Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pani Churchill - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 maja 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Pani Churchill - ebook

Jest rok 1909. Clementine wysiada z pociągu wraz ze świeżo poślubionym mężem. Z tłumu wypada rozwścieczona kobieta i wpycha Winstona pod nadjeżdżający pociąg. Clementine w ostatniej chwili chwyta go za marynarkę. Ratuje mężowi życie po raz pierwszy. I nie po raz ostatni.

Oczekiwano od niej, że będzie uległą, poświęcającą się rodzinie panią domu. Choć oficjalnie stała w cieniu Churchilla, tak naprawdę pełniła funkcję jego najważniejszego doradcy. Z kobiecym wdziękiem łagodziła spory, naprawiała jego wpadki, ale też jako jedyna wiedziała wszystko i współdecydowała o losach wojny. O jej przychylność zabiegali Stalin, de Gaulle i Roosevelt.

"Pani Churchill" to błyskotliwa opowieść o ambitnej, ale i niedocenianej kobiecie schowanej w cieniu Winstona Churchilla. Historia partnerki, która mężnie przetrwała czas wojny i stawiła czoło zarówno wymaganiom swojego otoczenia, jak i wrogom kraju.

Bez niej historia Winstona Churchilla i całego świata byłaby zupełnie inną historią.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7794-6
Rozmiar pliku: 900 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

12.09.1908

Londyn (Anglia)

Zawsze czuję się inna. Gdziekolwiek jestem, zawsze czuję się odizolowana. Również dzisiaj. Zwłaszcza dzisiaj.

Anemiczne wrześniowe słońce stara się pokonać mrok zimnego poranka. Blade promienie oświetlają ogromną sypialnię przydzieloną mi przez moją dobrodziejkę lady St. Helier. Padają na białą satynową suknię wiszącą na manekinie, jakby przypominały, że na mnie właśnie czeka.

Muskam palcami delikatny haft, górę o prostym kroju, lśniącą wenecką tkaninę najdelikatniejszą, jaką w życiu widziałam, i dopada mnie silniejsze niż zwykle dręczące wrażenie odizolowania. Pragnę połączenia.

Szukam ubrań, które pokojówki wyjęły z mojego kufra i powkładały do szuflad komody i do szafy z lustrami, gdy dwa tygodnie temu przeniosłam się na Portland Place 52. Ale znajduję tylko gorset i bieliznę, którą mam dziś włożyć pod białą suknię. Dopiero wtedy uświadamiam sobie, że pokojówki najpewniej popakowały już wszystko przed podróżą, w którą mam potem wyruszyć. Sama myśl o „potem” przyprawia mnie o dreszcz.

Ciasno wiążę w pasie szarą jedwabną podomkę i na palcach schodzę po wielkich schodach domu lady St. Helier. Z początku nie wiem dokładnie, czego szukam, ale doznaję objawienia na widok pokojówki krzątającej się w salonie. Właśnie klęczy przed kominkiem.

Na odgłos moich kroków biedaczka podskakuje przestraszona.

– Dzień dobry, panno Hozier. Czy mogę w czymś pomóc? – pyta, wycierając czarne od sadzy palce o ściereczkę zwisającą z fartucha.

Waham się. Czy jeśli poproszę tę dziewczynę o pomoc, narażę ją na nieprzyjemności? Pewnie lady St. Helier wybaczy każde naruszenie protokołu, jakiego się dziś dopuszczę.

– Rzeczywiście, przydałaby mi się twoja pomoc. Jeśli to nie za duży kłopot, oczywiście. – W moim głosie słychać same przeprosiny.

Wyjaśniam dziewczynie, która musi być moją rówieśnicą, swoje kłopotliwe położenie, a ona pędzi tylnym korytarzem do kuchni. Z początku myślę, że może błędnie zrozumiała moją prośbę albo uznała mnie za szaloną. Ale idę za nią i gdy po surowej drewnianej podłodze w kuchni zmierzamy w stronę klatki schodowej dla służby, już wiem.

Czekam, wzdrygając się na głośny tupot ciężkich butów na schodach i korytarzach poddasza, gdzie znajdują się pokoje służby. W duchu modlę się, by ten harmider nikogo nie zaalarmował. Boję się, że jeśli się stawią do swych porannych obowiązków i zastaną mnie w kuchni, któreś powiadomi lady St. Helier. Gdy dziewczyna wraca z zawiniątkiem w dłoni – a za nią nikt jednak nie podąża – z ulgą wypuszczam powietrze.

– Jak masz na imię? – pytam, sięgając po zawiniątko.

– Mary, proszę panienki – odpowiada z drobnym dygnięciem.

– Mam u ciebie dozgonny dług, Mary.

– Cała przyjemność po mojej stronie, panno Hozier. – Uśmiecha się do mnie konspiracyjnie, a ja uświadamiam sobie, że podoba jej się ten niecodzienny plan. Może to jedyne odstępstwo od monotonii codzienności.

Gdy robię w tył zwrot, by skierować się ku głównym schodom, Mary szepcze:

– Może się panienka przebierze w spiżarni? Mniejsza szansa, że ktoś się dowie, niż gdyby wróciła panienka do siebie schodami. Dopilnuję, żeby panienki strój odniesiono do pokoju, zanim ktoś go zauważy.

Ma rację. Każdym krokiem postawionym na skrzypiących stopniach głównych schodów ryzykuję obudzenie pani domu i jej służby. Kierując się mądrą poradą, wchodzę do zastawionej słojami spiżarni i tylko przymykam drzwi, tak by do pomieszczenia wpadała odrobina światła. Zsuwam podomkę i koszulę nocną, które układają się w kałużę na podłodze, i rozpakowuję zawiniątko. Wyciągam zadziwiająco słodką kwiecistą sukienkę, wsuwam na siebie sięgający ziemi perkal, a potem wiążę wysokie czarne buty, które Mary przytomnie dołączyła.

– Doskonale na panienkę pasuje – mówi, gdy wracam do kuchni. Podaje mi płaszcz zdjęty z kołka na ścianie, rzucając: – Powodzenia!

Szybko wymykam się przez drzwi dla służby na tyłach domu i idę wąską uliczką biegnącą za rzędem luksusowych georgiańskich domów przy Portland Place. Mijam okna kuchenne, które powoli rozjaśniają się lampami zapalanymi przez służbę przygotowującą dom dla państwa. Świat na tyłach rezydencji lady St. Helier i jej przyjaciół tętni życiem, ale ponieważ zawsze wchodzę do nich od frontu, nigdy nie widziałam go na oczy.

Zaułek prowadzi na Weymouth Street, gdzie zatrzymuje się autobus. Jedzie stąd na zachód, do Kensington, a ja znam trasę doskonale, bo już kilkakrotnie odbyłam ją w przeciwnym kierunku, do domu lady St. Helier. Wełniany płaszcz Mary okazuje się za cienki na chłodny poranek, więc czekając na autobus, owijam się nim szczelnie w daremnej nadziei, że z lichej tkaniny da się wydobyć więcej ciepła.

Prościutki kapelusz, który Mary mi pożyczyła, ma wąskie rondo, więc nie sposób zasłonić twarzy. Kiedy wsiadam do autobusu, kierowca rozpoznaje we mnie kobietę z fotografii, które w ostatnich dniach obiegły Londyn. Gapi się na mnie, ale z początku nic nie mówi.

– Panienka trafiła chyba w niewłaściwe miejsce – wyrzuca wreszcie. Ścisza głos do szeptu, uświadomiwszy sobie, że nie powinien ujawniać mojej tożsamości. – Panno Hozier.

– Jestem dokładnie tam, gdzie trzeba, proszę pana – odpowiadam tonem, mam nadzieję, miłym, ale i stanowczym. Nie odrywa oczu od mojej twarzy, przyjmując należność, którą Mary pożyczyła mi ze swoich oszczędności i którą zamierzam jej zwrócić z nawiązką, i nic już nie mówi.

Spuszczam wzrok, żeby ukryć twarz przed ciekawskimi, którzy z reakcji kierowcy dowiedzieli się, że przez moją obecność w pojeździe dzieje się coś niecodziennego. Wyskakuję z autobusu, gdy zbliża się do Abingdon Villas, i im bliżej jestem pokrytego kremowym tynkiem budynku pod numerem 51, tym lżej się czuję. Kiedy sięgam po mosiężną kołatkę, ucisku w piersi prawie już nie ma, oddycham z łatwością. Nie otwierają od razu, ale nic w tym dziwnego. Tutaj żadna chmara służących nie czeka w kuchni, zawsze w gotowości, by zareagować na pukanie do drzwi wejściowych czy na dzwonek z sypialni państwa. Tutaj jedna osoba wykonuje pracę wielu, a mieszkańcy domu zajmują się resztą.

Czekam kilka długich minut, nim w nagrodę za cierpliwość drzwi się otwierają. Pojawia się w nich twarz mojej ukochanej siostry, jeszcze znać po niej sen. Nellie rzuca się do przodu, by wziąć mnie w objęcia, ale raptem dociera do niej, co się dzieje, i nieruchomieje wstrząśnięta.

– Clementine, co ty tu robisz, na miłość boską? I to w tych ubraniach! – Patrzy zdumiona. – Przecież dzisiaj twój ślub.Rozdział drugi

12.09.1908

Londyn (Anglia)

Do moich nozdrzy dociera kojący aromat przygotowanej herbaty, ogrzewam nad unoszącą się parą twarz i dłonie. Nellie nie naciska na odpowiedź, przynajmniej na razie. Wiem, że rychło poprosi o wyjaśnienie mojej nieoczekiwanej wizyty, ale tymczasem delektuję się chwilową ciszą salonu. Te ciche chwile sam na sam z siostrą, tu, w domu, może wystarczą, bym jakoś przetrwała dzisiejszy dzień.

– Nie chcesz chyba odwołać ślubu, Clemmie? – Nellie przerywa ciszę trwożliwym szeptem. Żadna z nas nie chce obudzić nikogo w śpiącym domu, a na pewno nie naszej matki.

– Nie, nie – zapewniam, dotykając jej dłoni. Kłykciami muskam stół, przy którym razem z siostrą całymi godzinami szyłyśmy ubrania dla kuzynki Leny Whyte prowadzącej niewielki zakład krawiecki. Musiałyśmy w ten sposób łatać dziurę w domowym budżecie.

Na jej twarzy widać ulgę i odprężenie. Nie zdawałam sobie sprawy, jak straszna była dla niej sama myśl, że mogłabym odwołać ślub. Ten ślub! To okrutne z mojej strony, że nie wyjaśniłam tego od razu po przyjściu.

– Nic podobnego, kochana. Chciałam tylko na chwilę znaleźć się w znajomym otoczeniu, w domu. Uspokoić nerwy…

– A czym się denerwujesz? Samą uroczystością? Czy mężczyzną, za którego wychodzisz? – Moja młodsza siostra, bliźniaczka jedynego mojego brata, zaskakuje mnie przenikliwością. Zbyt długo uważałam ją za osobę o małym doświadczeniu, nie widziałam w niej natomiast powiernicy, którą byłaby moja nieustraszona starsza siostra, Kitty, gdyby w wieku szesnastu lat nie zmarła na tyfus. Nie powinnam była nie doceniać Nellie.

Jej pytanie budzi wspomnienie chwili, gdy poznałam swojego wybranka. Był to wieczorek w pałacu lady St. Helier, w tym samym miejscu, z którego właśnie uciekłam. Początkowo nie chciałam skorzystać z zaproszenia dobrodziejki na kolację w ten chłodny marcowy wieczór. Moja jedyna odpowiednia na taką okazję suknia wymagała cerowania i nie miałam czystych białych rękawiczek – tak się żaliłam matce. Prawdę mówiąc, zmęczyło mnie długie popołudnie spędzone na uczeniu francuskiego, ale nie ośmieliłam się mówić wprost, ponieważ matka nienawidziła choćby wzmianki, że my, dziewczęta, musimy się dokładać do utrzymania domu. Wolała wierzyć, że jej tytuł i arystokratyczny rodowód w czarodziejski sposób dostarczają funduszy do prowadzenia domu, utrzymania służby i zakupu żywności. Stało to w osobliwej sprzeczności ze zdecydowanie swobodnymi poglądami na wagę przysięgi małżeńskiej i oczywiste skupienie przede wszystkim na związkach pozamałżeńskich, a na pewno nie na własnych dzieciach. Nie przyjęłaby żadnej wymówki usprawiedliwiającej odrzucenie zaproszenia szczodrej, bogatej protektorki, która była jej ciotką, a uwielbiała wprowadzać młodzież do towarzystwa. Matka pożyczyła mi więc własne rękawiczki, ubrałam się w prostą białą satynową princeskę Nellie i posłusznie udałam się na przyjęcie już nieco po czasie.

Tymczasem gość, któremu wyznaczono miejsce po mojej prawej stronie, w ogóle się nie pojawił, mimo że podano już drugie z pięciu dań. Traciłam nadzieję na jakąkolwiek inną rozmowę niż o nudnych raportach pogodowych – a taką toczyłam ze starszym panem po lewej – gdy drzwi jadalni otworzyły się z trzaskiem. Zanim lokaj zdążył zaanonsować spóźnionego gościa, do środka wszedł pyzaty mężczyzna z potulnym uśmiechem, przeprosił lady St. Helier i usiadł obok mnie. Nogi zdobnie rzeźbionego krzesła zgrzytnęły głośno na drewnianej podłodze, zagłuszając lokaja, który właśnie wypowiadał nazwisko spóźnialskiego. Policzki miał miękkie jak chłopiec, ale na czole dostrzegłam głębokie bruzdy dorosłych trosk.

Kim był ten dżentelmen? Wyglądał znajomo, chociaż nie umiałam skojarzyć jego twarzy. Czy poznałam go przy innej okazji towarzyskiej? Tyle ich było…

– Proszę wybaczyć, pani, niedogodność, którą spowodowało moje zaniedbanie. Puste krzesło na uroczystej kolacji to poważny problem. Zechce pani przyjąć moje przeprosiny – powiedział, patrząc mi w oczy z intrygującą śmiałością.

Nieprzyzwyczajona do takiej otwartości, sama odpowiedziałam szczerze.

– Ależ to żadna niedogodność. Przyszłam zaledwie kilka chwil przed panem, praca mnie zatrzymała. – Natychmiast pożałowałam swych słów, ponieważ dziewczętom należącym do mojej klasy pracować nie wypadało.

Zaskoczyłam go.

– Ma pani posadę?

– Tak – odrzekłam trochę zbita z tropu. – Jestem nauczycielką francuskiego. – Nie ośmieliłam się wspomnieć o szyciu, którego też się z Nellie podejmowałyśmy.

Oczy błysnęły mu entuzjazmem.

– To… to cudownie. Uważam, że to nieocenione wiedzieć, czym jest praca, orientować się w świecie.

Mówił poważnie? Czy trochę się natrząsał? Nie wiedziałam, jak zareagować, więc zdecydowałam się na oględną odpowiedź:

– Skoro pan tak mówi.

– Oczywiście. To takie niebanalne. A jeśli na co dzień obcuje pani z językiem francuskim i z francuską kulturą… ach, tego to naprawdę zazdroszczę. Zawsze darzyłem ogromnym uznaniem kulturalny i polityczny wkład Francji w dziedzictwo Europy, zwłaszcza za promowanie wolności osobistej i praw człowieka.

Wydawał się szczery, a jego poglądy odzwierciedlały moje. Czym prędzej odpowiedziałam w podobnym tonie:

– Zgadzam się całym sercem. Rozważałam nawet studiowanie języka francuskiego, francuskiej kultury i polityki na uniwersytecie. Dyrektorka mojej szkoły wręcz zachęcała mnie do tego.

– Doprawdy? – Znowu wydawał się zaskoczony. Przeszło mi przez głowę, że może okazałam nadmierną szczerość w kwestii swoich młodocianych ambicji. Nie znałam tego człowieka ani jego poglądów.

Złagodziłam informację o aspiracjach nutą humoru.

– Tak. Chociaż koniec końców musiałam spędzić zimę w Paryżu, gdzie słuchałam wykładów na Sorbonie, zwiedzałam galerie sztuki i zjadłam obiad z artystą, Camille’em Pissarrem.

– Niebagatelne pocieszenie. – Uśmiechnął się, kierując na mnie wzrok. Czy tylko sobie wyobraziłam błysk szacunku w tych jasnoniebieskich oczach? W przyćmionym świetle świec ich kolor zmieniał się z bladej akwamaryny w barwę nieba o zmierzchu.

Na chwilę umilkliśmy i wydawało się, że konwersacja reszty gości – znakomitego towarzystwa polityków i dziennikarzy urozmaiconego przez amerykańską dziedziczkę – też akurat ucichła. A może cały czas nas słuchali. Zdałam sobie sprawę, że pochłonięta dyskusją z sąsiadem zupełnie zapomniałam o pozostałych biesiadnikach.

Dżentelmen jąkał się przez chwilę, a ja, by uniknąć zakłopotania, zajęłam się wystygłym już kurczakiem na swoim talerzu. Czułam na sobie wzrok towarzysza, ale się nie odwróciłam. Nasza wymiana zdań była niezwykle osobista jak na pierwsze spotkanie i teraz nie wiedziałam, co powiedzieć.

– Proszę o wybaczenie – usłyszałam zaskoczona.

– Za co?

– Za mój niewybaczalny brak manier.

– Nie wiem, o czym pan mówi.

– Taka kobieta jak pani zasługuje na kurtuazję najwyższej próby. Właśnie sobie uświadomiłem, że zawiodłem na całej linii; nawet się nie przedstawiłem, jeśli nie liczyć słów lokaja. To szczególnie niewybaczalne, jeśli wziąć pod uwagę, że spóźniłem się na tradycyjne formalności. Pozwoli pani, że się przedstawię?

Skinęłam lekko głową, zastanawiając się, co on rozumie przez „taka kobieta jak pani”. Jaką to kobietą byłam jego zdaniem?

– Nazywam się Winston Churchill.

Ach! Wyjaśniło się, dlaczego wydaje mi się znajomy. Może i widziałam go już na jakimś spotkaniu towarzyskim, ale przede wszystkim znałam jego twarz z gazet. Dżentelmen siedzący obok mnie był sławnym parlamentarzystą, mówiło się o nim, że zostanie prezesem Rady do spraw Handlu, co czyniło go jednym z najważniejszych członków rządu. Wspinaczce Churchilla po drabinie kariery towarzyszyło mnóstwo kontrowersji, ponieważ kilka lat temu przeszedł z partii konserwatywnej do liberalnej, opowiadając się za wolnym handlem i zaangażowaniem rządu w tworzenie ustawodawstwa chroniącego interesy obywateli. Zapewnił sobie tym samym nieustającą obecność w prasie, na przykład kilka miesięcy temu długi wywiad z nim opublikował w „Daily Chronicle” autor _Drakuli_, Bram Stoker.

Jeśli sobie dobrze przypominałam, kilka lat temu ten pan Churchill wręcz głosował za przyznaniem kobietom praw wyborczych, która to sprawa była mi szczególnie bliska. Za moich szkolnych lat w Szkole dla Dziewcząt Berkhamsted przełożona Beatrice Harris wpoiła mi zamiłowanie do kobiecej niezależności. Jej wykłady o sufrażyzmie trafiły na podatny grunt, ponieważ wychowywana przez matkę, która co prawda deklarowała poglądy nonkonformistyczne, ale utrzymywała się dzięki statusowi arystokratki i licznym romansom, chciałam wieść życie świadome i w miarę możliwości niezależne. I oto siedział przede mną jeden z niewielu polityków, który publicznie poparł początki walk o prawa wyborcze kobiet. Zdenerwowałam się, choć jednocześnie bardzo mnie to uradowało.

Reszta gości za stołem ucichła, ale mój rozmówca jakby tego nie zauważył, bo odchrząknął głośno i mówił dalej:

– Mam nadzieję, że samo moje nazwisko pani nie odstrasza. W większości domów jestem w tej chwili pariasem.

Moje zwykle blade policzki zalały się rumieńcem wywołanym nie jego słowami, lecz lękiem, że nie będąc świadomą jego tożsamości, popełniłam gafę. Czy powiedziałam coś niestosownego? Próbowałam szybko sobie przypomnieć naszą dotychczasową rozmowę. Chyba nie. Gdyby na moim miejscu była Kitty, poprowadziłaby tę wymianę zdań w pięknym stylu i z humorem, bez niezręcznych pauz i nerwowości.

– Nie, proszę pana, skądże – odrzekłam wreszcie. – Pańskie poglądy są całkiem zgodne z moimi i bardzo się cieszę, że się poznaliśmy.

– Ale najwyraźniej nie na tyle, żebym poznał pani imię.

Jeszcze bardziej się zarumieniłam.

– Nazywam się Clementine Hozier.

– Cała przyjemność po mojej stronie, panno Hozier.

*

Teraz uśmiecham się na to wspomnienie. Nie mam szans odpowiedzieć Nellie, bo do pokoju wpada Bill, jej bliźniak. Mój młodszy brat to ciągle chłopięca tyczka, choć jest oficerem w Royal Navy. Właśnie gryzie ogromne jabłko, które na mój widok upuszcza na podłogę.

– Co ty tu robisz, na miłość boską? Mam nadzieję, że nie wycofujesz się po raz kolejny?

Zrywam się na nogi i daję mu kuksańca w ramię za wzmiankę o moich dwóch już porzuconych narzeczonych – Sidneyu Cornwallisie Peelu, wnuku byłego premiera sir Roberta Peela, oraz Lionie Earle’u. Panowie ci, bardzo utytułowani, zajmując wysokie pozycje, mogli mi zapewnić bezpieczeństwo materialne, ale czekałoby mnie z nimi tradycyjne życie w myśl utartych zasad, za to najpewniej pozbawione znaczenia. Co prawda postanowiłam nie iść śladem mojej niekonwencjonalnej matki, ale zrozumiałam, że nie mogę poślubić żadnego z tych dżentelmenów wyłącznie ze względu na konwenanse, skoro marzy mi się życie ważne i pełne emocji, chociaż obyczajność była potężną pokusą.

Nellie, Bill i ja wybuchamy śmiechem, czuję się niewyobrażalnie lekko. To nieznośne poczucie izolacji, które dopadło mnie na długie godziny przed świtem, znika, a w obecności mojego rodzeństwa marsz przez cały kościół nie wydaje mi się już wyzwaniem niewykonalnym. Dopóki do pokoju nie wchodzi matka.

Chyba po raz pierwszy w życiu widzę ją oniemiałą. Żadnych osądzających pouczeń na jej ulubione tematy, żadnych publicznych przeprosin za dostrzeżone afronty, żadnych rzuconych pod nosem, a jednocześnie donośnych uwag na temat drobnomieszczańskich znajomości. A co najbardziej niewiarygodne – to ja, najmniej ulubione i najczęściej ignorowane z jej dzieci, pozbawiłam mowy szczerą do bólu lady Blanche Hozier.

Nellie, jej ulubienica, spieszy z obroną:

– Clemmie wpadła tylko na herbatę i krótką wizytę, Mamo.

Matka prostuje się jak struna i odzyskuje głos:

– Wizytę? – powtarza przenikliwym, drwiącym tonem. – O świcie? W dniu własnego ślubu?

Nikt nie odpowiada. Na takie pytania nie należy odpowiadać.

Z ciągle piękną twarzą okoloną potarganymi teraz blond włosami wpatruje się w każde z dzieci kolejno, ubierając następną krytyczną uwagę w pytanie retoryczne:

– Czy którekolwiek z was wyobraża sobie zachowanie mniej stosowne?

Niemal parskam śmiechem, że nasza niezależna matka – nigdy, przenigdy niepodporządkowująca się ograniczeniom społeczeństwa, Kościoła czy rodziny – podaje w wątpliwość stosowność zachowania swoich dzieci. Ona, która sama z lekceważeniem traktuje powinności małżeńskie i rodzicielskie, wdając się w liczne, jednoczesne romanse i znikając na długo. I my, co kurczowo się trzymamy konwenansów niczym tratwy ratunkowej na morzu żywiołowości naszej matki.

Zerkając na Nellie i Billa, widzę, że na ich twarzach pojawia się przestrach, i napominam się w duchu, co znaczy dzisiejszy dzień. Dla mnie, dla naszej rodziny. Zamiast skapitulować przed matczyną irytacją i mieć nadzieję, że pełne skruchy spojrzenie rozproszy jej paskudny humor, patrzę z rozbawieniem. Dzisiaj wezmę na barki nowe obowiązki i po raz pierwszy dam dobitnie do zrozumienia, że oto zmieniła się równowaga sił.

– Na pewno nie pożałuje mama córce krótkiego spaceru przez miasto, by się zobaczyć z rodziną rankiem w dniu ślubu – odzywam się z uśmiechem. Staram się mówić jak babcia, również lady Blanche, uosabiająca jako baronowa Stanleyowa of Alderley, pani na Airlie Castle, całą siłę i stanowczość, z których słyną matrony tego rodu, znane też z wykształcenia. Co prawda matka nie zrealizowała własnych przekonań; jest niekonwencjonalna pod niemal każdym względem, wykształcenia jednak nie ma. Nie mogę tego pojąć, ale – jak podejrzewam – rzecz w tym, że matka dobiera na partnerów mężczyzn, których większość uważa wykształcenie kobiet za wstrętne.

Z początku milczy, nieprzyzwyczajona do sprzeciwu. Wreszcie udziela odpowiedzi, i wymuszonej, i przemyślanej.

– Ależ oczywiście, Clementine. Niemniej zamówię powóz, żeby cię w ciągu godziny odebrał i odwiózł do lady St. Helier. Musisz się przygotować, w końcu ponad tysiąc osób będzie patrzeć, jak kroczysz przez środek kościoła.Rozdział trzeci

12.09.1908

Londyn (Anglia)

Zegar odmierza godzinę, a wokół mnie ciągle krząta się osobista pokojówka lady St. Helier. Gdy ona zajmuje się moimi włosami, zaczesując do tyłu ciężkie kasztanowe pukle, przyglądam się w lustrze swojej twarzy. Moje migdałowe oczy i profil, często opisywany jako rzymski albo wyrazisty, cokolwiek to znaczy, wydają się takie same jak co dzień. A jednak dziś są inne.

Patrzę, jak na zegarze mijają kolejne minuty, i niemal nie dowierzam, że większość znanych mi kobiet spędza znaczącą część swoich dni na takich mniej więcej zabiegach. Marnują całe godziny, podczas których pokojówki pomagają im się przebrać, zmienić fryzurę, a potem przemieszczają się z jednej imprezy towarzyskiej na drugą. Przez wędrowny tryb życia matki, często w niedostatku, sama wykonywałam te wszystkie zabiegi, gdy już zaproszono mnie na wydarzenie wymagające wymyślnych fryzur czy oficjalnego stroju, najczęściej jednak nosiłam po prostu bluzkę z kołnierzykiem i spódnicę, a do tego nieskomplikowaną fryzurę. Wiem teraz, że nawet jeśli w przyszłym życiu w roli małżonki Winstona Churchilla będę mogła sobie pozwolić na mnóstwo pokojówek, nie chcę marnować czasu na takie błahostki.

Promień słońca odbija się w wielkim rubinie mojego pierścionka zaręczynowego. Przebieram palcami, bawiąc się światłem na fasetach rubinu i okalających go brylantów, i wspominam oświadczyny Winstona. W lustrze widzę, że na to wspomnienie moje usta same się uśmiechają.

*

Latem do naszego domu w Abingdon Villas zaczęły napływać zaproszenia od Winstona do Blenheim Palace. Posiadłość ta należała do jego kuzyna i bliskiego przyjaciela, księcia Marlborough, który korzystał z imienia „Sunny”, od jednego ze swoich tytułów, hrabiego Sunderland, a Winston spędzał tam część lata. Z początku zareagowałam niechętnie – nie dlatego, że nie chciałam go zobaczyć, lecz z rozpaczy, że nie mam sukni stosownej na tak eleganckie okazje.

Zaproszenia dosyłano niestrudzenie, aż nie mogłam już odmawiać, jeśli nie chciałam odtrącić mężczyzny, do którego czułam coraz większe przywiązanie. Przez ostatnie cztery miesiące z listów i spotkań z Winstonem zorientowałam się, że jest świetnym towarzyszem, a już na pewno daleko mu do opryskliwego pandita, którym okrzyknęły go gazety. W długich listach, jakie otrzymywałam odeń w podróży – udałam się z matką do Niemiec, by przywieźć Nellie, leczącą się tam z gruźlicy – tryskał entuzjazmem i zarażał idealizmem, które i we mnie budziły polityka, historia i kultura. W jego towarzystwie czułam, że ciągnie mnie do tych spraw, jakbym miała być w historii naszego kraju ważną postacią.

Łączyło nas jeszcze jedno: poczucie samotności w świecie. Oboje byliśmy wychowywani przez niekonwencjonalne, nieczułe matki. Moja związała się nieszczęśliwie z pułkownikiem Henrym Hozierem, by potem angażować się w może szczęśliwsze romanse z kilkoma mężczyznami, którzy byli ojcami czwórki jej dzieci, a wreszcie się rozwiodła, powierzając wychowanie potomstwa służbie. Jego matka, przepiękna amerykańska dziedziczka, lady Randolphowa Churchill, urodzona jako Jeanette Jerome, nazywana Jennie, liczbą romansów konkurowała z moją rodzicielką, a wychowanie Winstona i jego młodszego brata zostawiła ich ukochanej niani Everest. Nasi ojcowie, o ile w ogóle mogę rzeczywiście nazywać byłego męża matki ojcem, biorąc pod uwagę okoliczności i nasze nieliczne spotkania po rozwodzie, byli w naszym życiu jeszcze bardziej nieobecni niż matki; lord Randolph zdecydowanie nie przepadał za starszym synem i jeśli już spędzał z nim czas, to dużo go poświęcał na krytykę. Oboje z Winstonem podchodziliśmy niepewnie i do swojej pozycji społecznej, i do związków. Niemniej ku naszemu zaskoczeniu i radości cała ta niepewność znikała, gdy byliśmy razem.

Wizyta w Blenheim napełniała mnie tym większym lękiem, im dłużej pociąg jechał przez zielony kraj z jego pofałdowanymi wzgórzami i im bardziej zbliżał się do pałacu, o którym od dawna mówiono, że to jedna z najbardziej luksusowych posiadłości brytyjskich, wyjąwszy majątek rodziny królewskiej. Co mnie czeka w tym wspaniałym przybytku? Winston nie podał mi żadnych szczegółów na temat planów weekendowych, wspomniał jedynie, że obecny będzie jego kuzyn, aczkolwiek bez żony, Consuelo, ponieważ się rozwodzą, a także lady Randolphowa – matka przypomniała mi zresztą, że już ją spotkałam przy kilku okazjach. Nie mogłam się doczekać spotkania z Winstonem, ale co do reszty towarzystwa miałam mieszane uczucia.

Powóz odebrał mnie ze stacji i gdy już przejechaliśmy spory kawałek, stangret zawołał do mnie:

– Zaraz będzie Ditchley Gate, panienko!

Zerknęłam za okno i ujrzałam przed nami kutą bramę osadzoną na solidnych kamiennych słupach. Kiedy ze stróżówki ktoś wyszedł, by nam otworzyć, zdążyłam dostrzec długą drogę dojazdową, obsadzoną rzędami lip, prowadzącą przez płaski teren. „To niewątpliwie droga do pałacu” – pomyślałam. Kiedy jednak ruszyliśmy, pokonaliśmy jeszcze mostek, przecinający kręte jezioro, i minęliśmy kilka innych wielkich budynków, z których żaden nie wyglądał na cel naszej podróży. „Kiedy dotrzemy do pałacu Blenheim?” Nerwy miałam jak postronki.

Stangret znowu się do mnie odwrócił:

– Przy głównej bramie będziemy za momencik, panienko.

„Ach – pomyślałam – dzięki Bogu. W takim razie już całkiem niedaleko”. Wygładziłam spódnicę i dotknęłam fryzury oraz kapelusza, żeby się upewnić, że wszystko jest jak trzeba. Zmieniła się nawierzchnia podjazdu, uznałam chrzęst kół na kamykach za znak, że wreszcie dotarliśmy do pałacu. Powóz przejechał pod niewielkim łukiem wyciętym w wapiennym murze i zatrzymał się gwałtownie.

Gdy wreszcie wysiadłam, stanęłam na najwspanialszym dziedzińcu najwspanialszej rezydencji, jaką w życiu widziałam. Patrzyłam na portyk wsparty na wspaniałych kolumnach, strzeżony przez posągi i rzeźby wojowniczych postaci, na dwa ogromne skrzydła ciągnące się w moją stronę. Jak spod ziemi pojawiło się czterech służących i pospieszyło do mnie, wzięło moje bagaże i poprowadziło mnie schodami do okazałych frontowych drzwi Blenheim.

Pokonywałam jeden stopień po drugim, serce mi waliło i od wysiłku, i od wyczekiwania, a gdy się zbliżyłam do wielkich wrót, te otworzyły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Gdy tylko przeszłam przez próg, ujrzałam Winstona wśród ustawionych rzędem przyjaciół i rodziny – a w każdym razie zakładałam, że to przyjaciele i rodzina, gdyż pomiędzy nimi dostrzegłam lady Randolphową – pod ogromnym łukiem na dalekim końcu bezkresnego chyba holu. Wszyscy czekali na mnie. Spośród członków rodziny brakowało tylko ukochanego brata Winstona, Jacka, i jego nowej żony – lady Gwendoline Bertie, czule nazywanej Goonie – którzy niedawno się pobrali i właśnie byli w podróży poślubnej. Co ten Winston zaplanował, na miłość boską?

Stukając obcasami w bezmiarze biało-czarnych marmurów, ruszyłam się przywitać z gospodarzami. Skrzywiłam się, gdy ten stukot odbił się od wysokiego na osiemnaście metrów sklepienia zdobionego freskami i poniósł się wśród potężnych kolumn wspierających łuki bocznych ścian. Szeroki uśmiech Winstona nie zbladł ani na chwilę, a ja wbiłam wzrok w jego promieniejącą twarz, byle nie patrzeć na mijane onieśmielające dzieła sztuki i zabytkową broń składające się na historię rodziny.

Winston wystąpił do przodu, położył pewną, uspokajającą dłoń na mojej, po czym przedstawił mnie osobom, których jeszcze nie znałam: kuzynowi Sunny’emu, bliskiemu przyjacielowi osobistemu i politycznemu F.E. Smithowi i jego żonie, a także sekretarzowi Rady do spraw Handlu. Potem poprosił, bym udała się do swojego pokoju i tam przygotowała do kolacji w towarzystwie dwóch pokojówek jego matki. Policzki mi spłonęły rumieńcem, gdy uświadomiłam sobie, że ktoś tu musiał się zorientować, że nie mam własnej pokojówki, i postanowił tę gafę naprawić.

Gdy pokojówki rozpakowywały moje bagaże, ja przechadzałam się po niewyobrażalnie wysokiej sypialni z łożem o czterech kolumnach lakierowanym na czarno. Zdumiona stwierdziłam, że w kominku huczy ogień, choć mamy przecież ciepły sierpniowy dzień – zbytek luksusu. Dosłownie w kilka chwil pokojówki dopadły mnie ze szczotkami, grzebieniami i spinkami gotowe stworzyć modne upięcie z mojego prostego _chignon_. Może skupiły wysiłki na moich włosach, gdy zdały sobie sprawę, jak niewiele zdołają zdziałać z moją skromną garderobą.

Od chwili gdy przekroczyłam próg zdobionej złotem uroczystej jadalni, mijając freski i arrasy sławiące osiągnięcia militarne Marlborough i portrety rodzinne takich luminarzy jak sir Joshua Reynolds, John Singer Sargent i Thomas Gainsborough, nie przypominałam chyba pewnej siebie, rozmownej kobiety, którą Winston znał w ostatnich miesiącach. W jego świecie czułam się jak oszustka. Onieśmielona wszechobecnymi dowodami historycznej ważności Churchillów i swobodnymi żarcikami, które wymieniał Winston, jego matka i Sunny, wycofałam się, by tworzyć tło. To samo robiłam dawno temu, gdy jeszcze żyła Kitty – patrzyłam z boku, jak moja piękna siostra przyciąga uwagę wszystkich obecnych swoim urokiem i intelektem.

Gdy mężczyźni i kobiety rozdzielili się po posiłku, Winston podszedł do mnie. Martwiłam się, że wyrazi troskę, nawet rozczarowanie moim milczeniem w trakcie biesiady, ale on mnie przeprosił.

– Clementine, moja droga, wybaczysz mi, że zmonopolizowałem rozmowy przy kolacji? Tyle rozmawiałem z matką i Sunnym, że nie mogłaś dojść do słowa.

Próbowałam sobie przypomnieć dokładną naturę ich rozbudowanej dyskusji, ponieważ dekoncentrowały mnie trochę meble i freski jadalni. Rozmowa skupiła się na rychłym spotkaniu króla Edwarda i cesarza Wilhelma poświęconym kwestii rosnącej w siłę niemieckiej marynarki wojennej. Gorączkowo szukałam trafnej uwagi:

– Winstonie, proszę, absolutnie nie masz za co przepraszać. Zaintrygowały mnie twoje spostrzeżenia na temat rozbudowy marynarki wojennej i starań Niemiec, by dorównać Anglii w tej dziedzinie. Zgadzam się, że nasz kraj musi zachować dominację, że Niemcy nie mogą jej nam odebrać.

Na jego pełnym obliczu rozlał się szeroki uśmiech.

– To jedna z rzeczy, które w tobie kocham, Clementine. W przeciwieństwie do wielu młodych kobiet, które nic by nie pojęły z takiej rozmowy, ty słuchasz, rozumiesz i angażujesz się w ważne sprawy naszych czasów. Twój intelekt jest niezwykle pociągający. Podobnie jak szlachetność twoich myśli.

Choć rozumiałam, że właśnie mnie skomplementował, i to doceniałam, moje myśli skupiły się na słowie „kocham”. Czy on powiedział „kocham”? Do tej pory żadne z nas nic nie mówiło o miłości. Nie mogłam odpowiedzieć, nie umiałam, mogłam tylko skinąć głową i patrzeć na niego spod przymkniętych powiek.

– Słuchaj… – ściszył głos do szeptu, choć ten wcale nie był cichy – może jutro rano pójdziemy na spacer do ogrodu różanego? Przekonasz się, czy jego sława jest uzasadniona. Mogę ci też obiecać widoki na jezioro.

– Chętnie.

– Cudownie. – Delikatnie pogładził moją rękę. – Możemy się umówić na dziesiątą w pokoju śniadaniowym?

Kiwnęłam głową na znak zgody i się pożegnaliśmy. Kroki miałam lekkie i aż mi się kręciło w głowie, gdy dołączyłam na deser do lady Randolphowej i pani Smith. Miałam nadzieję, że naprawię nijakie wrażenie, które wywarłam na nich wcześniej.

Następnego ranka minęła dziesiąta, dochodziła jedenasta, a Winston się nie pojawił, zresztą nikt inny też nie. Gdzie on się podział, na Boga? Czy nie mieliśmy pójść na spacer po ogrodzie różanym? Już zdążyłam uraczyć się przepysznym jedzeniem: wybrałam jajka w koszulkach, truskawki ze śmietaną i mocną herbatę, a teraz stałam pod rzędem okien, wyglądając na wypielęgnowane ogrody Blenheim, gdy do pokoju śniadaniowego ktoś wreszcie wszedł.

Odwracając się na odgłos kroków, spodziewałam się ujrzeć Winstona. Tymczasem w wejściu pod łukiem stał wstrząśnięty Sunny, a jego wyraz twarzy powiedział mi wszystko, co musiałam wiedzieć o miejscu pobytu Winstona – zdążył już mi bowiem zdradzić, że ma zwyczaj pracować do brzasku, a potem śpi prawie do południa. A więc jeszcze nie wstał. Wściekłam się, że postawił mnie w tak niezręcznej sytuacji. Już ruszyłam bez słowa do wyjścia, machnąwszy ręką na fakt, że stoi przede mną książę Marlborough.

– Panno Hozier, przysłano mnie, bym zaprosił panią na przejażdżkę po majątku! – zawołał Sunny, świecąc oczami za bliskiego przyjaciela i kuzyna. – Winstona zatrzymały przyczyny obiektywne. Praca, rozumie pani. – Na mojej twarzy musiało się odmalować niedowierzanie, ale Sunny parł nieustraszenie. – Ma nadzieję, że spotka się z nim pani o pierwszej. Do tego czasu powinien skończyć pracę, a tak czy owak, to lepsza pora na oglądanie róż.

Poszerzyła się przepaść pomiędzy tym, jak chciałam zareagować, a jak powinnam. Chociaż czułam się upokorzona, byłam gościem tego oto szanownego człowieka, a bardzo się przejmowałam tym, który jeszcze spał. Postanowiłam odpowiedzieć kordialnie, a jednocześnie nie pozostawić wątpliwości co do swoich oczekiwań:

– Byłoby cudownie. Ale czy mogę założyć, że spotkam się w holu z Winstonem punktualnie o pierwszej?

Sunny patrzył mi prosto w oczy spojrzeniem, w którym dopatrzyłam się uznania.

– Mogę to pani obiecać – odrzekł, wyraziście skłaniając głowę.

Gdy minutę po pierwszej zeszłam marmurowymi schodami do holu, Winston już czekał ze skruszoną miną, której oczekiwałam przed kilkoma godzinami. Podeszłam do niego, zbierając swoje całe metr sześćdziesiąt siedem wzrostu, co czyniło mnie minimalnie odeń wyższą. Chciałam, by zrozumiał, że oczekuję szacunku.

Zamknął moje dłonie w swoich, mówiąc:

– Mam wrażenie, że nieustannie cię przepraszam.

– Od czasu do czasu przepraszasz, gdy nie masz ku temu powodów – odrzekłam, chcąc, by zrozumiał, że „od czasu do czasu” oznacza „nie tym razem”.

– Niemniej muszę ci wynagrodzić swoje zachowanie – trochę oznajmił, trochę spytał.

– Owszem. – Urwałam na chwilę, by musiał zaczekać na werdykt. – Ale wybaczam ci.

Głośno odetchnął z ulgą.

– Zaryzykujemy wyprawę do ogrodów?

Uśmiechnęłam się na znak, że starcia mamy za sobą, i udaliśmy się na tył pałacu, gdzie przez zwyczajne drzwi wyszliśmy na opadający stok. Trzymając dłoń w zgięciu jego ramienia, stanęłam w złotym świetle letniego popołudnia. Gdy skąpani w tym blasku zmierzaliśmy ku utwardzonej ścieżce, Winston opowiedział mi co nieco o historii Blenheim Palace i terenów, które od królowej Anny otrzymał pierwszy książę Marlborough w roku 1704 za zwycięstwo nad Francuzami.

– Tradycja rodzinna mówi, że w roku 1763 na prośbę Czwartego Księcia Marlborough architekt krajobrazu Capability Brown podjął się zadania zaprojektowania parku Blenheim, zakładając, że ten projekt zajmie mu najwyżej kilka lat. Został na lat dziesięć.

– Capability? Jak „zdolności”? Co to za imię?

– Biedaczysko naprawdę miał na imię Lancelot, choć nie mam pojęcia, dlaczego imię Capability miałoby być lepsze.

Roześmiałam się z całego serca. Nellie i Bill często mówili, że ten mój głośny śmiech przypomina ryk. Matka zniechęcała mnie do śmiechu i przestrzegała, żebym w obecności ludzi się od niego powstrzymywała. Ale Winston śmiał się ze mną, a wyczułam, że mój raczej niesubtelny ryk wręcz mu się podoba.

– Zanim biedny Capability skończył prace – podjął opowieść – zasadził tysiące drzew, tworząc prawdziwy las, który sprawiał wrażenie całkowicie naturalne, podczas gdy jest dziełem artysty. Stosując przemyślny system zapór, stworzył też Wielkie Jezioro, które widzisz po prawej, i Wielką Kaskadę, jeden z najświetniejszych wodospadów, jakie w życiu widziałem. Któregoś dnia musimy się do nich wybrać.

– Byłoby cudownie. Te tereny są oszałamiające, Winstonie – powiedziałam, ściskając jego ramię. – I są w niesamowitym stanie, jeśli wziąć pod uwagę, że powstały prawie dwieście lat temu.

– Cóż… – odchrząknął. – Restaurację terenów parkowych Blenheim zawdzięcza Sunny’emu. Były w opłakanym stanie, dopóki on się nimi nie zajął.

„Za pieniądze Consuelo” – dodałam w myślach. Słyszałam plotki, oczywiście, o rozpadającym się małżeństwie Sunny’ego z amerykańską dziedziczką Consuelo Vanderbilt, którą Sunny poślubił w 1895 roku dzięki zdecydowanym staraniom jej matki. Młodzi nie darzyli się uczuciem, a w 1906 roku rozpad związku był przesądzony. Choć jednak gazety publikowały złośliwe doniesienia o separacji, Sunny wydawał mi się sympatycznym człowiekiem, Winston zaś wręcz go uwielbiał.

Przechadzaliśmy się ścieżką w niekrępującym milczeniu. Winston pokazał mi, gdzie znajduje się jezioro, w którym złapał pierwszą w życiu rybę – z pomocą ukochanej niani Everest. Chociaż Blenheim należało do Sunny’ego, nie do Winstona, jego przywiązanie do posiadłości było jednoznaczne. Z tym miejscem ściśle wiązała się jego osobista historia. Przecież tu się urodził.

Dla mnie żaden dom tyle nie znaczył. Zdarzało się, że czyjś dom w czymś mi przypominał mieszkanie, które wynajmowaliśmy w Londynie albo w Dieppe, gdzie spędziliśmy prawie rok. Ale to były miejsca zamieszkania, nie domy, tymczasowe rezydencje, porzucane, gdy tylko matka zapragnęła odmiany. Albo nowego związku.

Za zakrętem ścieżki ujrzeliśmy fuksjowo-karmazynową burzę. Zdjęłam rękę z ramienia Winstona i podeszłam do krzewu różanego obsypanego kwieciem. Pochylając się, by wciągnąć do nosa silny zapach, poczułam, jak ramię Winstona obejmuje moją talię spiętą gorsetem i zadygotałam z rozkoszy. Nigdy nie dotykał mnie w żadnym innym miejscu niż dłoń czy ramię, chyba że tańczyliśmy. A wtedy oczywiście działo się to na widoku publicznym.

Wyprostowałam się i odwróciłam do niego. Policzki miał zarumienione bardziej, niż kiedy rozmawialiśmy.

– Clem… Clem… – wyjąkał. Ta wada ujawniała się, gdy był zdenerwowany.

Nagle bez ostrzeżenia, nawet bez cienia rzuconego przez ciemniejącą chmurę, rozległ się trzask pioruna. Podnieśliśmy wzrok. Potężna czarna masa utworzyła się na północy i napierała na błękit nieba.

Winston chwycił mnie za rękę.

– Lepiej szybko wracajmy do domu. Letnie burze bywają naprawdę gwałtowne.

Ręka w rękę ruszyliśmy żwawo do Blenheim ścieżką, którą kluczyliśmy ledwie kilka chwil temu. Co Winston miał mi powiedzieć? Odniosłam wrażenie, że to coś doniosłego, sądząc z rumieńca na policzku i jąkania. Czy to możliwe, że chciał poruszyć kwestię swoich zamiarów? Na oświadczyny przecież na pewno za wcześnie. Znaliśmy się raptem pięć miesięcy i złożyły się na to zaloty w listach urozmaicone kilkoma wizytami, zawsze w towarzystwie innych i często przerywane podróżami, moją do Niemiec, a jego, służbowymi, do miejsc o wiele dalszych.

Deszcz zaczął padać najpierw delikatnie, wreszcie zaś chlusnął całymi potokami. Biegliśmy ścieżką, gdy nagle Winston pociągnął mnie za rękę i skoczyliśmy pod osłonę niewielkiej budowli. Uświadomiłam sobie, że to niewielka grecka świątynia z czterema kolumnami jońskimi podtrzymującymi trójkątny fronton. W środku stała marmurowa ławeczka, a Winston poprosił, bym na niej usiadła.

– Świątynia Diany – wyjaśnił, wskazując wnętrze niewielkiej budowli ustrojonej kamiennymi płaskorzeźbami przedstawiającymi boginię. Usiadł koło mnie. – Zbudowana jako _folly_ pod koniec XVIII wieku na cześć rzymskiej bogini księżyca, łowów i… i… – Na chwilę do głosu doszło jąkanie, zanim wyrzucił: – Niewinności.

Podał mi chustkę. Chichocząc, wycieraliśmy mokre twarze. Krople łomotały w dach, a my odetchnęliśmy osłonięci dachem. Ze świątynki mieliśmy świetny widok przez drzewa na Wielkie Jezioro, ale ja nic nie mówiłam, milczałam. Miałam nadzieję, że Winston podejmie tamten przerwany temat.

Po rozrzuconych na posadzce liściach przeszedł pająk, skupiłam się na jego nielinearnej ścieżce, żeby w ten sposób uspokoić nerwy. Kątem oka zauważyłam, że policzki Winstona znowu pokraśniały, ale uznałam, że lepiej zmilczę i zaczekam, aż on się odezwie.

Wreszcie odchrząknął.

– Clementine…

Podniosłam wzrok i napotkałam jego spojrzenie.

– Tak? – spytałam z ciepłym uśmiechem i zachęcającym skinieniem głowy.

– Już jako młodzieniec miałem niezawodne odczucie, że moja przyszłość i przyszłość Wielkiej Brytanii są nierozerwalnie złączone. Że w chwili straszliwego chaosu zostanę wezwany na ratunek naszemu narodowi. – Jeszcze bardziej się zarumienił. – Pewnie myślisz, że mam wygórowane ambicje i chcę stchórzyć.

Pospieszyłam, żeby go zapewnić, że nic podobnego. Nie chciałam okazać rozczarowania tym, co na pewno nie było wstępem do oświadczyn.

– Ani trochę, Winstonie. Podziwiam twoje oddanie krajowi. – Ledwie pozwalałam sobie myśleć, jakie to byłoby emocjonujące, gdybyśmy się kiedykolwiek pobrali, gdybym mogła wraz z nim wziąć udział w tym wielkim przedsięwzięciu. Głęboko pragnęłam tradycyjnego, stabilnego małżeństwa z tym mężczyzną, tak innego niż cygańskie życie mojej matki z jego ciągłymi zmianami domów, niepewnymi finansami i kaprysami zmiennych związków. Nie wspomnę, o ile ważniejszy byłby dla mnie związek z Winstonem od związków z mężczyznami, z którymi byłam zaręczona wcześniej.

Czerwień policzków przybladła, wrócił normalny rumieniec.

– Och, Clementine, jaka to dla

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: