Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pieśń słowika. Daję ci wieczność akt 3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pieśń słowika. Daję ci wieczność akt 3 - ebook

Arapaggio – samotny drapieżnik i artysta rozmiłowany w malowaniu nocnych krajobrazów – decyduje się zakończyć swoją egzystencję po tym, jak miłość jego życia przepada bez śladu. Ratuje go nietypowa bohaterka: piękna ladacznica Józefina, polująca na nazistowskich oficerów w szarpanym wojną Wiedniu. Aby okazać wdzięczność, Arapaggio przeprowadza ją na stronę ciemności i obiecuje uczynić Królową Nocy. Czy temperamentna kurtyzana wygra bitwę o jego serce z duchem dawno utraconej miłości? Czy dowie się, kim jest anioł obserwujący ją z portretów, ktoś, kto zostawił malarza z niemożliwą do zagojenia raną w sercu?
Tymczasem ów anioł postanawia wrócić do miasta i domu, w którym porzucił ukochanego. Po drodze przez targaną wojną Europę wspomina czasy, gdy spotkał go po raz pierwszy – czasy, w których był jeszcze śmiertelnym młodziutkim sopranistą u progu operowej kariery.
Wojenna kanonada przeplata się z echami barokowych arii w tej historii o miłości silniejszej niż czas i śmierć, o toksycznej zazdrości, o zawiedzionych nadziejach i złamanych sercach.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-8005-3
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG. KRÓLOWA NOCY

Pro­log

Kró­lowa nocy

Śnił o pie­kle.

To był bar­dzo dobry sen, zapewne dla­tego, iż był pierw­szym od trzech wie­ków i zara­zem ostat­nim, jaki kie­dy­kol­wiek miał mu się przy­śnić.

Wokół niego sza­lały pło­mie­nie; sły­szał ich huk, ryk pożaru, który ogar­niał cały świat i jego samego. Czuł pie­kący ból w każ­dym skrawku skóry liza­nym przez zabój­czy żar. Nie ma już odwrotu ani ucieczki. Nie miał rów­nież sił na to, by pod­nieść się i schro­nić przed tym obez­wład­nia­ją­cym gorą­cem, które zda­wało się ata­ko­wać go od zewnątrz i jed­no­cze­śnie tra­wić od środka. Umysł prze­kor­nie wypeł­niły obrazy dawno nie­wi­dzia­nych miejsc: neapo­li­tań­ska zatoka, pół­mroczna alkowa, złote loki roz­rzu­cone na poduszce, uchy­la­jące się powieki i w końcu tur­ku­sowe oczy wypeł­nione świa­tłem.

Nagle jed­nak sen się zmie­nił.

Leżał nagi w nie­zna­nym pomiesz­cze­niu toną­cym w mroku, na nie­wy­god­nym łóżku, przy­gnie­ciony do sta­rego, wysłu­żo­nego mate­raca, któ­rego sprę­żyny wbi­jały mu się w plecy, cia­łem jakiejś cudow­nie pięk­nej dia­blicy. Musiała nią być, skoro pochło­nął go pie­kielny żar. Ni­gdy nie wie­rzył w pie­kło, a przy­naj­mniej nie w takie, jakim stra­szono go za młodu. Przez ostat­nie dekady żył w pie­kle samot­no­ści i zwąt­pie­nia; po latach bez­sen­sow­nej tułaczki każda wizja pie­kła zda­wała mu się atrak­cyj­niej­sza niż pusta wege­ta­cja.

Takiej wer­sji jed­nak się nie spo­dzie­wał.

Dia­blica ujeż­dżała go ener­gicz­nie, odrzu­ciw­szy do tyłu głowę. Śmiała się dziko zmy­sło­wym, ochry­płym śmie­chem, który prze­cho­dził w prze­cią­głe jęki, gdy posu­wi­ście pra­co­wała bio­drami. Przy­trzy­my­wała ozdo­bioną tru­pią główką woj­skową czapkę, która spa­dała jej na oczy, zgnia­ta­jąc burzę kru­czo­czar­nych loków powie­wa­ją­cych przy każ­dym zama­szy­stym ruchu, a ruchy te roz­le­wały się po jego ciele jak kojący bal­sam, gasząc falami roz­ko­szy potworny ból popa­rzo­nego ciała.

Jeśli tak wła­śnie wyglą­dało pie­kło, nie miał nic prze­ciwko spę­dze­niu w nim wiecz­no­ści.

Zaczy­nał jed­nak tra­cić świa­do­mość.

Tur­ku­sowe oczy z jego wspo­mnień zamknęły się i nagle jakby całe świa­tło świata zga­sło.

Sen gwał­tow­nie się urwał, jak prze­pa­lona fil­mowa kli­sza, i zapa­dła cał­ko­wita, nie­prze­nik­niona ciem­ność.PIEŚŃ SŁOWIKA

Pieśń sło­wika

To było pie­kło.

Świat stał się wła­śnie tym, prze­obra­ził się w coś gor­szego nawet od pie­kła, któ­rym stra­szono go, gdy był małym chłop­cem.

Spo­dzie­wał się wszyst­kiego, co zapo­wia­dano: pło­mieni, demo­nów, potę­pień­czych jęków, jed­nak to, co zgo­to­wali sobie wza­jem­nie ludzie, prze­cho­dziło naj­kosz­mar­niej­sze wyobra­że­nia.

Prze­trwali rewo­lu­cję lutową i paź­dzier­ni­kową, ucie­ka­jąc w głąb kraju, ale na to, co działo się wokół nich, nie mógł już dłu­żej patrzeć, nie mógł słu­chać nie­milk­ną­cego łoskotu i kano­nady poci­sków. Miał dosyć ukrad­ko­wego dobi­ja­nia kona­ją­cych z głodu, miał dosyć uda­wa­nia, że to, co dzieje się w mie­ście, jest normą pod­czas wojny.

Wojna…

Wspól­nie prze­trwali pierw­szą wielką wojnę na kon­ty­nen­cie i miał wra­że­nie, że od jej zakoń­cze­nia minęła zale­d­wie chwila, a momen­tami zda­wało mu się nawet, iż w ogóle nie było pomię­dzy dwiema wiel­kimi woj­nami ani dnia pokoju, że świat tonął w sal­wach dział i huku wybu­cha­ją­cych bomb nie­prze­rwa­nie od dzie­się­cio­leci.

Nie odnaj­do­wał się w świe­cie peł­nym prze­mocy, choć prze­cież sam był jej narzę­dziem. Powoli gubił sie­bie, kawa­łek po kawałku, gubił gdzieś tę wraż­li­wość, która pozwa­lała mu trwać, która wypeł­niała noce pięk­nem, która spra­wiała, że pobła­żał swoim zmy­słom i egzy­sto­wał na pogra­ni­czu jawy i snu, wyśnio­nego dla niego dawno temu przez kogoś innego.

Teraz tego kogoś już przy nim nie było.

Nie potra­fiła pomóc mu oswoić się ze zbyt szybko zmie­nia­ją­cym się agre­syw­nym świa­tem, w któ­rym z tru­dem odnaj­do­wała miej­sce dla samej sie­bie. Byli jak dwa zbłą­kane zwie­rzęta, nie­ro­zu­mie­jące tego, co działo się wokół nich, zapę­dzone w zasadzkę, z któ­rej nie potra­fiły uciec. I cho­ciaż zda­wało się jej, że wciąż go kocha, nie­mal tak inten­syw­nie, jak wów­czas, gdy zoba­czyła go po raz pierw­szy, nie potra­fiła prze­kuć tego wyima­gi­no­wa­nego prze­cież uczu­cia na czyny, nie potra­fiła zro­bić nic, co pomo­głoby im pogo­dzić się z zastaną rze­czy­wi­sto­ścią, na którą nie mieli naj­mniej­szego wpływu.

Przez lata tęsk­niła i cze­kała, ide­ali­zu­jąc go w marze­niach, a gdy w końcu zja­wił się w jej progu, czar prysł. Oka­zał się kapry­śny, humo­rza­sty i aro­gancki, po kilku latach nie była w sta­nie znieść jego towa­rzy­stwa, jego wynio­sło­ści, maru­dze­nia, cią­głych narze­kań. Pie­lę­gno­wane przez dekady wyobra­że­nia roz­wiały się jak poranna mgła nad Newą.

Co wie­czór patrzyła, jak jego czarna syl­wetka znika w uno­szą­cym się nad ulicą wil­got­nym smogu. Stą­pał, nie zosta­wia­jąc śla­dów na śniegu. Co wie­czór miała nadzieję, że nad ranem już nie wróci, a potem, gdy pierw­sze tchnie­nie świtu zaczy­nało roz­ja­śniać hory­zont, z nie­spo­koj­nie biją­cym ser­cem wycze­ki­wała go w oknie.

Wra­cał jed­nak, gdyż nie miał dokąd pójść.

Żyli obok sie­bie, nie­jako ska­zani na wła­sne towa­rzy­stwo, począt­kowo skry­cie, a potem już jaw­nie nim roz­cza­ro­wani. Nie potra­fiła zale­czyć rany, która ziała w jego sercu, zadana jego wła­sną ręką. Była jak dziecko, doma­ga­jące się od niego aten­cji i opieki, któ­rymi nie mógł i nie chciał jej oto­czyć.

Zała­mała się zupeł­nie w chwili, w któ­rej car i jego rodzina zostali zamor­do­wani przez bol­sze­wi­ków. Tak bar­dzo chciała im pomóc, choć prze­cież wie­działa, że nic nie może zro­bić. Ucie­kli razem w oba­wie przed zde­ma­sko­wa­niem i odkry­ciem jej powi­no­wac­twa z car­ską rodziną. Żało­wała, że wszy­scy uwie­rzyli w to kłam­stwo, w któ­rym żyła tak długo, aż stało się prawdą. Pra­gnęła już tylko zapaść się pod zie­mię, zasnąć i ni­gdy się nie obu­dzić, a on nie miał siły ani ochoty na lecze­nie jej bólu, tak dogłęb­nie pogrą­żony we wła­snym.

Gdyby wie­dział, jak poto­czą się losy mia­sta, ni­gdy nie wró­ciłby z nią do Peters­burga. Nie było już Peters­burga, mia­sto stało się Lenin­gra­dem. Gubił się wśród poli­tycz­nych per­tur­ba­cji, któ­rych przez całe swoje życie sta­rał się uni­kać. Nie obcho­dziły go rewo­lu­cje, nie obcho­dziły go strajki, demon­stra­cje, prze­wroty i prze­ję­cia wła­dzy. Nie obcho­dziły go wojny i oblę­że­nia. To nie był jego świat. Świat muzyki i sztuki, w któ­rym spę­dził dzie­ciń­stwo i mło­dość, prze­padł bez­pow­rot­nie, pożarty przez maszyny śmierci.

Miał wra­że­nie, że jeśli pozo­sta­nie tutaj, z nią, to zapo­mni, kim jest, zapo­mni, co jest dla niego ważne, kogo tak naprawdę kocha, co trzyma go przy życiu.

Musiał wró­cić do Wied­nia.

Ta sama siła, która wchło­nęła całą Austrię w trze­wia Rze­szy, odcięła teraz od świata mia­sto, które było jego domem przez ponad cztery dekady. Czy ist­niała jaka­kol­wiek szansa na to, by wydo­stał się z oblę­żo­nego Lenin­gradu i dotarł do Wied­nia przez szar­pane wojną kraje, zni­ka­jące z mapy jeden po dru­gim? Czy po dro­dze była jesz­cze jakaś Pol­ska, która w ciągu ostat­nich kil­ku­dzie­się­ciu lat wykwi­tła na mapie niby oso­bliwy kwiat, uwa­żany przez świat za wymarły? Wizja podró­żo­wa­nia przez te nie­znane mu tereny, wśród ludzi mówią­cych dzi­wacz­nymi języ­kami, z wid­mem zosta­nia roze­rwa­nym na strzępy przez minę prze­ciw­pie­chotną czy zbłą­kaną serię z kara­binu maszy­no­wego, napeł­niała go zgrozą. Jesz­cze więk­szym prze­ra­że­niem prze­peł­niał go jed­nak spo­sób, w jaki teraz żyli, w giną­cym z głodu mie­ście, będą­cym nie­gdyś cen­trum wszech­świata.

Musiał wró­cić do Wied­nia.

Gdyby choć przez chwilę przy­pusz­czał, że świat zmieni się w pie­kło, ni­gdy nie zde­cy­do­wałby się na samotną tułaczkę, którą podyk­to­wała mu duma i jakiś trudny do zde­fi­nio­wa­nia impuls, naka­zu­jący wyrwa­nie się z wyima­gi­no­wa­nej nie­woli. Prze­ko­nał się bowiem dogłęb­nie, że ta ucieczka była naj­więk­szym błę­dem, jaki kie­dy­kol­wiek popeł­nił. A teraz widział aż nazbyt wyraź­nie, czym jest praw­dziwa nie­wola.

Musiał napra­wić ten błąd, musiał wró­cić i odszu­kać swój dom, jeśli ten jesz­cze stał, a w nim odna­leźć miłość swo­jego życia. Miał jed­nak gorz­kie prze­świad­cze­nie, że być może miłość ta wypa­liła się wraz z wojenną pożogą, jeśli w ogóle jesz­cze biło serce, w któ­rym się tliła. W jego sercu tliła się przez cały czas, a w miarę gdy świat wokół zaczy­nał coraz inten­syw­niej pło­nąć, i w nim na nowo roz­go­rzał ogień namięt­no­ści, o któ­rym bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał zapo­mnieć.

Uca­ło­wał na poże­gna­nie kobietę, która przez ostat­nie lata była jego powier­nicą, sio­strą, matką i oblu­bie­nicą, po czym odszedł w noc roz­świe­tlaną co chwilę łuną wojen­nej pożogi, zde­cy­do­wany przejść pie­szo przez każdą napo­tkaną linię frontu, jeśli tylko będzie to konieczne.

Patrzyła za jego ciemną wysoką syl­wetką i wie­działa, że tym razem już nie wróci. Musiała nauczyć się nie tęsk­nić tylko po to, by w chwi­lach, w któ­rych ich spoj­rze­nia się spo­ty­kały, odwra­cać wzrok.

A on, bez względu na wszystko, musiał dotrzeć do Wied­nia.I. KRÓLOWA NOCY

I

Kró­lowa nocy

Otwo­rzył oczy.

Niski sufit nad jego głową pokry­wała łusz­cząca się farba, przy­po­mi­na­jąca kępy poro­stów na korze sta­rego drzewa. Nie spo­sób było nazwać koloru ścian pomiesz­cze­nia znaj­du­ją­cego się w sute­re­nie, jak się od razu zorien­to­wał. Jedyne okienko, tuż pod sufi­tem, zasła­niała pokryta czar­nymi pla­mami ple­śni kotarka z wyli­nia­łego aksa­mitu o rów­nie nie­okre­ślo­nej bar­wie. Wszystko wokół miało jakiś nie­de­fi­nio­walny odcień kurzu i woniało roz­kła­dem.

– Och, _Sturmbannführer_…! – Usły­szał gdzieś spod swo­jej pachy. – Nie spo­dzie­wa­łam się pana wizyty, ale doprawdy, spi­sał się pan… po ofi­cer­sku…

Czyj to był głos?

Ból odbie­rał mu jasność myśle­nia, miał wra­że­nie, że ktoś polewa jego ciało wrząt­kiem. Paliła go twarz i dło­nie, a śniade ramię spo­czy­wa­jące na jego piersi odczu­wał jak roz­pa­loną do czer­wo­no­ści sztabę żelaza.

Uniósł się na łok­ciach, a na wpół leżące na nim kobiece ciało zsu­nęło się na zarzu­cony jaki­miś szma­tami, będą­cymi nie­gdyś zapewne pościelą, mate­rac.

– Już idziesz? – Ciało unio­sło się jak pode­rwane oddol­nym podmu­chem i jego oczom uka­zała się dia­blica ze snu, pięk­ność z burzą kru­czo­czar­nych loków, wciąż przy­kry­tych opa­da­jącą na kocie oczy eses­mań­ską czapką i twa­rzą upa­dłej bizan­tyj­skiej Madonny.

Kobieta prze­cią­gnęła się, czapka spa­dła ze stu­ko­tem na pod­łogę, a nad jego twa­rzą zatań­czyły krą­głe, jędrne piersi. Jej skóra miała piękny cie­pły kolor, wła­ściwy ludziom połu­dnia Europy.

Albo Cyga­nom.

Opa­dła na niego i poczuł się tak, jakby ktoś żyw­cem obdzie­rał go ze skóry. Z tru­dem powstrzy­mał cisnący się do gar­dła zbo­lały jęk. Syk­nąw­szy z bólu, wyswo­bo­dził się z usi­łu­ją­cych opleść go ramion i wstał z tru­dem, roz­glą­da­jąc się po nie­wiel­kim poko­iku.

Dobrze, że nie stra­cił ostro­ści wzroku, choć odno­sił wra­że­nie, że ma w oczo­do­łach żarzące się węgle.

Pod oknem stało krze­sło i roz­kle­ko­tany sto­lik, zarzu­cony poszczer­bio­nymi naczy­niami, z któ­rych resztki jedze­nia zda­wały się wycho­dzić o wła­snych siłach.

– Prze­pra­szam za bała­gan… – Kobieta wygra­mo­liła się z łóżka. – Zazwy­czaj ofi­ce­ro­wie zapra­szają mnie na kola­cje i… śnia­da­nia do swo­ich kwa­ter, ale pan, majo­rze, poja­wił się tak nagle tuż przy moim… eee… apar­ta­men­cie, zda­wał się pan taki zagu­biony…

– Prze­stań – odrzekł cicho, pod­cho­dząc do sto­ją­cej w kącie szafy.

Do uchy­lo­nego skrzy­dła drzwi było przy­mo­co­wane pęk­nięte lustro i poczuł zale­wa­jącą go nagle falę paniki na widok swo­jego odbi­cia. Ona oczy­wi­ście nie mogła nic doj­rzeć w nie­mal cał­ko­wi­tej ciem­no­ści, na swoje szczę­ście zresztą.

Nie miał już twa­rzy.

W jej miej­scu znaj­do­wała się maska spę­ka­nej, zwę­glo­nej skóry; rana zbie­gała w dół na kształt trój­kąta, spa­lony był każdy frag­ment ciała, który nad ranem wyła­niał się spod roz­cheł­sta­nej koszuli. Koszuli nie miał już na sobie, był cał­ko­wi­cie nagi, z gro­te­skową spa­loną maską zamiast twa­rzy, z ranami na piersi i dło­niach. Włosy pozo­stały jed­nak nie­na­ru­szone: krót­kie i sztucz­nie roz­ja­śnione. Spod zwę­glo­nych powiek, któ­rych nie był w sta­nie do końca zamknąć, patrzyły na niego roz­sze­rzone bólem jasno­zie­lone oczy.

– Mam tu gdzieś świecę… – Kobieta pode­szła po omacku do sto­lika i błą­dziła po nim dłońmi w poszu­ki­wa­niu ogarka. Dostrzegł go i dys­kret­nie odsu­nął poza jej zasięg.

– Nie zapa­laj – rzekł, a jego głos wydał mu się zgrzy­tem gwoź­dzia po bla­sze. – Bolą mnie oczy.

– Jak chcesz, majo…

– Nie nazy­waj mnie tak! – Dotknął swo­jej twa­rzy, obser­wu­jąc jed­no­cze­śnie odbi­cie kobiety w lustrze. Ubie­rała się zręcz­nie w jakąś nie­do­rzeczną suk­nię, poły­sku­jącą w ciem­no­ści gar­ni­tu­rem tanich ceki­nów, peł­nym ubyt­ków.

– A jak mam pana nazy­wać? Nie powie­dział mi pan, jak ma na imię.

– Ara­pag­gio – odrzekł bez­wied­nie, zanim ugryzł się w język. To nie było imię odpo­wied­nie dla eses­mań­skiego ofi­cera. Jak się teraz nazy­wał? Schmidt? Sal­zme­ier? Ach, tak, von Meu­rer… Było jed­nak za późno na kłam­stwo.

– Ara­pag­gio? Jesteś Wło­chem? Wyglą­dasz na Niemca. Jesteś taki na wskroś… aryj­ski – szep­nęła, a jej głos nabrał chro­pa­wej, uwo­dzi­ciel­skiej zmy­sło­wo­ści.

Znał ten typ dzi­wek.

Pro­spe­ro­wały, obsłu­gu­jąc ofi­ce­rów wyso­kich rangą, pod­kła­dały się mor­der­com, jakby byli naj­zwy­klej­szymi w świe­cie klien­tami. Wzięła go za takiego wła­śnie ofi­cera. A za kogo niby miała wziąć? Prze­cież jesz­cze kilka godzin wcze­śniej miał na sobie mun­dur, a w kie­szeni doku­menty potwier­dza­jące sto­pień woj­skowy i toż­sa­mość.

Poczuł do niej nić sym­pa­tii, nie­wy­star­cza­jącą jed­nak, aby oca­lić ją od śmierci z jego ręki. Im prę­dzej się jej pozbę­dzie, tym lepiej.

– Posłu­chaj mnie… – rzekł cicho, mani­pu­lu­jąc nie­pew­nie przy swo­jej twa­rzy, nie bar­dzo zde­cy­do­wany, czy doty­kać jej, czy nie. Skóra łusz­czyła się pła­tami przy­po­mi­na­ją­cymi farbę na sufi­cie. – Jak się tu zna­la­złem? – szep­nął, zdzie­ra­jąc jej frag­ment z policzka.

Ode­tchnął z ulgą, odkryw­szy pod spodem blade, deli­katne ciało, pul­su­jące pod jego pal­cami. Odrzu­cał mar­twe tkanki na pod­łogę, w końcu temu zapy­zia­łemu pomiesz­cze­niu nic już nie mogło bar­dziej zaszko­dzić. Zde­cy­do­wany był za kilka chwil puścić tę ruderę oraz jej miesz­kankę z dymem.

– Zna­la­złam pana na bal­ko­nie, tuż przed świ­tem. Zdaje się, że za dużo pan wypił… Wra­ca­łam z hotelu, tu nie­da­leko, za rogiem. Założę się, że balo­wa­łam z pana prze­ło­żo­nymi! – Zaśmiała się, a ten dźwięk spły­nął dresz­czem po jego krę­go­słu­pie. Nie musiała nic robić, żeby dopro­wa­dzać jego zmy­sły do sza­leń­stwa, nawet teraz, gdy był w tak opła­ka­nym sta­nie. Miał ochotę posiąść ją raz jesz­cze, zanim pozbawi ją życia i pod­pali tę melinę.

Teraz już nie miał wąt­pli­wo­ści, że jej dzika jazda na jego ciele była retro­spek­cją, a nie snem.

– Masz jakieś imię? – zapy­tał, złusz­cza­jąc skórę z dłoni, jakby zdej­mo­wał ręka­wiczki.

– Józe­fina – odparła, uno­sząc kształtną nogę i oble­ka­jąc ją w poce­ro­waną poń­czo­chę. Bez trudu ubie­rała się po ciemku, jak to dziwka.

– Józe­fina… – mruk­nął, schy­la­jąc się po koszulę. Gdzieś w pobliżu łóżka walały się bry­czesy i kurtka od mun­duru.

No tak, stał się majo­rem. Tak na wszelki wypa­dek.

Długo szu­kał wystar­cza­jąco podob­nego do sie­bie ofi­cera. Przy­własz­czył sobie jego mun­dur, doku­menty, toż­sa­mość. Przy­własz­czył sobie jego życie, dosłow­nie i w prze­no­śni. Zaprzy­jaź­nione dziwki obcięły i roz­ja­śniły mu włosy, tak że podo­bień­stwo stało się ude­rza­jące. I choć ni­gdy nie musiał fak­tycz­nie odgry­wać przed ludźmi zamor­do­wa­nego eses­mana, czuł się bez­pieczny i ano­ni­mowy, prze­my­ka­jąc w ciem­no­ści odziany w mun­dur zwy­cięzcy.

Nie był zwo­len­ni­kiem nazi­stow­skiej ide­olo­gii, nie był zwo­len­ni­kiem żad­nej ide­olo­gii. Faszyzm odrzu­cał go, a pom­pa­tyczna oprawa wojny napa­wała wstrę­tem. Eks­ter­mi­na­cja całych nacji była złem, któ­rego nawet jego wie­lo­wie­kowy umysł nie potra­fił zro­zu­mieć i uspra­wie­dli­wić, a prze­cież pamię­tał czasy inkwi­zy­cji. Kre­ma­to­ryjny dym do złu­dze­nia przy­po­mi­nał swąd sto­sów.

Ten kon­flikt zbrojny musiał się jed­nak wkrótce skoń­czyć, jak wszyst­kie poprzed­nie, któ­rych był świad­kiem. Nauczyły go one jed­nego – zawsze sta­wać po stro­nie, na którą prze­chy­lała się szala zwy­cię­stwa. A w danym momen­cie wszystko wska­zy­wało na to, iż to wła­śnie Niemcy wygrają tę wojnę.

Józe­fina unio­sła się z bar­łogu, odziana w suk­nię, któ­rej czasy świet­no­ści dawno już minęły, i ponow­nie pode­szła do sto­lika w poszu­ki­wa­niu świecy. Tym razem jej tego nie utrud­niał, bo odzy­skał już twarz. I choć zre­ge­ne­ro­wane pod popa­rze­niami ciało bolało tak, że zaci­skał szczęki, wyglą­dał cał­kiem nor­mal­nie.

Schy­lił się po spodnie i nacią­gnął je, zanim zapa­liła świecę. Wsu­nął nogi w ofi­cerki, myśląc, jak bar­dzo spodo­ba­łyby się Lotha­rowi. Posta­no­wił mu je spre­zen­to­wać, gdy zakoń­czy już te idio­tyczne prze­bie­ranki, gdy zakoń­czy się ta idio­tyczna wojna. Jego przy­ja­ciel z pew­no­ścią uznałby tę maska­radę za sza­le­nie zabawną.

– Majo­rze Ara­pag­gio… – szep­nęła kobieta, uno­sząc ze stołu nóż i ukry­wa­jąc go za pod­wiązką.

Była odważna, to trzeba jej było przy­znać. Potem zapa­liła świecę, pocie­ra­jąc zapałką o ścianę.

Czuł jej zde­ner­wo­wa­nie, gdy obser­wo­wała, jak zakłada koszulę; niby od nie­chce­nia szczot­ko­wała włosy, nie spusz­cza­jąc z niego wzroku. Jej dłoń drżała nie­znacz­nie. Z pew­no­ścią prze­szu­kała jego kie­sze­nie i zna­la­zła doku­menty, w któ­rych wid­niało nazwi­sko Frie­drich von Meu­rer. Stała się czujna, odkry­wa­jąc, że kła­mał.

– Majo­rze Ara­pag­gio… – powtó­rzył po niej, się­ga­jąc po kurtkę. Miał nadzieję, że nie zna­la­zła ukry­tego w sekret­nej kie­szeni szty­letu. – Brzmi idio­tycz­nie, prawda? – Wsu­nął rękę do rękawa. – Nie jestem żad­nym majo­rem. Zabi­łem tego dra­nia, po czym ukra­dłem jego mun­dur i papiery. – Skoro i tak zamie­rzał ją zabić, rów­nie dobrze mógł powie­dzieć jej prawdę. Czuł, jak powie­trze gęst­nieje od napię­cia mię­dzy nimi. – Nie­na­wi­dzę eses­ma­nów… – Zni­żył głos do szeptu.

Poczuł w ustach posmak krwi Frie­dri­cha von Meu­rera, jego ostat­nie tchnie­nie sma­ko­wało jak dopra­wione pie­przem.

– A ty pod­kła­dasz się im z taką swo­bodą… – dokoń­czył, postę­pu­jąc krok do przodu.

Stę­żała, odkła­da­jąc szczotkę i bły­ska­wicz­nie się­ga­jąc pod sukienkę.

Uchwy­cił bez trudu jej nad­gar­stek, gdy zręcz­nie zamie­rzyła się do zada­nia ciosu. Gdyby był Frie­dri­chem von Meu­re­rem, pew­nie uda­łoby jej się wbić ostrze w jego szyję. Dosko­nale wie­działa, co robi, dzia­łała z zasko­cze­nia, z pew­no­ścią już zabi­jała w ten spo­sób.

Ale nie tym razem.

– Wyglą­dasz na Cygankę… – szep­nął, przy­gnia­ta­jąc jej ciało do swo­jej twar­dej piersi. Sap­nęła, tra­cąc oddech i upu­ściła nóż, który z głu­chym brzę­kiem upadł na brudną drew­nianą pod­łogę. – Nie brzy­dzą się kłaść na tobie? Według nich jesteś istotą niż­szą.

– A ty się nie brzy­dzi­łeś, Aryj­czyku? – wydu­siła z sie­bie, mru­żąc oczy. – Wolę dawać im dupy, niż dać się zabić, jak reszta mojej rodziny! – syk­nęła, po czym plu­nęła mu w twarz.

Była tak nie­do­rzecz­nie odważna, nawet w obli­czu śmierci!

– Nawet nie wiesz, co zro­bi­łaś, spro­wa­dza­jąc mnie z tego bal­konu… – szep­nął, schy­la­jąc się i pod­no­sząc nóż, wciąż nie wypusz­cza­jąc jej z uści­sku. Patrzyła na niego roz­sze­rzo­nymi stra­chem i wolą życia oczyma. Były piękne, ciemne, w kształ­cie mig­da­łów. Wło­żył nóż do jej dłoni. – Chcia­łem się zabić, Józe­fino… – rzekł, odchy­la­jąc głowę do tyłu, a gdy bły­ska­wicz­nym ruchem unio­sła rękę i zagłę­biła ostrze w jego szyi, dokoń­czył, choć miał prze­cież paść mar­twy: – Zmie­ni­łem jed­nak zda­nie…PIEŚŃ SŁOWIKA

Pieśń sło­wika

Nie było prze­cież moż­liwe, by doj­rzał jego oczy z tak dużej odle­gło­ści. A prze­cież patrzył w nie, gdy poły­ski­wały w ciem­no­ści loży, jak pod­świe­tlone szma­ragdy.

Ni­gdy wcze­śniej nie widział tak inten­syw­nie zie­lo­nych oczu. Ni­gdy nie widział takiego ognia w niczyim spoj­rze­niu.

Prze­cha­dzał się po sce­nie, usi­łu­jąc nie oka­zać znie­cier­pli­wie­nia w ocze­ki­wa­niu na swoją arię. Orkie­stra sta­rała się, jak mogła, ale prze­cież nikt nie przy­cho­dził do opery po to, aby słu­chać orkie­stry. Liczyły się tylko solowe głosy.

Odczu­wał każdy cen­ty­metr swego ciała inten­syw­niej niż zazwy­czaj. Fisz­biny gor­setu opla­tały talię jak sztywne, chłodne palce, utrzy­mu­jąc go w nie­po­ko­ją­cym uści­sku, jed­no­cze­śnie odbie­ra­ją­cym oddech i przy­da­ją­cym mu mocy. Przy­zwy­czaił się, w końcu nie pierw­szy raz miał na sobie ciężką, nie­wy­godną suk­nię. Na sce­nie trzeba było zarówno olśnie­wa­jąco wyglą­dać, jak i nie­ska­zi­tel­nie brzmieć.

Lakie­ro­wana skóra trze­wi­ków wbi­jała się w jego stopy, a piana koronki łasko­tała ramiona przy każ­dym ruchu. Czuł cię­żar sznu­rów pereł w mister­nie utre­fio­nych wło­sach, cię­żar warstw bie­li­zny i sutych spód­nic. Lep­kość czer­ni­dła na powie­kach była draż­niąca, podob­nie jak dym lamp na ram­pie. Puder zda­wał się pokry­wać jego twarz grubą, nie­ela­styczną sko­rupą, odczu­wał to tak, jakby miał na twa­rzy szczel­nie przy­le­ga­jącą maskę.

To ide­alne prze­bra­nie uczy­niło z niego kobietę, choć prze­cież pod war­stwami maki­jażu i suk­nią wcale nią nie był.

To wszystko było tylko złu­dze­niem, teatralną sztuczką, mającą prze­ko­nać publicz­ność o tym, że sto­jący przed nimi sopra­ni­sta stał się na potrzeby przed­sta­wie­nia pło­chą Julią, która za chwilę zacznie wyśpie­wy­wać arię o swej nie­szczę­śli­wej miło­ści. Przez te kilka godzin oni wszy­scy w to wie­rzyli. On rów­nież w to wie­rzył.

Publika była o tym prze­ko­nana, ludzie wstrzy­my­wali odde­chy, cze­ka­jąc, aż to prze­cud­nej urody dziew­czę otwo­rzy usta i roz­pocz­nie swą tęskną pieśń. Męż­czyźni pochy­lali się na krze­słach, porzu­ca­jąc nie­do­je­dzone kola­cje i karty, kobiety zaś wstrzy­my­wały ruchy wachla­rzy lub wręcz prze­ciw­nie, zaczy­nały sza­leń­czo nimi machać. Sala zamarła w ocze­ki­wa­niu, bojąc się, czy głos tej nie­ziem­sko pięk­nej istoty zdoła dorów­nać jej uro­dzie. A trzeba przy­znać, że gar­de­ro­biane wyjąt­kowo się posta­rały, w końcu to była pre­miera.

Nie obcho­dziło go, co ci wszy­scy ludzie sobie pomy­ślą. Był pewien zarówno swej urody, jak i tre­no­wa­nego od lat głosu. Nastał wie­czór jego debiutu i zamie­rzał uczy­nić go wie­czo­rem swego triumfu.

Jed­nak w chwili, gdy doj­rzał te oczy wysoko ponad rzę­dami krze­seł, wszystko inne stra­ciło zna­cze­nie. Miał wra­że­nie, że tłum ludzi pokry­tych krzy­kli­wym maki­ja­żem i nie zawsze praw­dzi­wymi klej­no­tami, odzia­nych w nie­do­rzeczne peruki, zla­nych duszą­cymi pach­ni­dłami, mają­cymi ukryć odór nie­do­my­tych ciał, roz­pły­nął się wraz z dymem świa­teł rampy.

Zda­wało mu się, że chło­nie to spoj­rze­nie przez całą wiecz­ność, a prze­cież trwało zale­d­wie uła­mek sekundy, nim maestro uniósł rękę, po czym zain­to­no­wał na kla­we­sy­nie pierw­sze takty arii.

Zamknął oczy i ude­rzył w pierw­szy dźwięk z mocą, która zdzi­wiła nawet jego samego. Kry­sta­liczny głos uniósł się pod skle­pie­nie i zda­wało się, że nie tylko publika, ale i ściany jęk­nęły z roz­ko­szy, sły­sząc go.

On jed­nak śpie­wał tylko do wła­ści­ciela tych szma­rag­do­wych oczu w loży. Nagle nie było ważne to, czy opera odnie­sie suk­ces, czy ten występ roz­pocz­nie jego spek­ta­ku­larną karierę, o któ­rej marzył od dekady, dla któ­rej poświę­cono jego nie­na­ro­dzone dzieci i oka­le­czono jego ciało. Liczyło się tylko to, by wła­ści­ciel tych oczu zro­zu­miał, że tego wie­czoru śpiewa tylko dla niego i każdy banał prze­sło­dzo­nego tek­stu staje się w jego pie­śni naj­szczer­szą prawdą, wyzna­niem pły­ną­cym z głębi serca. Nagle te wszyst­kie zapew­nie­nia o dozgon­nej miło­ści stały się praw­dziwe. I nie liczyło się to, że Julia za moment umrze.

Spek­takl nabie­rał roz­pędu.

Zwo­len­nicy Cana­rella, _primo uomo_, odtwórcy głów­nej męskiej roli, darem­nie pró­bo­wali zagłu­szać jego arie. Nie miał zamiaru pozwo­lić prze­pę­dzić się ze sceny byle kla­kie­rom; wście­kłość przy­da­wała jego aniel­skiemu gło­sowi nowej zmy­sło­wo­ści, która spra­wiła, że w poło­wie dru­giego aktu wszel­kie krzyki i gwizdy uci­chły, a cała sala zgod­nie pochli­py­wała ze wzru­sze­nia nad tra­gicz­nym losem kochan­ków.

Trium­fo­wał, choć daleko jesz­cze było do końca.

Wciąż zer­kał w stronę loży po lewej stro­nie i gdy pod koniec spek­ta­klu nie doj­rzał w niej wpa­trzo­nych w sie­bie zie­lo­nych oczu, poczuł pod żebrami ukłu­cie paniki. Gor­set zaczął go dusić i led­wie zdo­łał dokoń­czyć ostat­nią arię, na szczę­ście naj­wy­myśl­niej­szą wokalną ekwi­li­bry­stykę miał już za sobą. Krew odpły­nęła mu z twa­rzy, gdy się kła­niał i miał wra­że­nie, że za moment zemdleje.

Gdy kur­tyna opa­dła, tłum muzy­ków i chó­rzy­stów rzu­cił się ku niemu. Nie sły­szał ich gło­sów, był pół­przy­tomny ze zmę­cze­nia i pobla­dły z wysiłku. Bra­ko­wało mu tchu. Pokle­py­wały i gła­skały go jakieś dło­nie, cało­wały jakieś usta, tłum ludzi zda­wał się poda­wać go sobie z rąk do rąk, aż w końcu wśród wiwa­tów i peł­nych eufo­rii pokrzy­ki­wań dotran­spor­to­wano go do gar­de­roby, gdzie usłużne ręce kraw­co­wych i peru­ka­rek wyłu­skały go z sukni i gor­setu, wyplą­tały perły z jego wło­sów i pomo­gły zmyć z twa­rzy grubą war­stwę maki­jażu.

Gdy został sam, nie wie­dział, czy śmiać się, czy pła­kać.

Przez ponad dekadę cze­kał na ten wie­czór, a teraz nie potra­fił napa­wać się swoim nie­wąt­pli­wym trium­fem. Myślał tylko o tym, że wśród prze­ta­cza­ją­cego się za kuli­sami tłumu nie było wła­ści­ciela szma­rag­do­wych oczu, które rzu­ciły na niego urok pod­czas przed­sta­wie­nia. Wła­śnie speł­niały się jego oku­pione krwią, potem i katorż­ni­czą pracą marze­nia, a on nie potra­fił się tym cie­szyć.

Narzu­cił na sie­bie koszulę i nowy, błę­kitny sur­dut, który kilka dni wcze­śniej dostał od maestra Fio­riego, uczą­cego młod­szych chłop­ców, po czym opadł na krze­sło przed toa­letką, chcąc jesz­cze przez chwilę odpo­cząć w ciszy, bez nachal­nej obec­no­ści innych muzy­ków.

Bez lep­kich spoj­rzeń Fio­riego.

Choć to nie jego kom­po­zy­cję dziś wysta­wiano, był na widowni. Nikt nie chciał prze­ga­pić debiutu wscho­dzą­cej gwiazdy kon­ser­wa­to­rium. O przed­sta­wie­niu już od kilku tygo­dni huczało w całym Neapolu.

Fiori był nie­zmier­nie zdol­nym wene­cja­ni­nem, który poja­wił się w kon­ser­wa­to­rium dwa lata wcze­śniej, nie miał jed­nak szans prze­bi­cia się, póki żył stary grzyb Mon­tini. I mimo tego, że utwory mło­dego kom­po­zy­tora były o wiele bar­dziej fine­zyjne niż banalne melo­dyjki sta­ru­cha, Fiori musiał cier­pli­wie cze­kać na jego ustą­pie­nie. Albo zgon. Tak to już się odby­wało. Muzyczny świa­tek rzą­dził się mnó­stwem nie­pi­sa­nych zasad, które każdy aspi­ru­jący muzyk musiał jak naj­szyb­ciej przy­swoić.

Nie miał ochoty nikogo widzieć.

Uniósł wzrok i spoj­rzał na wła­sne odbi­cie: blada, pokryta reszt­kami pudru twarz, wil­gotne, lepiące się do czoła włosy. Tylko w jego ogrom­nych tur­ku­so­wych oczach pło­nął ogień, taki sam, jaki dostrzegł w oczach tajem­ni­czego męż­czy­zny w loży.

Otwo­rzył drzwi i z przy­kle­jo­nym do ust sztucz­nym uśmie­chem podą­żył razem z Mon­ti­nim i kil­koma naj­bar­dziej zasłu­żo­nymi muzy­kami do gar­de­roby Cana­rella, _primo uomo_, aby mu pogra­tu­lo­wać, choć wie­dział prze­cież, że był od niego lep­szy. To jed­nak Cana­rello był gwiazdą, to jego nazwi­sko wydru­ko­wano naj­więk­szymi lite­rami na afi­szach i to on miał zgar­nąć więk­szość pochwał i okla­sków. Zamie­rzali udać się na przy­ję­cie do domu jego mece­nasa.

Nie miał na to naj­mniej­szej ochoty.

W owych cza­sach posia­da­nie kochanka czy kochanki było nie­mal obli­ga­to­ryjne. Posia­da­nie kochanka czy kochanki tej samej płci stało się modne. Jed­nakże to utrzy­my­wa­nie kastrata spra­wiało, że jego mece­nas, będący zwy­kle znu­dzo­nym zmy­sło­wymi przy­jem­no­ściami sta­rze­ją­cym się ary­sto­kratą, ura­stał w oczach spo­łe­czeń­stwa do pra­wie tak waż­nej roli, jaką podej­mo­wał na sce­nie jego pod­opieczny. Nie było istotne, czy miał rodzinę, dzieci, czy może był duchow­nym.

Kastraci, mimo tego, że wyklu­czeni z mał­żeń­stwa przez Kościół, byli jed­no­cze­śnie postrze­gani przez niego jako anio­ło­wie, uświet­nia­jący swo­imi gło­sami msze w więk­szo­ści nie tylko wło­skich świą­tyń. I tak samo jak anio­ło­wie tra­cili swoją cie­le­sność, tra­cili swoją płcio­wość. Jako istoty bez­pł­ciowe pozo­sta­wali więc poza wszel­kim cie­le­snym grze­chem, a co za tym idzie, obco­wa­nie z nimi nie pięt­no­wało nikogo, nawet duchow­nych, mają­cych jakoby żyć w celi­ba­cie. Biblia wspo­mi­nała wpraw­dzie o zaka­zie spół­ko­wa­nia z męż­czy­znami, nic jed­nakże nie mówiła o isto­tach pozo­sta­ją­cych poza jasną przy­na­leż­no­ścią do jed­nej lub dru­giej płci.

Ni­gdy się nad tym głę­biej nie zasta­na­wiał, choć pod­świa­do­mie wie­dział, że i on wpad­nie w końcu w ręce któ­re­goś z tych lubu­ją­cych się w wyna­tu­rze­niach „pro­tek­to­rów”. Miał tylko nadzieję, że nie będzie to stary biskup Piog­gio, roz­pa­cza­jący po nie­daw­nym wyjeź­dzie swo­jego ostat­niego pupila na kon­certy na pół­noc kraju. Mon­tini nie­jed­no­krot­nie wspo­mi­nał o tym, że nale­ża­łoby zło­żyć mu wizytę, jed­nak on pusz­czał te suge­stie mimo uszu. Chciał sam osią­gnąć suk­ces, ciężką pracą i talen­tem, a nie pie­niędzmi i konek­sjami jakie­goś spro­śnego sta­ru­cha, w zamian rosz­czą­cego sobie prawo do jego wdzię­ków. Sama myśl o tym, że mógłby wylą­do­wać w łóżku takiego mece­nasa, napa­wała go wstrę­tem.

Oba­wiał się, że pierw­sze licy­ta­cje mogą roz­po­cząć się wła­śnie dzi­siaj, pod­czas przy­ję­cia, na które za moment mieli się udać. Wie­czór był cie­pły, a bal odby­wał się nie­da­leko opery, więc prze­szli gło­śną, hała­śliwą kawal­kadą z gma­chu teatru do pobli­skiej willi mece­nasa. Cana­rello, odziany w bro­ka­towy sur­dut, z nie­do­rzecz­nie wielką peruką zatkniętą na gło­wie, kro­czył przo­dem i puszył się niby paw, macha­jąc do zacze­pia­ją­cych go ludzi, wyle­wa­ją­cych się spo­mię­dzy kolu­mie­nek pod­pie­ra­ją­cych por­tyk przed wej­ściem. Trzeba było przy­znać, że śpie­wak wciąż wyglą­dał impo­nu­jąco, choć zaczy­nał się już zaokrą­glać. Natura obcho­dziła się z kastra­tami wyjąt­kowo okrut­nie: naj­pierw wyra­stali wysocy i chu­dzi, by po kilku latach nabie­rać iście matro­no­wych krą­gło­ści.

Na szczę­ście on był jesz­cze bar­dzo młody, a jego ciało nie zdą­żyło roz­wi­nąć nie­na­tu­ral­nych pro­por­cji. Ow­szem, miał wyjąt­kowo dłu­gie koń­czyny, paję­cze dło­nie i roz­ro­śniętą od nie­ustan­nego śpiewu klatkę pier­siową, ale nauczył się poru­szać i gesty­ku­lo­wać w ten spo­sób, by uczy­nić z tych cech atuty.

Teraz też, idąc wśród tłumu roz­en­tu­zja­zmo­wa­nych muzy­ków, sta­rał się sta­wiać nie za dłu­gie kroki i nie poru­szać zbyt zama­szy­ście rękami. Na szczę­ście nikt nie zwra­cał na niego zbyt­niej uwagi, ale prze­czu­wał, że to się zmieni, gdy ludzie zorien­tują się, iż to wła­śnie on skry­wał się pod suk­nią i maki­ja­żem Julii.

Led­wie trzy­mał się na nogach, był zmę­czony i głodny. Zamie­rzał pokrę­cić się wśród gości, napić wybor­nego wina, z zami­ło­wa­nia do jakiego znany był mece­nas Cana­rella, i wymknąć się do kon­ser­wa­to­rium, zanim komu­kol­wiek przyj­dzie do głowy wysta­wić go na licy­ta­cję roz­ocho­co­nym ary­sto­kra­tom.

Wszystko wokół zda­wało mu się snem.

Stał sztywno u boku napu­szo­nego jak paw Cana­rella i z trud­nym do ukry­cia obrzy­dze­niem przy­glą­dał się, jak jego opie­kun pieje z zachwytu nad talen­tem swego wybit­nego pod­opiecz­nego. Śpie­wak tym­cza­sem wdzię­czył się jak tre­so­wana małpa. Cóż za farsa!

On sam kła­niał się i odpo­wia­dał na pozdro­wie­nia i pochwały, ale miał wra­że­nie, że ktoś inny robi to za niego. Nie­ustan­nie roz­glą­dał się w poszu­ki­wa­niu szma­rag­do­wych oczu i pogrą­żał w coraz czar­niej­szej roz­pa­czy, gdy godziny mijały, lecz wciąż ich nie dostrzegł.

Ten męż­czy­zna musiał być kimś przy­jezd­nym, kto odwie­dził Neapol w sezo­nie ope­ro­wym. Nie było prze­cież moż­liwe, by wcze­śniej prze­ga­pił kogoś takiego. Z dru­giej jed­nak strony dzi­siej­sze przy­ję­cie było w zasa­dzie jego debiu­tem w towa­rzy­stwie, dopiero miał zacząć się w nim udzie­lać, o ile Mon­tini w ogóle zamie­rzał zezwo­lić mu na takie roz­rywki. Zna­jąc sta­ru­cha, mógł z całą pew­no­ścią stwier­dzić, że nie zamie­rzał.

Musiał więc pouży­wać sobie tego wie­czoru, ile tylko się da, choć tak naprawdę wcale nie był w humo­rze do świę­to­wa­nia. Na szczę­ście Cana­rello nie pozwo­lił na to, by kto­kol­wiek zapo­mniał, kto jest gwiazdą spek­ta­klu i goście szybko stra­cili zain­te­re­so­wa­nie mło­dym odtwórcą roli Julii. On sam nie zamie­rzał im się narzu­cać.

Po dwóch godzi­nach był już kom­plet­nie pijany i gdy zegar wybił drugą, zacze­pił jakie­goś lokaja i zażą­dał odpro­wa­dze­nia się do tyl­nego wyj­ścia. Chciał wymknąć się nie­zau­wa­żony i wró­cić do kon­ser­wa­to­rium, po czym zaszyć się w swoim pokoju i pła­kać w poduszkę. Wizja snu­cia się po opu­sto­sza­łych uli­cach w poszu­ki­wa­niu kolasy wyda­wała mu się mało atrak­cyjna, bio­rąc pod uwagę fakt, że ledwo trzy­mał się na nogach, wyszedł jed­nak na tylne schody, eskor­to­wany przez obo­jęt­nego, na wpół śpią­cego słu­żą­cego, i rozej­rzał się za powo­zem.

Ten natych­miast pod­je­chał, jakby woź­nica tylko cze­kał nie­opo­dal na jego poja­wie­nie się. Może fak­tycz­nie wyglą­dał takich gości, pra­gną­cych wcze­śniej udać się na spo­czy­nek? Bale zazwy­czaj trwały do świtu.

Czarna lakie­ro­wana skrzy­nia wozu zako­ły­sała się na reso­rach. Drzwiczki powozu uchy­liły się i ze środka wysu­nęła się biała dłoń, duża i silna, która suge­styw­nym gestem zapra­szała go do środka. Wahał się tylko przez moment, choć prze­cież nie miał poję­cia, do kogo nale­żała. Musiał jed­nak wsiąść, po pro­stu nie był w sta­nie zwal­czyć w sobie tego pra­gnie­nia. Uchwy­cił wycią­gniętą rękę i po chwili wpadł do wnę­trza powozu, wprost na kolana sie­dzą­cego w nim męż­czy­zny.

Gdy spoj­rzał w jego twarz, śmie­jąc się pół­przy­tom­nie, zamarł ze zdu­mie­nia. Odczuł nie­spo­dzie­wany i nagły spazm pożą­da­nia, który roz­lał się w dole jego brzu­cha na widok poły­sku­ją­cych w ciem­no­ści szma­rag­do­wych oczu.

To musiał być sen.

Męż­czy­zna patrzył na niego bez słowa, jego ciało zda­wało się wykute z mar­muru, sie­dział nie­ru­chomo niby posąg. Powóz ruszył i szarp­nię­cie konia spra­wiło, że naparli na sie­bie jesz­cze moc­niej. Gorąco roz­lało się po całym ciele mło­dziut­kiego sopra­ni­sty.

Miał ochotę od razu rzu­cić się na tajem­ni­czego męż­czy­znę, przy­wrzeć ustami do jego wąskich, zaci­śnię­tych w nie­od­gad­nio­nym gry­ma­sie warg, wpleść palce w burzę dłu­gich, drobno krę­co­nych loków koloru świe­żej rdzy, ota­cza­ją­cych jego twarz niczym piana. Męż­czy­zna był młody, potężny i w jakiś nie­po­ko­jący spo­sób przy­stojny. Jego twarz była pełna kon­tra­stów: miał wyra­zi­ste, groźne oczy, szla­chetny, nieco orli nos i wymow­nie uśmiech­nięte usta. Widział to wszystko, jakby to obli­cze wyświe­tliło się pod jego powie­kami, w końcu w powo­zie było kom­plet­nie ciemno. A może po pro­stu wyobra­ził go sobie, może chciał, by tak wła­śnie wyglą­dał?

– Jedziemy do cie­bie, panie? – wykrztu­sił w końcu, zasta­na­wia­jąc się, jak sma­ko­wały jego usta, jakie w dotyku było jego nagie ciało, jak by to było poczuć tę burzę loków mię­dzy swo­imi udami.

Takie zabawy nie były mu obce. Nie pierw­szy raz wsiadł do powozu tylko po to, by pozwo­lić wywieźć się do jakie­goś łóżka. Tym razem jed­nak chciał, aby był to ostatni raz.

– Nie boisz się tak wozić z obcymi męż­czy­znami, Uccel­lino? – Głos jak pomruk wul­kanu wypeł­nił wnę­trze powozu i zda­wało się, że za moment je roz­sa­dzi. Cóż za wspa­niały, zło­wrogi, znie­wa­la­jący głos… Męż­czy­zna mówił w dia­lek­cie neapo­li­tań­skim twardo, z obcym akcen­tem.

– Nie jesteś obcy, panie… – odrzekł śpie­wak cicho, sado­wiąc się wygod­niej na jego kola­nach. Czuł pod poślad­kami jego silne uda i… o tak! Męż­czy­zna natych­miast zare­ago­wał na jego bli­skość. – Widzia­łem cię w loży, w ope­rze… Podo­bał ci się mój występ?

– Zdradź mi swoje praw­dziwe imię, Pta­szyno… – Usta męż­czy­zny zbli­żyły się do jego twa­rzy, poczuł ich muśnię­cie na swo­ich. Zakrę­ciło mu się w gło­wie od dotyku jego warg, były chłodne i gład­kie.

– Moje imię…? – wydy­szał, wbi­ja­jąc palce w sztywne rude loki. – Nazy­waj mnie, jak chcesz.

– Twoje imię, Uccel­lino…! – Męż­czy­zna oplótł go ramio­nami tak cia­sno, aż zabra­kło mu tchu. – Wyjaw mi je!

– San­dro – szep­nął w jego usta, czu­jąc, że nie znie­sie dłu­żej tych tor­tur. Pra­gnął oddać mu się natych­miast, w tym powo­zie, na twar­dym skó­rza­nym sie­dze­niu.

– Alek­san­der… – roz­le­gło się w ciszy, wymru­czane zmy­słowo.

Włosy zje­żyły się na karku chło­paka, gdy usły­szał swoje imię wypo­wie­dziane w taki spo­sób. Skąd pocho­dził ten męż­czy­zna? Z pew­no­ścią nie był Wło­chem! Nikt przed­tem tak go nie nazy­wał, wie­dział jed­nak, że już ni­gdy nie przed­stawi się ani nie pomy­śli o sobie ina­czej niż „Alek­san­der”.

Kie­dyś, jesz­cze jako mały chło­piec, bawił się na dwo­rze pod­czas burzy. Gdy pio­run ude­rzył nie­bez­piecz­nie bli­sko, poczuł, jak wszyst­kie wło­ski jeżą się na jego ciele. To było jedno z naj­wcze­śniej­szych, naj­in­ten­syw­niej­szych wspo­mnień. Teraz, sły­sząc swoje imię wypo­wie­dziane tym gło­sem, poczuł się dokład­nie tak samo.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: