Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Patrz, jak spadam - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
24 lutego 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
33,90

Patrz, jak spadam - ebook

Majorka, jakiej nie znacie – skorumpowana i okrutna.

Zaginiona nastolatka i ojciec, który nigdy nie przestał jej szukać.

Minęły trzy lata, od kiedy szesnastoletnia córka Tima Blancka zaginęła podczas imprezowych wakacji na Majorce. Poprzysiągł, że nigdy nie przestanie jej szukać. Ta przysięga rozbiła jego małżeństwo i sprowadziła go do Palmy, gdzie mieszka i zarabia na życie jako prywatny detektyw.

Kiedy Tim dostaje zlecenie śledzenia kobiety podejrzanej o zdradzanie męża, zamożnego biznesmena, nieoczekiwanie zostaje wciągnięty w świat korupcji. Pod błyszczącą powierzchnią wakacyjnego raju kryje się ciemność, w której Tim dostrzega cień córki. Ryzykując własne życie, rusza na poszukiwanie prawdy o tym, co ją spotkało.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-741-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

*

Tele­fon wibruje dokład­nie w chwili, kiedy wycho­dzi z miesz­ka­nia, idzie po ostrza do maszynki do gole­nia. Zamyka za sobą drzwi, staje na szczy­cie scho­dów i czyta, sły­sząc lek­kie kroki odda­la­ją­cej się Rebecki.

What­sApp.

Emme, aktywna.

_żad­nego bal­ko­oningu ta to obie­cuję_

Na sel­fie uśmie­cha się do apa­ratu. Pozuje na tle rzadko roz­miesz­czo­nych meta­lo­wych słup­ków balu­strady bal­konu w hote­lo­wym pokoju. Ma na sobie biały pod­ko­szu­lek, na ramio­nach i klatce pier­sio­wej widać opa­rze­nia od słońca, a wokół oczu jasne kręgi od czar­nych ray banów. Zie­lone oczy Emme są błysz­czące i zaczer­wie­nione.

Na stole w tle stoi butelka coli light i szklanki z kost­kami lodu, które roz­pa­dły się od gorąca. Wódkę, czy też co tam jesz­cze się znaj­do­wało, wynie­siono, ale w popiel­niczce w dol­nym rogu zdję­cia da się wypa­trzyć nie­do­pałki.

Z boku widać Morze Śród­ziemne, cienką, ciemną linię odci­na­jącą się od wie­czor­nego nieba, które już stra­ciło swój błę­kit, zro­biło się skrzą­co­ró­żowe i mato­wo­po­ma­rań­czowe.

Powięk­sza zdję­cie.

Basen daleko w dole pod bal­ko­nem. Białe kafelki spra­wiają, że woda wydaje się lodo­wata. Samotne żółte koło do pły­wa­nia zako­twi­czyło na środku basenu, a na beto­no­wym brzegu śpi młody męż­czy­zna. Tatu­aże tri­bale wyglą­dają, jakby przy­lgnęły mu do umię­śnio­nych ramion jak coś z fil­mów z Obcym. Obok niego dog z Majorki chłep­cze z cze­goś, co praw­do­po­dob­nie jest wymio­ci­nami.

Bar­dzo dobrze skom­po­no­wane zdję­cie.

Odpi­suje w odpo­wie­dzi:

_Ha, ha. Ani mi się waż. Baw się dobrze._

Ona odpi­suje:

_U watch me dad. me do da jump_

Zdję­cie, które przy­cho­dzi póź­niej, to nie­koń­cząca się feeria roz­my­tych w ruchu barw, jakby osoba trzy­ma­jąca tele­fon wiro­wała w powie­trzu.

Emme, widziano o 20.37.Maga­luf, 5 sierp­nia 2018

Była sobie kie­dyś plaża i jest tam też i dziś.

Tim Blanck prze­mie­rza śród­ziem­no­mor­ską noc.

Brzeg wody sza­rzeje i marsz­czy się od fal. Świa­tła waha­dło­wej karu­zeli z Tivoli Nightc­lub się­gają aż tutaj, na kilka sekund oświe­tlają parę kopu­lu­jącą na pia­sku, ich ciała w zie­lo­no­nie­bie­skiej poświa­cie. Potem znów zni­kają, w mrok, w swoje mię­śnie, geni­ta­lia i prze­grzane, naćpane mózgi, w chwile, które należą tylko do nich, a oświe­tle­nie waha­dło­wych ramion kie­ruje się w stronę gór, które przez krótki moment widać w oddali.

W poko­jach za hote­lo­wymi bal­ko­nami palą się świa­tła, ręcz­niki wiszą na suszar­kach jak flagi sym­bo­li­zu­jące nie­pod­le­głość.

Tim snuje się przez The Strip.

Tu, kawa­łek od plaży, wędrują gru­pami. Są jed­no­cze­śnie dziećmi i doro­słymi, bikini z gwiazd­kami na sut­kach, pod­ko­szulki z dekol­tami głę­bo­kimi jak wąwozy w pusz­czy, sukienki, sur­fer­skie szorty do kolan, białe dżinsy i koszule, w klu­bach ręce unie­sione wysoko do sufitu, muzyka wyzna­cza im rytm, oni sami two­rzą ruch, i wła­śnie tu, wła­śnie teraz, będą się upi­jać i odu­rzać, śmiać, krzy­czeć i tań­czyć, zasy­piać na przy­stan­kach auto­bu­so­wych i w bocz­nych ulicz­kach, wszystko naraz.

Są tu razem. Widzą się nawza­jem i są widoczni, rodzą się i odra­dzają.

Ktoś cię widział, Emme. Ktoś musiał cię widzieć.

Na początku, przez pierw­szy rok, Tim zawsze miał ze sobą jej zdję­cie, poka­zy­wał je na prawo i lewo, roz­da­wał ulotki, wkrótce wszę­dzie go już roz­po­zna­wali i odpę­dzali. Teraz ludzie się wymie­nili. Ci, któ­rzy go znają, igno­rują go, a nowi w ogóle nie zauwa­żają jego obec­no­ści albo się złosz­czą, każą mu spa­dać.

City Lights, Taboo, Pure Lounge, Sorry Mom Tat­too, Cha­plin, Bad Girlz, The Secret, Red Lion, Cry­stal, Coco Bongo, Benny Hill i THE STRIP.

Kro­cza kobiet wiru­jące na podiach, prze­ro­śnięci ochro­nia­rze w czar­nych pod­ko­szul­kach, nagie plecy z nabrzmia­łymi, potwor­nymi prysz­czami po ste­ry­dach, kan­cia­rze sprze­da­jący pod­róbki role­xów, pod­róbki wszyst­kiego, i nige­ryj­skie pro­sty­tutki cze­ka­jące w zauł­kach, w gru­pie, z nożami w dło­niach, gotowe obra­bo­wać pija­nych i porzu­co­nych, prze­żu­tych i wyplu­tych przez noc.

Poli­cja się temu przy­gląda. Wycze­kuje. Nad wszyst­kim czuwa moni­to­ring, ale zda­rza się, że nagra­nia zni­kają, a kamery oka­zują się zepsute.

Tim lustruje mało­laty. Tak jakby ona mogła tu być.

Chcą kąpać się nocą w morzu, czują się bez­piecz­nie w świe­tle neo­nów. Płyną w złą stronę, połyka ich to samo morze, które pochło­nęło rzym­ską flotę wra­ca­jącą z Kar­ta­giny pod­czas pierw­szej wojny punic­kiej.

Pić, palić, wcią­gać, dawać w żyłę.

Kupić trawę od jakie­goś Hin­dusa. Tego Hin­dusa?

Jutro to dziś. Które wła­ści­wie było wczo­raj. Ara­bo­wie sprze­dają kebaby, Chiń­czycy – tanie ręcz­niki pla­żowe, Laty­nosi sprzą­tają, a Rumuni i Buł­ga­rzy robią na budo­wie. Smród moczu i zaschnię­tego alko­holu, świe­żego zim­nego piwa, słod­kich drin­ków i cydru mąci powie­trze, bie­rze na lep komary i muchy, wygłod­niałe, spra­gnione krwi spły­wa­ją­cej chod­ni­kami po bój­kach na noże i buzu­ją­cej w żyłach nasto­lat­ków.

Kto cię widział, Emme?

Roz­po­zna­je­cie tę dziew­czynę? Widzie­li­ście ją? Weź­cie tę ulotkę, pokaż­cie ją zna­jo­mym.

_Wha­te­ver, man._

Tim myślał czę­sto, że Maga­luf w sierp­niowe noce jest świad­kiem i upadku, i stwo­rze­nia, ale bra­kuje siód­mego dnia na odpo­czy­nek.

Przy plaży, która wciąż tam jest, pomię­dzy morzem a górami, zbu­do­wano domy, które miały pomie­ścić szczę­ście i marze­nia, miały zamie­nić marze­nia w pie­nią­dze i dla­tego wszystko jest tu dozwo­lone, jeżeli nie szko­dzi to biz­ne­sowi, a nawet i wtedy tak wła­ści­wie nikt nie potrafi zapro­te­sto­wać, bo obiet­nica zapu­ściła korze­nie zarówno wśród biz­nes­me­nów, jak i wśród tury­stów. Tra­fi­łeś do kra­iny bez­pra­wia. Możesz być kimś innym niż jesteś.

Kimś szczę­śli­wym.

Kimś w eufo­rii.

Kimś, kto ma to, czego inni pożą­dają naj­bar­dziej. Super­moce mło­do­ści.

Kra­ina, któ­rej nie ma na mapie. To, co będzie, zamiast tego, co było.

Ktoś chciał ci to ode­brać, Emme.

– Sma­kują jak sło­dy­cze! Jak mię­towe cukrowe laski! Jak żelki w kształ­cie rybek, smocz­ków. Macie coś o smaku kwa­śnych żelek?

– _One more, girls, try the green gummy bears this time. I make that shot myself._ _It’s my favo­urite._

Dwa shoty w cenie jed­nego.

Kurde, ale kopie. Kurde, zaczy­nam się robić pijana, _shit,_ ale się ubz­dryn­go­li­łam, plaża, chce mi się tań­czyć, łiiii!

– _Give me a drag of that._

Tim je widzi. Pró­bują nauczyć się radzić sobie z samymi sobą i z innymi, są jak odbez­pie­czona broń, palec z całej siły naci­ska­jący na spust. Uno­szą się na sza­ro­czar­nych falach asfaltu, poświata neonu mierzwi brzeg, a świa­tła karu­zeli znów padają na ciała kochan­ków. Ziarna pia­sku trą o ich kro­cza, jutro będą mieć zadra­pa­nia tam, gdzie pie­cze naj­bar­dziej, bli­zny wojenne, któ­rymi będzie można się pochwa­lić pod­czas _walk of shame_ i zakra­pia­nego śnia­da­nia, zanim znów przyj­dzie pora na opa­la­nie, spie­czoną skórę i piątą, szó­stą, siódmą powtórkę.

Póź­niej samo­lot zabie­rze ich z powro­tem.

Ale wrócą tu za rok.

Wła­śnie tak ludzie pod­cho­dzą do życia, myśli Tim, wra­ca­jąc ciemną boczną uliczką do samo­chodu. Naj­pierw prze­my­kamy się ostroż­nie, a potem pędzimy ku miło­ści, którą mamy nadzieję zna­leźć zaklętą w cza­sie. Ku miło­ści, o któ­rej tęsk­nie uda­jemy, że ist­nieje.

Sły­szymy ludzi poru­sza­ją­cych się po dru­giej stro­nie zamknię­tych drzwi. Sły­szymy tych, któ­rych kochamy. Zmie­rzają w naszą stronę, a my nie chcemy prze­stać marzyć. O miło­ści, o wol­no­ści i o zmar­twych­wsta­niu.

Maga­luf.

Tu wszystko się zaczyna.

Tu tyle się dzieje, tu wszystko może się zda­rzyć.

Maga­luf.

Wszystko nie mogło się tu skoń­czyć.

Będziesz mogła spoj­rzeć wstecz na swoje życie, Emme.

Tim widzi, jak czer­wony neon baru Benny Hill roz­świe­tla nocne niebo i zamie­nia się w nie­wy­raźny kształt, docho­dzi do wnio­sku, że chyba ni­gdy nie widział niczego pięk­niej­szego. Że tam, gdzie więk­szość dostrzega brzy­dotę, jest piękno.

Któ­rym wszy­scy kie­dyś byli­śmy.

Neon na tle nieba.

Nie doro­sła i nie dziecko. Świat gotowy na to, by powstać.

No to zaczy­namy.

Mam to gdzieś.

_U watch me dad_

_Wha­te­ver._

_me do da jump_

Lukre­cjowe shoty?

Nie lubię lukre­cji. Prze­cież dobrze wie­cie.

Wiem, Emme. Wiem.

Czy kto­kol­wiek lubi lukre­cję? Tak naprawdę? Kwa­śne żelki, pie­przone kwa­śne żelki, _ple­ase._

Tato.*

Tim poje­chał w góry. Zapar­ko­wał na pogrą­żo­nym w noc­nej ciem­no­ści punk­cie wido­ko­wym i spo­gląda w dół na świa­tła Maga­luf. Stąd wydaje się, że neon Benny’ego Hilla lśni ciem­niej­szą czer­wie­nią, a świa­tła z Tivoli Nightc­lub wciąż są roze­dr­gane.

Jego bar­dzo wytrzy­mała kari­mata została w bagaż­niku, więc usiadł na skale. Czuje twardy kamień pod kością ogo­nową, podoba mu się to uczu­cie, dys­kom­fort nie daje mu zasnąć, pozwala myślom błą­dzić.

Kie­dyś wyda­wało mu się, że chci­wość ma swoje gra­nice, nawet na Majorce, nawet w Pal­mie. Ale się mylił. Czte­rech pro­fe­so­rów ze Szpi­tala Uni­wer­sy­tec­kiego Son Espa­ses zało­żyło fun­da­cję na rzecz badań nad nowo­two­rami. Umie­ra­jący ludzie pła­cili fun­da­cji dwa­dzie­ścia pięć tysięcy euro w zamian za lecze­nie rewo­lu­cyjną, eks­pe­ry­men­talną metodą, która miała ura­to­wać im życie. Pacjenci zasta­wiali swoje domy, cho­dzili po proś­bie do przy­ja­ciół i krew­nych, by opła­cić kura­cję. Metoda była wymy­ślona, tabletki zro­bione z cukru, a fun­da­cja oka­zała się maszynką do robie­nia pie­nię­dzy dla tej czwórki.

Samo­chody, jachty, domy, dziwki.

Mar­twi pacjenci.

Kiedy dzien­nik „Dia­rio de Mal­lorca” odkrył oszu­stwo, miesz­kańcy wyspy uda­wali obu­rze­nie. Nie­któ­rzy pew­nie rze­czy­wi­ście je czuli. Nikt nie lubi, kiedy wypo­mina mu się sła­bość. A słabi jeste­śmy, kiedy zbli­żamy się do śmierci.

Za to klienci Las Cru­ces, lokal­nego baru Tima, nie byli zszo­ko­wani. Wzru­szali ramio­nami i stwier­dzali, że rak nie może uspra­wie­dli­wiać głu­poty.

Pro­fe­so­ro­wie pró­bo­wali też sprze­da­wać fał­szywe leki na alzhe­imera, miały zatrzy­my­wać postę­pu­jące zabu­rze­nia pamięci i odtwa­rzać to, co ule­gło zapo­mnie­niu, wyma­rzona kura­cja dzia­ła­jąca wstecz.

Tim przy­gląda się czer­wo­nemu neo­nowi.

lliH ynneB.

Sie­dzi na skale przez dłuż­szy czas. Świa­tła Maga­luf ni­gdy nie gasną, tylko roz­pły­wają się o świ­cie, tak samo jak Emme.

W dro­dze do Palmy Tim włą­cza radio w samo­cho­dzie. Z gło­śni­ków leci _Maria_ zespołu Blon­die.

Głos Deb­bie Harry śpiewa o pew­nej sie­bie, nie­po­kor­nej dziew­czy­nie, deli­kat­nej jak jedwab, jak powie­trze, i tym samym przy­wo­łuje wspo­mnie­nia, jak to wszystko się zaczęło.

Emme sie­działa przy stole w kuchni, poka­zy­wała mu stronę inter­ne­tową prze­woź­nika, czy­tała na głos, jakby cyto­wała Ril­kego, z początku poważ­nie, a potem iro­nicz­nie, niczym frag­menty tego, co napi­sał o sztuce i doświad­cze­niach mło­dych ludzi, ich suro­wych war­to­ściach.

– Majorka to jedna z naszych uko­cha­nych desty­na­cji. Są tu bary tapas, gdzie panuje przy­jemna atmos­fera. Falu­jące pola maków, zie­lone gaje oliwne, morze, góry i wspa­niałe plaże. A do tego tak upra­gnione śród­ziem­no­mor­skie cie­pło od początku kwiet­nia do połowy paź­dzier­nika. – Pod­nio­sła wzrok. – Na Majorce jest wszystko – czy­tała dalej. – Od plaż przy­ja­znych rodzi­nom po uro­cze mia­steczka, są tu pełne życia kąpie­li­ska, ośrodki spa, hotele spor­towe i duże mia­sto, Palma. Hotele w naj­lep­szej loka­li­za­cji dla par, rodzin z dziećmi, zna­jo­mych i całej dal­szej rodziny.

– Wystar­czy – prze­rwał. – Wiem, do czego zmie­rzasz. Nie jestem głupi.

– Posłu­chaj tego, tato: „Wiele czyn­ni­ków składa się na wyjąt­ko­wość Majorki. Na przy­kład czter­na­sto­ki­lo­me­trowa plaża w Alcúdii czy stary tram­waj kur­su­jący mię­dzy Sól­ler a por­tem. Albo win­nice i kręte drogi wokół takich miej­sco­wo­ści jak Deià i Val­l­de­mossa. Nie wspo­mi­na­jąc już o Pal­mie i jej sece­syj­nych budyn­kach, buti­kach zna­nych pro­jek­tan­tów i monu­men­tal­nej kate­drze”.

Tim czeka, aż jej jasny głos wybrzmi, koja­rzy mu się z wie­lo­krot­nie praną pościelą, mięk­ko­ścią, którą mogą stwo­rzyć tylko czas, tro­ska i sny.

Mocno trzyma kie­row­nicę, muzyka huczy we wnę­trzu samo­chodu, musi zacho­wać czuj­ność, nie może teraz zasnąć.

W oddali widzi kate­drę, La Seu, za nią jasne słońce, ma ochotę odchy­lić zasłonę prze­ciw­sło­neczną, ale odpusz­cza. Ostre świa­tło i pio­senka odga­niają sen.

Deb­bie Harry śpiewa „Ave Maria” i coś o świa­tłach świec.

Jest szczyt sezonu. Wyspa budzi się do kolej­nego dnia, prze­ciąga się, ziewa, mierzwi włosy.

Naj­pierw poja­wili się Tala­joci, potem Rzy­mia­nie, Bizan­tyj­czycy, póź­niej Mau­ro­wie i wresz­cie Ara­go­no­wie, któ­rzy posta­wili kate­drę w miej­sce meczetu. Faszy­ści, tury­ści. San­gria, hotele o bie­lo­nych ścia­nach, góry, które płyn­nie prze­cho­dzą w urwi­ska, a te pro­wa­dzą w dół pro­sto do wody codzien­nie falu­ją­cej nowymi odcie­niami błę­kitu. Plaże z pia­skiem drob­nym jak pył. Jaski­nie, gdzie nie miesz­kają cyklopi, syreny kuszące oliwą z oli­wek i winem. Kąpie­lówki, nasma­ro­wane pedały, ide­alny roz­mach, bac­khand.

Dwa­dzie­ścia sześć milio­nów tury­stów w zeszłym roku, o trzy miliony wię­cej niż rok wcze­śniej. Dwie­ście tysięcy star­tów i lądo­wań na lot­ni­sku Son Sant Joan.

Przy­by­wają hor­dami, bar­ba­rzyń­ska inwa­zja na kraj bar­ba­rzyń­ców, kie­rują nimi tęsk­nota i strach, Tim ich rozu­mie. Nie ma tu ter­ro­ry­stów, bomb, nie ma Afgań­czy­ków z czar­nymi kozimi bro­dami. Tu jest słońce, alko­hol. Wła­ści­wie nie trzeba niczego zwie­dzać. Można po pro­stu poło­żyć się na leżaku za dzie­sięć euro za dzień pod para­so­lem za pięć i pozwo­lić, by praca minio­nej zimy i wio­sny ode­szła w nie­pa­mięć.

To wyspa zapo­mnie­nia, możesz tu prze­paść w pięk­nie kra­jo­brazu, znik­nąć w ukry­tych gór­skich doli­nach, a za każ­dym razem, kiedy unie­siesz wzrok, niebo będzie nie­bie­skie, nic nie będzie dzie­lić cię od Stwórcy, spoj­rzysz mu w oczy, a on nie będzie mil­czeć, tylko szep­nie: wszystko dobrze, masz dobre życie, doko­nu­jesz słusz­nych wybo­rów.

Emme czy­tała dalej. Jej głos był teraz pełen iro­nii, bawełna zamie­niła się w ostrą tarkę.

– Warto też pamię­tać, że na Majorce wszystko jest zor­ga­ni­zo­wane dla wygody. Zadbane plaże, nad­mor­skie pro­me­nady, dogodne połą­cze­nia komu­ni­ka­cyjne, przed­się­bior­stwa wynaj­mu­jące rowery i sprzęt do nur­ko­wa­nia, szlaki tury­styczne i pola gol­fowe: wszystko w zasięgu ręki.

Tim jedzie wzdłuż morza, w stronę snu, przez mia­sto, mija opusz­czone budynki przy calle Martín Costa tuż za obwod­nicą przy Son Dameto. Okna zieją ciem­no­ścią i pustką, ale wciąż wycho­dzą na mia­sto, na wyspę i zatokę. Cie­kawe, co wła­ści­wie z nich widać oprócz wody, nieba i kamie­nia.

Na trzech tysią­cach sze­ściu­set czter­dzie­stu metrach kwa­dra­to­wych, które Tim dzieli z dwoma milio­nami ludzi, tego ranka więk­szość budzi się cał­kiem szczę­śliwa. Mają wpraw­dzie kaca, czują się zawie­dzeni, zmę­czeni, wci­skani w zie­mię przez oko­licz­no­ści i okru­cień­stwo, przez upły­wa­jący czas, ale wciąż żyją, bli­sko tego, co podobno jest trójcą szczę­ścia.

Słońce, morze, plaża.

Czy to Emme śpiewa o byciu milio­nerką i uno­sze­niu się w powie­trzu?

Nie zasy­piaj, Tim. Nie zasy­piaj.

Patrz, jak się kąpią, korzy­stają ze słońca, patrz na tych ludzi.

Nie osza­lej, tato, śpiewa dalej gło­sem Deb­bie Harry, nie postra­daj zmy­słów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: