Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piękni i przeklęci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2023
Ebook
32,00 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,00

Piękni i przeklęci - ebook

Ameryka, początek dwudziestego stulecia. Tytułowi „piękni i przeklęci”, Anthony i Gloria, to beztroscy, młodzi kochankowie z wyższych sfer, których wspólne życie utkane jest naprzemiennie z dni zabaw oraz dni melancholii. Ten niezmienny rytm wyznaczają także ich dwie obsesje: pieniądze i alkohol, które z czasem przemienią ich życie w koszmar miłości oraz nienawiści, nałogu i choroby umysłowej. W głównych postaciach odbijają się niczym w lustrze osoby Francisa i Zeldy Fitzgeraldów; powieść, przesycona wątkami autobiograficznymi, stała się zapowiedzią ich późniejszych dramatycznych losów.

„Piękni i przeklęci” to klasyka literatury amerykańskiej, jedno z największych osiągnięć literackich Fitzgeralda.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-17173-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział II

Roz­dział II

Portret syreny

POR­TRET SYRENY

Mie­siąc póź­niej w Nowym Jorku nastał chłód, za któ­rym podą­żył listo­pad oraz trzy naj­waż­niej­sze mecze fut­bo­lowe i gło­śny sze­lest futer na Pią­tej Alei. Przy­niósł ze sobą rów­nież poczu­cie napię­cia i tłu­mio­nego pod­nie­ce­nia. Każ­dego ranka Anthony otrzy­my­wał różne zapro­sze­nia. Trzy tuziny cno­tli­wych kobiet z wyż­szych sfer ogła­szały wszem i wobec swoją zdol­ność, a nawet chęć, do uro­dze­nia dzieci trzem tuzi­nom milio­ne­rów. Pięć tuzi­nów cno­tli­wych kobiet z nieco niż­szych sfer gło­siło nie tylko taką zdol­ność, ale rów­nież ogromną i niczym nie­skry­waną ambi­cję pozna­nia tych trzech tuzi­nów mło­dych męż­czyzn, któ­rych oczy­wi­ście zapro­szono na wszyst­kie dzie­więć­dzie­siąt sześć przy­jęć… wraz z całą grupą przy­ja­ciół i zna­jo­mych mło­dej panny, stu­den­tów i peł­nych zapału pro­win­cju­szy. Była jesz­cze i trze­cia war­stwa towa­rzy­ska – pocho­dząca z przed­mieść, z Newarku i Jer­sey, aż po zgorzk­niałe Con­nec­ti­cut i zupeł­nie nie­od­po­wied­nie czę­ści Long Island… – oraz kolejne, coraz niż­sze w hie­rar­chii sfery, aż po war­stwy najniż­sze – od River­side aż po Bronx młode Żydówki debiu­to­wały w doro­słym świe­cie, z nie­cier­pli­wo­ścią wycze­ku­jąc pozna­nia mło­dego maklera lub jubi­lera i koszer­nego wesela; Irlandki kie­ro­wały swoje wysiłki, naresz­cie za przy­zwo­le­niem, na mło­dych poli­ty­ków z par­tii demo­kra­tycz­nej, poboż­nych przed­się­bior­ców pogrze­bo­wych i doro­słych już mini­stran­tów.

Natu­ralną koleją rze­czy całe mia­sto zara­ziło się tą atmos­ferą „wcho­dze­nia w świat” – pra­cu­jące dziew­częta, te biedne brzy­dule paku­jące mydło w fabry­kach i obsłu­gu­jące klientki w wiel­kich domach han­dlo­wych marzyły, że w tej spek­ta­ku­lar­nej atmos­fe­rze pod­nie­ce­nia znajdą może tego upra­gnio­nego męż­czy­znę – podob­nie jak nie­udolny kie­szon­ko­wiec może liczyć na lep­szy połów wśród roz­ba­wio­nego, kar­na­wa­ło­wego tłumu. Zaczęły dymić kominy, a stę­chłe powie­trze w wago­nach metra nieco się orzeź­wiło. Aktorki zaczęły wystę­po­wać w nowych sztu­kach, wydawcy publi­ko­wali nowe książki, tan­ce­rze tre­no­wali nowe tańce, a linie kole­jowe ogła­szały nowe roz­kłady jazdy, zawie­ra­jące nowe błędy, które zastą­piły te stare, do jakich pasa­że­ro­wie zdą­żyli się już przy­zwy­czaić.

Całe mia­sto szy­ko­wało się do debiu­tanc­kiego balu!

Pew­nego popo­łu­dnia, idąc Czter­dzie­stą Drugą Ulicą pod sta­lo­wo­sza­rym nie­bem, Anthony spo­tkał nie­spo­dzie­wa­nie Richarda Cara­mela, który wła­śnie wycho­dził od fry­zjera w hotelu Man­hat­tan. Był to pierw­szy tak zimny dzień i Cara­mel ubrany był w długi kożuch, taki jakie nosili robot­nicy na Środ­ko­wym Zacho­dzie i który zaczął powoli wcho­dzić w modę. Na gło­wie miał ciem­no­brą­zowy, miękki kape­lusz, spod któ­rego jego widzące oko lśniło niczym topaz. Z wielką rado­ścią powi­tał Anthony’ego, kle­piąc go po ramio­nach nie tyle z rado­ści, co dla roz­grzewki, a potem, po nie­odzow­nym uści­sku dłoni, zaczął mówić na cały głos:

– Zimno jak dia­bli… Boże, pra­co­wa­łem dziś jak wariat przez cały dzień, ale w pokoju zro­biło się tak zimno, że o mało co nie dosta­łem zapa­le­nia płuc. Ta cho­lerna gospo­dyni skąpi węgla. Musia­łem wołać ją chyba z pół godziny, zanim wresz­cie przy­la­zła na górę. Zaczęła się mocno tłu­ma­czyć. Boże! Naj­pierw dopro­wa­dziła mnie do szału, a potem pomy­śla­łem sobie, że może przyda mi się jako postać do książki, więc zaczą­łem robić notatki, ale tak, żeby się nie zorien­to­wała, no wiesz, żeby pomy­ślała, że sobie bazgrzę od nie­chce­nia…

Schwy­cił Anthony’ego pod ramię i szyb­kim kro­kiem popro­wa­dził wzdłuż Madi­son Ave­nue.

– Dokąd idziemy?

– Doni­kąd.

– To nie ma żad­nego sensu – powie­dział Anthony.

Zatrzy­mali się i wbili w sie­bie wzrok. Anthony zasta­na­wiał się, czy jego zmar­z­nięta twarz była tak samo odpy­cha­jąca jak twarz Dicka, któ­rego nos przy­brał kolor pur­pury, czoło stało się sine, a żółte oczy – zaczer­wie­nione i załza­wione.

Po chwili znów ruszyli przed sie­bie.

– Sporo udało mi się napi­sać – powie­dział Dick, patrząc na chod­nik – ale muszę cza­sami wyjść na mia­sto. – Rzu­cił Anthony’emu prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie, jak gdyby ocze­ki­wał zachęty.

– Potrze­buję roz­mowy. Mam wra­że­nie, że nie­wielu ludzi po pro­stu roz­my­śla, to zna­czy siada i zaczyna myśleć, i przy­cho­dzą im do głowy spre­cy­zo­wane pomy­sły. Ja myślę, pisząc albo roz­ma­wia­jąc. Trzeba od cze­goś zacząć, cze­goś bro­nić lub cze­muś prze­czyć – mam rację?

Anthony mruk­nął coś pod nosem i uwol­nił ramię.

– Możesz uwie­sić się na mnie, Dick, ale ten kożuch…

– Cho­dzi o to – cią­gnął Dick z powagą na twa­rzy – że kiedy piszesz, pierw­szy aka­pit musi zawie­rać jakąś kon­cep­cję, którą potem się kry­ty­kuje lub roz­wija. W roz­mo­wie zawsze odpo­wia­dasz na ostat­nią wypo­wiedź roz­mówcy, ale kiedy roz­my­ślasz, no cóż, wów­czas twoje myśli kręcą się po gło­wie niczym obrazki w latarni magicz­nej, a każda nowa wypiera tę poprzed­nią.

Minęli Czter­dzie­stą Piątą Ulicę i zwol­nili kroku. Zapa­lili papie­rosy, wydy­cha­jąc wiel­kie kłęby dymu zmie­szane ze zmro­żo­nym powie­trzem.

– Chodźmy lepiej do Plaza napić się ajer­ko­niaku – zapro­po­no­wał Anthony. – Dobrze ci zrobi. Prze­wie­trzysz sobie płuca z tej okrop­nej niko­tyny. Chodź… możesz mi opo­wia­dać o swo­jej książce przez całą drogę.

– Nie chcę cię zanu­dzić. Nie musisz tego robić z grzecz­no­ści – wyrzu­cił z sie­bie Dick, lecz mimo że pró­bo­wał niczego po sobie nie poka­zać, jego twarz skrzy­wiła się nie­znacz­nie. Anthony poczuł, że musi zaprze­czyć: – Zanu­dzić? Co za bzdura!

– Moja kuzynka… – zaczął Dick, ale Anthony nie dał mu dokoń­czyć. Roz­ło­żył ramiona i wykrzyk­nął rado­śnie:

– Wspa­niała pogoda! Prawda? Czuję się, jak­bym znowu miał dzie­sięć lat. To zna­czy, jak powi­nie­nem się czuć, mając dzie­sięć lat. To wszystko jest takie męczące! Mój Boże! W jed­nej chwili czuję się panem świata, a chwilę póź­niej, że jestem naj­więk­szym głup­cem na świe­cie. Ale dzi­siaj świat należy do mnie i wszystko idzie jak z płatka. Nawet nic jest łatwe!

– Mam kuzynkę w Plaza. Wszy­scy ją znają. Możemy ją odwie­dzić. Mieszka tam zawsze zimą, a przy­naj­mniej ostat­nio… z matką i ojcem.

– Nie wie­dzia­łem, że masz krew­nych w Nowym Jorku.

– Ma na imię Glo­ria. Pocho­dzi z moich stron, z Kan­sas City. Jej matka wyznaje bil­fizm, a ojciec jest nudzia­rzem o nie­ska­zi­tel­nych manie­rach.

– A co oni robią? Dostar­czają ci mate­ria­łów do książki?

– Pró­bują. Stary zawsze mi opo­wiada, że wła­śnie spo­tkał kogoś, kto mógłby być wspa­niałą posta­cią w powie­ści. A potem zaczyna gadać o jakimś swoim głu­pim zna­jo­mym i stara się mnie prze­ko­nać: „To jest wła­śnie temat dla cie­bie! Może napisz coś o nim. Każdy będzie nim zain­te­re­so­wany”. Albo zaczyna wywody na temat Japo­nii czy Paryża lub innego zna­nego wszyst­kim miej­sca i suge­ruje: „A może napi­sał­byś o tym coś? To byłoby wspa­niałe miej­sce akcji!”.

– A co z tą dziew­czyną? – zapy­tał od nie­chce­nia Anthony – Glo­ria… jak jej tam?

– Gil­bert. Na pewno o niej sły­sza­łeś… Glo­ria Gil­bert. Cho­dzi na wszyst­kie bale uni­wer­sy­tec­kie i takie tam inne rze­czy.

– Jej nazwi­sko obiło mi się o uszy.

– Bar­dzo ładna… wręcz prze­piękna.

Doszli do Pięć­dzie­sią­tej Ulicy i skrę­cili w stronę Alei.

– Co do zasady, nie gustuję w mło­dych dziew­czy­nach – powie­dział Anthony, zmarsz­czyw­szy czoło.

Nie było to jed­nak cał­ko­wi­cie zgodne z prawdą. Choć wyda­wało się mu, że prze­ciętna debiu­tantka spę­dza całe dnie, myśląc jedy­nie o tym, co zgo­to­wał dla niej wielki świat na naj­bliż­szą godzinę, fascy­no­wały go wszyst­kie dziew­częta, które całe swoje życie poświę­cały jedy­nie uro­dzie.

– Glo­ria jest bar­dzo miła… nie ma w gło­wie ani kro­pli oleju.

Anthony par­sk­nął śmie­chem.

– Rozu­miem, że nie lubi roz­ma­wiać o lite­ra­tu­rze.

– Nie, wcale nie.

– Dick, dobrze wiesz, co według cie­bie ucho­dzi za inte­li­gen­cję u dziew­czyn. Szczere młode kobiety, które prze­sia­dują z tobą w kącie i roz­ma­wiają z oży­wie­niem o życiu. Takie, które w wieku szes­na­stu lat deba­to­wały z poważną twa­rzą o tym, czy cało­wa­nie im ucho­dzi, czy nie… i czy stu­denci pierw­szego roku powinni pić piwo.

Richard Cara­mel poczuł się ura­żony. Twarz wykrzy­wiła mu się niczym zmięta kartka papieru.

– Nie… – zaczął, ale Anthony prze­rwał mu bez­li­to­śnie.

– Ależ tak; takie, które wła­śnie w tym momen­cie sie­dzą w kącie i dywa­gują na temat naj­now­szego dzieła Dan­tego ze Skan­dy­na­wii prze­tłu­ma­czo­nego na angiel­ski.

Dick odwró­cił się do niego dziw­nie przy­kur­czony. Zapy­tał nie­mal bła­gal­nym tonem: – Co z tobą i z Mau­rym? Cza­sami trak­tu­je­cie mnie z wyż­szo­ścią.

Anthony zmie­szał się, ale był tak prze­mar­z­nięty i zmę­czony, że zamiast się bro­nić, zaata­ko­wał: – Tu nie cho­dzi o twoją inte­li­gen­cję, Dick.

– Oczy­wi­ście, że o to cho­dzi! – krzyk­nął z gnie­wem Dick. – Co masz na myśli? Dla­czego to się nie liczy?

– Być może zbyt wielu myśli nie potra­fisz prze­lać na papier.

– Zupełna bzdura.

– Mogę sobie z łatwo­ścią wyobra­zić – cią­gnął Anthony – kogoś, kto wie zbyt wiele, aby to wyra­zić na piśmie. Tak jak ja. Przy­pu­śćmy na przy­kład, że mam wię­cej wie­dzy, ale mniej talentu niż ty. Nie potra­fił­bym napi­sać ani słowa. A ty z kolei masz wystar­cza­jąco wody, aby napeł­nić naczy­nie i naczy­nie wystar­cza­jąco duże, aby ją tam wlać.

– Nie mam poję­cia, o czym ty mówisz – zaczął żalić się Dick. Wyda­wało się, że na znak pro­te­stu znowu uwy­dat­niły się wszyst­kie jego wypu­kło­ści. Przy­glą­dał się Anthony’emu tak inten­syw­nie, że co chwila wpa­dał na innych prze­chod­niów, któ­rzy obrzu­cali go obu­rzo­nym spoj­rze­niem.

– Myślę po pro­stu, że taki talent jak Wells mógłby spro­stać inte­li­gen­cji takiego na przy­kład Spen­cera. Ale czło­wiek mniej uta­len­to­wany może jedy­nie z god­no­ścią pisać o pod­rzęd­nych ide­ach. Im bar­dziej przy­glą­dasz się cze­muś z bli­ska, tym bar­dziej możesz trak­to­wać to z humo­rem.

Dick zasta­no­wił się przez chwilę, nie mogąc zde­cy­do­wać, jak bar­dzo kry­tyczne były uwagi Anthony’ego. Ale Anthony kon­ty­nu­ował z cha­rak­te­ry­styczną dla sie­bie swo­bodą. Jego czarne oczy pło­nęły w szczu­płej twa­rzy. Uniósł pod­bró­dek, pod­niósł głos i jego cała postać zda­wała się rów­nież uno­sić.

– Przy­pu­śćmy, że jestem dumny, roz­sądny i mądry… niczym rodem z Aten. A i tak może nie udać mi się coś, co komuś gor­szemu przy­szłoby z łatwo­ścią. Mógłby on mnie naśla­do­wać, coś tam pozmie­niać, coś dodać, dolać tro­chę entu­zja­zmu i mógłby nawet wyra­żać się cał­kiem kon­struk­tyw­nie. Nato­miast ja był­bym zbyt dumny, aby kogoś naśla­do­wać, zbyt roz­sądny, aby oka­zy­wać entu­zjazm, zbyt wyra­fi­no­wany, aby wie­rzyć w ide­ały i zbyt grecki, aby doda­wać jakie­kol­wiek upięk­sze­nia.

– Czyli uwa­żasz, że arty­sta nie kie­ruje się inte­li­gen­cją?

– Tak wła­śnie uwa­żam. Jeżeli jest w sta­nie, ulep­sza tylko styl, który naśla­duje i two­rzy, sto­su­jąc wła­sną inter­pre­ta­cję ota­cza­ją­cego świata. A tak naprawdę każdy pisarz two­rzy, bo tym zara­bia na życie. Nie wmó­wisz mi, że wie­rzysz w tę całą bzdurę o świę­tym posła­niu arty­sty?

– Nawet ja sam nie uwa­żam się za arty­stę.

– Dick – Anthony zmie­nił zupeł­nie ton – bar­dzo cię prze­pra­szam.

– Dla­czego?

– Za ten wybuch. Naprawdę przy­kro mi. Popi­sy­wa­łem się tylko.

– Zawsze mówi­łem, że w głębi ducha jesteś pro­stacz­kiem.

Kiedy doszli do bia­łej fasady hotelu Plaza i powoli sma­ko­wali gęsty i spie­niony ajer­ko­niak, zapa­dał już mroźny zmierzch. Anthony przy­glą­dał się swo­jemu towa­rzy­szowi. Jego nos i czoło nabie­rały powoli nor­mal­nego koloru; nos sta­wał się mniej czer­wony, a czoło mniej sine. Anthony zer­k­nął na swoje odbi­cie w lustrze i z zado­wo­le­niem stwier­dził, że jego skóra nie zmie­niła koloru. Wręcz prze­ciw­nie, z lekko zaró­żo­wio­nymi policz­kami… ni­gdy nie wyglą­dał przy­stoj­niej.

– Ja już mam dość – powie­dział Dick jak spor­to­wiec po cięż­kim tre­ningu. – Chcę teraz iść na górę i odwie­dzić Gil­ber­tów. Idziesz ze mną?

– Oczy­wi­ście, czemu nie. Pod warun­kiem, że nie uciek­niesz gdzieś do kąta z Dorą, pozo­sta­wia­jąc mnie na pastwę rodzi­ców.

– Nie Dora, tylko Glo­ria.

Recep­cjo­ni­sta zaanon­so­wał ich przez tele­fon. Wje­chali na dzie­siąte pię­tro, prze­szli dłu­gim i krę­tym kory­ta­rzem do pokoju 1088. Drzwi otwo­rzyła dama w śred­nim wieku – pani Gil­bert we wła­snej oso­bie.

– Witam panów. – Mówiła tak, jak wszyst­kie kon­wen­cjo­nalne damy w Ame­ryce. – Bar­dzo mi miło…

Dick pró­bo­wał coś wtrą­cić, lecz ona kon­ty­nu­owała:

– Pan Patch? Zapra­szam do środka, tutaj może pan zosta­wić palto. – Wska­zała na fotel i zaczęła mówić już zupeł­nie innym tonem, co chwila śmie­jąc się lekko pogar­dli­wie. – Bar­dzo mi miło… bar­dzo. Richard, tak dawno nas już nie odwie­dza­łeś… ależ nie… nie… – Te ostat­nie mono­sy­laby były odpo­wie­dzią na próby nawią­za­nia roz­mowy przez Dicka. – Sia­daj­cie, pro­szę, i powiedz­cie, jak wam się wie­dzie.

Nie wie­dzieli za bar­dzo, co zro­bić z rękoma; stali, lekko kiwa­jąc gło­wami, uśmie­cha­jąc się głup­ko­wato i zasta­na­wia­jąc się, kiedy pani domu wresz­cie usią­dzie, aby mogli zasiąść wygod­nie w fote­lach i spę­dzić miły wie­czór.

– To na pewno dla­tego, że jesteś bar­dzo zajęty, z całą pew­no­ścią – pani Gil­bert uśmiech­nęła się dosyć dwu­znacz­nie.

„Z całą pew­no­ścią” było jej ulu­bio­nym wtrą­ce­niem we wszyst­kich nie­zbyt zręcz­nych wypo­wie­dziach. Miała jesz­cze dwa inne: „Ja przy­naj­mniej tak uwa­żam” i „To oczy­wi­ste”. Te trzy powie­dzonka sto­so­wane na prze­mian spra­wiały, że wszyst­kie jej wypo­wie­dzi przy­bie­rały ton reflek­sji nad życiem, jak gdyby zana­li­zo­waw­szy wszyst­kie przy­czyny, naresz­cie wybrała tę naj­lep­szą.

Anthony spo­strzegł, że twarz Richarda przy­brała już natu­ralny kolor. Czoło i policzki miały nor­malną barwę, a nos stał się znowu tylko nie­po­zorną czę­ścią twa­rzy. Wpa­try­wał się w ciotkę swoim jaskra­wo­żół­tym okiem, poświę­ca­jąc jej prze­sad­nie całą swoją uwagę, jak to czy­nią wszy­scy mło­dzi męż­czyźni w sto­sunku do kobiet, któ­rymi się w ogólne nie inte­re­sują.

– Czy pan też pisze, panie Patch?… No, to może na nas wszyst­kich spły­nie tro­chę sławy Richarda… – Roze­śmiali się w odpo­wie­dzi na śmiech pani Gil­bert.

– Glo­ria wyszła – powie­działa sta­now­czym tonem, jak gdyby pró­bo­wała udo­wod­nić jakieś twier­dze­nie. – Poszła dokądś na tańce. Cią­gle tylko dokądś cho­dzi. Zro­zu­mieć nie mogę, jak ona to może znieść. Tań­czy od wie­czora do rana. Cza­sami boję się, że nic z niej nie zosta­nie. Jej ojciec bar­dzo się o nią mar­twi.

Uśmiech­nęła się do nich. A oni do niej.

W opi­nii Anthony’ego skła­dała się z sze­regu pół­okrę­gów i krzy­wych, jak syl­wetki two­rzone na maszy­nie do pisa­nia przez osoby uzdol­nione: głowa, ramiona, biust, bio­dra, uda i stopy – wszyst­kie były w spo­sób wręcz osza­ła­mia­jący i zdu­mie­wa­jący okrą­głe. Pani Gil­bert była bar­dzo schludna i nie­na­gan­nie ubrana. Miała nie­na­tu­ral­nie sre­brzy­ste włosy; jej duża twarz sta­no­wiła schro­nie­nie dla oto­czo­nych zmarszcz­kami nie­bie­skich oczu, a nad górną wargą dostrzec można było deli­katny, siwy wąsik.

– Zawsze powia­dam – zwró­ciła się do Anthony’ego – że Richard to dusza wręcz sta­ro­żytna.

Zapa­dło nie­zręczne mil­cze­nie i Anthony już chciał wysko­czyć z jakimś dow­ci­pem, np. że Dic­kowi wszy­scy wcho­dzą na głowę.

– Wszy­scy mamy dusze z róż­nych epok – cią­gnęła pro­mien­nie pani Gil­bert – ja tak przy­naj­mniej uwa­żam.

– Być może – przy­tak­nął Anthony, uda­jąc zain­te­re­so­wa­nie. Pani Gil­bert traj­ko­tała dalej:

– Glo­ria to bar­dzo młoda dusza – zupeł­nie nie­od­po­wie­dzialna, z całą pew­no­ścią. Nie ma abso­lut­nie poczu­cia odpo­wie­dzial­no­ści.

– Ma bar­dzo żywy tem­pe­ra­ment, pro­szę cioci – powie­dział uprzej­mie Richard. – Jakie­kol­wiek poczu­cie odpo­wie­dzial­no­ści wszystko by popsuło. Jest taka śliczna.

– No cóż – przy­znała pani Gil­bert – wiem tylko, że ni­gdy jej w domu nie ma…

Dal­sze wywody na temat licz­nych eska­pad Glo­rii prze­rwał odgłos otwie­ra­nych drzwi, w któ­rych sta­nął pan Gil­bert.

Był niskiego wzro­stu, z wąsem przy­po­mi­na­ją­cym biały obło­czek zawie­szony pod zupeł­nie prze­cięt­nym nosem. Osią­gnął w swoim życiu etap, na któ­rym jego war­tość jako członka krę­gów towa­rzy­skich była zde­cy­do­wa­nie ujemna. Wyzna­wał te same bzdurne poglądy, które popu­larne były dwa­dzie­ścia lat temu, a jego świa­to­po­gląd oparty był obec­nie tylko na arty­ku­łach wstęp­nych w gaze­tach. Po ukoń­cze­niu nie­wiel­kiego, ale prze­ra­ża­ją­cego uni­wer­sy­tetu na Zacho­dzie roz­po­czął pracę przy pro­duk­cji celu­lo­idu i cał­kiem nie­źle sobie radził przez sze­reg lat, gdyż praca ta wyma­gała tylko nie­wiel­kiej dozy inte­li­gen­cji. Dzia­łał tak do 1911 roku, kiedy zarzu­cił reali­za­cję zamó­wień na rzecz raczej nie­kon­kret­nych umów z prze­my­słem fil­mo­wym. Nie­stety już w 1912 roku prze­mysł fil­mowy cał­ko­wi­cie go pochło­nął i zaczął mu się zapa­dać grunt pod nogami. W tym cza­sie pra­co­wał jako kie­row­nik Asso­cia­ted Midwe­stern Film Mate­rials Com­pany, spę­dza­jąc pół roku w Nowym Jorku, a pół w Kan­sas City i St. Louis. Wie­rzył naiw­nie, że nadejdą nie­długo lep­sze czasy, a jego żona i córka podzie­lały to prze­ko­na­nie.

Nie apro­bo­wał zacho­wa­nia Glo­rii – wra­cała do domu późną nocą, ni­gdy nie koń­czyła posił­ków, zawsze powo­do­wała wokół sie­bie zamie­sza­nie, a kie­dyś, gdy zezło­ściła się na niego, obrzu­ciła go sło­wami, o zna­jo­mość któ­rych w życiu by jej nie podej­rze­wał. Znacz­nie łatwiej żyło mu się z żoną. Po pięt­na­stu latach wojny par­ty­zanc­kiej naresz­cie udało mu się zwy­cię­żyć – była to wojna męt­nego opty­mi­zmu ze świet­nie zor­ga­ni­zo­waną nudą. Zwy­cię­stwo przy­nio­sła mu stra­te­gia nie­ustan­nego pota­ki­wa­nia, któ­rym był w sta­nie zatruć każdą roz­mowę.

– Tak-tak-tak-tak – mawiał – tak-tak-tak-tak. Niech pomy­ślę. To było latem… chwi­leczkę… dzie­więć­dzie­sią­tego pierw­szego albo dru­giego – tak-tak-tak-tak.

Nawet pani Gil­bert nie zdo­łała wytrwać pięt­na­stu lat pota­ki­wa­nia. Nato­miast kolejne pięt­na­ście lat tych cią­głych, niczego nie­po­twier­dza­ją­cych potwier­dzeń, któ­rym towa­rzy­szyły bez­u­stan­nie kłęby dymu z trzy­dzie­stu dwóch tysięcy cygar, zupeł­nie ją zła­mało. Pod­dała się mu osta­tecz­nie i poszła na ostat­nie ustęp­stwo w mał­żeń­skim życiu, które jest bar­dziej trwałe i nie­odwo­łalne ani­żeli ślu­bo­wa­nie – zaczęła go słu­chać. Wma­wiała sobie, że te wszyst­kie lata nauczyły ją tole­ran­cji, a tak naprawdę pozba­wiły ją jedy­nie resz­tek odwagi moral­nej.

Przed­sta­wiła męża Anthony’emu.

– To pan Patch – rze­kła.

Mło­dzie­niec i star­szy pan uści­snęli sobie dło­nie; ręka pana Gil­berta była miękka i zużyta niczym wyci­śnięty grejp­frut. Mał­żon­ko­wie przy­wi­tali się – on stwier­dził, że na dwo­rze jest coraz zim­niej; opo­wie­dział o swoim spa­ce­rze do kio­sku na Czter­dzie­stej Czwar­tej Ulicy, żeby kupić gazetę z Kan­sas City. Miał zamiar wró­cić auto­bu­sem, ale było w nim zbyt zimno, tak, tak, tak, tak, zbyt zimno.

Pani Gil­bert wsłu­chi­wała się w jego słowa z wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem, podzi­wia­jąc jego odwagę w walce z mro­zem.

– Ty to masz ikrę! – wykrzyk­nęła z podzi­wem. – Boha­ter z cie­bie. Ja nie wyszła­bym z domu za żadne skarby świata.

Pan Gil­bert, jak na praw­dzi­wego męż­czy­znę przy­stało, pomi­nął mil­cze­niem podziw, jaki wzbu­dził w swo­jej żonie. Zwró­cił się do mło­dzień­ców i z trium­fem zro­bił im wykład na temat pogody. Richard Cara­mel miał za zada­nie przy­po­mnieć sobie, jak wyglą­dał listo­pad w Kan­sas. Nie zdą­żył jed­nak zająć się tą kwe­stią, gdyż natych­miast wcią­gnięty został z powro­tem w pułapkę roz­mówcy, który jak dra­pież­nik bawił się nim, dopóki nie pozba­wił go oznak życia.

Poru­szono też odwieczny temat, że gdzieś tam bywają cie­płe dni, a noce są bar­dzo przy­jemne i okre­ślono dokład­nie dystans od małej sta­cyjki pomię­dzy dwoma punk­tami, o któ­rych Dick wspo­mniał nie­chcący. Anthony przy­pa­try­wał się panu Gil­ber­towi tak inten­syw­nie, że nie­mal wpadł w trans, z któ­rego wyrwał go wesoły szcze­biot pani Gil­bert:

– Wydaje się, że tutaj powie­trze jest wil­got­niej­sze, mro­żące do kości.

Ponie­waż pan Gil­bert miał na końcu języka tę wła­śnie uwagę, popartą odpo­wied­nią liczbą pota­ki­wań, nic dziw­nego, że posta­no­wił nagle zmie­nić temat.

– A gdzie Glo­ria?

– Powinna przyjść lada chwila.

– Czy zna pan moją córkę, panie…?

– Jesz­cze nie mia­łem przy­jem­no­ści. Ale Dick czę­sto o niej mówi.

– Są kuzy­nami.

– Doprawdy? – Anthony uśmiech­nął się z pew­nym wysił­kiem. Nie był przy­zwy­cza­jony do prze­by­wa­nia w towa­rzy­stwie star­szych ludzi i usta zdrę­twiały mu już od sztucz­nego uśmie­chu. Tak miło było pomy­śleć o Glo­rii i Dicku jako kuzy­nach. Udało mu się w trak­cie kolej­nej minuty rzu­cić bła­galne spoj­rze­nie na przy­ja­ciela.

Richard Cara­mel z żalem stwier­dził, że muszą już wycho­dzić.

Pani Gil­bert było bar­dzo przy­kro.

Pan Gil­bert stwier­dził, że to wielka szkoda.

Pani Gil­bert powie­działa coś jesz­cze: że miło było ich gościć, nawet jeśli musieli roz­ma­wiać jedy­nie ze star­szą panią, zbyt starą, aby z nimi flir­to­wać. Anthony i Dick wybu­chli grom­kim śmie­chem uni­sono, roz­ba­wieni tym wspa­nia­łym żar­tem.

A może dadzą się zapro­sić wkrótce?

– Z pew­no­ścią.

Glo­rii będzie bar­dzo przy­kro!

– Do widze­nia.

– Do widze­nia.

Uśmie­chy!

Uśmie­chy! Trzask!

Nie­po­cie­szeni, udali się do windy na dzie­sią­tym pię­trze hotelu Plaza.

Nogi damy

NOGI DAMY

U Maury’ego Noble’a za fasadą atrak­cyj­nej indo­len­cji, roz­trze­pa­nia i łagod­nego kpiar­stwa kryła się zaska­ku­jąco nie­po­wstrzy­mana chęć dąże­nia do celu. Już na uczelni zapla­no­wał spę­dzić trzy lata na podró­żach, trzy lata poświę­cić cał­ko­wi­temu nie­rób­stwu, a następ­nie wzbo­ga­cić się jak naj­szyb­ciej.

Trzy lata podróży miał już za sobą. Obje­chał cały świat z takim zapa­łem i zacie­ka­wie­niem, że u każ­dej innej osoby uznano by to za pedan­te­rię bez jakiej­kol­wiek spon­ta­nicz­no­ści, nie­malże uoso­bie­nie ludz­kiej wer­sji prze­wod­nika tury­stycz­nego. Jed­nak Maury’ego ota­czała atmos­fera tajem­ni­czego celu i istot­nych zamia­rów, jak gdyby był on z dawna zapo­wia­da­nym anty­chry­stem, któ­rego dawne pro­roc­two zmu­siło do odwie­dze­nia wszyst­kich zakąt­ków świata i spo­tka­nia miliar­dów ludzi, któ­rzy pło­dzili dzieci, pła­kali i zabi­jali się nawza­jem.

Po powro­cie do Ame­ryki zajął się szu­ka­niem wszel­kich form roz­rywki z taką samą deter­mi­na­cją. On, który ni­gdy dotąd nie poprze­sta­wał na kilku kok­taj­lach czy kie­liszku wina przy kola­cji, nauczył się pić tak, jakby uczył się greki – bo tak jak greka, była to brama otwie­ra­jąca drogę do nowych doznań, nowych sta­nów psy­chicz­nych i nowych reak­cji, rado­snych lub peł­nych smutku.

Jego nawyki były kwe­stią ezo­te­rycz­nej spe­ku­la­cji. Choć wynaj­mo­wał trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie na Czter­dzie­stej Czwar­tej ulicy, rzadko tam prze­by­wał. Tele­fo­nistka otrzy­mała ści­słe instruk­cje, aby ni­gdy go nie łączyć z nikim, kto się naj­pierw nie przed­stawi. Otrzy­mała rów­nież listę kilku osób, dla któ­rych ni­gdy nie było go w domu, i tylu też osób, od któ­rych zawsze odbie­rał tele­fon. Na czele tej dru­giej listy znaj­do­wali się Anthony Patch i Richard Cara­mel.

Matka Maury’ego miesz­kała u swego żona­tego syna w Fila­del­fii, gdzie Maury zwykł był spę­dzać week­endy. Tak więc pew­nego sobot­niego wie­czora, kiedy despe­racko znu­dzony Anthony prze­mie­rzał prze­peł­nione chło­dem ulice i wpadł na chwilę do Mol­ton Arms, z rado­ścią stwier­dził, że pan Maury Noble jest u sie­bie.

Humor popra­wił mu się już w win­dzie. Tak bar­dzo, bar­dzo cie­szył się na myśl o roz­mo­wie z Mau­rym – a on też z pew­no­ścią się ucie­szy na jego widok. Popa­trzą na sie­bie z głę­boką sym­pa­tią w oczach, którą oby­dwaj potra­fili ukryć za fasadą łagod­nej kpiny. Gdyby to było lato, wybra­liby się na mia­sto, wysą­czyli dwa kok­tajle, roz­luź­nia­jąc przy tym koł­nie­rzyki, i uda­liby się na jakieś, raczej nudne, sierp­niowe przed­sta­wie­nie. Ale na dwo­rze pano­wał ziąb, wiatr hulał mię­dzy wyso­kimi budyn­kami, a gru­dzień był tuż za rogiem. Znacz­nie bar­dziej atrak­cyjny wyda­wał się wspólny wie­czór w mięk­kim świe­tle lamp i przy szkla­neczce lub dwóch whi­sky albo kie­liszku Grand Mar­nier, który Maury tak lubił, wśród zdo­bią­cych ściany ksią­żek, gdzie Maury, niczym wielki kocur, zagłębi się w swoim ulu­bio­nym fotelu.

A oto i on! Ściany pokoju oto­czyły Anthony’ego niby cie­płe ramiona. Cie­pło bijące z tego potęż­nego i elo­kwent­nego umy­słu, tem­pe­ra­ment nie­malże orien­talny w swo­jej nie­ukry­wa­nej nie­wzru­szo­no­ści roz­grzały nie­spo­kojną duszę Anthony’ego i ogar­nął go spo­kój, który można by jedy­nie porów­nać do uko­je­nia, jakie daje towa­rzy­stwo głu­piej kobiety. Trzeba albo wszystko zro­zu­mieć, albo brać wszystko, jakie jest. Maury wypeł­niał pokój niczym tygrys albo jakieś bóstwo. Wiatr ucichł za oknami; mosiężne kan­de­la­bry na kominku lśniły jak świece przy ołta­rzu.

– Co cię zatrzy­mało w mie­ście? – Anthony wycią­gnął się na mięk­kiej kana­pie, oparł­szy łok­cie na podusz­kach.

– Jestem tu już od godziny. Byłem na tań­cach i tak się zasie­dzia­łem, że uciekł mi pociąg do Fila­del­fii.

– To dziwne, że tak długo zosta­łeś – sko­men­to­wał Anthony gło­sem peł­nym zacie­ka­wie­nia.

– Raczej dziwne. A ty co robi­łeś?

– Mia­łem randkę z Geral­dine, no wiesz którą, tą bile­terką z Keitha. Opo­wia­da­łem ci o niej.

– Aaa!

– Wpa­dła do mnie około trze­ciej i została do pią­tej. Dziwna z niej dzie­weczka – rozu­mie mnie. Jest strasz­nie głu­piutka. – Maury sie­dział w mil­cze­niu.

– Co cie­kaw­sze – cią­gnął Anthony – z tego, co sły­sza­łem i co sam stwier­dzi­łem, Geral­dine to cho­dząca cnota.

Znał ją od mie­siąca, tę dziew­czynę o nie­okre­ślo­nych i koczow­ni­czych zwy­cza­jach. Przed­sta­wił mu ją jej poprzedni ado­ra­tor. Anthony’ego bawiła jej oso­bo­wość i nawet polu­bił czy­ste i lek­kie poca­łunki, jakimi obsy­pała go trze­ciego wie­czoru ich zna­jo­mo­ści, kiedy jechali tak­sówką przez Cen­tral Park. Miała jakąś rodzinę – jakąś ciotkę i wuja, u któ­rych miesz­kała gdzieś w labi­ryn­cie ulic w gór­nej czę­ści mia­sta. Dobrze czuł się w jej towa­rzy­stwie, bli­skim i intym­nym, i koją­cym. Nie był jed­nak zain­te­re­so­wany niczym wię­cej – nie ze względu na skru­puły moralne, ale raczej ze stra­chu, że jaki­kol­wiek bliż­szy zwią­zek może zabu­rzyć jego coraz bar­dziej spo­kojny byt.

– Ma w ręka­wie dwie sztuczki – zwie­rzył się Maury’emu. – Jedna to jak prze­sła­nia oczy wło­sami, a potem je roz­dmu­chuje, a druga, jak cią­gle powta­rza „ Jesteś sza­lo­oony!”, kiedy usły­szy coś zbyt dla niej skom­pli­ko­wa­nego. Fascy­nuje mnie to. Potra­fię godzi­nami roz­my­ślać, zain­try­go­wany zwa­rio­wa­nymi symp­to­mami, które wyzwala w mojej wyobraźni.

Maury prze­krę­cił się w fotelu i stwier­dził:

– Zadzi­wia­jące jest, jak taka osoba może rozu­mieć tak nie­wiele, a jed­no­cze­śnie radzić sobie w tak zło­żo­nej cywi­li­za­cji. Takie kobiety przyj­mują cały wszech­świat za rzecz oczy­wi­stą. Nie ma bla­dego poję­cia o niczym – ani o filo­zo­fii Rous­seau, ani o wpły­wie taryf cel­nych na cenę jej kola­cji. Jakby została prze­nie­siona z epoki kamien­nej i porzu­cona w naszych cza­sach, bez­bronna jak wojow­nik, który idzie z łukiem na poje­dy­nek na pisto­lety. Mógł­byś uni­ce­stwić całe pokłady histo­rii, a ona nawet by tego nie zauwa­żyła.

– Może Richard napi­sałby coś o niej.

– Och, Anthony, chyba nie myślisz, że jest tego warta.

– Tak jak każda inna – odpo­wie­dział, zie­wa­jąc. – Pomy­śla­łem sobie dzi­siaj, jak bar­dzo wie­rzę w Dicka. Jeśli tylko będzie pisać o ludziach, a nie o ide­ałach, a natchnie­nie czer­pać będzie z życia, a nie ze sztuki, zakła­da­jąc jego dal­szy twór­czy roz­wój, może osią­gnąć wiel­kie suk­cesy.

– Sądząc po tym, że ostat­nio cały czas nosi ze sobą notat­nik, zaczął się bar­dziej inte­re­so­wać życiem.

Anthony oparł się na łok­ciu i zaczął pero­ro­wać z oży­wie­niem:

– Stara się bar­dzo. Tak jak każdy inny pisarz, z wyjąt­kiem tych naj­gor­szych, ale prze­cież więk­szość z nich żywi się prze­tra­wioną papką. Mogą czer­pać histo­rie czy postaci z życia, ale pisarz zazwy­czaj inter­pre­tuje je na pod­sta­wie ostat­nio prze­czy­ta­nej książki. Załóżmy na przy­kład, że spo­tka kapi­tana statku i stwier­dzi, że to postać godna zain­te­re­so­wa­nia. A tak naprawdę dostrzega podo­bień­stwo mię­dzy tym kapi­ta­nem i kapi­ta­nem z naj­now­szej powie­ści Richarda Dany’ego lub innego autora mary­ni­sty, w związku z czym wie, jak go opi­sać na papie­rze. Dick, rzecz jasna, jest w sta­nie stwo­rzyć dowolną barwną postać o wyróż­nia­ją­cej się oso­bo­wo­ści, ale czy byłby w sta­nie przed­sta­wić swoją wła­sną sio­strę we wła­ści­wym świe­tle?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: