Piekieł” pod przywództwem Teda Karseya, syna byłego esesmana Otto Kaysera. Ten hitlerowski oficer w czasie drugiej wojny światowej zgromadził wiele skradzionych obrazów z obszaru Półwyspu Bałkańskiego, między innymi kilkanaście cennych obrazów francuskich impresjonistów, ale także kilka innych pochodzących z zaginionej kolekcji hrabiego Korwin–Milewskiego. Po wojnie były esesman uciekł do Urugwaju, a stamtąd do Stanów Zjednoczonych. Żył ze sprzedaży zrabowanych w Europie kosztowności i obrazów. Pomagał mu w tym młody porucznik Abwehry Martin Schmidt, który wynajął zawodowego płetwonurka o nazwisku Kurt Steinbeck do wydobycia z dna jeziora Toplitz zatopionych przed końcem wojny skrzyni z dziełami sztuki. Po wykonaniu swojego zadamia płetwonurek został zamordowany przez Schmidta. Kayser siedział w Ameryce Południowej, podczas gdy Schmidt wysyłał mu partiami złoto, biżuterię i obrazy, nierzadko cenne płótna van Gogha czy Maneta. Ostatecznie doszło do spotkania Schmidta z Kayserem na amerykańskiej ziemi w Bisbee (w stanie Arizona). Schmidt musiał zorientować się, że Kayser przysyłał mu nędzne grosze z anonimowych sprzedaży cennych obrazów, których wartość przekracza dziś dziesiątki milionów dolarów. Polskie płótna przetrwały. Po pierwsze, nie były tak cenne jak francuskich impresjonistów, po drugie, obraz z “błaznem” stanowił klucz do wielkiego skarbu, co wynikało z treści listu napisanego przez Milewskiego tuż przed śmiercią. Kayser zabił wspólnika, zabrał list i przeprowadził się do Yumy, gdzie spędził resztę swojego życia. Nigdy nie dowiedział się, że obraz zawierał zaszyfrowaną wiadomość.

– Nie tak dawno – kontynuowałem opowieść – Kayser pojawił się w Los Angeles, aby sprzedać ostatni cenny obraz, a mianowicie płótno Rembrandta. To naprowadziło Agencję Wiesenthala na jego trop. Kilka lat wcześniej jego syn, późniejszy przywódca gangu motorowego, uciekł z domu zabierając ze sobą kilka obrazów, między innymi ten z “błaznem”. Dopiero niedawno, po wielu dniach tropienia “Jeźdźców Piekieł” i Kaysera, udało się go odzyskać z kilkoma innymi płótnami polskich malarzy. Duży w tym udział FBI, Agencji Wiesenthala i naszego skromnego departamentu. A jednak czuję pewien niedosyt. Mimo że “amerykańska przygoda” dobiegła końca, nie wiemy kim był kulejący na lewą nogę osobnik o pseudonimie Black. W celu zdobycia obrazu z “Błaznem” wynajął nawet detektywa i nie przebierał w środkach. Prawdopodobnie to Niemiec posługujący się paszportem i kartami kredytowymi niemieckiego handlowca Klausa Vollera, który zaginął. Black ukradł jego tożsamość i wygląd. Naśladował nawet jego komiczny akcent. Kim naprawdę jest? Nie wiemy. Ani tego, skąd wiedział o “Stańczyku” i wiedział o przeszłości Kaysera. I pomyśleć, że podczas lotu do Nowego Jorku siedziałem obok niego, nie przeczuwając, że później będzie on naszym przeciwnikiem, a nawet naszym niedoszłym mordercą. Niestety, wpadł do Wielkiego Kanionu podczas próby ucieczki, zabierając wiele tajemnic do grobu.

– Fantastyczne – wydukała zauroczona moją opowieścią Pamela. – To gotowy scenariusz na świetny film.

Oczywiście, to co ode mnie usłyszała nie było żadną sekretną wiedzą. Kilka amerykańskich gazet rozpisywało się o naszej misji, ale po tygodniu tamtejsze media znalazły sobie nowe tematy, więc podejrzewałem, że za rok nikt za oceanem nie będzie pamiętał o sprawie obrazów z kolekcji polskiego hrabiego.

Podałem Pameli zdjęcie repliki “Stańczyka”.

– To po ten obraz przyjechał Black do Stanów Zjednoczonych – wyjaśniłem.

Pamela Norman zerknęła na fotkę z autentyczną ciekawością, jakby po raz pierwszy ją widziała. Stańczyk siedział w fotelu, zgarbiony, z palcami zaplecionymi na podbrzuszu. I jeszcze ten arcy smutny wzrok wbity w blat stołu, na którym leżała gruba księga.

– Smutny niczym Hamlet – powiedziała.

– Patrzy na księgę – dodałem. – Ale ma pani słuszność. Stańczyk na tym obrazie przybrał maskę iście hamletowską. Mniej przypomina oryginalnego Stańczyka. Czy możliwe, aby hrabia Milewski zasugerował Mistrzowi owo “hamletowskie spojrzenie”?

Przez chwilę milczeliśmy.

– Czy zna pani Władysława Czachórskiego, malarza najbardziej z Milewskim zaprzyjaźnionym?

– Czachórski? Chyba nie.

– Z nim hrabia utrzymywał najbardziej zażyłe stosunki. I to on namalował w roku 1876 portret Ignacego Korwin–Milewskiego w mundurze kawalera maltańskiego. Ten obraz również odnaleźliśmy w Ameryce, gdyż do tej pory dysponowaliśmy jedynie fotografią portretu. Później hrabia nabył kilka innych płócien Czachórskiego, między innymi “Aktorów przed Hamletem” i “Autoportret artysty w kostiumie Hamleta”. Być może Milewski miał jakąś słabość do szekspirowskiego bohatera. Londyn odwiedzał równie często co Paryż, Monachium, Hamburg, Wilno czy Rzym. Być może “hamletowskie spojrzenie” Stańczyka to jakiś trop związany z Anglią?

– Może – szepnęła Pamela Norman i znowu wbiła wzrok w fotografię. – Ma pan rację. Błazen patrzy na księgę. Tylko co to za księga? To może znaczyć wszystko albo nic.

– Księga może być kluczem do rozwiązania tajemnicy – powiedziałem. – Obraz nie jest w najlepszym stanie. A i ta fotka nie pokazuje wszystkich szczegółów. W kajucie mam jednak inne zdjęcia. Na oprawie księgi można dostrzec słabo widoczne tajemnicze znaki domalowane prawdopodobnie przez Milewskiego. Jeśli zechciałaby się pani spotkać ze mną jeszcze raz, chętnie przyniosę te materiały.

– Za dwie godziny w “Nice Bar” na XII poziomie. Wypijemy po filiżance herbaty.

– Do piątej.

*

Na pół godziny przed wyznaczonym spotkaniem zabrałem teczkę z dokumentacją i opuściłem pokój. Na XII poziomie pasaż przypominał amerykańską ulicę pełną sklepów, barów i restauracji. Wszędzie przewalały się tłumy rozgadanych spacerowiczów. Brakowało jedynie drapaczy chmur i samochodów.

Idąc w kierunku “Nice Bar”, ujrzałem stojącą za marketem na rogu skrzyżowania Pamelę Norman. W czarnym żakiecie i luźnych kremowych spodniach nadal była tą samą piękną kobietą, ale tym razem spięła włosy w koński ogon i poprawiła ostrość makijażu. Ale było coś jeszcze w jej zachowaniu nowego. Pamela sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Rozmawiała z kimś znajdującym się za rogiem budynku w głębi alejki, rozglądając się uważnie na wszystkie strony.

Wszedłem do marketu i nie namyślając się dłużej dotarłem do przeszklonej ściany od strony owego skrzyżowania. Odchyliłem nieco tekturową reklamę jakiegoś napoju gazowanego i łypnąłem na ulicę. Ujrzałem go. Pamela rozmawiała z młodym mężczyzną w wieku trzydziestu kilku lat ubranym w zamszową marynarkę w kolorze irchy. Był szczupłym człowiekiem z kilkudniowym zarostem na bladej twarzy. Wpatrzony w nią prosił ją o coś błagalnie, podczas gdy ona milcząco kręciła głową na znak protestu. Mężczyzna sięgnął po papierosa. Pamela Norman natychmiast go zbeształa, więc tamten schował paczkę w wewnętrznej kieszonce marynarki. A potem wyciągnąwszy opakowanie gumy do żucia, machnął zrezygnowany ręką i odszedł w kierunku wind. Pamela stała przez chwilę bez ruchu i zamyślona odprowadzała go wzrokiem. Po chwili ruszyła w stronę baru, w którym się umówiliśmy.

Zawróciłem do wyjścia. Będąc przy kasach, przypadkowo spojrzałem na rząd monitorów ustawionych nad stanowiskiem kasjerki. Na jednym z nich rozpoznałem siebie, ale na drugim – filmującym inną część sklepu – dostrzegłem utykającego na lewą nogę osobnika. Nie widziałem jego twarzy, gdyż był odwrócony do obiektywu kamery plecami i skradał się między regałami. Oceniając jego wzrost i budowę ciała idealnie pasował do uciekiniera znad Wielkiego Kanionu. Nie wierzyłem własnym oczom. Black wrócił. Nie dość, że nie zginął, to jeszcze znajdował się na tym samym statku co ja. Strach ścisnął mnie za gardło. Jakim cudem udało mu się przeżyć w płonącym i spadającym w przepaść samochodzie? Nie, to niemożliwe. Kulejący człowiek z ekranu monitora nie mógł być Blackiem.

Ale jeśli to nie on, to gdzie się teraz podział? Nie było nigdzie w sklepie. Wyparował. Obszedłem dwa razy wszystkie przejścia między regałami i przy kasach znowu popatrzyłem w monitory.

I wtedy dojrzałem kogoś znikającego za zielonymi drzwiami prowadzącymi na zaplecze, o czym informowała tabliczka z napisem “Staff only”. To mógł być Black, chociaż nie miałem stuprocentowej pewności.

Pobiegłem na tył sklepu. Bez problemu odszukałem te drzwi. Z mocno bijącym z sercem nacisnąłem klamkę i wszedłem do tonącego w mroku korytarza. Zrobiłem kilka kroków, nasłuchując wszelkich możliwych dźwięków. Cisza. Jedynie szum klimatyzatora dochodził z góry. Moje oczy dość szybko przyzwyczaiły się do mroku. Pierwsze drzwi po prawej stronie były zamknięte, kolejne zaś lekko uchylone. Wydostające się przez ich szparę światło tworzyło na podłodze ostry trójkąt.

Wszedłem przez nie do małego pokoju o białych ścianach, z czarnymi jak smoła meblami, to jest regałem, fotelem i biurkiem z komputerem. W środku nie zastałem nikogo.

Wycofując się tyłem na korytarz, usłyszałem za sobą jakiś szmer. Już nie zdążyłem się odwrócić. Poczułem ból rozsadzający moją czaszkę w części ciemieniowej. Głowa w ułamku sekundy eksplodowała na miliony złocistych, iskrzących odłamków. Upadłem na podłogę bez przytomności.

*

Ocknąłem się z potwornym bólem głowy. Leżałem w kiepsko oświetlonym korytarzu i gdy uniosłem się na łokciu, stwierdziłem, że teczka z dokumentacją i zdjęciami repliki “Stańczyka” zniknęła. Dopiero po chwili dostrzegłem pochylonego nade mną Murzyna w białym uniformie, zapewne pracownika marketu.

– Gdzie teczka? – wyrwało mi się. – Teczka zniknęła!

– Nie widzę żadnej teczki, sir – odpowiedział grzecznie.

Pomógł mi wstać, zerkając na mnie badawczo.

– Przecież mówię, że zniknęła, więc nie może jej pan widzieć – gderałem.

– Nic panu nie jest? A w ogóle jak pan tu wszedł?

– Przez drzwi – odpowiedziałem zbolałym głosem. – Tak jak ten kulejący mężczyzna mojego wzrostu. Nie widział pan cholernego kuternogi?

– Nikogo nie widziałem, sir. Może jednak wezwać lekarza?

Szybko się ulotniłem, wyjaśniwszy zdezorientowanemu mężczyźnie, że szukałem toalety. I chociaż opuszczałem market na miękkich nogach i z poczuciem porażki, to świadomość, że Black znajdował się na pokładzie tego samego statku podziałała na mnie niczym amoniak podany bokserowi po nokaucie.

Udałem się do “Nice Bar”. Pamela Norman siedziała na wysokim krzesełku przy barku usytuowanym obok niedużej fontanny. Zamiast herbaty popijała jakiś egzotyczny koktajl. Wyglądała uroczo i pachniała zmysłowymi perfumami. Dziwne, ale nie okazała zniecierpliwienia moim spóźnieniem, a przecież nasz “five o’clock” już dawno minął.

– Najmocniej panią przepraszam, ale zdarzył się wypadek – wymamrotałem.

Poprosiwszy kelnera o mocną kawę, opowiedziałem jej o epizodzie w markecie.

– Kulejący mężczyzna? – dziwiła się, gdy skończyłem relację. – To fantastyczne! W sam raz na temat do książki. Ale czy nie powinien zbadać pana lekarz?

– Mam twardą głowę – zaprzeczyłem. – Kawa postawi mnie na nogi. Dziwne, umówiliśmy się na herbatę, a pijemy co innego. Jeśli zaś chodzi o Blacka, to człowiek niebezpieczny. Gdyby nie odrobina szczęścia, w Ameryce zginąłbym z jego ręki. Nie tylko ja zresztą. Najdziwniejsze, że widziałem, jak jego samochód spada w głąb Wielkiego Kanionu. Ale on żyje! To niewiarygodne, ale jestem pewny, że to on śledził mnie w markecie i dał w łeb.

Pamela popatrzyła na mnie z troską, a następnie jej palce musnęły krwawej rany na mojej głowie. Ten dotyk miał w sobie uzdrowicielską moc.

– Pan jest ranny – wzdrygnęła się. – Ma pan krew.

– Wie pani, wstrząśnięcie mózgu to moja specjalność.

Chyba rozbawiłem ją tym wyznaniem, będącym trawestacją znanego tytułu “Kłopoty to moja specjalność” – zbioru opowiadań o przygodach detektywa Philipa Marlowe’a 3 .

– Nie wiem jakim cudem Black przeżył – przerwałem kłopotliwą ciszę – ale depcze mi po piętach i co gorsza, zabrał teczkę ze zdjęciami i dokumentacją.

– Chce pan powiedzieć, że ten człowiek upozorował własną śmierć nad Wielkim Kanionem?

– To niezwykle sprytny morderca. Ostrzegam panią. To nie są żarty.

– Mów mi Pamela – szepnęła ku mojemu zaskoczeniu.

– To... Tomasz – wyjąkałem.

– Zaraz! – Pamela dotknęła mojej dłoni. – Przecież możemy poprosić Polski Instytut Naukowy w Ameryce o przysłanie na statek skradzionej dokumentacji wraz ze zdjęciami. Tobie, przecież nie odmówią.

Wypiłem duszkiem wyborne espresso i pospiesznie wyszliśmy z baru.

Idąc za nią, mój wzrok ześlizgnął się z jej pleców i bioder na jej nogi. Szła w modnych, eleganckich “szpilkach”. Ten widok podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. Oczywiście nie oznaczało to automatycznie, że młoda pisarka włamała się do mojego pokoju, wszak wiele kobiet nosi ten typ obuwia, ale nasze spotkanie na pokładzie transatlantyku, a w szczególności okoliczności w jakich się poznaliśmy było szyte dość grubymi nićmi. Czy naprawdę uważała, że moja słabość do spódniczek nie ma granic? Miałem uwierzyć w cudzoziemkę znającą się na słowiańskiej kulturze i do tego podróżującej tym samym statkiem co ja? Tego nie wymyśliłby nawet najsłabszy autor kryminałów. Tylko dlaczego po sprawdzeniu zawartości teczki postanowiła zaskarbić sobie moje zaufanie? Jeśli przejrzała dokumentację dotyczącą zaginionej kolekcji Korwin–Milewskiego, nie musiała później odgrywać naiwnych scenek. A może zawartość teczki jej nie wystarczała?

Z pewnością nasze spotkanie na statku nie było przypadkowe. Kim była? Nie wiedziałem. Tak samo jak nie miałem pojęcia jaką rolę odgrywał w tej historii mężczyzna w zamszowej kurtce, z którym się kłóciła. Czego od niej chciał i co ich właściwie łączyło? Na te pytania miałem zamiar odpowiedzieć wkrótce, odgrywając rolę naiwniaka. Swoją drogą, moja reputacja słynnego detektywa musiała być mocno nadszarpnięta, skoro ktoś uznał, że dam się nabrać na tak beznadziejny trik.

Pomieszczenie zwane pocztą było przestronną salą w stylu nowoczesnego biura. Tutaj każdy klient mógł skorzystać ze wszystkich dobrodziejstw cywilizacji w zakresie komunikacji. Z pomocą Pameli wysłałem na elektroniczny adres Polskiego Instytutu Naukowego wiadomość z prośbą o przesłanie na “Explorer of the Oceans” fotografii repliki “Stańczyka” w formie dobrej jakości skanów.

Już po godzinie odebraliśmy odpowiedź z interesującymi nas załącznikami – plikami graficznymi. Najbardziej interesowała nas oprawa księgi, na którą patrzył błazen Stańczyk.

– Tam coś jest – zawyrokowała Pamela po dłuższym wpatrywaniu się w ekran komputera. – Na okładce tej książki.

Miała rację – coś tam było, jakieś robaczki, znaki. Powiększyła obraz, który natychmiast uległ rozmyciu. Najwyraźniejsze powiększenie ukazało następującą konfigurację liter i cyfr:

BLOX. H/C 1623 (43)

Podczas pierwszych dni badań obrazu w pracowni na Manhattanie nikt nie zwracał szczególnej uwagi na tak drobny szczegół, jak grzbiet księgi, drugoplanowy, nieistotny rekwizyt. Wysiłki pierwszych dni skupiły się raczej na standardowych procedurach, ale wszystko wskazywało na to, że mieliśmy do czynienia z zaszyfrowaną wiadomością, prawdopodobnie autorstwa samego hrabiego.

– Ignacy Korwin–Milewski był kawalerem maltańskim – wtrąciłem. – Mógł mieć skłonność do mistyfikacji, szyfrowania, zresztą to był człowiek nieco tajemniczy. Mało o nim wiemy.

– To dziwne – szepnęła tajemniczo Pamela. – Nie mam pojęcia dlaczego, ale ten zapisek wydaje mi się dziwnie znajomy.

No, proszę! Ledwo się poznaliśmy, a już moja nowa znajoma miała dla mnie rozwiązanie historycznej zagadki. Jako doświadczony detektyw dobrze wiedziałem, że takie śledztwa ciągnęły się zazwyczaj tygodniami, miesiącami, nierzadko całymi latami, okupione morderczymi nasiadówkami w przeróżnych bibliotekach, muzeach czy w laboratoriach. Na sukces trzeba było naprawdę solidnie zapracować i mieć tak zwany łut szczęścia.

Nagle, Pamela znieruchomiała. Po chwili spojrzała na mnie wzrokiem szalonego odkrywcy, marszcząc przy tym zabawnie czoło.

– Już wiem, co to jest! – zawołała triumfująco.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: