Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Peleryna z piór - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Peleryna z piór - ebook

Opowieść pełna szalonego humoru i magii, zaczerpniętej z irlandzkiego folkloru.

Co sto lat w irlandzkim miasteczku Knowmealldown odbywa się Wielki Festiwal, w czasie którego do świętujących ludzi dołączają wróżki, zwane Dobrym Ludem. To huczne, niesamowite, pełne magii święto. A przynajmniej powinno takie być.

Jednak rok, w którym przy organizacji Festiwalu pomaga Brian Nolan, okazuje się pechowy. Gorzej – to katastrofa, która rozpoczyna się, gdy chłopiec przez przypadek rozgniewuje króla i królową wróżek, co doprowadza do przemienienia jego rodziców w czaple.

Aby zdjąć z nich zaklęcie i uratować miasteczko, Brian musi pomóc władcom Dobrego Ludu odzyskać zaginioną córkę, podejmując się czterech wyzwań. A jednocześnie zorganizować najlepszy Festiwal w historii.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-7059-2
Rozmiar pliku: 3,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Idź po krowę

Powiedziałem im, że pójdę po tę głupią krowę.

Siedzieliśmy wokół stołu w salonie domu Bellamore’ów, znajdującego się za ich sklepem, otoczeni wielkimi górami festiwalowego chleba, który Sheila i Bob piekli przez cały tydzień. Festiwalowy chleb był czarny jak sadza, smakował jak popiół i miał skórkę tak twardą, że można było sobie na niej połamać zęby. Gdy zaglądałem do kuchni przez drzwi, widziałem, że cała podłoga jest zastawiona brudnymi otwartymi workami i dużymi tubkami. Worki były pełne ciemnych okruszków, których część pachniała jak torf, część – jak pył węglowy, a część – jakby była nie z tego świata. W tubkach kryły się melasa albo olej silnikowy. Takich składników używała Sheila.

– Świetnie, Brianie – odparł Bob, mąż Sheili.

Bob zawsze reagował z entuzjazmem, gdy inni proponowali, że coś zrobią.

– Może weźmiesz ze sobą Dereka i Helen? – dodała mama, która zawsze miała w zanadrzu jakąś sugestię ułatwiającą życie wszystkim innym. – Możecie stworzyć Młodzieżowy Podkomitet ds. Przyprowadzenia Krowy. Zrobię wam naklejki.

– O tak, świetny pomysł! – rzuciła Helen Kelly, siostrzenica Boba i Sheili.

Helen była wiecznie spięta i czujna, bacznie obserwowała wszystko i wszystkich. Miała na sobie bryczesy, buty z cholewkami i kurtkę jeździecką. Ciągle chodziła na coś związanego z końmi albo z czegoś takiego wracała. Czasami odnosiłem wrażenie, że poświęca swój cenny czas i odrywa się od ważnych zajęć związanych z końmi, by się upewnić, że niewydarzeni prostacy wokół niej jeszcze wszystkiego nie popsuli. Zadarła nos, po czym spojrzała na Dereka i na mnie jak na dwa leniwe kucyki, które trzeba wyprowadzić na spacer.

– Dopilnuję, żeby wszystko odbyło się jak należy i tym razem się udało! – zadeklarowała.

Otworzyłem usta, by zaprotestować – wcześniej też się wszystko udawało (zazwyczaj) – ale przerwało mi głośne beknięcie.

– Wolałbym odpiłować sobie nogę i zjeść ją na kolację – oświadczył Derek Bellamore. – Praszam.

Rozwalił się na krześle niczym chuda smuga podłości w zielonym, o rozmiar za dużym dresie. Ręce trzymał w kieszeniach, garbił się, a pod nosem nucił jakiś rapowy kawałek, jakby to było zaklęcie. Sheila i Bob zmusili go do współorganizowania Festiwalu w ramach „prac społecznych” za kradzież roweru. Ukradł mój ukochany backahatchi 3000 i albo jeździł nim jak demon, albo przejechał po nim walcem, bo gdy już go odzyskałem, rower do niczego się nie nadawał.

– Świetnie! W takim razie we troje pójdziecie po krowę i spotkamy się na skwerze za pół godziny – powiedział tata. – Tylko uważajcie na Mulkytine’a!

Ech, tata. Ten to ma talent do mówienia nieodpowiednich rzeczy w nieodpowiednich chwilach. Sheila aż pisnęła i zacisnęła wargi z wyraźną dezaprobatą. Bob zbladł i przez mniej więcej dziesięć sekund kręcił głową na boki, zanim wrócił mu głos.

– Och, nie, Geraldzie – mruknął niemal szeptem. – Nie wymawiaj jego imienia w przeddzień Festiwalu! Jeśli cię usłyszy, przybędzie i cię znajdzie! Nigdy nie wzywaj go po imieniu!

– Przepraszam. – Tata nieco się stropił, jak dzieje się zwykle wtedy, kiedy opowie się naprawdę słaby dowcip. – Zapomnijcie, że cokolwiek mówiłem.

Wyglądam trochę jak mniejsza wersja taty, tyle że włosy ścinam na krótko i noszę luźne workowate ubrania: spodnie bojówki, o kilka rozmiarów za duże podkoszulki i ciasno zasznurowane glany. Podobno często marszczę brwi i powinienem częściej się uśmiechać. Sami spróbujcie się jednak częściej uśmiechać, gdy wszyscy wiecznie kręcą na was nosem, jakbyście się od tygodni nie myli, chociaż prysznic bierzecie codziennie. Spróbujcie mieszkać tu, gdzie my.

– Nie będziemy dłużej o tym rozmawiać – zadecydowała Sheila. – Chcecie zjeść trochę chleba przed wyjściem?

Nie byłem pewien, czy ma na myśli swój festiwalowy chleb, czy może zwyczajne pieczywo. Na wszelki wypadek wszyscy odmówiliśmy.

Mama, tata, Sheila i Bob tworzyli razem rozsądny dorosły Komitet Organizacyjny Festiwalu Knockmealldown, podczas gdy my – nieszczęśni mali dwunastolatkowie – zostaliśmy Młodzieżowym Podkomitetem ds. (Przyprowadzenia) Krowy.

Rodzice Helen mieli za dużo rozumu, by się w to angażować. W okresie festiwalowym zazwyczaj wyjeżdżali na jakąś zagraniczną wycieczkę. W tym roku Helen postanowiła zostać z ciocią, wujkiem i kuzynem, żeby pomóc. Był to jej pierwszy Festiwal. Bardzo się na niego cieszyła. Próbowałem ją ostrzec, ale mnie nie słuchała. A teraz wcisnęli mi ją i Dereka przy pierwszym poważnym zadaniu. Łapaniu krowy.

Letni Festiwal Knockmealldown miał się zacząć nazajutrz, a nie mogło się to stać bez krowy. Przez cały weekend krowa miała wędrować po wsi, żeby ludzie mogli się zakładać, gdzie zrobi placek. Była to najpopularniejsza atrakcja Festiwalu. W sumie… była to jedyna choć trochę popularna atrakcja. Dlatego musieliśmy zdobyć krowę.

Normalnie nie miałbym nic przeciwko temu. Łapanie krowy było prawdopodobnie jednym z najmniej okropnych festiwalowych zadań, nawet jeśli musiałem przejść przez Osiedle Widmowych Świń, by to zrobić. Bardziej przeszkadzało mi to, że Derek i Helen pójdą ze mną.

Pierwszą przeszkodą na naszej drodze okazało się znalezienie wyjścia z domu Bellamore’ów. Festiwalowy chleb Sheili i Boba leżał pod ścianami w stosach wysokich po uszy, a pomiędzy nimi znajdowało się tylko wąskie przejście, przez które musieliśmy przeciskać się bokiem. Bochenki piętrzyły się w każdym kącie i walały po podłodze niczym kule armatnie w zbrojowni. Widziałem je w korytarzu i na stopniach schodów prowadzących na górę, w salonie, a także na stole i na blatach w kuchni. Były ich setki, pachniały ciepłą melasą, torfem i pyłem węglowym. Usłyszałem pikanie minutnika w piekarniku, gdy upiekła się kolejna partia.

Sheila co roku z uporem przygotowywała ogromne ilości tego czegoś, by sprzedawać je na festiwalowym jarmarku. Był to jedyny dostępny tam towar. Tyle że żaden bochenek nigdy się nie sprzedał. Na miejscowym wysypisku śmieci wyrosła natomiast ciemna i ponura góra chleba. Mama i tata próbowali taktownie przekonywać Sheilę, że to marnotrawstwo, ale ich ignorowała.

– Na Festiwalu od zawsze był chleb – mówiła. – Jeśli na jarmarku w niedzielny poranek nie będzie mojego chleba, niektórzy się obrażą i zrobi się z tego kłopot, możecie mi wierzyć.

Bob zgadzał się z żoną, i tyle. Chleb musiał być.2. O kim mówimy, gdy mówimy o Dobrym Ludzie

Na wszystko, co wstrętne i zgniłe, co my zrobimy z taką ilością chleba? – wymamrotał Derek. Wbił łokieć w stos bochenków i jęknął z bólu. – Co roku to samo. W domu tygodniami śmierdzi jak w garażu. Jeśli coś na ciebie spadnie, złamie ci nogę. Przecież tego nawet nie da się jeść.

– To tradycja! – zaoponowała Helen. – Czy to nie jest chleb na Śniadanie Wróżek?

– Kurczaki pieczone! – ryknął Derek, aż cała nasza trójka nagle przystanęła. Zrobił to głośno, nawet jak na niego. – Jesteś taka nieogarnięta czy może mózg masz tylko po to, żeby ci z niego wyrastały włosy? Nigdy ich tak nie nazywaj!

– Kogo jak nazwałam? – zapytała Helen. – Wróżki? Ups! – Zakryła usta dłonią.

– Och, ty cymbale! – Derek uniósł ręce nad głowę i odtańczył krótki taniec frustracji. – Nie tutaj! Nie możesz robić tego tutaj! Ukradną nam zęby albo zamienią dłonie i stopy miejscami! Mów na nich Mały Lud! Dobry Lud! Szlachta! Inni! Możesz na nich nawet wołać Rover i Fido, jeśli bardzo chcesz! Ale nie nazywaj ich tym słowem na „w”!

– Przepraszam! Całkiem zapomniałam! Po prostu nie rozumiem, dlaczego miałoby im przeszkadzać, że ludzie używają tej nazwy.

– Jutro ich zapytasz, o ile się pojawią. Jednak zanim to zrobisz, zaczekaj, aż złapię samolot do Ameryki. Nie lubią tego i już!

– Derek ma rację, Helen – zawołał Bob z salonu. – Ten jeden raz!

– Tak, proszę, nie używaj tego słowa – dodała Sheila. – Zwłaszcza jutro…

Wiedziałem, że mama i tata robią, co mogą, żeby nie przewrócić oczami na tę magiczną cenzurę.

– Ach tak, jutro! – zawołała Helen, po czym klasnęła w dłonie z przeklętym zachwytem kogoś, kto jeszcze nigdy nie brał udziału w Letnim Festiwalu Knockmealldown. – Naprawdę myślicie, że się zjawią?

Ukryłem twarz w dłoniach. Knockmealldown było jak gęsta grudkowata zupa ugotowana z legend i opowieści. Zwykła pogawędka przypominała tu błądzenie po labiryncie pełnym mitycznych stworzeń ukrytych za każdym rogiem. Z tego, co mówili ludzie, wynikało, że gdziekolwiek się obrócisz w Knockmealldown, wpadniesz na jakąś magiczną istotę, a wtedy ta się wkurzy i rzuci na ciebie klątwę, zje cię albo zamieni w główkę kapusty. Był na przykład Mulkytine, odyniec z Lisashee, który uciekł z Zaświatów, by tysiąc lat temu szaleć po siedmiu hrabstwach. Podobno ten sam szalony magiczny odyniec zjawił się przed dziesięciu laty i rozniósł w pył miejscowe zakłady mięsne, uwolnił wszystkie świnie i wywołał świńskie zamieszki w miasteczku. Obecnie jednak wszyscy ekscytowali się legendą wielkiego Festiwalu. Co sto lat wróż… Dobry Lud przybywał z Zaświatów, by wziąć udział w Letnim Festiwalu Knockmealldown, weekendzie pełnym magii i zabawy! Policzono, że upłynęło sto lat od ostatniej wizyty, i wszyscy wierzyli, że Dobry Lud już wkłada odświętne szaty i zmierza ku Knockmealldown. Owszem, Dobry Lud miał się tutaj zjawić. Nazajutrz.

Letni Festiwal Knockmealldown. Najgorszy festiwal w kraju, jeśli nie na świecie albo we wszechświecie. Jedyny na liście letnich festiwali na stronie ministerstwa turystyki opatrzony wielkim czerwonym komentarzem: „UNIKAĆ”.

Mama i tata pomagali go organizować, odkąd przeprowadziliśmy się tutaj trzy lata temu. Oni tak już mają: angażują się w życie lokalnej społeczności, pomagają, dają coś od siebie. To oznaczało, że ja muszę robić to samo, czy tego chcę, czy nie. Po swoim pierwszym Festiwalu wolałbym zgłosić się do szukania niewybuchów, niż to powtórzyć. Nie było żadnej magii, żadnych cudów i zdecydowanie żadnych wró… żadnego Dobrego Ludu. Pogoda była okropna, muzyka – straszna, jedzenia nie dało się przełknąć, a gry i zabawy okazały się katastrofalne. Jedyne, co się zawsze udawało, to bałagan, który robiła krowa.

– Potrzebny nam jakiś patyk – oświadczył nagle Derek, gdy wychodziliśmy z domu Bellamore’ów przez ich mały sklep.

Zatrzymał się i zmierzył nas gniewnym spojrzeniem, jakby szukał idioty, który zapomniał patyka. Padło na mnie. Westchnąłem. No to się zaczęło.

– A po co nam patyk? – zapytałem.

– I sznur – wtrąciła Helen.

– Nie! Co? Nie! – zaprotestowałem. – Po co nam sznur?

Helen i Derek, którzy nigdy się ze sobą nie zgadzali, nagle spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

– Idziemy po krowę, Brian – oświadczyła Helen.

Helen uwielbiała tłumaczyć rzeczy oczywiste ludziom, którzy na pozór ich nie rozumieli. Robiła to powoli, cierpliwie i uprzejmie, a mnie od tego aż oczy wychodziły z orbit.

– Krowę, Brian, krowę! – warknął Derek. On natomiast wiecznie wpadał w szał, gdy okazywało się, że inni ludzie są głupi, a okazywało się tak bezustannie. – No wiesz, to wielkie czworonogie coś z ogonem, co zawsze żre trawę. To jest krowa, Brian! Jak chcesz złapać to cholerstwo, jeśli nie wiesz, jak wygląda?

– Wiem, jak wygląda krowa – odparłem.

Złapałem krowę w zeszłym roku i rok wcześniej całkiem sam, bez niczyjej pomocy ani wsparcia tępego chuligana i końskiej księżniczki, którym wydawało się, że wszystko wiedzą lepiej.

– On wie, jak wygląda krowa – wyjaśniła cierpliwie Helen. – Nie wie tylko, że aby ją złapać, potrzebny jest sznur, z którego można zrobić prymitywne wodze. Dobrze, że tu jestem. Moje doświadczenie z końmi okazuje się bezcenne. Nie potrzebujemy patyka, Derek. Nie zgadzam się na okrucieństwo wobec zwierząt.

– Weźcie się z tym waszym sznurem i wodzami – mruknął Derek. – Wystarczy porządnie walnąć w zadek patykiem, żeby krowa od razu zrozumiała, kto tu rządzi. I co ty w ogóle gadasz, jakie okrucieństwo wobec zwierząt? Przecież niedawno sama polowałaś na lisy dla sportu!

– Po pierwsze, bydło lepiej reaguje na łagodną perswazję niż na przemoc i brutalność. Po drugie, polujemy tylko po sztucznym tropie – za włókiem – więc żadnemu lisowi nigdy nie stała się krzywda, chociaż nieraz ucierpiał sam włók. Po trzecie…

– Po trzecie – nie potrzebujemy sznura, po czwarte – nie potrzebujemy patyka, a po piąte i najważniejsze – chodźcie, jeśli chcecie ze mną iść! – W końcu straciłem cierpliwość, odwróciłem się na pięcie i wymaszerowałem przez drzwi sklepu Boba i Sheili.

Miałem nadzieję, że nie pójdą za mną, ale wiedziałem, że ta nadzieja jest płonna. Zdawałem sobie też sprawę, że przez całą drogę tam i z powrotem nie będą się kłócić tylko wtedy, kiedy będą się namawiać na mnie.3. Knockmealldown

Przeszliśmy przez główną ulicę dziarskim krokiem, czyli takim, który rzadko widywano w tych okolicach. Najpierw jednak zerwaliśmy z ubrań naklejki Młodzieżowego Podkomitetu ds. (Przyprowadzenia) Krowy i wyrzuciliśmy je do kosza. No cóż, Derek zerwał swoją i cisnął na ziemię, ale Helen kazała mu ją podnieść i wyrzucić do kosza.

Knockmealldown nie wygląda tak źle, gdy ogląda się je sprzed sklepu Bellamore’ów, usytuowanego prawie na samym szczycie wzgórza. Droga wije się i zakręca niczym strumień w dolinie, wzdłuż niej stoją domki, stare i krzywe, niektóre pochylają się do przodu, inne do tyłu, mają wysunięte dachy i pomalowane okiennice. Drewniane drzwi zamyka się na metalowe skoble, a wszystkie kamienne ściany są pomalowane albo pobielone. Z kominów unosi się dym pachnący drewnem i torfem, a w skrzynkach na parapetach rosną kwiaty i warzywa.

Gdy zobaczyłem to po raz pierwszy trzy lata temu, urzekła mnie magia tego miejsca. Jechałem wtedy tą krętą, bajkową ulicą, a osiedle i błotnistą sadzawkę zakrywała gęsta mgła, nad którą – niczym szpic magicznych odległych Zaświatów – wznosił się czubek Wieży Długiej Lisy. Byłem zachwycony.

Znałem wszystkie opowieści: o wielkich festiwalach, o białej krowie i czarnym odyńcu Mulkytinie. Nawet klątwa podobno rzucona na miasto przez Lud po tym, jak dwadzieścia lat temu na tej ziemi wzniesiono zakłady mięsne, oraz szalona rejterada świń, które zniszczyły je dziesięć lat później, brzmiały dla mnie fascynująco. Cokolwiek by mówić, miejsce wydawało się ciekawe.

Czasami – gdy wychodzi słońce, krople deszczu migoczą na dachach, a para wodna unosi się nad drogą niczym mgła i wszędzie panuje cisza, jakby wszyscy wstrzymali oddech w oczekiwaniu na to, aż ta chwila przyniesie coś osobliwego i wspaniałego – przypominam sobie to uczucie i zastanawiam się, jak mogłem dać się tak oszukać.

Z bliska i po trzech latach, odkąd po raz pierwszy zobaczyłem to miasto, domy przy Main Street wyglądały nędznie i krzywo. Wszystkie były równie zmęczone i przygnębione jak ja, wspierały się na sobie niczym ranni żołnierze po wyjątkowo bezsensownej bitwie. Ich okna przypominały brudne oczy przysłonięte opadającymi powiekami – takie oczy, jakie widuje się czasami na przerażających rysunkach przedstawiających smutnych klaunów.

W okolicy nie było miejsc pracy, odkąd świnie zniszczyły zakłady mięsne, a potem staranowały miasteczko, powodując straty oszacowane na tysiące euro, zanim zniknęły w błotnej sadzawce. Od tamtej pory było coraz gorzej. Młodzi wyjeżdżali, gdy tylko urośli na tyle, by złapać stopa do najbliższego przystanku autobusowego. Ci, którzy zostali, nie mieli nic do roboty, mogli jedynie całymi dniami przesiadywać w domu z poczuciem udręki i zagubienia.

W Knockmealldown są dwa puby – U Mulligana i U Traceya – które sąsiadują ze sobą. Wojują ze sobą od niedzielnego wieczoru zagadek w 1987 roku, kiedy to poróżniły się o odpowiedź na pewne pytanie. Gdy przechodziliśmy obok, Tom Tracey i Tricia Mulligan stali w drzwiach, ignorując się nawzajem. Byli starsi od nas i zachowywali się tak, jakby całe miasto należało do nich, co – jeśli się nad tym zastanowić – wcale nie powinno być powodem do dumy.

– Proszę, proszę, Komitet Festiwalowy – powiedziała Tricia. – Boże, tylko nie ten cholerny Festiwal. W tym roku też narobicie potwornego bałaganu?

– O Boże, co się nie uda tym razem? – jęknął Tom. – Utopicie kolejny zespół w bagnie? Znów zaginie trzydzieścioro rowerzystów biorących udział w wyścigu? Wszyscy powinniście siedzieć w pace!

– Ludzie sądzą, że Festiwal nie może stać się jeszcze gorszy – dodała Tricia. – Ale wam na pewno uda się znów coś popsuć!

– Och, ale to będzie wielka impreza! – wtrącił Tom. – Taka, jaka trafia się raz na sto lat! Mali Ludzie już pędzą!

Zacisnąłem zęby, próbując ich zignorować. Utopiony zespół i zamieszanie wokół wyścigu nie były moją winą. Tom i Tricia śmiali się głośno, dopóki nie zauważyli, że śmieją się razem – wtedy natychmiast ucichli i wrócili do pałania do siebie nienawiścią o sile miliona słońc.

Za pubami znajdował się Salon Fryzjersko-Kosmetyczny Uny. Wujkiem Uny był Mick Taffe, legendarny gracz w hurling, jedna z nielicznych sław wywodzących się z Knockmealldown. Una uczyła się zawodu w Dublinie i była naprawdę niezłą fryzjerką. Nie należało jednak mówić tego na głos, bo to mogło przyciągnąć pecha. Gdy robiło się naprawdę źle, czasami chodziłem do Uny. W jej salonie pachniało rozgrzanymi włosami, szamponem i kawą. Fotele były wygodne i mogłem czytać gazety o pięknych ludziach, którzy wiodą urocze życie. Klientki rozmawiały o wszystkim i o niczym; wszyscy poza Uną udawali, że mnie tam nie ma. Zamiatałem ścięte włosy i obsługiwałem kasę. Una częstowała mnie herbatą i ciastkami.

U stóp wzgórza rozpościerały się miejski skwer i jezioro Lisashee. Jezioro nazywaliśmy błotną sadzawką, ponieważ zanieczyszczenia z zakładów mięsnych zamieniły wodę w stojący, gęsty brązowy muł. Skwer skurczył się do wąskiego pasa więdnącej trawy, na którego końcu stała niska, zaniedbana chata mieszcząca Bibliotekę Publiczną Knockmealldown.

Kilka posępnych płytkich strumyków wiło się po powierzchni błota – oleiste krople koloru brudnej tęczy. Wszystkie spotykały się wokół małej wyspy pośrodku sadzawki, wyspy Lisashee. Była zarośnięta gęstym nieprzeniknionym lasem głogów, ponad którymi wznosił się wysoki, melancholijny zamek w odcieniu kości słoniowej, zamieszkany przez kruki. Wieża Długiej Lisy rozsypywała się powoli z umęczoną godnością, samotna, zaniedbana i zapomniana.

Dawniej na wyspę pływał prom, ale nikt już z niego nie korzystał, ponieważ promy i łodzie kiepsko sobie radzą w błocie i ponieważ muł cuchnął znacznie gorzej niż milion zapchanych klozetów wybuchających naraz na wszystkie strony. Na wyspie mieszkała jednak krowa i to właśnie tam musieliśmy ją złapać.

Droga, która biegnie przez Knockmealldown, nie prowadzi wprost do sadzawki. W ostatniej chwili skręca w lewo i biegnie prosto jak strzała przez mniej więcej półtora kilometra, jakby uciekała w popłochu. Miejscowi twierdzą, że na długo przed tym, zanim się tam przeprowadziłem, rósł tam przyjemny mały las pełen starych drzew, których korzenie zanurzały się głęboko w żyznej glebie. Ścieżka kluczyła pod rozłożystymi gałęziami, prowadząc wędrowców, turystów i spacerowiczów aż do skweru i sadzawki, która wtedy była jeszcze jeziorem.

Wszystkie drzewa jednak zniknęły, tylko dwie samotne smagane wiatrami betonowe kolumny stały po obu stronach paskudnej czerwonej dziury w ziemi. To, co kiedyś stanowiło największą zaletę Knockmealldown, stało się miejscem, w które nikt się nie zapuszczał, jeśli nie musiał. To tu wyrosło Osiedle Widmowych Świń. Znajdowało się teraz pomiędzy nami, sadzawką a krową.

– Hej, Brian! – Helen odwróciła się do mnie z szerokim uśmiechem. – Czy to nie tu mieszkasz?

Derek prychnął drwiąco. Wykrzywiłem twarz w grymasie.

– Nie jesteście jedynymi ludźmi, którzy wciąż tu mieszkają?

– No – potwierdziłem. – Jedynymi.

– Wyobrażam sobie te wszystkie puste domy, w których nikogo nie ma – mówiła dalej Helen. – To musi być straszne.

– Nie są puste – zaprotestowałem.

– No – mruknął Derek. – Pełno w nich szczurów.

– Nie tylko szczurów w nich pełno – zakomunikowałem im.

Staliśmy przed bramą, targani wątpliwościami. Mgła gęstniała wokół nas, obejmując osiedle szarą chmurą, aż wszystkie budynki zaczęły przypominać domy strachu.

Gdybyście mieli do wyboru mieszkanie na Osiedlu Widmowych Świń albo u podnóża zamku Drakuli tuż obok Azkabanu na zboczach Góry Przeznaczenia, radziłbym wam od razu zacząć zaopatrywać się w czosnek.

Drogi na osiedlu były tylko pasami twardej spękanej gliny. Tak jak chodniki. I ogródki. Oraz podłogi w większości budynków. Wszystko wokół było twardą spękaną gliną… Chyba że padało. Wtedy glina zamieniała się w gęste, lepkie błoto, którego nie dało się usunąć ani z butów, ani z ubrań, skóry i włosów. Una goliła mi włosy na długość dwóch milimetrów raz w miesiącu. Wyglądałem wtedy jak skinhead.

Derek pociągnął nosem z mieszanką zachwytu i odrazy. Nawet zahartowanych mieszkańców Knockmealldown przytłaczała atmosfera tego osiedla.

Fetor był rezultatem wieloletnich zanieczyszczeń, które wypływały z zakładów mięsnych i zadławiły na śmierć sadzawkę, wniknęły w ziemię, zabiły wszelkie żywe istoty, dusiły się, gniły i cuchnęły, dopóki nie wypleniły ostatniego atomu czystego powietrza. Gdy zakłady spłonęły, na ich zgliszczach wybudowano osiedle, ale fetor pozostał niczym złe wspomnienie, które nawiedza cię nocami i nie daje spać, każąc wpatrywać się w sufit jeszcze długo po tym, gdy wszyscy zapomnieli o samym wydarzeniu. To dlatego nikt nigdy nie kupił tu domu ani nie próbował tu zamieszkać, dopóki nie zjawiliśmy się my – ja i moi szalenie optymistyczni rodzice, którzy uznali, że za taką cenę możemy się przyzwyczaić do delikatnego fetorku. Tyle że cuchnęło tu jeszcze gorzej niż nad sadzawką, toksyczny gaz topił włoski w nosie, przywierał do wnętrza ust i zwijał się w gęstą chmurę w piersi. Dosłownie przyciskał cię do ziemi i sprawiał, że czułeś się złym człowiekiem.

Wsunąłem ręce do kieszeni i zwiesiłem ramiona. Helen zbladła i zdrętwiała, wyglądała jeszcze sztywniej i drobniej niż zazwyczaj, jakby próbowała zamienić się w porcelanową lalkę, która nie musi oddychać. Nikt nie chciał postawić kolejnego kroku.

Z biegiem lat osiedle zarosło całkowicie norweskim czarcim zielem, dziwną inwazyjną rośliną, która zaczęła kiełkować wkrótce po tym, jak się tu wprowadziliśmy, i szybko zdławiła wszystko inne swoimi żółtymi pnączami i szkarłatnymi kwiatami. Większość domów wyglądała teraz jak wielkie żółto-zielone bryły zagarnięte przez powódź chwastów. Mój dom, słodki dom był jedynym budynkiem niezarośniętym jeszcze trującymi pnączami, ale cały czas zerkaliśmy z niepokojem na kobierce czarciego ziela, które skradały się ku nam, wygłodniałe, od drugiej strony drogi. Plątanina złowrogich roślin zakryła wielką dziurę na środku ulicy, zamieniając ją w śmiertelną pułapkę na samochody, równie głęboką i szeroką jak dmuchany basen. Byłoby to szalenie niebezpieczne, gdyby jakiekolwiek samochody docierały na osiedle.

– Te świnie chyba poszalały – mruknął Derek. – Pewnie cieszą się na myśl o jutrze.

Nie lubiłem słuchać opowieści o świniach. Denerwowałem się przez nie.

– O, świnie! – zawołała Helen, jakby od jakiegoś czasu próbowała przypomnieć sobie czyjeś imię i właśnie jej się udało. – To tu były zakłady mięsne, prawda? Te, które rząd zbudował wbrew lokalnym mieszkańcom, a ci protestowali, ponieważ twierdzili, że to rozgniewa wró…

Rozejrzała się wokół z niepokojem.

– Myślicie, że Inni nadal się gniewają? – zapytała. – No wiecie, zakłady zanieczyściły jezioro i strasznie cuchnęły, a gdy je zamknięto, zjawił się deweloper i wybudował tu osiedle, a zaraz potem pojawiło się to okropne czarcie ziele.

– To nie była nasza wina! – podkreślił Derek z przejęciem. – Przyjechali ludzie z zewnątrz i wszystko zniszczyli! To dlatego Inni są na nas tacy wściekli! Wszyscy wiedzą, że rzucili klątwę na Knockmealldown przez to, co zrobili tamci! Nieszczęścia i cierpienie!

Zmierzył mnie gniewnym spojrzeniem, jakbym osobiście przyprowadził tu buldożer. Zrobiłem kwaśną minę i zerknąłem nerwowo pomiędzy kamienne kolumny i gęstniejącą za nimi mgłę.

– Posłuchajcie – mruknąłem. – Nic nie wiem o Innych. Ale czasami w środku nocy słychać tu setki racic biegających po drodze i ryjących w czarcim zielu, a gdy rankiem wstaję, ziele, które już podchodziło pod dom, jest wyrwane. Moim zdaniem widmowe świnie to jedyne, co ratuje nas przez tym chwastem.

Helen i Derek zaczęli się na mnie gapić. No jasne… zachowują się, jakby przed chwilą wcale nie przyznali, że wierzą w Małych Ludzi!

– To pewnie sam Mulkytine prowadzi je na wojnę z czarcim zielem! – oświadczyła Helen teatralnie. – Ooch, to naprawdę straszne miejsce.

– Nie wymawiaj jego imienia, bo jeszcze cię usłyszy – wymamrotałem.

We mgle nietrudno było sobie wyobrazić, że ktoś się tam czai i podsłuchuje.

– To straszna dziura i tyle – warknął Derek. – Ale dokąd my w ogóle leziemy? Tu nie ma żadnych krów. Myślałem, że idziemy po krowę?

– On ma rację, wiesz, Brianie? – włączyła się Helen. – Nie widzę tu żadnych krów.

Westchnąłem.

– Tędy – powiedziałem i zanurkowaliśmy we mgłę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: