Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piekarnia czarodzieja - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
33,90

Piekarnia czarodzieja - ebook

 

Koreańska baśń, w której spełniają się niebezpieczne życzenia.

Diabelskie Ciastko Cynamonowe, Migdałowa Laseczka Wspomnień, a może Pokojowy Scone z Rodzynkami? W piekarni czarodzieja czekają na ciebie magiczne przysmaki, jednak uważaj, co wybierasz.

Całodobowa piekarnia, z której unosi się aromatyczny zapach cudownych wypieków, od wielu lat była jego jedynym schronieniem. Chociaż – jak sam przyznaje – nigdy nie lubił pieczywa.

Kiedy matka porzuciła go na stacji kolejowej, a wiele lat później jego macocha pani Bae i jej córka Muhee skutecznie wykluczyły go z życia rodzinnego, musiał radzić sobie sam.

Ponownie odrzucony i tym razem niesłusznie oskarżony o okropną zbrodnię chłopak musi uciekać, aby ocalić swoje życie. Schronienie znajduje u Piekarza, od którego codziennie kupował pieczywo. Musi tylko pomóc w prowadzeniu jego strony internetowej.

Jakie tajemnice skrywa Piekarz? Czy chłopak odnajdzie w końcu szczęście i stawi czoła swojej przeszłości?

Uwaga: książka porusza problem przemocy seksualnej wobec nieletnich – jej treść nie jest odpowiednia dla osób poniżej 16. roku życia.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66815-91-9
Rozmiar pliku: 5,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Zapachniało cukrem palonym na średnim ogniu.

Od razu wyostrzyły mi się zmysły. Poczułem elastyczność świeżo zagniecionego ciasta, usłyszałem, jak z kawałka żółtego masła topionego na patelni tworzy się piana, zobaczyłem falisty wzór utworzony przez miękko ubitą śmietankę przyozdabiającą filiżankę kawy. Ilekroć stałem przed piekarnią, wyczuwałem fermentowanie drożdży i subtelny zapach polewy figowej albo morelowej, którymi tego dnia posmarowano tartę.

Mam dość pieczywa.

W odległości około stu metrów od mojego osiedla, niedaleko przystanku autobusowego, znajdowała się piekarnia całodobowa. Zawsze mnie zastanawiało, czy są tacy, którzy o pierwszej lub drugiej w nocy mają zachcianki na coś w rodzaju rogalika nadziewanego zawiniętymi pokrojonymi cienko plastrami szynki czy też zwykłego bajgla pachnącego ziołami. Piekarnia była oświetlona dwadzieścia cztery godziny na dobę i w każdej chwili otwarta dla klientów.

Przez okno widziałem dziewczynę w moim wieku, może młodszą. W ciągu dnia obsługiwała kasę. Po wejściu do piekarni zza lady było widać kuchnię, gdzie mężczyzna około dwudziestki lub trzydziestki piekł coś pysznego. Wokół roztaczał się słodki zapach. W nocy dziewczyny nie było, a Piekarz krążył między kuchnią a kasą, obsługując klientów. (Nie żeby mieli wtedy duży ruch). Podobnie jak w przypadku większości małych piekarni w sąsiedztwie, które nie były franczyzami, Piekarz wyglądał na jej właściciela.

Jak na małą piekarnię robili wiele wypieków. Za każdym razem, gdy mijałem to miejsce, w powietrzu unosiły się drobinki mąki i łaskotały mnie w nos, a cząsteczki cukru topiły się na czubku mojego języka. Co dwa dni pod piekarnię podjeżdżał samochód dostawczy i rozładowywano mnóstwo paczek, jakby właściciel zamawiał zbyt dużo towaru.

Późne godziny pracy i absurdalnie duża produkcja w stosunku do wielkości zakładu to niejedyna osobliwość tego miejsca. Rzecz w tym, że Piekarz wyglądał na nieźle stukniętego. Ale to była moja osobista opinia, którą wyrobiłem sobie po kilku incydentach. Nie wiem, czy inni klienci piekarni zgodziliby się ze mną.

O ile Piekarz nie otwierał ust, wszyscy widzieli w nim obdarzonego pewną dozą tajemnicy, inteligentnego, skromnego rzemieślnika i fachowca. Nosił na głowie śmiesznie wyglądający papierowy kapelusz, spod którego wystawał kucyk. Twarz miał koloru drobno przesianej mąki. Skrupulatny, o zwinnych i zręcznych ruchach. Wykwalifikowany specjalista od wypieków, który zarabiał wystarczająco dużo wyłącznie dzięki dobrej opinii klientów i nie musiał przystępować do sieci franczyzy.

Do tamtej pory ja także myślałem o nim w ten sposób. Aż pewnego dnia wskazałem szczypcami ciastko. Przypominało bułkę z kruszonką, ale z pewnymi wątpliwymi modyfikacjami, więc zapytałem, co jest w środku.

Dziewczyna przy kasie zaczęła wyjaśniać:

– Owies, żyto i…

– Wątroba – przerwał jej głos. – Suszona wątroba.

Podniosłem głowę i zobaczyłem Piekarza stojącego w drzwiach kuchni, tuż za sztywniejącymi ramionami dziewczyny.

– Drobno zmielona wątroba noworodka. Trzy części wątroby zmieszane z siedmioma częściami mąki.

Szczypce wysunęły mi się z dłoni. _Brzęk_ – metal uderzył o podłogę. Naprawdę nie wierzyłem, że mógł włożyć do bułki suszoną czy surową wątrobę. A nawet gdyby zawierała wątrobę, musiałaby ona pochodzić od świni, a nie od nowo narodzonego dziecka (pomijając w ogóle nieprzyjemny smak). Ale po co żartował ze składników? To tylko kwestia czasu, zanim rozeszłaby się plotka, że Piekarz jest stuknięty. Wspólnota mieszkańców z pobliskich bloków mogłaby doprowadzić do zamknięcia piekarni z obawy o wartość nieruchomości.

Dziewczyna z kasy wierzchem dłoni klepnęła Piekarza w brzuch i fuknęła, żeby przestał się wygłupiać.

Oczywiście stroił sobie żarty. Kiedy westchnąłem i schyliłem się, żeby podnieść szczypce, zwróciłem uwagę na waflowe ciasteczka na półce obok. Dostrzegł, na co patrzę.

– Kupa burzyka szarego – powiedział. – Bardzo cienko rozsmarowana pomiędzy dwoma waflami. Polana syropem z marynowanych kruczych gałek ocznych. Zachowują delikatną równowagę między słodkim, gorzkim i kwaśnym smakiem, jak kawa z Etiopii…

– Chcesz wypędzić wszystkich klientów? – Dziewczyna dźgnęła go w bok.

Dlaczego dokuczał mi tak drętwymi dowcipami? Z ciekawości, jak daleko zajdzie, wskazałem na coś, co wyglądało jak żelki.

– Trzy paczki kocich języków. Perskich, syjamskich, abisyńskich.

Głośno odłożyłem szczypce na blat. Dziewczyna wzięła je i schowała się z tyłu, aby je umyć, a Piekarz poprawił czapkę i znowu się zaśmiał.

– Nie żartuję. Mówiłem prawdę, myślałem, że dzieciak taki jak ty zrozumie.

Kogo nazywasz dzieciakiem?

Rozejrzałem się po piekarni. Różowo-żółta tapeta w kratkę dodawała wnętrzu przytulności. Jeden z tych okropnie zaprojektowanych kalendarzy rozdawanych co roku za darmo w bankach lub kościołach krzywo wisiał na ścianie. Witryna, w której w prostych rzędach i kolumnach poukładano ciastka, lśniła taką czystością, że nie było widać śladu palców, a w świetle górnych lamp rączka witryny połyskiwała złotem. Ale ogólnie rzecz biorąc, nie było tam nic szczególnego, a samo miejsce wyglądało na zaniedbane. Niemniej jednak w ścianie ani nie dostrzegłem żadnych pęknięć, ani żadna nieokreślona ciecz nie spływała strużkami po jej szczelinach, wywołując smród czy psując atmosferę w pomieszczeniu. Warunki sanitarne nie były złe. Po prostu umiarkowanie zadbana skromna piekarnia z sąsiedztwa. Piekarz też wyglądał normalnie. Bez względu na to, jak mocno wytężałem wzrok, i pomimo tego, co powiedział, nie było w nim nic przerażającego.

Jąkając się, zapytałem go, czy jest coś, co mógłby polecić do jedzenia normalnej osobie. Chwyciłem torbę zwykłych bułek, bez dodatkowej kiełbasy, sera lub czegokolwiek innego, i położyłem na blacie. Na pewno nie było w nich nic oprócz podstawowych składników takich jak mąka, jajka i mleko. Próbowałem zachowywać się swobodnie, ale słuchanie tych absurdów na temat zawartości wcale nie było takie proste. Gdy Piekarz mijał dziewczynę w drodze do kuchni, odpowiedział niepytany:

– Zamiast mąki zebrałem łupież Roszpunki…

Podniosłem rękę, przerywając mu, zanim dziewczyna zdążyła się wtrącić, i położyłem na blacie dwa tysiące pięćset wonów. Ocena zakończona – Piekarz jest pomylony.

Otworzyłem drzwi i wyszedłem na zewnątrz. Nagle poczułem, jak gdyby ta obskurna piekarnia z sąsiedztwa znajdowała się w środku ciemnego lasu, który pojawia się w bajkach: „Pewnego razu czarodziej mieszkał w głębokim ciemnym lesie i dzień w dzień przygotowywał różne wypieki. Za każdym razem, gdy przez las przechodził podmuch wiatru, liście szeleściły, ocierając się o siebie, i niosły zapach tych wypieków na zewnątrz, na skraj kniei”.

Gdy tylko wrócę do domu, chyba będę musiał opowiedzieć o wszystkim i zapytać, czy ze względu na mieszkające tutaj dzieci ktoś nie powinien czegoś zrobić z tym szurniętym facetem z piekarni na parterze w trzecim budynku od przystanku autobusowego…

Ale komu, do licha, mam powiedzieć?

Wróciłem do domu i otworzyłem kluczem drzwi wejściowe. W środku nie było nikogo, kto by mnie wysłuchał. Czy nie dlatego kupiłem pieczywo w drodze do domu? Mogłem tylko urwać kawałek bułki i popić łykiem mleka, przeżuć dzisiejsze emocje, które nie były ani zbyt suche, ani zbyt wilgotne, a następnie schować je w szczelnym pojemniku i upchnąć gdzieś głęboko.

Dosyć o innych. W gruncie rzeczy kim jestem, aby osądzać czyjeś zdrowie psychiczne? W oczach świata to prawdopodobnie ja jestem dziwakiem, a nie ktoś, kto prowadzi własny sklep, nawet najmniejszy.

Moje jąkanie zaczęło się cztery lata temu. Gdy czytam coś na głos, robię to pewnie i nie mam problemów z wymawianiem słów. Potrafię ostrożnie szkicować myśli na papierze, a potem czytać je głośno bez żadnych trudności, ale nie jestem w stanie wypowiedzieć nawet zwykłego „tak” lub „nie”, jeśli nie mam przed sobą tekstu.

Zastanawiam się, który obwód w moim ciele został uszkodzony lub zainfekowany. Dla mnie litery stały się neuroprzekaźnikami stymulującymi leniwie brzęczące synapsy. Bez nich moje myśli nie chciały przemówić. Bez liter nie należały do mnie, były czymś zbyt trywialnym, by nawet nazwać je myślami – komunikatem o błędzie, który wrzuca się do kosza zaraz po wydrukowaniu. Jak niekompletne słowa z wyciętymi w kilku miejscach otworami.

Gdyby ktoś próbował mnie pocieszyć, mówiąc, że każdemu bywa trudno szybko myśleć i budować spójnie zdania, to zgodziłbym się, że taka opinia jest słuszna. Ale dla mnie było to więcej niż trudne. Wręcz niemożliwe. Bez względu na to, jak bardzo się starałem, bez względu na to, jak cierpliwie druga osoba czekała na słowa, rezultatem było zawsze to samo przerywane westchnienie spółgłosek i samogłosek ciągnące się i powtarzające bez żadnego znaczenia.

Objawy po raz pierwszy pojawiły się pod koniec szkoły podstawowej. Na początku nie mogłem zrozumieć, co się dzieje. Wkrótce po tym, jak zdałem do gimnazjum, mój wychowawca zwrócił się do mnie tymi słowami:

– Wszystko w porządku. Po prostu powiedz „tak” lub „nie”.

Pomimo bardzo prostych opcji, które miałem przed sobą, najpierw powiedziałem „tak”, a następnie „nie”, po czym znowu „tak”. Zdążyłem powtórzyć te słowa około dziewięciu razy, zanim nauczyciel zdecydował się na klasyczną i podnoszącą na duchu interakcję uczeń–wychowawca, czyli mocne uderzenie w twarz.

– „Tak” lub „nie”, do cholery!

Po kilku kopnięciach i świście bata odruchowo zwinąłem się w kłębek, żeby zminimalizować potencjalną powierzchnię obrażeń. Znajdowałem się w niewielkim pokoju nauczycielskim numer trzy zajmowanym przez zaledwie dwunastu pedagogów. Oprócz mnie nie było tam żadnych uczniów, którzy mogliby nagrać aparatem telefonicznym belferską brutalność. Nie pamiętam, jakie było pytanie nauczyciela, który chciał wydobyć ze mnie „tak” lub „nie”.

Pod koniec roku, kiedy ten sam nauczyciel znowu wezwał mnie na coroczną rozmowę z doradztwa zawodowego, przygotowałem kartkę i ołówek w nadziei, że oszczędzę sobie przynajmniej jednego ciosu. Pedagog przeczytał moją przemyślaną, wymowną, logiczną i co najważniejsze, skrupulatną odpowiedź. Przyznał, że żałuje, że źle mnie osądził, ale uważa, że naprawdę powinienem pójść do lekarza, zanim zacznę myśleć o swojej przyszłości.

– Co zamierzasz robić, jak wejdziesz w dorosłe życie? Nie dostaniesz się na studia, nie mówiąc już o znalezieniu pracy. Jeśli podczas rozmowy kwalifikacyjnej będziesz mamrotać, jakby kot ugryzł cię w język, nikt cię nie przyjmie do pracy. Jesteś już dorosły. Jak długo zamierzasz być małym chłopcem?

Kiwnąłem głową, ale w środku zadrwiłem z niego: „Ty krótkowzroczny prostaku. Wyciągasz wnioski na podstawie tego, co powiedział ci mój ojciec, który z poczucia obowiązku pojawił się na dniu otwartym?”.

– Jest moim dzieckiem, ale nie byłem dla niego dobrym ojcem. Prawie się nim nie zajmowałem. Biedak, gdy miał zaledwie sześć lat, jego matka porzuciła go na stacji Cheongnyangni. Odnalazłem go tydzień później! Co to był za żałosny widok. Byłem tak zaaferowany tym, co stało się z jego matką, że nie potrafiłem się nim zaopiekować. Nie miał wtedy nikogo… Musiałem wysłać go wcześniej do szkoły, by ktoś mógł go przynajmniej dopilnować w ciągu dnia. Ale teraz ma macochę, która zapewnia mu stabilne warunki, dlatego jeśli pan może, proszę go po prostu otoczyć opieką.

Gdyby nauczyciel był trochę bystrzejszy, zauważyłby podejrzany upływ czasu między porzuceniem a pojawieniem się mojego jąkania i stwierdził, że związek między nimi jest bliski zeru. (Więcej na ten temat później).

Od tamtej pory do końca gimnazjum żaden z nauczycieli nie wezwał mnie do odpowiedzi. Nawet na lekcji matematyki, kiedy sprowadzało się to tylko do podania liczby, nikt z wyjątkiem wybranej grupki nauczycieli sadystów lub niezadowolonych z zastępstwa nie chciał prosić do odpowiedzi dzieciaka, który spowolniłby tempo pracy klasy.

Gdy masz problem, który cię wyróżnia, zawsze znajdą się tacy, którzy próbują cię wykończyć dla hecy. Mimo braku doświadczenia w bójkach i średniego wzrostu pokonałem swojego dręczyciela metodą zaliczaną w podręczniku techniki walki do „samoobrony dla kobiet”. Gdy ktoś cię bije, kucnij jak najniżej. (Uważaj, aby nie być zbyt blisko ziemi, bo wtedy zaczyna się kopanie). Ramiona napastnika podążą za tobą. Pociągnij go w dół, a następnie podskocz, mocno podnosząc rękę. Spowoduje to zwichnięcie ramienia przeciwnika. (Ostrzeżenie: uciekaj tak szybko, jak to możliwe, gdy przeciwnik krzyczy, inaczej twoje stawy także mogą być w niebezpieczeństwie).

Ojciec pokrył koszty leczenia dręczyciela, a mnie na tydzień zawiesili w prawach ucznia. Po powrocie do szkoły zauważyłem, że pod moją nieobecność fakty na temat bójki zostały mocno wyolbrzymione. Inne dzieciaki mnie unikały. Po tamtym zdarzeniu życie szkolne toczyło się w miarę bezboleśnie. Nauczony błędami z gimnazjum, w liceum publicznie oświadczyłem, że mam problemy z mówieniem.

Mieliśmy z właścicielem piekarni coś wspólnego – tak długo, jak trzymaliśmy usta na kłódkę, nikt nie wiedział, że obaj jesteśmy stuknięci. Właśnie dlatego mnie zaciekawił, wyczuwałem pomiędzy nami więź.

Gonią mnie.

Spiralne korki na spodzie moich trampków zamaszyście i niezgrabnie ocierają się o ziemię. Zapach rozgrzanej od tarcia gumy uderza mnie w twarz. Wiatr przegania odgłosy wrzasków, krzyków i wściekłości, które niemal depczą mi po piętach. Kiedy mknę ulicą, dociera do mnie, że nie mam dokąd biec. Mógłbym spędzić noc w kafejce internetowej czy w podobnym miejscu, ale wszystko stało się tak szybko, że wybiegłem z domu bez niczego. Nie mam nic do powiedzenia, więc telefon, którego prawie nigdy nie używam, trzymam w torbie obok biurka. Nie chodzi o to, że mój telefon miałby teraz jakieś znaczenie. Czy mam „przyjaciół”, do których mogę zadzwonić? Czy ktoś zaprosiłby mnie z otwartymi ramionami i nie był sfrustrowany moim jąkaniem? Mam ciocię i babcię ze strony mamy, ale nie odezwały się od sześciu lat. Nie wiem, czy żyją, czy nie, nie mówiąc już o tym, gdzie mieszkają. Jak długo i jak daleko mogę tak biec? Wkrótce zabraknie mi pomysłów. Widzę piekarnię.

Z trudem łapię powietrze. Dostrzegam Piekarza obok anonimowych odcisków dłoni odbitych na oknie wystawy.

Z powodów niezależnych ode mnie jestem stałym klientem piekarni. Gdyby nie wada wymowy, zapytałbym go z ciekawości: „Dlaczego ta piekarnia jest czynna dwadzieścia cztery godziny na dobę? Czy kiedykolwiek ktoś przyszedł po pieczywo tak późno w nocy?”.

Piekarz sprawia wrażenie, jakby był cały czas zajęty pracą, ale na pewno są rzeczy, które od czasu do czasu budzą w nim emocje. Czy nie jest samotny, pracując tam dzień po dniu zupełnie sam? I co najważniejsze: kiedy on śpi?

Jednak dzięki jego całodobowej piekarni mam gdzie szukać schronienia. Otwieram drzwi. W sklepie jest ciepło od świeżego pieczywa. Spogląda na mnie tymi swoimi jasnobrązowymi oczami. Jest bez czapki. Ma na sobie zwykłe ubranie, a nie biały fartuch. Czy piekarnia jest zamknięta na jeden dzień? Z moich ust nagle padają pośpieszne słowa desperacji:

– Ukryj mnie – proszę go bez cienia jąkania.

Nigdy nie będą podejrzewać, że chowam się w piekarni zaledwie sto metrów od osiedla, zamiast biec tak daleko, jak tylko dam radę.

Nie pyta o nic, nie mówi ani nie kiwa głową. Po prostu otwiera drzwi do kuchni, w której wciąż unosi się słodki zapach czekolady. Milczy, ale jego szerokie ramiona zapraszają mnie do środka. Kuchnia przypomina każdą inną, jaką widziałem zza lady w wielu piekarniach. Stoją w niej dwa ogromne piece. Otwiera drzwi do nieco większego, wyciąga stojaki i patrzy na mnie. Tam? Nagle przypomina mi się scena z bajki, w której zła czarownica wpada do pieca i zostaje spalona żywcem – wiedźma, która tuczyła Jasia, czekając na właściwy moment, żeby go zjeść. Dzięki sprytowi Małgosi jędza sama wpadła do pieca. Przez chwilę jestem zdezorientowany, kto powinien tam wepchać kogo.

Ale nie ma czasu na rozmyślania. Wsuwam jedną stopę do wciąż ciepłego pieca. Dlaczego Piekarz nie każe mi najpierw zdjąć butów, skoro w tym miejscu się piecze? Gdy gestem pokazuje mi, żeby wejść, mówię:

– O-o-o-okej, a-ale ni-nie w-włączaj p-pieca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: